Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga ósma/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Dalszy ciąg o talarze przemienionym w zwiędły liść |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po przejściu kilkunastu stopni na dół i pod górę, korytarzem tak ciemnym, że go nawet wśród dnia białego trzeba było pochodniami oświecać, Esmeralda, otoczona wciąż posępną strażą, wepchnięta została przez pachołków starościńskich do jakiejś ciemnej izby. Izba ta, okrągła, zajmowała dalszą część jednej z grubych baszt, które podziśdzień jeszcze przerzynają, pnąc się w górę, warstwy nowożytnego budownictwa jakiemi nowy Paryż pokrył Paryż dawny. Nie było okien w tej głębokiej piwnicy ani żadnego innego otworu, oprócz niskich, żelazem okutych drzwi. Ale światła nie brakło tu bynajmniej; piec wydrążony w grubym kamiennym murze zionął czerwonym blaskiem; mizerny płomyk świeczki stojącej drżał na uboczu. Żelazna krata, służąca do zamykania pieca, podniesiona w tej chwili, dolnemi tylko kolcami zasłaniała otwór pieca buchającego czerwonemi promieniami na ciemne ściany jaskini, tak, iż ostry i szczerbaty szereg zębów tych czarnych czynił roziskrzone palenisko, podobne do gardzieli legendarnych smoków średniowiecznych, zionących płomieniami. Przy tem oświetleniu ujrzała uwięziona porozrzucane po całej piwnicy okropne narzędzia, których użytku nie domyślała się. Pośrodku leżał materac skórzany, rozciągnięty na samej prawie podłodze, na tapczan ów spadał gruby rzemień, uczepiony do miedzianego kółka, które trzymał w zębach potwór płaskonosy, wyrzeźbiony u wiązania powały. Szczypce, obcęgi, szerokie zaostrzone widła, zapełniały bezładnie wnętrze pieca i czerwieniły się na rozrzarzonych węglach. Krwawy odblask pieca oświetlał porozwieszane na garbatych ścianach tej huty, straszliwe narzędzia.
Piekło to zwało się niewinnie „chambre de la question“, izbą badań.
Na łożu siedział wygodnie Pierrat Torterue, przysięgły kat. Dwaj jego pachołkowie, mruki o szerokich twarzach, w skórzanych fartuchach w zgrzebnych koszulach i szarawarach obracali w piecu żelastwo.
Daremnie się biedna dziewczyna zbierała całą swą odwagą, gdy weszła do tej izby strach ją zdjął okropny.
Halabardnicy starosty pałacowego wyciągnęli się w szereg po jednej stronie; po drugiej stronie stanęli delegaci oficjała. Pisarz umieścił się w kącie za stolikiem, na którym stał kałamarz. Mistrz Jakób Charmolue zbliżył się do cyganki z łagodnym uśmiechem.
— Drogie moje dziecię. — rzekł, — obstajesz więc przy przeczeniu?
— Obstaję, — odpowiedziała gasnącym już głosem.
— W takim razie, — ciągnął Charmolue — bardzo nam będzie boleśnie, lecz musimy pytać z większym nieco naciskiem, niż byśmy sobie tego życzyli. Racz łaskawie pofatygować się i usiąść na tem oto łożu... Mistrzu Pierrat, ustąp miejsca panience i zamknij drzwi.
Pierrat podniósł się mrucząc.
— Jeżeli zamknę drzwi — odparł szorstko, — to mi w piecu wygaśnie.
— A no, mój kochany, — mówił łagodnie Charmolue, — to nie zamykaj.
Tymczasem Esmeralda nie ruszała się z miejsca. Łoże skórzane, na którem tylu już wiło się nędzarzy, przerażało ją. Strach przejmował ją mrozem do szpiku kości, stała więc, drżąca, przerażona, prawie bez przytomności. Na znak Charmolue dwaj pomocnicy przysięgłego mistrza chwycili ją i posadzili na łożu. Krzywdy żadnej nie zrobili przytem; w chwili jednak, gdy się jej dotknęli, w chwili gdy pod sobą poczuła skórzany tapczan, wydało się biedaczce, że wszystka krew zbiegła jej naraz do serca. Wzrokiem obłąkanym powiodła po izbie. Wydało się jej, że ze wszech stron naraz powstały, szły ku niej, po całem ciele rozlazły się, kąsając i szczypiąc, wszystkie te krzywe i potworne narzędzia tortur, które śród narzędzi, jakie dotąd w swem życiu widziała, były tem czem są nietoperze, stonogi i pająki wśród owadów i ptaków.
— Gdzie jest lekarz? — spytał Charmolue.
— Jestem — odpowiedział człowiek czarno ubrany, którego cyganka dotąd nie spostrzegła.
Przejął ją dreszcz śmiertelny.
— Dziewczyno, — począł znów najuprzejmiej prokurator królewski przy sądzie duchownym, — po raz trzeci zapytuję cię, czy zapierasz się w dalszym ciągu czynów, o jakie jesteś oskarżoną?
Tym razem zaledwo zdobyła się na potwierdzający znak głową. Głos odmówił jej posłuszeństwa.
— Zapieraz się? — powtórzył Jakób Charmolue. — A więc! Jakkolwiek doprowadza mnie to do rozpaczy, muszę spełnić powinność mojego urzędu.
— Panie prokuratorze królewski, — wtrącił opryskliwie Pierrat, — od czego zacząć?
Charmolue wahał się parę sekund, z dwuznacznym grymasem poety szukającego rymu.
— Od hiszpańskiego buta — powiedział wreszcie.
Nieszczęśliwa uczuła się tak głęboko opuszczoną przez Boga i ludzi, że głowa jej opadła na pierś jakby coś martwego, nieposiadającego żadnej już w sobie siły.
Kat i lekarz zbliżyli się do niej jednocześnie. Dwaj zaś pachołkowie zabrali się natychmiast do szperania w okropnej skrzyni. Na dźwięk żelastwa, nieszczęśliwa dziewczyna drgnęła, jak galwanizowana, martwa żaba. — O! — wyszemrała tak cicho, że nikt jej nie posłyszał, — O mój Phoebusie! — Poczem znów zapadła w nieruchomość i milczenie marmuru. Widok ten wzruszyłby niezawodnie każde serce, oprócz serc sędziów. Gotów byłeś myśleć, że to szatani nie ludzie zabrali się do badania duszy grzesznej, w mrocznym przedsionku piekieł. A nędznem tem ciałem, rzuconem na pastwę pił, kół, i innych narzędzi katowskich, ciałem oddanem szponom kata i kleszczom żelaznym — było przecież stworzenie to słodkie, czyste i słabe, biedne, ziarnko prosa oddane przez sprawiedliwość ludzką do zmielenia straszliwym kamieniom młyńskim tortury.
Tymczasem żylaste ręce pomocnika Pierrata Torterue obnażyły brutalnie tę cudowną stopę, te nóżki, które tylekroć zachwycały swą zgrabnością i swą pięknością przechodniów po wszystkich placach stolicy.
— Szkoda! — zauważył kat przysięgły, przypatrując się kształtom nóżki, tak wdzięcznym, wytwornym i delikatnym. Gdyby archidjakon był obecny przy tem, przypomniałby sobie w tej chwili niechybnie swą parabolę o pająku i musze. Nieszczęśliwa ujrzała bowiem niebawem, przez mgłę zasłaniającą jej wzrok, but hiszpański, ujrzała jak stopa jej, ujęta w grube blachy żelazne, znikła pod okryciem potwornego narzędzia. Teraz trwoga wróciła jej siły.
— Zdejmcie mi to! — krzyknęła rozpaczona; zerwała się, wyprężona, z włosami rozwichrzonemi. — Łaski! Łaski! — zawołała.
Wyskoczyła z łoża, by się rzucić do nóg prokuratora królewskiego, ale jej stopy ujęte były w ciężkie kłody z drzewa dębowego i żelaza. Osunęła się na łoże, bardziej złamana, bardziej przygnieciona niż pszczoła, na której skrzydłach zaciążyłby ołów.
Na skinienie prokuratora ułożono ją znów na łożu, a dwoje rąk grubych objęło jej kibić rzemieniem, uwiązanym do haka, umieszczonego w powale.
— Po raz ostatni, pytam, czy przyznajesz się do zbrodni zarzuconej ci? — spytał Charmolue z niezmierną słodyczą.
— Jestem niewinną.
— W takim razie, jakżeż wytłómaczysz okoliczności obciążające cię?
— Ach, niestety! jaśnie panie, nic nie wiem.
— Zaprzeczasz tedy?
— Wszystkiemu.
— Zaczynaj, — rzekł Charmolue do Pierrata.
Pierrat oburącz zakręcił szrubą, but hiszpański zacisnął się i nieszczęśliwa wydała jeden z tych strasznych okrzyków, na wyrażenie których pisownia żadnego... tak jest — żadnego języka znaków nie posiada.
— Zatrzymaj, — powiedział Charmolue do oprawcy. — Czy wyznajesz? — pytał cyganki.
— Wszystko! — jęczała dziewczyna w konwulsjach. — Wyznaję wszystko! Łaski!
Nie obliczyła nieszczęsna sił swoich, stawiając czoło torturom. Biedne dziecko, którego życie aż dotąd płynęło wesoło, swobodnie, słodko, nie umiało przemódz pierwszej boleści.
— Ze względów ludzkości i miłosierdzia muszę ci powiedzieć, — zauważył prokurator królewski, — że przyznawszy się do winy, możesz oczekiwać tylko śmierci.
— Pragnę jej! — rzekła. I padła na łoże skórzane, półmartwa, zgięta we dwoje, zawieszona na rzemieniu spiętym u jej piersi.
— Hej, moja piękna, — mówił Pierrat podtrzymując ją, — zdobądź się na trochę odwagi. Masz wygląd złotej owieczki, wiszącej na szyi księcia Burgundzkiego.
Jakób Charmolue podniódł głos:
— Pisarzu, notuj... młoda dziewczyno cygańska, przyznajesz się do udziału w sabatach czarownic, wieczorynkach, i nieczystych sprawach piekła z larwami, maszkarami i upiorami? odpowiedz!
— Tak, — odrzekła tak cicho, że głos jej ginął w westchnieniu.
— Przyznajesz, żeś widziała kozła, którego Belzebub pokazuje w chmurach, zwołując wiece czarownic, a którego tylko wiedźmy i czarowniki oglądać mogą?
— Tak.
Przyznajesz, żeś czciła poczwarne łby Bophometa, te ohydne cielce Templarjuszów?
— Tak.
Że spółkowałaś z djabłem, ukrytym pod postacią kozy, która jest twoją współoskarżoną?
— Tak.
— Wreszcie zeznajesz, jako przy pomocy szatana i zakapturzonego upiora, zwanego pospolicie mnichem‑upiorem, zamordowałaś i zakłułaś w nocy 29 zeszłego marca, rotmistrza imieniem Phoebus de Châteaupers!
Podniosła na dygnitarza wielkie swe, szeroko otwarte oczy, i odrzekła bez wstrząśnienia i bez zgrozy:
— Tak.
Widocznem było, że strzaskane w niej były wszystkie sprężyny poznania.
— Zanotuj, pisarzu, — rzekł Charmolue. Zwracając się zaś do oprawców: — Odwiązać uwięzioną i odprowadzić przed wysoki trybunał.
Gdy uwolniono dziewczynę z hiszpańskiego buta, prokurator przy sądzie kościelnym obejrzał jej nogę, sztywną jeszcze z bólu.
— No! nic się złego nie stało, — zauważył, — krzyknęłaś w samą porę. Mogłabyś jeszcze tańczyć!
Poczem zwrócił się do swych towarzyszów, delegatów biskupa.
— Nareszcie prawda wyszła na światło boże. Aż lżej na sercu, panowie. Dziewczyna musi nam oddać sprawiedliwość, żeśmy działali z największą łagodnością.