Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga ósma/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Talar zamieniony w zwiędły liść |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gringoire i cały Plac Cudów znajdowały się w straszliwym niepokoju. Od miesiąca przeszło nie wiedziano, gdzie się podziała Esmeralda, co niezmiernie smuciło księcia cyganów i jej przyjaciół z żebraczego państwa; ani gdzie się podziała koza tancerki, co podwajało boleść Gringoire’a. Pewnego wieczoru dziewczę znikło i odtąd nie dawało już znaku życia. Wszelkie poszukiwania okazały się bezskutecznemi. Kilku złośliwców utrzymywało, zapewne dla dokuczenia Gringoire’owi, że wieczora owego spotkali cygankę w okolicach mostu św. Michała, idącą w towarzystwie jakiegoś oficera; małżonek zaślubiony po cygańsku był jednak niewierzącym filozofem, i sam zresztą wiedział lepiej niż ktokolwiek do jakiego dziwactwa żonka jego przywiązana była do swej niewinności. Miał był możność przekonania się, jak nieprzepartą była wstydliwość, wynikająca z kombinacji dwuch takich potęg, jak cnota dziewicy i cudowna własność amuleta; z matematyczną tedy ścisłością obliczył opór skromności panieńskiej, podniesionej do kwadratu. Pod tym względem był więc spokojnym.
Mimo wszystko jednak nie umiał sobie wytłómaczyć zniknięcia Esmeraldy. Głęboka tęsknota opanowała go. Byłby schudł, gdyby to było rzeczą możliwą. Zapomniał o wszystkiem, nawet o swojem zamiłowaniu do literatury, nawet o wielkiem swem dziele „De figuris regularibus et irregularibus", które obiecywał sobie wydrukować za pierwsze uzbierane grosze (gdyż o niczem więcej nie marzył jak tylko o druku, od chwili kiedy mu wpadł w oczy „Didascalon“ Hugona z Saint Victor, odbity sławnemi czcionkami Vindelina ze Spiry).
Pewnego dnia, gdy smutny wałęsał się po mieście, ujrzał tłumy cisnące się do jednej z bram Pałacu Sprawiedliwości. Stał właśnie w pobliżu wieży kryminalnej.
— Cóż tam takiego? — spytał młodzieńca, który stamtąd wychodził.
— Nie wiem łaskawy panie, — odrzekł młody człowiek. — Powiadają że sądzić będą kobietę jakąś, zbrodniarkę, która zamordowała rycerza. Że zaś w sprawie tej podobno są i czary, więc też i biskup z oficjałem wścibił w nią swoje trzy grosze; stąd brat mój archidjakon Jozajski dnie całe tam spędza. Chciałem z nim właśnie pomówić, ale nie mogłem się dostać z powodu tłumów; wcale mi to nie na rękę, gdyż potrzebuję pieniędzy.
— Niestety panie, — powiedział Gringoire, — żałuję mocno, że nie mogę stać się twym wierzycielem; kieszenie mam podziurawione, to prawda, lecz bynajmniej nie przez dukaty.
Nie śmiał oznajmić młodzieńcowi, że zna jego brata archidjakona, którego przez zapomnienie godne pożałowania, nie odwiedzał od czasu zajścia przed katedrą.
Żak poszedł w swoją stronę, Gringoire zaś zaczął iść za tłumem, wchodzącym na schody wielkiej izby trybunalskiej. Uważał, że nic tak nie pomaga na melancholję, jak proces kryminalny, a to z racji niezmiernie pociesznej zwykle głupoty sędziów. Gromada, w którą się wmięszał milcząc, szła naprzód i łokciami rozpychała się. Po nieznośnie powolnej tupaninie krok za krokiem, przez długi ciemny korytarz, wijący się skroś pałacu jakoby kanał starożytnego gmachu, dostał się do niskich podwoi prowadzących do wielkiej komnaty. Wysoki wzrost Gringoire’a pozwolił mu obejrzeć izbę po nad głowami tłumu.
Sala była wielka i pogrążona w mroku, przez co wydawała się jeszcze obszerniejszą. Dzień miał się ku schyłkowi; długie ostrołukowe okna zaledwo przepuszczały z zewnątrz blade promienie, ginące pierwej nim się dostały pod sklepienie, pokryte mnóstwem rzeźb i malowideł, które się jakby poruszały i majaczyły w cieniu. Rozstawione na stołach świeczniki tu i ówdzie były już zapalone, rzucając światło na głowy pisarzy zasuniętych za stosy papierów. Tylną część komnaty zajmował tłum, na prawo i lewo stały ławy, na których i za któremi widziałeś szereg surowych postaci w sutannach; w głębi, na podwyższeniu, ogromny zastęp sędziów, których ostatnie szeregi ginęły w ciemnościach; oblicza nieruchome i złowrogie. Ściany usiane były herbowemi liljami bez miary i końca. Po nad sędziami rysował się niewyraźnie wielki krucyfiks. Dzidy i halabardy sterczały dokoła, a ostrza ich pobłyskiwały od świateł.
— Panie, — odezwał się Gringoire do sąsiada, — co to są za osobistości porozmieszczane tam, jak prałaci na soborze?
— Są to, — odpowiedział zapytany — sędziowie wielkiej izby, na prawo, zaś tam na lewo to sędziowie śledczy; mistrze w togach czarnych i dygnitarze w togach czerwonych.
— A ponad nimi, — pytał dalej Gringoire, — ten jegomość opasły, spocony jak wieprz, któż to taki?
— To marszałek trybunału.
— Te zaś barany z tyłu za nim? — ciągnął poeta, nie mający jakeśmy przed chwilą nadmienili, zbyt wielkiego nabożeństwa do władz sądowniczych. Zostawało to zapewne w niejakim związku z urazą, którą chował w swem sercu do Pałacu Sprawiedliwości, za swe niepowodzenie dramatyczne.
— Są to panowie sędziowie z nadwornej kancelarji kasacyjnej.
— A przed marszałkiem, o stopień niżej ten odyniec?
— To wielmożny pisarz wielkiej izby trybunalskiej.
— A na prawo ten krokodyl?
— To mistrz Filip Lheulier, adwokat z urzędu w sprawach gardłowych.
— A na lewo ten gruby czarny kot?
— To Mistrz Jakób Charmolue, prokurator królewski, przy trybunale kościelnym z panami z sądu duchownego.
— No dobrze, panie, — rzekł Gringoire, — lecz cóż oni tu wszyscy robią?
— Sądzą.
— Kogo sądzą? nie widzę oskarżonego.
— Oskarżonym, proszę pana, jest kobieta. Nie możemy jej stąd widzieć. Obrócona jest do nas tyłem, i zasłania ją przed nami tłum. Ale czy teraz pan widzi? jest tam otoczona halabardami.
— Cóż to za kobieta? — pytał Gringoire. — Czy nie wiesz pan jak się nazywa?
— Nie panie, dopiero przyszedłem. Domyślam się tylko, że sprawa jest o gusła lub czary bo inaczej cóżby tu robił oficjał duchowny.
— No tak! — powiedział nasz filozof, — zobaczymy teraz, co to za panowie w strojach urzędowych będą ssać krew ludzką. Spektakl równie dobry, jak każdy inny.
— Panie, — zauważył sąsiad, — czy znajdujesz, że mistrz Jakób Charmolue ma wyraz twarzy bardzo łagodny?
— Hm, — odrzekł Gringoire. — Nie ufam łagodności o nozdrzach cienkich i wąskich wargach.
W tem miejscu sąsiedzi nakazali milczenie rozmawiającym.
Odbierano bardzo ważne zeznanie.
— Wielmożni panowie, — mówiła pośrodku sali staruszka, której postać do tego stopnia była okryta łachmanami, że wydawała się jedną chodzącą szmatą, — wielmożni panowie! zdarzenie to jest równie prawdziwe, jak prawdą jest, że nazywam się Falourdelową, i od lat czterdziestu mieszkam na moście św. Michała Archanioła, za co najregularniej opłacam podatki, myta i czynsze, tuż naprzeciwko domu sławetnego Tassin Caillarta, farbiarza. Dziś biedna staruszka byłam niegdyś piękną dziewczyną, panowie! Od kilku już dni mówiono mi: „Pani Falourdel, nie prządź na swym kołowrotku do późnej nocy; djabeł lubi rogami czesać kądziel starych bab. Wiadomo powszechnie, że mnich‑upiór, który zeszłego roku straszył koło klasztoru Templarjuszów, włóczy się teraz po Starem Mieście. Pilnuj się Falourdelowo, żeby nie zapukał do twych drzwi“. Jednego wieczora przędę sobie kądziel; naraz słyszę ktoś stuka. Pytam, kto to?; w odpowiedzi słyszę zaklęcie. Otworzyłam. Weszło dwuch mężczyzn. Jakiś czarno ubrany z pięknym oficerem. Widziałam tylko oczy czarnego; dwa żarzące się węgle. Resztę stanowiła tylko czapka i opończa. Mówią tedy do mnie: „Izdebka św. Marty“. Jest to wielmożni panowie pokoik na facjatce, najpiękniejszy jaki posiadam. Dają mi talara. Chowam go do szuflady i myślę sobie: „Będzie zaco kupić jutro flaki w rzeźni Gloriette“. Wchodzimy na górę. Gdyśmy przybyli do izdebki, zanim się odwróciłam, czarny znikł jak dym. To mnie nieco zastanowiło. Tymczasem, oficer piękny jak królewicz jaki albo kasztelan, schodzi ze mną po drabince. Wychodzi na ulicę. Nie uprzędłam ani ćwiartki kądzieli, gdy wrócił, a z nim ładna, młoda dziewczyna, laleczka, prawdziwe cacko, błyszczała jakby słoneczko, gdyby ją wystrojono. Miała z sobą kozła, wielkiego kozła czarnego czy białego, już nie pamiętam. To zastanowiło mnie, dziewczyna, to nie moja rzecz, ale kozioł! Nie lubię tych zwierząt, mają brodę i rogi. Podobne to do mężczyzny. Zdaleka już czuć sabat czarownic. Nie rzekłam jednak ani słówka. Dali mi przecież talara. Czy nie miałam słuszności, panie sędzio? Prowadzę dziewczynę i kapitana do izdebki na górze, i zostawiam samych, to jest z kozłem. Schodzę i siadam przy kołowrotku. Trzeba wiedzieć, że dom mój składa się z dwuch pięter, pierwszego i drugiego, tyłem odwrócony do rzeki, jak wszystkie domy na moście, okna zaś pierwszego piętra i okna drugiego wychodzą na wodę. Zabrałam się tedy najspokojniej do przędzenia. Nie wiem dlaczego myślałam o czarnem widmie, które mi ten kozieł jeszcze bardziej wbił w głowę; a piękna dziewczyna była trochę dziwacznie ubraną. Nagle słyszę krzyk na górze i jakby coś ciężkiego upadło na ziemię, potem słyszę, jak ktoś otwiera okno. Biegnę czemprędzej do swego okienka na dole, patrzę, jakaś czarna masa mignęła mi przed oczyma i wpadła do wody. Było to widmo przebrane za mnicha. Księżyc świecił jak we dnie. Widziałam dobrze. Popłynęło ku Staremu Miastu. Wtedy drżąc cała, wołam na straż. Panowie z patroli nocnej wchodzą i nie wiedzą o co chodzi, w pierwszej chwili ponieważ byli podochoceni, poczęli mnie bić. Ale wytłomaczyłam im. Idziemy na górę i cóż znajdujemy? Oto biedna moja izdebka cała we krwi. Kapitan rozciągnięty jak długi z puginałem w szyji; dziewczyna niby martwa; a kozioł skacze jak szalony. „Masz tobie, powiadam, będzie na cały tydzień mycia. Podłoga pokrwawiona, wypadnie skrobać, a to nie żarty“. Wyniesiono oficera... biedny człowiek!... i dziewczynę rozebraną do naga. Poczekajcie. Najgorszem ze wszystkiego jest to, że nazajutrz, kiedy poszłam do szuflady by wziąść talara na flaki, znalazłam zamiast niego zwiędły listek.
Stara zamilkła. Szmer grozy przebiegł po sali.
— To widmo, kozieł, wszystko to strasznie czarami trąci, — odezwał się jeden z sąsiadów Gringoire’a.
— Albo ten liść suchy! — wtrącił drugi.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości, — wnioskował trzeci, — że wiedźma utrzymuje stosunki z upiorem, i wspólnie obdzierają oficerów.
Samemu Gringoire’owi nie wiele już brakło, by całą tę sprawę uznał za okropną i prawdopodobną.
— Pani Falourdelowo, — rzekł pan marszałek uroczyście, — czy nic więcej nie macie do powiedzenia sprawiedliwości?
— Nie, wielmożny panie, — odpowiedziała stara, — chyba tylko, że w protokule dom mój nazwano norą walącą się i śmierdzącą; uważam to wyrażenie za obraźliwe. Domy na moście nie mają wytwornego wyglądu, to prawda, gdyż mieszka tam za dużo ludzi, mimo to mieszkają tam nawet rzeźnicy, którzy są ludźmi wcale nie biednymi, i ożenionymi z pięknemi i schludnemi białogłowami.
Teraz powstał dygnitarz, który na Gringoirze uczynił był wrażenie krokodyla.
— Dość! — rzekł. — Upraszam wysokie zgromadzenie nie tracić z oczu faktu, że sztylet znaleziono przy oskarżonej. Kobieto Falourdel, czy przynieśliście ten liść, w który się przemienił talar dany ci przez złego ducha?
— Tak, wielmożny panie, — odpowiedziała; — odszukałam go.
Jeden z woźnych doręczył zasuszony listek krokodylowi, który ponuro wstrząchnąwszy głową, oddał go prokuratorowi królewskiemu przy sądzie kościelnym, tak, że cała izba mogła mu się przyjrzeć choć zdala.
— Liść brzozy, — zauważył mistrz Jakób Charmolue.
— Nowy dowód czarnoksięstwa.
Jeden z sędziów zabrał głos:
— Świadek! dwuch ludzi weszło jednocześnie do twego mieszkania. Człowiek w czerni, który znikł ci naprzód z oczu, a później płynął Sekwaną w ubraniu zakonnem, oraz człowiek rycerskiego stanu. Który z nich doręczył ci talara?
Stara pomyślała chwilkę, poczem odrzekła:
— Człowiek rycerskiego stanu.
Na sali rozległo się szemranie.
— A! — pomyślał Gringoire, — to mi nieco osłabia powzięte przekonanie...
Mistrz Filip Lheulier, nadzwyczajny adwokat królewski, powstał teraz ze swego stołka i mówił:
— Czuję się w obowiązku przypomnieć i przypominam wysokiemu sądowi że w zeznaniu spisanem na łożu śmierci, zamordowany oficer oświadczył, że miał wrażenie, w chwili gdy człowiek w czerni podszedł do niego, iż jest to ów tajemniczy mnich‑upiór, dodając, że tenże silnie go namawiał, iżby zaszedł w poufałość z oskarżoną; a na uwagę jego, rotmistrza, że nie ma pieniędzy, wcisnął mu talara do ręki, którym rzeczony rotmistrz opłacił Falourdelową. Owóż, talar był monetą piekielną.
Ta logiczna uwaga zdawała się stanowczo i całkowicie rozpraszać wszelkie wątpliwości Gringoire’a i innych sceptyków w izbie sądowej.
— Prześwietni sędziowie mają przed sobą akta, — dodał wielki adwokat siadając, — mogą zatem należycie ocenić zeznanie Phoebusa de Châteaupers.
Na odgłos tego imienia podniosła się oskarżona; głowa jej górowała nad otoczeniem. Gringoire przerażony poznał Esmeraldę.
Była bladą; włosy jej niegdyś tak wdzięcznie splecione i cekinami poprzedzierzgane, spadały w nieładzie; usta miała sine, oczy straszliwie zapadłe... Niestety!
— Phoebus! — rzekła, jakby nieprzytomna, gdzież jest Phoebus? O wielmożni panowie! raczcie powiedzieć, zanim mnie zabijecie, czy żyje on jeszcze?
— Milcz, — odrzekł marszałek izby, — nie możemy się tem zajmować w tej chwili.
— O, przez litość! powiedzcie, czy Phoebus jest przy życiu? — nastawała biedaczka, składając piękne wychudłe swe rączęta. I słychać było jak słowom tym wtórował wzdłuż jej sukienki dźwięk kajdan.
— No więc cóż? — odparł sucho adwokat królewski, — umiera właśnie. Czyś zadowolona?
Nieszczęśliwa usunęła się na ławkę, bez głosu, bez łez, żółta jak posąg z wosku.
Marszałek nachylił się ku człowiekowi siedzącemu o parę stopni niżej, w złoconym kołpaku, w czarnej szacie, z łańcuchem na szyi i laską w ręku.
— Woźny, wprowadź wspólniczkę oskarżonej.
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę bocznych drzwi, które otwarły się teraz, i ku wielkiemu wzruszeniu Gringoire’a, dały przejście prześlicznemu stworzeniu o wyzłoconych rogach i kopytkach. Powabna kózka zatrzymała się chwilkę na progu i wyciągnęła szyjkę, jakby z wierzchołka skały spozierała przed siebie na widnokrąg niezmierzony. Naraz spostrzegłszy cygankę, wywinęła młynka po nad stołem i głowami pisarzy trybunalskich, stanęła na równe nóżki, i za drugim z kolei zamaszystym zawrotem znalazła się u kolan swej pani, poczem zatoczyła się przymilająco u jej stóp, najwidoczniej prosząc o słówko i pieszczotę, ale oskarżona pozostała nieruchomą, i biedna Dżali nie otrzymała jednego nawet jej spojrzenia.
— Ale ba! — odezwała się stara Falourdelowa, — przecież to owa szkaradna bestja; doskonale poznaję je obie.
Wystąpił Jakób Charmolue:
— Za pozwoleniem prześwietnej izby, przejdziemy teraz do badania kozy.
Była to w rzeczy samej druga obwiniona. Nic zwyklejszego w owych czasach, jak proces o czarnoksięstwo, wytoczony zwierzęciu. Między innemi, znajdujemy w rachunkach kasztelanji za rok 1466 ciekawy szczegół kosztów sądowych niejakiego Gillet Saulard i należącej do niego maciory, „ściętych za ich niecnotliwość w Corbeil“. Wszystko tu znajdziesz, wydatek na jamy dla umieszczenia maciory, 500 wiązek podściołu wziętego w porcie Morsant, trzy miarki wina i chleba, ostatni posiłek skazanego po bratersku podzielony z katem, policzono również koszt utrzymania i dozoru świni przez jedenaście dni, po ośm denarów paryskich na dobę. Lecz co tam proces wytoczony zwierzętom! Niekiedy posuwano rzecz dalej jeszcze. Kapitularze Karola Wielkiego i Ludwika Pobożnego naznaczają ciężkie kary na widma płomieniste, któreby sobie pozwoliły pokazywać się w powietrzu...
Prokurator przy sądzie kościelnym mówił tymczasem uroczyście:
— Jeżeli szatan, który tę kozę opętał i przed żadnemi egzorcyzmami ustąpić nie chciał, upierać się będzie przy swoich sprawkach i bezeceństwach, to prześwietny trybunał uprzedzi go że będzie zmuszonym użyć szubienicy lub stosu.
Gringoire’owi pot zimny wystąpił na czoło. Charmolue wziął bowiem właśnie z pobliskiego stołu góralski bębenek cygański i podsuwając go kozie zapytał:
— Która teraz godzina?
Koza popatrzyła nań rozumnie, podniosła złocone kopytko i uderzyła siedem razy w bębenek. Była rzeczywiście siódma godzina. W tłumie zapanowała trwoga. Gringoire nie mógł wytrzymać.
— Ależ ono się gubi, biedne stworzenie! — krzyknął głośno, — wszak widzicie, że sama nie wie, co czyni.
— Milczeć prostactwo tam w końcu izby! — krzyknął ostro woźny.
Jakób Charmolue za pomocą takich samych obrotów bębenka, kazał kozie robić rozmaite inne sztuki, jak podać datę dnia, miesiąca i t. p. co już wyżej mieliśmy sposobność opisać, i rzecz szczególna! dziwnem jakiemś złudzeniem optyki, w rozprawach sądowych dość, skądinąd często się zdarzającem, ci sami widzowie, którzy być może niejednokrotnie oklaskami przyjmowali na placach niewinne sztuczki Dżali, przerażali się niemi teraz pod sklepieniem Pałacu Sprawiedliwości. W kozie widocznie siedział zły duch.
Cóż dopiero mówić o wrażeniu, jakiem publikę przejął widok, gdy prokurator królewski wypróżnił na posadzkę skórzany woreczek, napełniony ruchomemi literami, wiszący zwykle na szyji Dżali, a koza, jakby tylko na to czekając, poczęła nóżką swą wysuwać z alfabetu i porządkiem układać te właśnie głoski, które potrzebne były do utworzenia fatalnego słowa: Phoebus!... Djabelskie knowania, których rotmistrz padł ofiarą ukazały się udowodnionemi w sposób niezbity, jak na dłoni, a cyganka zgrabna i miluchna, ta tancerka do niedawna jeszcze zachwycająca przechodniów wdziękami swemi, była najwyraźniej w oczach wszystkich najpoczwarniejszą czarownicą.
Ona sama zresztą nie dawała najmniejszego znaku życia; ani przymilania się Dżali, ani pogróżki urzędu, ani głuche złorzeczenia publiki, nic już nie poruszało jej myśli.
Żeby ją z tego letargu obudzić, trzeba było bezlitosnego szarpnięcia strażnika; marszałek nawet zmuszony był nastroić głos na wysoką i uroczystą nutę.
— Dziewczyno, jesteś z plemienia cygańskiego, oddana praktykom i szalbierstwom nieczystym. W zmowie z kozą, opętaną przez złego ducha tu przed kratki sprawiedliwości, wezwaną ponieważ zamordowałaś i zasztyletowałaś, ze współudziłem potęg nieczystych, przy pomocy uroków i praktyk, rotmistrza łuczników pocztu Króla Jego Mości Phoebusa de Châteaupers. Czy w dalszym ciągu zaprzeczasz temu?
— Okropność! — wołało dziewczę, kryjąc twarz w dłoniach — Phoebusie mój! Phoebusie!... O, to piekło!
— Zaprzeczasz temu wciąż? — pytał marszałek chłodno.
— Czy zaprzeczam? — jękło dziewczę z mocą przerażającą.
Powstała, wzrok jej skrzył się.
Marszałek ciągnął raźnie i stanowczo:
— W takim razie, jakże wytłómaczysz obciążające cię poszlaki?
Odrzekła głosem urywanym:
— Powiedziałam już. Nie wiem. To jakiś zakonnik, ksiądz, którego nie znam; mnich piekielny, który mię prześladuje.
— Właśnie, — jąkał sędzia, mnich zaklęty widmo zakapturzone, upiór.
— O panowie! litość miejcie! jam prosta dziewczyna...
— Cygańskiego rodu, — dodał sędzia.
Mistrz Jakób Charmolue ozwał się ze słodyczą:
— Zważywszy na zatwardziały upór obwinionej, wnoszę o zastosowanie tortury.
— Zezwalam, — rzekł marszałek.
Nieszczęśliwa zadrżała na całem ciele. Wstała wszakże na rozkaz halabardników, i poprzedzana przez mistrza Charmolue i delegatów officjała, skierowała się krokiem dość pewnym między dwoma naciągniętemi rzędami straży, ku niskim podwojom, które się przed nią błyskawicznie rozwarły i natychmiast za nią zamknęły; na stroskanym Gringoirze zrobiły one wrażenie potwornej paszczy pożerającej biedną istotę.
Gdy znikła, rozległa się w sali skarga żałosna. Był to płacz Dżali.
Rozprawa została przerwana. Jeden z sędziów, który zwrócił uwagę przewodniczącego na to, że panowie sędziowie są zmęczeni i że czekać na skończenie procedury torturowej byłoby za długo, otrzymał od marszałka odpowiedź, iż sędzia powinien umieć poświęcać się dla swych obowiązków.
— A głupie i niedorosłe paskudztwo! — rzekł jakiś stary sędzia — skazywać siebie wtedy na tortury, kiedy myśmy jeszcze nie jedli wieczerzy.