Katorżnik/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Siwiński
Tytuł Katorżnik
Podtytuł czyli Pamiętniki Sybiraka
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział xviii.

Szalona jazda.

Kto nie jechał owym stepem buryacko-mongolskim z Czity do Nerczyńska, ten nie może mieć nawet pojęcia o konnej jeździe! Już w poprzednich rozdziałach pisałem o owych koniach stepowych, o owych orłach i winochodźcach, a tutaj tylko dodam, że tu każdy koń to orzeł, bo też takich koni jak tutaj, to niema nigdzie, ani w Arabii nawet!
Tutaj karawana gdy idzie z herbatą, to idzie naraz 300 powózek jednokonnych a na każdej powózce jest pięć cybików[1] z herbatą, a każdy zaś taki cybik ma 6 pudów[2] wagi. Powózka taka, jest to po prostu mały wózek oszalowany, który ma na tyle żłóbek na karmę dla konia. Mówię na tyle, bo od pierwszego aż do ostatniego, każdy następny koń, jest przywiązany do poprzedzającej powózki, w której ze żłóbka je ustawicznie obrok, a tym sposobem spieszy i ciągnie usilnie w razie przeszkód, najpierw dlatego, że jest upięty i zerwałoby go silnie, gdyby się myślał ociągać, a powtóre, że trzyma się paszy lub obroku. Karawana taka, to łańcuch nieprzerwany, przed którym musi zjeżdżać z drogi każdy, choćby to był nawet sam car! A co to za konie w owych idą telegach! to olbrzymy nie konie! co za kształty, co za piersi, jaka głowa maleńka, jakie oko duże, jakie to grzywy bujne i wspaniałe! A kto tych koni nie widział, kto nie doznał zawrotu głowy od tutejszej jazdy, ten, mówię wam raz jeszcze, nie może mieć dokładnego pojęcia, ani wyobrażenia, tak o koniach, jako też i o owej szalonej jeździe. Posłuchaj tedy czytelniku o jeździe naszej przez ów step:
Oto na stacyi stoją już tarantasy, my wsiadamy po czterech do każdego tarantasa, bo taki jest przepis. Buryaci przyprowadzają konie, które dopiero co były złowione na arkan w stepie i mają być pierwszy raz zakładane. Konie te mają wygląd dziki i wystraszony: chrapy rozwarte, oczy wystraszone i wybałuszone, cały koń trzęsie się, jak w febrze, rży i szamota się bez końca, pomimo tego jedni go trzymają a inni zaprzęgają, a gdy już wszystko gotowe i furman, izwoszczyk, w rękawice skórzane aż po łokcie uzbrojony, aby mu lejce skóry z rąk nie osunęły, okręcił lejce koło rąk, wówczas ci, co konie trzymają, ostrzegają nas, krzycząc: dzierżyś! a sami zaś odskakują od koni a jamszczyk (furman), jak nie krzyknie: Uf! wówczas oddaj się Bogu! konie porwą cię i uniosą i pędzą jak wicher, tak, że tylko powietrze świszcze ci koło uszu, a podczas tej jazdy szalonej nie możesz ani oddychać, ani nic nie słyszysz, ani nic nie widzisz, tylko słyszysz ów ciągły świst koło uszu i widzisz rozszalałe konie i siedzisz jak odurzony i nie wiesz co cię czeka, co cię spotka lada chwila, lada moment!
Lecz niema o to obawy, tutaj step równy jak po stole, więc możesz sobie użyć do woli! To też, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, nabierasz odwagi i zaczynasz się rozglądać w sytuacyi, a żeś zdrów i cały, więc i ciebie ogarnia ów zapał i tybyś tak leciał, leciał bez końca w tej zawierusze, w tej fantazyi. Powoli, powoli konie zwalniają biegu, zaczyna się z nich kurzyć a następnie całe są w pianie. Na każdej prawie stacyi jakiś koń padnie, a nieraz zdarzało się, że para koni zaprzężonych do jednego tarantasu padła, ale to nic, bo jeszcze jeden pozostał, ten wszystko przetrwał, bo to koń domowy i zaprawiony, to też tym się przyjeżdżało do stacyi a czasem przychodziło piechotą, bo konie popadały lub ustały tak, że kroku postawić nie mogły. Lecz to wszystko nie zmieniło postaci rzeczy; wszędzie była taka jazda, bo Buryaci na to nie zważali: u nich niczem jest strata jednego lub i więcej koni. Ta szalona jazda z Czity do Nerczyńska trwała 18 dni! Owych tarantasów, które tu kursują, opisywać nie będę, gdyż i u nas coś podobnego jest już w modzie. Jest to zwykły wóz o czterech kołach z długą rozworą. Obok rozwory są jeszcze dwa, jeżeli grube, lub cztery cieńsze drągi przymocowane do osi przedniej i tylnej. Na tych drągach przymocowany jest wasąg do siedzenia dla osób jadących i furmana. Tarantas taki ma te kardynalne przymioty, że nie trzęsie tak jak kibitka, która znów słynie z tego, że w niej można duszę wyzionąć.
Teraz się mnie zapewne kochany czytelniku zechcesz zapytać, czem żyliśmy w tym stepie bezludnym? Otóż ci powiem, że gdyśmy wyjeżdżali z Czity, rząd polecił nam zaprowiantować się w pewną ilość sucharów[3] i herbaty, któryby to zapas wystarczył nam aż do Nerczyńska. Tymi to sucharami i herbatą żyliśmy owe ośmnaście dni naszej szalonej jazdy. Straży wojskowej nie mieliśmy prawie żadnej, boć owych sześciu żołnierzy nas konwojujących, chyba za straż uważać nie można, oni tylko reprezentowali rząd wobec tych plemion koczowniczych, mieli też dbać i oto, aby tarantasy i konie były gotowe i aby nas oddać władzy Nerczyńskiej.
O dwie stacye przed Nerczyńskiem, jest wieś zamieszkana przez osiedleńców moskiewskich. W tej to wsi spotkał nas wypadek, który tu chcę opisać. Do owej wsi przybyło jeszcze przed naszym przyjazdem 50 żołnierzy, inwalidów, którzy powracali do swej matuszki Rosyi, wysłużywszy swoje lata gdzieś na Amurze, czy Sachalinie, a może nawet w Kamczatce. Ci żołnierze znajdywali się u gałowy, czyli u wójta w kancelaryi gminnej, i chcieli par-fors zajmować owe tarantasy dla nas przeznaczone, aby nimi czemprędzej odjechać mogli.
Ponieważ nasz oddział jechał nieraz rozciągnięty po całej stacyi, co zależało od rączości koni, bo, kto miał lepsze, ten przyjeżdżał wcześniej, a komu zaś konie padły, to wlókł się o jednym koniu, lub szedł resztę drogi piechotą, przeto na owe borykanie się urzędu gminnego z żołnierzami, który nie chciał dać zająć żołnierzom dla nas przeznaczonych wozów, nadjechały pierwsze tarantasy, wiozące na szczęście ludzi energicznych i silnych, a między innymi największym siłaczem był niejaki Józef Czechowicz, Lwowianin, już nie żyjący, który nie wiele myśląc jak nie gwiźnie poza uszy tego i owego sałdata, który się zaraz nakrył nogami; ponieważ żołdactwo było pijane, przyszło do wielkiej bójki. Na to hasło, że: „naszych biją!“ każdy kto jeno nadjechał, łapał co miał pod ręką, czy kół z płotu, czy kamień, i dalej hura na Moskali! Wściekłość była tak wielka, że nasi jak oślepieni, nie pytając już o nic kto winien a kto nie winien, prali i walili każdego, kto się nawinął i niezadługo rozbito w puch całą wieś; który mógł, to ratował się ucieczką. Siła też była po naszej stronie nie lada, bo było nas wówczas 80 samych Polaków. Cała wieś uciekła w las, a my jeszcze chodzili jak szakale, aby jeszcze kogo dopaść i zemścić się. W końcu we wsi nie było ani żywej duszy!
Aleć po tej kampanii trzeba było się na nowo zebrać, trzeba było coś uradzić i czemś się pożywić, przeto nie odjechaliśmy już tego dnia, lecz założyli obóz, ustawili warty, bo była obawa, że Moskale mogą w większej sile powrócić, i zanocowaliśmy. Lecz płonne były nasze obawy, Moskale przepadli i nie widzieliśmy ich już więcej.
Na drugi dzień naradziwszy się z naszym komendantem, który nam dodał otuchy i przyobiecał nas wyręczyć w tłumaczeniu tego zajścia i całą winę zwalić na owych inwalidów, ruszyliśmy do Nerczyńska. Po przybyciu do Nerczyńska i po złożeniu raportu przez naszego dowódcę o całem zajściu, ani nam włos nie spadł z głowy. Nawiasowo nadmienię, że z tymi żołnierzami, których było sześciu do samego konwojowania, obchodziliśmy się całą drogę po przyjacielsku, to też i oni się nam za to też odwdzięczyli tem protokolnem oświadczeniem, że myśmy nic nie zawinili, inaczej kto wie coby nas czekało.

separator poziomy




  1. Cybik jest to paczka obszyta w skórę.
  2. Pud ma 40 funtów.
  3. Suchary, jest to suszony chleb.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Siwiński.