Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga dziewiąta/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Glina i Kryształ |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dnie mijały.
Spokój wracał stopniowo do duszy Esmeraldy. Zbytek boleści jak zbytek rozkoszy zanadto jest gwałtownym, by mógł trwać długo. Serce ludzkie czas jakiś tylko wytrzymać zdoła u jednego krańca. Cyganka tyle już przecierpiała, że jej jedynie zostało ździwienie.
Z bezpieczeństwem zaświtała i nadzieja. Wygnaną była ze społeczeństwa, wyjętą z pod praw, ale czuła niewyraźnie, że powrót do świata nie byłby dla niej niepodobnym. Była jako umarła, posiadająca w odwodzie klucz od swego grobu.
Widziała, jak jeden po drugim oddalały się od niej wszystkie te straszne obrazy, które ją tak długo męczyły. Wszystkie widma ohydne, Pierrat Torterue, Jakób Charmolue, zacierały się w jej umyśle, wszystkie co do jednego; mnich nawet przeklęty.
A przytem Phoebus żył, była tego pewną, widziała go na własne oczy. Życie Phoebusa, to świat cały. Z szeregu wstrząśnień fatalnych, które w niej wszystko stargały i pokruszyły, jedną rzecz tylko znalazła w swej duszy nieobaloną, jedno uczucie nietknięte, miłość do kapitana. Bo też miłość jest jako drzewo: rośnie sama, głęboko zapuszcza korzenie w nasze jestestwo, i częstokroć nie przestaje zielenieć nawet na ruinach naszego serca. Tak jest w rzeczywistości; trudniej daleko pojąć ten fakt, że im bardziej namiętność jest ślepą, tem wytrwalej się trzyma i krzewi, i że grunt jej wtedy jest najmocniejszym, gdy sama w sobie niema racji bytu.
Bez wątpienia, w myślach Esmeraldy o kapitanie wiele było goryczy. Okropna to rzecz zaiste, że i on także dał się oszukać, że uwierzyć mógł w czyste niepodobieństwo, że sobie pozwolił wmówić, iż cios puginału padł nań z tej ręki, któraby gotowa była miljon razy życie zań poświęcić. Ale ostatecznie, czyliż się godziło mieć doń z tego powodu jaką żałość? nie samaż ona wyznała „swą zbrodnię?“ nie uległaż, kobieta słaba, torturze? Winną wszystkiemu ona jedna była. Wypadało dać raczej powydzierać sobie paznogcie, niż wyrzec słowa podobne. Zresztą, byleby choć raz ujrzała Phoebusa, raz na kilka minut, wyraz jeden, jedno spojrzenie zdołałoby go z błędu wyprowadzić, do dawnych uczuć nakłonić. Ani o tem wątpiła. Biedziła się także nad wieloma rzeczami trudnemi do wytłumaczenia, nad przypadkową obecnością Phoebusa, w chwili jej publicznej pokuty, nad młodą panią, w towarzystwie której znajdował się wtedy. Była to jego siostra najpiawdopobobniej. Tłómaczenie najdowolniejsze z możebnych, lecz się niem zadawalała, gdyż potrzebowała wiary, że Phoebus kochał ją zawsze, i ją jedynie. Bo czyliż nie był jej tego przysiągł? Czegóż chcieć więcej mogła, ona istota tak prosta i dobroduszna? A w końcu, alboż w całej tej sprawie pozory nie mówiły raczej przeciwko niej, niż przeciwko niemu? Czekała więc. Żywiła nadzieję.
Dodajmy, że kościół, rozległy ów kościół ze wszech stron ją otaczający co ją ochraniał, co się nią zaopiekował, był również wszechwładcą kochającym. Uroczyste linje jego architektury, religijna powaga i majestat przedmiotów, na które jeno dziewczyna spojrzała, myśli pobożne i pogodne wydobywające się, że tak powiemy, z każdej kamiennej szpary świątyni, mimowiednie na nią wpływały. Miała katedra okrom tego odgłosy do tyla błogosławiące, do tyla wspaniałe że uśmierzyć mogły najgłębsze cierpienia duszy tej chorej. Monotonny śpiew celebransów, chóry wiernych odpowiadające intonacjom kapłanów, raz bezsłowne, niekiedy grzmiące, harmonijne drżenia szyb katedralnych, organy wybuchające dźwiękami stu trąb, trzy dzwonnice rozbrzmiewające niby roje olbrzymich pszczół, cała ta kapela, po nad którą chwytała się jedna olbrzymia gama, bez ustanku się podnosząca lub spadająca z wieży na tłumy i naodwrót, głuszyły w niej pamięć, wyobraźnię, boleść. Dzwonienie szczególniej ją kołysało. Był to jakby jeden potężny prąd magnetyczny, szerokiemi strugami lejący balsamy na jej cierpienia.
To też każde nowowschodzące słońce zastawało ją coraz spokojniejszą, swobodniej oddychającą, mniej bladą. W miarę jak się wewnętrzne jej rany zasklepiały, twarz też zarazem odkwitała pięknem, bardziej jeno w sobie skupionem, poważniej i smętniej ocienionem! Odnajdywały się zarazem i niektóre strony dawnego charakteru, coś nawet z dawnej wesołości, to same śliczniutkie ścięcie ust niezadowolonych, przywiązanie do Dżali, zamiłowanie śpiewu, wstydliwość. Zrana baczyła zawsze na to, by się ubierać w kątku celki, z obawy, iżby jaki mieszkaniec sąsiednich poddaszy nie ujrzał jej przez okienko celki.
Ilekroć myśl o Phoebusie zostawiała jej chwilę wolnego czasu, cyganka myślała także niekiedy i o dzwonniku. Był to jedyny związek, jedyny stosunek, jedyna nić łączności, jaka jej jeszcze zostawała z ludźmi, z żyjącymi. Nieszczęśliwa! więcej jeszcze odgrodzoną była od świata, niż Quasimodo. Nie pojmowała nic a nic swego dziwnego przyjaciela, którego jej zesłał przypadek. Często wyrzucała sobie, że uczuciem wdzięczności oczu sobie zasłaniać nie mogła, ale rzeczywiście niepodobna jej było przyzwyczaić się całkowicie do biednego dzwonnika. Zanadto był potworny.
Gwizdawkę, którą od niego otrzymała, zostawiła na posadzce. Nie przeszkadzało to garbuskowi zjawiać się z początku od czasu do czasu. Ona ze swej strony robiła co mogła, by się nie odwracać ze zbyt widocznym wstrętem, ilekroć nadchodził niosąc koszyk z żywnością i dzbanek z wodą; on jednak postrzegał najmniejszy ruch tego rodzaju, i zaraz się oddalał smutnie skurczony.
Pewnego razu nadszedł w chwili, gdy dziewczę bawiło się z Dżali. Po stał parę minut zamyślony nad miłą grupką kozy i cyganki, poczem wstrząsając swym łbem kudłatym i nieforemnym powiedział:
— Całe moje nieszczęście w tem, że zawiele jeszcze podobny jestem do człowieka. Wolałbym już być zwierzęciem zupełnem.
Ona zmierzyła go wzrokiem zaciekawionym.
Na spojrzenie to odpowiedział:
— O, wiem dobrze, dlaczego. — I odszedł.
Innym razem zjawił się u drzwiczek celi (do której środka nie wchodził nigdy), podczas gdy Esmeralda śpiewała starą balladę hiszpańską, której nie rozumiała ani wyrazu, ale która wraziła się w jej ucho i pamięć od najpierwszej młodości kiedy śpiewem tym do snu ją kołysano. Na widok szkaradnej postaci nadchodzącej ją z nienacka w samym środku piosenki, młode dziewczę urwało z mimowolnym gestem przestrachu. Biedny dzwonnik złożył z wyrazem błagalnym grube bezkształtne swe dłonie.
— O, zaklinam cię! — wołał boleśnie, — śpiewaj dalej i nie wypędzaj mię!
Nie chciała go zmartwić i cała drżąca wróciła do swej ballady. Stopniowo jednak pierwsze wrażenie znikło, a dziewczyna dała się unieść wpływowi nuty tęsknej i szerokiej, i śpiewała ze zwykłem ożywieniem i swobodą. Quasimodo stał ciągle ze złożonemi jak do modlitwy rękami, skupiony, oddychający zaledwie, ze wzrokiem wlepionym w roziskrzone źrenice cyganki. Możnaby było powiedzieć, że z oczu jej pieśń słyszał.
Kiedy indziej podchodził do niej z wyrazem nieśmiałości, z zakłopotaniem niezmiernem.
— Proszę pani, — powiadał z wysiłkiem, — mam ci coś do powiedzenia. A na znak dziewczyny że go słucha, zaczynał wzdychać, ruszał wargami, zdawał się gotowym do mówienia, poczem raz jeszcze spojrzawszy na nią, czynił wzbraniający gest głową, i odchodził krokiem chwiejnym, z czołem w dłoniach ukrytym, zostawiając dziewczynę w osłupieniu.
W liczbie figur dziwacznych wykutych w murze z jedną szczególniej w zażyłości bliskiej zostawał; zdawał się nawet wymieniać z nią niekiedy spojrzenia braterskie. Jednego razu posłyszała cyganka jak się do posągu odezwał:
— O! czemuż nie jestem, jak ty, z kamienia.
Nareszcie, pewnego dnia z rana, Esmeralda postąpiwszy na krawędź dachu, przyglądała się placowi po nad ostrym szczytem Świętego Jana. Quasimodo znajdował się tuż, zaraz za nią. Umyślnie wybierał dla siebie takie pozycje, by o ile można nie narażać cyganki na przykre z sobą spotkanie. Nagle dziewczyna drgnęła, łza i błyskawica trysły jej jednocześnie z oczu, uklękła na samym skraju dachu, i wyciągnąwszy jakby w ciężkiem utrapieniu ręce w stronę placu, zawołała:
— Phoebus! — Głos jej drżał, jak przeciągnięta struna, — Phoebus! mój Phoebus! — wołała — tu! chodź tu! słówko, jedno tylko słówko! na pamięć matki! Phoebusie! — Twarz jej, ruchy, cała jej postać miały rozdzierający wyraz rozbitka, który z tonącej swej łodzi posyła błagalne znaki trwogi i rozpaczy wesołemu statkowi szybującemu w dali na widnokręgu pod jasnem promieniem słońca.
Quasimodo wychylił się ku placowi i ujrzał, że przedmiotem czułej tej prośby był młody mężczyzna, rycerz, piękny jeździec, cały błyszczący od strojów i broni, paradujący konno w głębi placu i salutujący puszastym swym kołpakiem piękną panią uśmiechającą się doń z balkonu... Samo się rozumie, że kawaler nie posłyszał ani jednego słówka z wołań nieszczęśliwej; zanadto był oddalony.
Ale głuchy natomiast, on słyszał dobrze. Głębokie westchnienie pierś mu wzdęło; odwrócił się; serce jego przepełniło się wszystkiemi łzami, którym na zewnątrz wydobywać się nie pozwalał; konwulsyjnie wykrzywionemi pięściami za głowę się porwał, a gdy je odjął, garści miał pełne ryżych włosów.
Cyganka nie zwracała nań najmniejszej uwagi. Nieborak zgrzytając zębami powtarzał z cicha:
— Przekleństwo! więc to takim być trzeba! dość jest błyszczeć powierzchu!
Ona tymczasam klęczała ciągle, wołając z siłą i wzruszeniem nadzwyczajnem:
— Ach, oto zsiada z konia!... Wejdzie zaraz do tego domu... Phoebusie! Nie słyszy mnie! Phoebusie!... O jakże złośliwą jest ta kobieta, że mówi doń razem ze mną: Phoebusie, Phoebusie!
Głuchy patrzał na nią. Rozumiał te rzucania się. Oko biednego dzwonnika zalało się łzami, lecz ani jednej spłynąć nie pozwolił. Naraz pociągnął z lekka dziewczynę za rąbek rękawa. Odwróciła się. On przybrał spokojną postawę i rzekł do niej:
— Czy chcesz, żebym go przyprowadził?
Dziewczyna krzyknęła z radości:
— Ach, idź! pędź! czemprędzej! wiesz ten kapitan! kapitan ten! przyprowadź mi go! kochać cię będę!
Obejmowała jego kolana. On nie mógł się wstrzymać od smutnego kiwnięcia głową.
— Pójdę ci go przyprowadzić, — rzekł głosem słabym. Odwrócił czemprędzej twarz i szybkim krokiem rzucił się ku schodom. Zanosił się od łkania.
Gdy przybył na plac, ujrzał już tylko bogato ubranego konia, uwiązanego przy bramie Gondelaurier; kapitana nie było; tylko co wszedł.
Podniósł wzrok ku dachowi katedry. Esmeralda znajdowała się wciąż na tem samem miejscu, w tej samej postawie. Posłał jej smutny znak głową; poczem oparł się o jeden z węgłów domu Gondelaurier, postanowiwszy czekać, dopóki kapitan nie wyjdzie.
W mieszkaniu Gondelaurier był to jeden z owych dni galowych, które poprzedzają zwykle wesele. Quasimodo widział wielką ilość osób wchodzących, i ani jednej wychodzącej. Od czasu do czasu spoglądał na dach katedry; cyganka, równie jak on, nie ruszała się.
Z domu wybiegł koniuszy, odwiązał konia i poprowadził do stajni dworku.
Dzień cały minął w ten sposób. Quasimodo u węgła, Esmeralda na dachu, Phoebus bezwątpienia u stóp Lilijki.
Nadeszła i noc w końcu; noc bezksiężycowa, noc ciemna. Quasimodo daremnie już wytężał wzrok ku Esmeraldzie; z początku spostrzegał jeszcze, jakby obłoczek białawy na tle szarem; później nic a nic. Wszystko się zatarło; wszystko się stało czarnem.
Widział, jak od góry do dołu frontu mieszkania Gondelaurier zapalały się okna światłami rzęsistemi; widział jak się oświetlały jedne po drugich inne okna placu; widział później, jak w tych samych oknach światła pogasły co do jednego, gdyż przez calutki wieczór pozostawał na swojej placówce. Rycerz jednak nie wychodził. Gdy ostatni przechodnie z placu znikli, gdy już na najwyższych piętrach światełka pogaszono, Quasimodo pozostał najzupełniej samotnym, w najzupełniejszym mroku. Nie było wówczas jeszcze latarń przed katedrą Najświętszej Panny.
Okna jednak mieszkania Gondelaurier pozostały oświetlone nawet po północy. Quasimodo, nieruchomy i czujny, śledził na różnokolorowych ich szybach migotanie tysiącznych cieni żywych i skaczących. Gdyby nie był głuchym, mógłby był słyszeć zarazem, że w miarę jak gasł rumor zasypiającego Paryża, odgłos uczty, śmiechów i muzyki coraz żywiej i mocniej wydobywał się z domu Gondelaurier.
Około godziny pierwszej po północy goście poczęli się rozchodzić. Ukryty w ciemnościach Quasimodo uważnie przyglądał się każdej postaci przechodzącej pod krużgankiem oświetlonym pochodnią. W żadnej nie dostrzegł kapitana.
Nurzał się w myślach smutnych; niekiedy odwracał się ku górze, jak człowiek potrzebujący odetchnąć świeżem powietrzem, lub ziewający z nudów. Duże płachty czarnych obłoków, ciężkie, podarte, popękane, zwieszały się ku niemu niby żałobne kiry pod gwiaździstem sklepieniem niebios. Wyglądały jak ogromne pajęczyny, rozciągnięte śród przestworzy podniebnych.
W jednej z takich chwil właśnie, ujrzał jak się naraz z cicha i tajemniczo otwarły drzwi szklane balkonu, którego ogrodzenie kamienne rysowało mu się nad głową. Dały one przejście dwom osobom, poczem się natychmiast bez najmniejszego hałasu przymknęły. Jedna z postaci była męską, druga niewieścią. Nie bez trudu rozpoznać zdołał Quasimodo w mężczyźnie pięknego kapitana, w niewieście młodą panią, którą widział był tego rana, gdy uprzejmie witała rycerza z wysokości tego samego balkonu. Na placu było zupełnie ciemno, a podwójna karmazynowa opona, zesunąwszy się natychmiast za przymykającemi się podwojami, niewiele przepuszczała światła z wnętrza pokojów na balkon.
O ile o tem sądzić mógł nasz głuchy, który z rozmowy dwojga młodych ludzi ani jednej sylaby nie słyszał, rycerz i piękna pani oddały się wraz słodkiemu, najczulszemu samnasam. Młode dziewczę pozwoliło, zdaje się, wojakowi objąć swą kibić i słabo się opierało natarczywym jego pocałunkom.
Quasimodo przytomny był na dole tej scenie, tem powabniejszej dla oka, że bynajmniej nie dla widzów przeznaczonej. Przypatrywał się temu szczęściu, jego zachwytowi, z goryczą i cierpkością. Bądź co bądź, „Przyrodzenia łańcuch złoty“ nie był niemym w złamanej tej istocie, a serce dzwonnika, acz ukryte pod piersią wydętą i pokręconą, bynajmniej się przez to nie wzbraniało bić żywiej i goręcej. Więc myślał nad nędzną okruszyną doli, jaką mu w udziale Opatrzność wyznaczyła; myślał nad tem, jak to kobieta, miłość, rozkosz, wiecznie mu tylko przed oczyma mijały, i jak wypadnie do końca zapewne patrzeć zdala na szczęście drugich, samemu się doń nie dotknąwszy. Ale co mu najboleśniej duszę w tem widowisku rozdzierało, dorzucając oburzenie do żalu, to myśl o cierpieniach cyganki, gdyby coś podobnego ujrzeć mogła. Noc jednak bardzo ciemną była, a Esmeralda, choćby nawet pozostała była na swojem miejscu (o czem nie wątpił), znajdowała się stąd zbyt daleko; on sam z tego tu miejsca zaledwie wyróżniał postacie zakochanych od zamroczonych figur otoczenia. To go pocieszało.
Schadzka tymczasem stawała się bardziej ożywioną. Młoda kobieta zdawała się błagać rycerza, by raczył poprzestać już na tem. Z tego wszystkiego Quasimodo dostrzegał tylko piękne rączki załamane, uśmiechy zmięszane ze łzami, spojrzenia dziewczęcia ku gwiazdom skierowane, i rozżarzone oczy kapitana nad nią.
Na szczęście, — młoda pani bardzo już tylko słabo walczyła, — drzwi balkonu otworzyły się raptem, i ukazała się w nich niewiasta sędziwa. Dziewczyna zmieszała się widocznie, rycerz zawiesiście splunął z balkonu, i wszyscy troje weszli do pokoju.
Niebawem pod bramą rozległ się stuk kopyt końskich i wspaniały rycerz, owinięty w opończę nocną, przemknął szybko przed oczami Quasimoda.
Dzwonnik pozwolił mu zakręcić za róg ulicżny, poczem puścił się za nim ze zwinnością małpy, wołając:
— Hej, rotmistrzu!
Rotmistrz się zatrzymał.
— Czego chce ta pokraka? — rzekł oglądając w ciemności figurę, skaczącą ku niemu zygzakiem kulawym.
Quasimodo dopadł tymczasem do jeźdźca i śmiało chwycił konia za cugle.
— Jedź za mną rotmistrzu; chce tu ktoś pomówić z waszą miłością.
— Do kroćset djabłów! — zgrzytnął Phoebus, — a toż mi kudłate ścierwo jakieś, które podobno i widziałem gdzieś... Hola! mości panie, będziesz no łaskaw puścić cugle koniowi?...
— Kapitanie, nie pytasz, kto taki?
— Powiadam ci, puść cugle koniowi! — wrzasnął Phoebus zniecierpliwiony. — Co mu przyszło do głowy, łajdakowi temu! wierzchowca za nozdrza mi chwyta! Bierzesz może konia za szubienicę?
Quasimodo nie tylko, że nie puszczał cugli, lecz się zabierał zawrócić konia w tył. Nie mogąc zaś sobie wytłumaczyć oporu kapitana, pośpieszył powiedzieć:
— Żywo rotmistrzu, czeka na ciebie kobieta.
I dodał z wysiłkiem:
— Kobieta, która cię kocha.
— Ot dureń! — zawołał kapitan, — zdaje mu się, żem obowiązany łazić do wszystkich kobiet, które mię kochają! lub które to mówią... A jeżeli, mordo ty obrzydliwa, panienka do ciebie podobna?... Powiedz tej, co cię przysłała, że się żenię, i niech idzie do djabła!
— Słuchajno, mości kapitanie! — rzekł Quasimodo, pewny, że jednem słowem wahanie się rotmistrza przezwycięży. — Jedź wielmożny pan za mną! To ta cyganka, co wiesz!
Słowo to rzeczywiście wielkie na Phoebusie wywarło wrażenie, ale nie to, na które liczył głuchy. Przypominamy sobie zapewne, że dzielny nasz wojak usunął się był wraz z Lilją na parę minut przed chwilą, w której Quasimodo wyrwał skazaną z rąk mistrza Charmolue. Od tego czasu we wszystkich swych odwiedzinach państwa Gondelaurier kapitan się strzegł wzmianki o tej dziewczynie, której wspomnienie bądź co bądź ciężkiem mu było; ze swojej zaś strony Lilja nie uważała za taktowne mówić mu, że cyganka żyje. Phoebus sądził więc, że biedna jego Similar oddawna już, od dwóch, od trzech może miesięcy Bogu ducha oddała. Zważmy obok tego, że rotmistrzowi noc wydała się ciemniejszą niż kiedykolwiek, że szczególny ten napastnik, posłaniec, twarz miał nienaturalnie brzydką, a głos grobowy, że dobrze już było z północka, że ulice zaległy pustką niemniejszą od tej, śród której przyczepił się doń mnich upiorny, i że koń jego parskał na widok Quasimoda.
— Cyganka! — krzyknął przerażony niemal, — to waść, mistrzu, nie z tego jak widzę świata...
I dłoń położył na rękojeści swego bułata.
— Prędzej! prędzej! — wołał głuchy, starając się konia za sobą skierować, — tędy właśnie.
Phoebus rżnął go co siły obcasem w pierś samą.
Oko Quasimoda zaiskrzyło. Uczynił ruch, jakby się rzucić miał na kapitana. Ale się prostując rzekł tylko:
— O, masz waszmość szczęście, że cię ktoś kocha.
Położył nacisk na „ktoś“ i puszczając cugle, syknął:
— Zmykajże mi teraz waść!
Phoebus spiął konia ostrogami, zakląwszy siarczyście. Quasimodo stracił go z oka w ciemnościąch ulicy.
— Na to nie przystać! — powiedział z cicha garbusek biedny — nie przystać na to!
Powrócił do Notre‑Dame, zapalił lampkę i wszedł po schodach na górę. Jak myślał, cygankę zastał na tem samem miejscu. Biegła ku niemu, skoro go tylko zdala zoczyła.
— Sam jeden! — krzyknęła boleśnie, załamując piękne rączęta.
— Nie mogłem go odszukać, — wycedził chłodno Quasimodo.
— Potrzeba było całą noc czekać, — odparła z uniesieniem.
Głuchy spotkał giest, i wyrzut zrozumiał.
— Dopilnuję go lepiej innym razem, — powiedział zwieszając głowę.
— Idź precz! — rzekła doń.
Odszedł. Widział, że wcale nie była zeń zadowoloną. Wolał jednak być złajanym, niż ją zasmucić. Wszystek ból przy sobie zatrzymał.
Od tej pory nie pokazywał się już cygance. Przestał zachodzić do jej celki. Kiedy niekiedy tylko twarz jego melancholijnie zapatrzoną w dziewczynę można było dostrzedz przelotnie na szczycie to tej, to tamtej wieży katedralnej. Ale znikał natychmiast, gdy się z wzrokiem jej spotkał.
Należy wyznać, że ją nie wiele smuciła ta dobrowolna wstrzemięźliwość biednego garbuska. W głębi duszy wdzięczna mu nawet za nią była, a i Quasimodo zresztą żadnego już nie miał w tej mierze złudzenia.
Nie widziała go odtąd, ale czuła dokoła obecność jakby jakiego ducha opiekuńczego. Koszyk z żywnością zabierała co wieczór ręka niewidzialna, by go odnosić na dzień następny. Któregoś poranku znalazła na oknie klatkę z ptaszkami. Tuż nad jej celką znajdowała się rzeźba, która ją nieraz strachu nabawiała. Zdradziła się z tem była parę razy wobec Quasimoda. Pewnego poranku (widoczną jest rzeczą, że wszystko to dziać się musiało chyba w nocy) nie ujrzała już kamiennego straszydła; zgruchotano je. Ten co się wdarł aż do tej rzeźby, życie swe zawieszał na włosku.
Niekiedy wieczorem, głos ukryty pod dachem dzwonnicy śpiewał jak dla uśpienia dziewczęcia, pieśni dziwnie smutne i tęskne. Były to wiersze bez rymów, takie właśnie jakie głuchy tworzyć może:
Ale do serca, do duszy zajrzyj.
W sercu pięknego młodziana mieszka niekiedy szpetność.
Są serca ludzkie, w których miłość nie długo gości.
Jodłowe drzewa nie piękne,
Stokroć piękniejsza topola,
Ale w zimie liści nie tracą.
Lecz pocóż mówię i komu?
Szkoda, że żyje co brzydkie.
Piękno się w pięknie tylko rozkocha,
Od Grudnia Kwiecień twarz swą odwraca.
Piękno jest doskonałe,
Wszechwładnem jest piękno.
Piękno jedyną jest rzeczą, której nie spotkasz w połowie.
Kruk tylko we dnie lata;
Sowa lata tylko nocą;
Łabędź i w nocy i we dnie.
Pewnego rana, budząc się, ujrzała na okienku dwa wazony pełne kwiatów. Jeden był kryształowy, bardzo ładny i błyszczący, ale nadpęknięty. Wyciekła z niego nalana doń woda, a kwiaty w nim się znajdujące zaczęły więdnąć. Drugi był prostym garnkiem glinianym, pospolitym i niekształtnym, ale szczelnie swej wody pilnującym; kwiaty w nim były świeżutkie i rumiane.
Z umysłu czy nie, Esmeralda wzięła bukiet zwiędły i cały dzień nosiła go na piersi.
Dnia tego nie słyszała głosu śpiewającego z wieży.
Obeszło to ją niewiele. Dnie swe przywykła już pędzić samotnie, na pieszczotach z Dżali, na bacznem śledzeniu i przyglądaniu się bramie mieszkania Gondelaurier, na cichych rozmowach z sobą o Phoebusie, i na rzucaniu gałeczek z chleba jaskółkom.
Zresztą, wkrótce przestała już całkowicie widywać, przestała słyszeć Quasimoda. Biedny dzwonnik znikł zdawało się bez śladu z katedry. Pewnej przecież nocy, gdy zasnąć nie mogła i myślała o pięknym swym rotmistrzu, słyszeć się dało w pobliżu jej celki westchnienie ciężkie. Przelękniona, podniosła się z posłania i ujrzała przy świetle księżyca jakąś masę bezkształtną rozciągniętą w poprzek jej drzwi, na ziemi. Był to Quasimodo; spał tak na gołych kamieniach.