<<< Dane tekstu >>>
Autor Jules Amédée Barbey d’Aurevilly
Tytuł Kawaler Des Touches
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1901
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Lucjan Rydel
Tytuł orygin. Le Chevalier Des Touches
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Trzy stulecia w jednym zakątku.

Było to za ostatnich lat Restauracyi. „Pół na ósmą“ — jak mówią w zachodniej Francyi — wybiło właśnie w staroświeckiem miasteczku Valognes, na wieży zegarowej, kończystej na kształt igły, a ze wszech stron oszklonej, jak latarnia. Ciszę na Placu Kapucyńskim przerywał tylko łoskot kłapiącej pary drewnianek; stukały one krokiem przyśpieszonym, jakby uciekając przed jakowąś trwogą albo przed słotą. Plac Kapucyński o tej porze opustoszały był i ponury, bez mała jak Błonia pod Szubienicą. Każdy, kto zna tamte strony, wie dobrze, iż Błonia pod Szubienicą biorą nazwę swoją stąd, że były niegdyś miejscem tracenia, przez długie zasię lata leżały odłogiem na prawo od drogi, wiodącej z Valognes do Saint-Sauveur-le Vicomte, a wszelki podróżny omijał je z zabobonnym lękiem.
Wpół do ósmej nigdzie, co prawda, nie może uchodzić za godzinę niezwykle późną, jednak i deszcz padający bezustannie od rana i ciemność — bo przecie było to w grudniu — i tryb życia w tem zamożnem, nieruchliwem, zacisznem miasteczku, tłomaczyły dostatecznie pustkę, jaka zalegała plac Kapucyński; to też niejeden mieszczanin, oddawna siedzący w domu, musiał się zadziwić, jeśli usłyszał poprzez szczelnie zamknięte okiennice chód pary drewnianek, co zgrzytały i klekotały po mokrym bruku; niebawem zaś inny hałas gwałtownie zawtórował ich łoskotowi.
Drewnianki minąwszy róg placu, wysypanego żwirem w pośrodku, a brukowanego wzdłuż czterech połaci, przechodziły widocznie obok zielono malowanej bramy pana de Mesnilhousseau (dla licznej psiarni, którą chował, zwano go Mesuilhouseau, Psi-Wujek) — drewnianki tedy stąpaniem swojem zbudziły całą sforę onych śpiących stróżów. Więc przeciągłe wycie wzbiło się ponad mur dziedzińca i rozlegało się bez końca, a brzmiała w niem ta rozpaczliwa żałość, jaką czuć w psiem skomleniu po nocy. To jednostajne, beznadziejne, przewlekłe skowytanie psów, co próbowały wetknąć nozdrza i przednie łapy pod olbrzymią bramę wjazdową, jakby na placu przeczuwały rzecz jakąś niesłychaną i straszliwą; ów czarny wieczór i wicher zacinający dżdżem i ów pusty plac, dawniej taki wesoły, drzewami w kwadrat zasadzony, na podobieństwo angielskiego skweru i zdobny białemi sztachetkami — ów plac budzący obecnie grozę, odkąd w roku 182.. postawiono w środku krzyż, a na krzyżu męczył się jaskrawo pomalowany, krwawy Chrystus naturalnej wielkości — wszystko to razem rzeczywiście mogło przerażać przechodnia w drewniankach. Szedł, nastawiwszy parasol naprzeciwko wichurze, a deszcz lejąc, bębnił dudniącemi kroplami po rozpiętym jedwabiu, jak gdyby to nie krople były, lecz ziarnka kryształu.
Niechajby tak ów nieznajomy przechodzień miał istotnie wyobraźnię prostaczka, wierzącego w nadprzyrodzone zjawiska, albo niechajby go niepokoiło sumienie, czy trawił smutek, lub niechby poprostu był jedną z tych istot wrażliwych, jakie zdarza się widzieć na wszelkich szczeblach społecznej drabiny — to każdy przyzna, iż wszystko, co się dotąd powiedziało, do szpiku kości mogłoby go przejąć dreszczem i bicie jego serca przyspieszyć w dwójnasób. A już najbardziej przerażać mógł go ten wizerunek zbroczonego krwią Boga. Nawet za dnia, w wesołem świetle słonecznem, odrazę budziło grubiaństwo kolorów, jakiemi był pomalowany, a cóż dopiero w nocy, kiedy go wprawdzie nie było widać, a jednak czuło się jego obecność tuż, w pobliżu — i wiedziało się, że wyciąga ramiona w noc czarną.
Ale, jak gdyby tego jeszcze nie dość było — stała się nagle rzecz dziwna, tem dziwniejsza w tem miasteczku, gdzie o takiej porze wtuleni w barłóg śpią żebracy i gdzie uliczni rzezimieszkowie, bohaterzy gościńców, byli czemś prawie nieznanem — zaiste rzecz stała się niesłychana. Na rogu ulicy Siqueta, w pośrodku Placu Kapucyńskiego, latarka, rzucająca wiązkę promieni z popod pochylonego naprzód parasola, zgasła nagle, kiedy mijać miała wielki krucyfiks. I zdmuchnął ją nie podmuch wiatru, a ludzkiego tchnienia. Żelazne nerwy tej ręki, co niosła latarkę, podniosły ją właśnie wtedy w górę, na wysokość twarzy jakiegoś widziadła, z którego wychodziły słowa. Niedługo to trwało, niedługo, jedną chwilę, jedno mgnienie. Ale bywają chwile, co wieki całe trwają. Wówczas to psy zawyły. I wyły ciągle jeszcze, kiedy dzwonek zadźwięczał u pierwszej bramy w ulicy Karmelickiej, która idzie od drugiej, najdalszej połaci placu — wyły, gdy osoba w drewniankach wchodziła, lecz już bez drewnianek, do salonu Ichmość Panien de Touffedelys, które na nią czekały z wieczorną pogawędką.
Osoba ta, lub raczej ten mężczyzna, nosił wytworny strój księży „z dawnych dobrych czasów“ — jak często wówczas mawiano. Zresztą nic w tem nie było dziwnego, bo istotnie był to ksiądz.
— „Słyszałam zbliżający się pojazd księdza“ — rzekła młodsza z sióstr Touffedelys Jejmość Panna Sankta. Nie zdolna w żaden sposób zdobyć się nawet na najmniejszy własny dowcip, powtarzała zwykły żart księdza, gdy mówił o swoich drewniankach.
Ksiądz, zrzucił był w przedpokoju długi płaszcz z zielonawego drelichu, który przedtem nawdziany był na czarną sutannę, i wszedł do małego saloniku, wyprostowany, okazały; głowę na ramionach trzymał, jak relikwiarz, i skrzypią! trzewikami z czerwonego sefianu, którym na ulicy za ochronę od wilgoci służyły drewnianki. Aczkolwiek niedawno doznał jednego z tych wrażeń, co uderzają, jak piorun, jednak nie wydawał się ni bledszy, ni czerwieńszy, niż zwykle; miał bowiem cerę grubą, jak polewa na garnkach, a na cerę tego rodzaju nie zdoła się wybić żadne wzruszenie. Zerwawszy z prawicy rękawiczkę, podawał dokoła dwa palce całej tej czwórce, która obsiadła dokoła kominek, a teraz, na jego wejście, przerwała rozmowę.
Podał wreszcie owe dwa palce ostatniej osobie tego nielicznego grona, ta zaś zawołała z niepokojem:
— „Coś musiało się stać, mój bracie!“ — ciekawa rzecz, jak to po nim poznała? — „Ty dziś jesteś jakiś nieswój“.
— „Stało się to“ — odpowiedział ksiądz głosem silnym, a poważnym — „że przed chwilą stara krew Hotspurów o mało nie zdrętwiała we mnie ze strachu“.
Siostra patrzyła nań z niedowierzaniem, ale panna de Touffedelys, która gotowa byłaby uwierzyć, gdyby jej kto powiedział, że wół może latać na skrzydłach i nawet w oknie stanęłaby, żeby to zobaczyć — panna Sankta de Touffedelys, która nie czytała nigdy Shakespere’a, i z wszystkiego, co mówił ksiądz, zrozumiała jedno tylko wyrażenie: „ze strachu“ — odezwała się zaraz: — „Najświętsza Panno! Cóż się stało? — Może ksiądz spotkałeś duszę Ojca Gwardyana Kapucynów, błąkającą się po placu? Psy pana Mesnilhouseau dziś wieczorem zawodziły tak samo, jak zawsze, kiedy poczują duszę Gwardyana, lub kiedy młotek świętego Bernarda zapuka po trzykroć do drzwi której celi w klasztorze Panien Bernardynek, tu — obok“.
— „Naco to mówić księdzu, moja siostro“ — rzekła Urszula de Touffedelys, tonem pierworodnej, upominającej młodszą siostrę. — „Wiesz przecie, że ksiądz był w Anglii i w duchy nie wierzy!“.
— „A jednak, na zbawienie duszy, widziałem ducha“ — rzekł ksiądz tajemniczo. „Nieinaczej Waszmość Panno, nie inaczej siostro moja! Nie inaczej mój Fierdrap! Przypatrzcie mi się dobrze, otwórzcie oczy jak najszerzej, choćby was aż głowa z tego rozbolała! Rzeczywiście tak było, jak miałem zaszczyt wam powiedzieć: widziałem ducha. To było widzenie nagłe, przerażające, ale prawdziwe! Widziałem go, jak was tu wszystkich widzę, jak ten fotel widzę, albo tę lampę“...
I przytknął do podstawy lampy koniec laski, wyciętej z winnej macicy, poczem laskę w kącie postawił.
— „Ty żarty lubisz dyabelnie, więc miałbyś ochotę, żebym dla twojej przyjemności w to uwierzył?“ — rzekł baron de Frierdrap — gdy ksiądz powrócił przed kominek i stanął plecami do ognia zwrócony, a twarzą ku fotelowi, który doń przyjaźnie wyciągał poręcze.
— „Czy to był istotnie Ojciec Gwardyan?“... — zaczęła znowu Jejmość Panna Sankta, oblana zimnym potem; paliła się bowiem z ciekawości, a zarazem było jej, jak gdyby kawał lodu zsuwał się jej po łopatkach.
— „Nie“ — odparł krótko ksiądz i urwał. I oczy wlepił w wywoskowane, ślniące tafle posadzki. Tak urywa człowiek, zastanawiający się nad czemś, co ma wypowiedzieć, i ważący to słowo, które rzuci.
Stał tak pod wrytemi weń spojrzeniami czterech osób siedzących dokoła; one zaś, rzęchy można, że wzrokiem wchłaniały w siebie już naprzód to, co jemu jeszcze przez usta nie przeszło. Jeden tylko baron de Fierdrap w przekonaniu, że to krotochwila jakowaś, mrugał okiem figlarnie z takim wyrazem, jak gdyby mówił: „Już ja cię znam, bratku“!
Salon rozświetlały tylko mdłe blaski lampy, zaćmione przysłoną. Aby lepiej widzieć twarz księdza i rychlej coś z niej odgadnąć, jedna z trzech pań zdjęła przysłonę, rzucającą cień zbyteczny i nagle cały salon zalało pełne światło lampy, to światło złociste, jakby przesycone śliskim połyskiem oliwy.
Była to bawialnia staroświecka, jakiej nie widuje się już dzisiaj, nawet na prowincyi. Stanowiła ona zresztą zupełnie dobrane tło do tej garstki ludzi, która tam była w owej chwili. Gniazdo godne takich ptaków. — Toć oni, wszyscy ci starcy zebrani przy kominku, na spółkę liczyli ze trzy stulecia i to z górą. Prawdopodobnie też nie młodsze od nich były ozdoby, stanowiące okładkę ścian.
Okładka ta malowana była popielato i biało w sposób naśladujący płaskorzeźbę. Obramiały ją, a zarazem zdobiły listwy złocone, tu i owdzie zczerniałe, miejscami wykładane perłowcem. Na tem tle, aż nazbyt jednostajnem, odcinały się ostro jedynie portrety rodzinne, przesłonione mgłą starości. Na jednem polu ściennem widać było dwa wizerunki niewieście w stroju z epoki Ludwika XV. Jedna z nich jasnowłosa, o zaciętych wargach, w ręku trzymała tulipan, jak „Rachela“ dama dzwonkowa; druga o kruczych włosach, uśmiechnięta, jakby od niechcenia, z silnym rumieńcem, upstrzonym ponalepianemi muszkami, miała nad głową gwiazdę. Szczegół ten, równie jak lubieżny sposób malowania, świadczyły wymownie, że twórcą tego portretu był Natier, który podobnie z gwiazdą nad głową malował także panią de Châteauroux i jej siostry. Gwiazda oznaczała krótkotrwałe panowanie królewskiej ulubienicy. Była to gwiazda króla, czułego pasterza. „Ukochany“ Ludwik XV zapalał tę gwiazdę nad tylą głów, że mogła ona zaświecić i jednej z rodu Touffedelysów. Na przeciwległej ścianie wisiał jeden tylko portret, starszy od tamtych i bardziej zczerniały, malowany ręką nieznaną wprawdzie, ale śmiałą i silną. Był na nim przedstawiony admirał de Tourville, śliczny, jakby kobieta przebrana w suty i dziwaczny zarazem strój admiralski z czasów Ludwika XIV. Krewniak to był domu Touffedelys’ow. Narożniki wyrabiane z chińskiej laki zapełniały cztery węgły salonu i za podstawę służyły czterem popiersiom glinianym. Czarna krepa przesłaniała je, może dla ochrony przed pyłem, a może na znak żałoby, były to bowiem popiersia Ludwika XVI, Maryi-Antoniny, „Pani Elżbiety “ i Delfina. Meble obite starą tkaniną, wyrabianą w Beauvais, w owalnych polach przedstawiały dziergane na białem tle sceny z bajek La Fontaine’a. Rozweselały one bogactwem barw i rozmaitością postaci to mieszkanie prawie że ponure, gdzie u firanek wyblakły złote obszywki, a na suficie widniała różyca, ogołocona z wiszącego niegdyś u niej pająka.
Marmurowy kominek zdobiły rowkowania, a wieńczył go od góry pęk płaskorzeżbionych kwiatów. Z dwóch stron kominka wyprostowane obie Ichmość panny de Touffedelys, mogłyby na pierwsze wejrzenie wydawać się dwiema figurami, wykutemi ku jego ozdobie, gdyby nie biegające ich spojrzenia i gdyby to, co jął mówił ksiądz, nie było strasznie zmąciło uroczystego namaszczenia ich twarzy i całej postaci.
Obie były w swoim czasie piękne, lecz znawca starożytności, najwprawniejszy w odgadywaniu rysunku na zatartych medalach, nie byłby zdołał odtworzyć rysów tych dwóch kamei, wyszczerbionych zębem czasu i przetrawionych najostrzejszym z wszystkich kwasów, skwaśniałem dziewictwem. Rewolucya pozbawiła je wszystkiego: rodziny, majątku, szczęścia domowego i małżeństwa z miłości, małżeństwa, które jest poematem serca i więcej warte, niż sława — jak mówi de pani Staël — pozbawiła je tem samem i macierzyństwa. Głów jeno nie zabrała im, ale głowy te zbolałe, zostawiła im uwiędłe pod brzemieniem wszelakich udręczeń.
Sierotami były już, kiedy wybuchła Rewolucya, to też nie poszły na tułactwo za granicę. Pozostały — jak zresztą wiele szlachty — w Cotentinie. Była to nieostrożność, którą życiem przypłaciłyby niechybnie, gdyby nie ocalił ich Thermidor, otwierający kaźnie uwięzionych. Nie różniąc się nigdy krojem, ani barwą sukien, obie jednakiego wzrostu, obie jednakim głosem mówiące, Ichmość panny de Touffedelys, były jak dwukrotne odbitki tej samej osoby.
Natura, jakby jej na starość zabrakło pomysłu, powtórzyła sama swoje dzieło, stwarzając je obie tak podobne do siebie. Były to żeńskie Menechmy, o których ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że jest ich przynajmniej o jednę za dużo. One nie podzielały jednak tego zdania, bo się wzajemnie kochały i same tak chciały być do siebie podobne, że panna Sankta wyrzekła się nawet świetnego małżeństwa, bo pannie Urszuli, jej siostrze, nie trafiało się zamęście.
Tego wieczora, jak zwykle, obie siostry nałogowo do siebie przywiązane, miały u siebie wspólną swą przyjaciółkę, z równie dostojnego rodu. Pracowała ona nad najcudaczniejszym haftem, i to z takim rozmachem, iż mogło się zdawać, że się na śmierć zapracuje, gdy jej przerwało wejście brata, księdza.
Ta dziwożona, po męsku jakoś zbudowana, o rysach dosadnie zakreślonych i grubym głosie, tą właśnie chłopakowatą tężyzną całej swej osoby odbijała od miękiej wytworności tamtych obu wróżek Cichej Zadumy, tamtych dwu Kociczek, co pobielały ze starości, marząc o niebieskich migdałach, a dla żadnego królewicza z bajki nie były „Kotkami Zaczarowanemi“. — Jedyną osłodą dla panien de Touffedelys było wspomnienie tego blasku, jaki w młodości otaczał ich nazwisko; lecz potem patrzeć musiały, jak z dnia na dzień topnieje ich uroda w ogniu cierpienia — podobnie świecom ubywa wosku, co topniejący, ścieka po srebrnej nodze świecznika.
Tak one stopniały, w całem znaczeniu tego słowa. Tymczasem ich przyjaciółka, opancerzona w równie potężną jak odporną brzydotę — przetrwała. Szpetność, była zarazem jej mocą. Mawiała sama, że „Czas dał jej alapę“, a ona ten policzek przyjęła twarzą jakby z bronzu wykutą, której nic nie zdołało uszkodzić. Wprawdzie w niesłychanie dziwaczne odzienie przyoblekała niezwykłą swoją brzydotę, ale nawet i to ubranie, wrażenia brzydoty nie bardzo podkreślało, tak ona sama przez się w oczy biła.
Zwykle nosiła na głowie rodzaj czapeczki z fioletowego i pomarańczowego jedwabiu. Było to coś, co już samym kształtem przechodziło granice najśmielszej wyobraźni. Te nagłowniki sporządzała sobie własnoręcznie. Poniżej zwieszał się nos w kabłąk, na podobieństwo pochwy wschodniego, wygiętego pałasza, pochwy obciągniętej czerwoną groszkowaną skórą. To też ta rówieśnieżka Ichmość Panien de Touffedylys wyglądała zupełnie, jakby karykatura królowej Saby, robiona przez Callota — ale Callota, któryby się urodził Chińczykiem, a w dodatku upił się był odwarem z opium. W każdym razie dokazała tej sztuki, że w brzydocie prześcignęła nawet swego brata, tak, że oblicze księdza mogło uchodzić za twarz na obraz i podobieństwo zwykłych twarzy, choć dalibóg, do tego było mu bardzo daleko. Bo też ta kobieta miała rysy w tak niebywały, fantastyczny sposób poprzeciągane, że powszechną uwagę zwracałyby na siebie choćby i w Anglii, w tym kraju dziwadeł, gdzie melancholia, kapryśność charakterów, bogactwo i żądza zysku, niezmordowanie pracują nad przerabianiem ludzkich twarzy w zapustne larwy, przy których maski weneckiego karnawału wyglądają jak dziecinna, pospolita bazgranina.
Jak są barwy, tak oślepiające, tak jarzące, iż dokoła siebie tłumią wszelki sąsiedni kolor — podobnie przyjaciółka Ichmości Panien de r, Touffedelys upstrzona, jak barbarzyński korab, najbardziej krzyczącymi gałgankami, jakie tylko udało się jej odgrzebać w garderobie po babce, zaćmiewała i gasiła nawet najwybitniejsze twarze swoją twarzą. A jednak i ksiądz i baron de Fierdrap należeli, jak to później się okaże, do osobistości niezwyczajnych, co raz widziane, wbijają się w pamięć z taką siłą, iż wrastają w nią, jak cement w ścianę. Tylko na przełomie wieków, w chwilach zwrotu) ch między jedną epoką a drugą, można spotkać się z temi obliczami — wnoszącemi z sobą piętno minionego czasu w inne czasy i w odmienne obyczaje. W ten sposób tworzą się figury jedyne w swoim rodzaju, a na podobieństwo spiżu korynckiego, złożone z różnorodnych kruszczów. Postaci takie przesuwają się przez punkta przecięcia się epok w Historyi. — Kto je widział, śpieszyć się musi z odmalowaniem ich, bo później nie ostałoby się nic już, coby mogło dać wyobrażenie o tych bezpowrotnie zaginionych typach.
Baron de Fierdrap siedział pomiędzy dwiema paipami de Touffedelys, a blisko siostry księdza. Ta z głową pochyloną nad haftem, włóczkę za każdym ściegiem szarpała z taką wściekłą zajadłością, że widz, umiejący wstecz wnioskować, ze zgrozą domyśliłby się snadnie, iż dawniej musiała wszystko tak samo robić, jak teraz włóczkę przeciągała.
Baron de Fierdrap, Hylas de Fierdrap siedział tedy, skrzyżowawszy nogi, a tę, która była na wierzchu podtrzymywał ręką — ruch ulubiony wielkiego lorda Clive. — W ten sposób jedna z podeszew zwrócona była ku ogniowi, płonącemu na kominku. Obuty był w kamasze z czarnego kaszmiru. Mężczyzna średniego wzrostu, ale krzepki i żylasty jak stary wilk. Musiał też mieć i włosy twarde, jak u wilka, gdyby kto chciał o tem sądzić z jego peruki krótkiej, płowej, najeżonej w szczotkę. Twarz jego wybitna, rysowała się najdosadniej w profilu silnie zakreślonym, twarz prawdziwego Normanda chytra i harda. Za młodu ani ładny nie był, ani brzydki; jak mówią dość uciesznie w Normandyi, chcąc określić człowieka, który się od innych nie odróżnia ani zaletami ani ułomnościami przyrodzonemi: „Chodził na mszę, jak wszyscy.“ Był on doskonałym okazem tych dawnych szlagonów, których nic nie zdołało przerobić ni okrzesać. Wprawdzie Rewolucya tą rasą ludzi z granitu taczała z jednego krańca Europy na drugi, ale ich nie ogładziła i gdyby nie ona, siedzieliby ciągle jeszcze w matecznikach swojej prowincyi, i nawetby im na myśl nie przyszło zajrzeć choć raz do Wersalu, spróbować, jak się jedzie królewskim pojazdem, a potem wsiąść na bryczkę i wracać znowu do siebie. Myśliwiec, jak cała wiejska szlachta, i to zapalony myśliwiec, przepadał za każdem polowaniem i za wszelką zwierzyną bez względu na sierść jakąkolwiek, czy pierze. To też było trzeba aż takiego Sądnego Dnia, jak Rewolucya, aby Hylesa de Fierdrap wyrugować z lasów i bagien. Całą gębą szlachcic, na pierwszy odgłos haseł wojennych zaciągnął się na ochotnika do armii Kondeusza. A to przecie nie przelewki, ochotnik, co bez zmęczenia umie nosić w ciągu trzydziestumilowych marszów dubeltówkę, silny w bokach, a taki celny w strzale, że z dwururki swojej mógłby odstrzelać bekasom dzioby, albo położyć odyńca kulką wpakowaną pomiędzy ślepie. Kiedy rozpuszczono wojska Kondeuszowe i ostatni z królewskich strzelców nie miał już ani jednego naboju w ładownicy, wówczas baron de Fierdrap uszedł do Anglii, tej ojczyzny dziwactw, i właśnie tam — jak powiadają — nabrał tego obejścia, które sprawiło, iż na stare lata uchodził za oryginała w oczach ludzi, co znali go za młodu i uważali niegdyś, że był podobny do wszystkich.
Jak w bajce ów Kocur „Ojca Nędzy“, także wyrażenie normandzkie, Zakon teraz do nikogo już nie był podobny. Stracił wszystko, albo niemal wszystko z całej swojej ojcowizny, żył jak się dało, goniąc resztkami, a po trosze i z lichego żołdu, jaki „Restauracya wypłacała zubożałym kawalerom orderu św. Ludwika za to, że z calem bohaterstwem dotrwali w wierności dla domu Bourbońskiego i na tułactwie nawet dzielili smutne losów jego koleje. To życie bez środków dokuczało mu jakoś mniej, niż innym. Potrzeb miał bardzo niewiele. Służyło mu zdrowie żelazne, zahartowane ćwiczeniem i życiem na powietrzu tak, iż zdawało się, że ma chyba nie zdarty organizm i nie do skruszenia. Mieszkał w małym domku na uboczu, w wielkiej wsi targowej, sąsiadującej z St. Sauveur-le-Vicomte. Służby nie trzymał, tylko jakaś stara baba zachodziła czasem, żeby mu podmieść mieszkanie. Nie można powiedzieć, że i „łóżko posłać“, bo łóżka nie miał, a sypiał w hamaku, przywiezionym z Anglii. Wstrzemięźliwy, jak istny pustelnik, był on niemal wyłącznie „rybożerny“ i żywił się z własnego połowu. Bo, jak w pierwszej połowie życia był niestrudzonym myśliwcem, tak teraz w późnym wieku stał się niezmordowanym rybołowcą. Znały go wszystkie rzeki okoliczne w okręgu dziesięciu mil i widywały go nieustannie na swych brzegach z pękiem długich węd na ramieniu i z taką podłużną blaszanką w ręku, jak blaszanki mleczarek. Nosił on w niej pokryte warstwą darni glisty, które na przynętę wbijał potem na haczyk. Czasem także „chodził szlakiem muchy“ na ryby, na sposób szkocki, przy którym rybak w pełnym chodzie odprawuje połów. Nauczył się tego w Szkocyi, a wprawiał w zdumienie całe chłopstwo na Cotentinie, bo ten rodzaj rybołówstwa był im przedtem zgoła nieznany. Patrzyli nań z podziwem, jak biegał nad rzeką za biegiem, to znowu przeciw biegowi, naśladując lot muchy przynętą, która unosiła się zawsze na parę cali nad źwierciadłem wody. A robił to ręką tak wprawną, chodem tak pewnym, że zakrawało to istotnie na nadzwyczajną sztukę.
Tego wieczora, jak prawie co wieczór, o ile był w Valognes, wędrówką rybacką nie zapędziwszy się w okolicę, zaszedł do Ichmość Panien de Touffedelys. Przynosił zawsze z sobą herbatnicę i czajnik i robił herbatę, a one przypatrywały się, te dwie prostoduszne istoty, co nie bywszy na emigracyi, nie nabrały takich dziwnych nawyczek, jak to „zamiłowanie do suchych listeczków, zaparzonych ukropem“. „Odwar tenu, jak mawiały usty pełnemi mądrości — „nie stanie za zielony likwor kartuzki, skuteczny na niestrawność“.
Z niezmiennnem zawsze zdumieniem, w danej chwili zapadały w bezmyślną ciekawość, właściwą stworzeniom, które nie są zdolne nic pojąć. I co wieczora, oczyma porcelanowemi i zaokrąglonemi, nakształt gałek, śledziły tego oryginała Frierdrap, kiedy się zabierał do przysposobienia „takowego odwaru“. A patrzyły nań zupełnie, jakby się oddawał jakimś okropnym doświadczeniom alchemicznym.
Ksiądz, ów ksiądz, który wszedł co dopiero, jak zwiastun jakiegoś wypadku, a damy długo czekały na jego słowo, tak nieskore do przedostania się po przez wargi — ksiądz jeden tylko śmiał tykać heretyckiego napoju barona de Fierdrap. On także — jak to stwierdziła przed chwilą Jejmość Panna Urszula — bywał w Anglii. Dla tych kobiet zaśniedziałych w miasteczku, dla tych paralityczek przygwożdżonych do miejsca przez losy, być w Anglii znaczyłoby tyle samo. co być w Mekce — jeśli wogóle kiedykolwiek zasłyszały, że jest jakaś Mekka!... ale to było wątpliwe. Ksiądz nie mógł zresztą w niczyich oczach uchodzić za karykaturalnego oryginała, jak Imci pan de Fierdrop; — ten bo w istocie zarówno z powierzchowności, jak stroju, godzien był Hogarthowskiego rylca.
Jak się powyżej rzekło — życie pod gołem niebem uczyniło barona de Fierdrop niezłomnie odpornym, krzepkim aż do rdzenia jego całej budowy, aż do szpiku kości, a nadając mu tę wewnętrzną tęgość marmurową, po wierzchu jeno trochę go osmaliło: na znak zwycięztwa swego, i jakby ślad po sobie na tym człowieku z krzemienia, co nie znał chrypek i reumatyzmów, pozostawiło, jakby na żart, jakby na krotochwilny odwet, trzy wspaniale płaty odmrożone, a pokrywające nos i oba policzki barona na kształt rozwiniętego w całej pełni trójliścia koniczyny. Być może, iż przyjął on jako przestrogę ów przyteczek, złośliwie mu wymierzony przez zmienność aury niebieskiej, którą sobie codziennie lekceważył, czy to w mgłach nad rzeką Dauve’ą, czy pod mostami Carentanu i wszędzie indziej, kędy się łowić dadzą złote karpie i liny. — Dość, że Imci Pan de Fierdrap nosił siedm ubrań, nawdzianych jedno na drugie, a zwał je swemi siedmioma skorupami. Nikt nie kusił się sprawdzać tej sakramentalnej liczby, wszelako niewątpliwą było rzeczą, iż nawet w bawialni Ichmość Panien de Touffedelys nie zwlekał z siebie szarego rypsowege kubraka, podbitego futerkiem z kretów. Kubrak ten nawdziany był na frak tabaczkowej barwy. Na fraku przewieszony przez dziurkę błyszczał krzyż św. Ludwika, a niżej zwisał mały zarękawek niepodszyty futrem. Rozmawiając, lubił on zanurzać w nim ręce, które miał wiecznie „zgrabiałe“, jak Michał Montaigne.
Przyjaciel i towarzysz na tułactwie barona de Fierdrap — na którego ten spozierał w owej chwili takim wzrokiem, jakim byłby patrzył Morellet na Voltaire’a, gdyby go był dopadł u barona Holbacha na jakiem poufnem zebraniu wieczornem — ksiądz dopełniał latami swemi owych trzech z górą stuleci, zebranych w jednym zakątku. Był to człowiek z tej samej rasy, co baron; na pierwszy rzut oka widać było, że nad nim góruje tak samo, jak Imci Pan de Fierdrap górował nad Ichmość Pannami de Touffedelys, a nawet nad samą siostrą księdza. Wśród tego kółka ksiądz był orłem.
Co prawda, orłem byłby w każdem towarzystwie, nietylko w tem, które się składało z takiej starej czapli, jak baron de Fierdrap, z pary niepokalanych gęsi, jak Ichmość Panny de Touffedelys i z owej czubatej papugi zajętej haftem — ale nawet w zebraniu złożonem z kobiet rzeczywiście najbardziej uroczych i z mężczyzn najwytworniejszych: z samych różowych flamingów i samych rajskich ptaków. Ksiądz był jedną z tych istot niepospolitych i bezużytecznych, jakie czasem stwarza Bóg, niby w przystępie dobrego humoru dla własnej swojej uciechy. Był to jeden z tych, co sieją naokół śmiech, ironię, myśli, i przechodzą przez towarzystwo ludzkie, jakby po to, by je podbić swym urokiem. A towarzystwo ludzkie przekonane, że ich pojęło, sądzi, że im się dostatecznie odpłaca, mówiąc o nich potem: „Ksiądz taki, a taki, albo pan ten a ten — czy go sobie przypominacie? To był człowiek dyabelnie dowcipny!“ A jednak na równi z tymi, o których się wspomina w ten sposób, jest pełno znakomitości i sław zdobytych o pół mniejszemi zdolnościami. A przecie oni właśnie skazani są na pastwę zapomnienia, i śmierć nieznana kończy ich życie nieznane. Ale czasem Bóg (znowu w przystępie dobrego humoru) zsyła dziecko, które opiera o ich kolana główkę płową i krętowłosą, a oni przez chwilę kładą na niej rękę. Takie dziecko, wyrósłszy później na Goldsmitha albo Fieldinga, przypomni sobie o nich w jakiejś genialnej powieści i uchodzi za twórcę postaci, którą na prawdę odrysowało tylko z pamięci!
Ów ksiądz — nazwiska nie wymieniałoby się, tutaj, gdyby rodzina, której był ostatnim potomkiem, przynajmniej we Francyi[1] nie była wygasła — nosił normandzkie nazwisko tych Percych, których młodsza linia wydala w Anglii dom Northumberlandów i onego Hotspura (sam ksiądz wspominał o nim powyżej) prawdziwego Ajaxa historycznych dramatów Shakespeare’a.
Choć nie miał w sobie nic, coby przypominało jego bohaterskie i romantyczne kolligacye i choć znać na nim było przedewszystkiem wpływ zniewieściałego, samolubnego a wykwintnego towarzystwa w XVIII wieku, wśród którego za młodu się obracał — jednakowoż nosił on na sobie niezatarte piętno rodu, przywykłego do rozkazywania przez tyle pokoleń. Widać to było po sposobie, w jaki ksiądz de Percy nosił głowę. Głowa ta była o twarzy bardziej nieregularnej, niż u Imci Pana de Fierdrap, a zarazem o zupełnie odmiennym wyrazie, jak u tamtego. Ksiądz nie był taki brzydki, jak jego siostra — szpetna, jak grzech jawny i o pomstę wołający. On zaś miał brzydotę, któraby się dała przyrównać do grzeszników przyjemnych. Rzecz prawie nie do wiary — ten ksiądz pokrywał usposobienie niezrównanie żartobliwe, pozorami majestatycznego niemal namaszczenia. Wesołość, która ma zarazem i wdzięk, rzadko posiada także godność i zdawałoby się nawet, że jej posiadać nie może. Ale u księdza de Percy była wesołość w rodzaju Beaumarchais’ego, wesołość jakiegoś stryja Almavivy, któryby w kąt zapędził trzpiota Figara, zarówno przebiegłością, jak ciętym językiem; owa kipiąca wesołość żywiołowa, co źródło ma w wielkopańskim humorze. Promieniała ona bezustannie od księdza, otoczeniu zaś sprawiała tem żywszą przyjemność przez przeciwieństwo do swego poważnego tonu. Ona to czyniła zeń osobistość niepospolitą, jakiej się nie zdarza spotkać dwa razy w życiu. Niestety, co się tyczy wydżwignięcia go na wyżyny znaczenia i pomyślności w życiu, to na nic mu się nie przydał ten czarujący dowcip. Co gorsza — zaszkodził mu raczej, zaszkodził mu niemniej, jak herb rodowy.
Ofiarą był Rewolucyi on także, podobnie jak przyjaciel jego Jmci Pan de Fierdrap; ofiarą był greckiej dyssertacyi, której w Sorbonnie lepiej bronił, niż inny jego przyjaciel pan d’Hermopolis, który zostawszy później ministrem, przypomniał sobie o tem (nie ma bowiem nic nad zawiść pomiędzy żakami); w końcu ofiarą był umysłu swego nazbyt ruchliwego, nazbyt powabnego jak na kapłana.
Nic dziwnego zatem, że ksiądz de Percy napróżno spodziewał się powodzenia w zawodzie duchownym, tak samo jak wogóle wszelkich innych powodzeń nadarmo szukał. I pomimo poparcia ze strony krewniaka swego księcia de Northumberland, wysłannika Anglii na koronacyę Karola X, doszedł na stare lata jedynie tylko do drugorzędnego kanonikatu w St. Denis, z uwolnieniem od zasiadania w Kapitule. Na schyłku życia, Normandya przesunęła mu się w pamięci, Normandya ozłocona urokiem wspomnień z lat dawno minionych, i on, co się obracał wśród najwyższego towarzystwa Francyi i Anglii — on, co w turniejach dowcipu mierzył się z najdzielniejszymi dowcipu szermierzami, jacy w Europie od lat czterdziestu w szrankach się pojawili — powrócił teraz, aby żyć w zaściankowych stosunkach Cotentinu i zamknął się w małym, lecz wykwintnie urządzonym domku, który nazywał swoją Pustelnią. Wychylał się z mego czasem tylko, aby tydzień jaki spędzić raz u tych, to znów u innych wielkich panów okolicznych.
Przepadał za proszonymi obiadami. Ale urodzenie jego, i potężny dowcip, i całe zachowanie, nie pozwalały przypuszczać choćby cienia pieczeniarstwa u tego kanonika, skromnie dreptającego piechotą, nie brzegiem wąskich rzek, jak baron de Frierdrap, ale skrajem wszelkich dróg i gościńców. Tak bowiem odprawował on swoje pielgrzymki do różnych miejsc słynących cudami kuchni, po rozmaitych pańskich dworach, znanych z gościnności i sutego stołu.
Te obiady, były zawsze słabą jego stroną. One to sprawiły, że oblicze jego nabrało rakowej barwy, i dały mu pole do pewnego dowcipnego powiedzenia. O tej czerwoności swojej, która za dni wygnania jarzyła się, podniecona Portwejnem, a po odzyskaniu ojczyzny płonęła, rozogniona Burgundem, zwykł był mawiać: „Zdaje się, że to jedyna purpura moja, bo innej, pókim żyw, nosić chyba nie będę!“.
Czoło, nos ogromny i wygięty, nos wielkie pochodzenie znamionujący, policzki, podbródki — wszystko pałało tą wspaniałą, kardynalską czerwienią. Twarz ta, jakby w pośpiechu z grubsza tylko ociosana, ale pełna przenikającego wyrazu, szkarłatną swa cerą odbijała jedynie tylko od oczu — te były błękitne jakimś błękitem bajecznym, perłowym, iskrzącym i kolącym. Nigdzie zresztą nie można widzieć takiego błękitu, pod żadnemi ludzkiemi rzęsami; w istnienie takiego błękitu nie uwierzy na niewidziane nikt, kto nie jest genialnym malarzem.
Oczy księdza de Percy, to nie oczy były, ale raczej dwie okrągłe dziurki, bez rzęs i bez powiek. Ich tęczówki błękitne aż do uprzykrzenia — były tak niestosunkowo wielkie, tak szerokie, że zdawało się niemal, iż to nie krążek tęczówki toczy się za obrotem gałki ocznej, ale raczej światło samo wiruje błyskawicznym obrotem, łamiąc się w szafirze tych oczu bystrych, jak u żbika... Czy też z pomiędzy liter książki wyziera ta para oczu?... Bo w rzeczywistości kto raz je widział, ten już nie mógł o nich zapomnieć. Tego wieczora skrzyły one jeszcze bardziej, niżli zazwyczaj. Ksiądz mierzył niemi zaciekawione panie i doprowadzał je do szału znaczącem swojem milczeniem. Zamiast odpowiadać na dyszące ciekawością zapytania Ichmość Panien de Touffedelys, przemykał wedle swego zwyczaju językiem smakosza po wargach grubych i soczystych, jak gdyby chciał na nich odnaleść resztę jakiegoś wybornego smaku. Wracał właśnie z obiadu proszonego i pełen był, jak co wieczór, namaszczenia i powagi. Miał na sobie prosto ściętą czarną suknię i białą krawatę; bez obojczyka był, bez płaszcza i bez piuski. Długie włosy, cienkie i białe, jak puch łabędzi, pozwijane i spiętrzone z zalotną starannością, która przypominała Talleyranda — Talleyranda, którego, nawiasem mówiąc, nie cierpiał, nietyle z powodu innych jego odstępstw, ile rączej za podpis położony pod Konstytucyą cywilną duchowieństwa — otóż włosy upudrowane i ułożone w kosmyki opadły mu bujnie na kołnierz ubrania i pyłem białym o irysowym zapachu prószyły na szeroką wstęgę fioletową z białym rąbkiem, na której u szyi zwisał mu wielki emaliowany krzyż królewskiego kanonika. Stał silnie rozparty na nogach, odzianych w jedwabne pończochy. Były to nogi zgrabnie utoczone, ale trochę pomiędzy sobą różniły się w kształcie i dlatego jednę z nich nazywał sam Apollinem a drugą Herkulesem — pozostał wierny mitologii, która za lat jego młodzieńczych była jakby rodzajem religii. — Powoli z lubością zażywał teraz tabakę.
— „Cóż księże, czy się uwziąłeś, że nasze damy przyprawisz o potępienie duszne“? — rzekł mu baron, który z jego strony przygotowany był na jakowąś krotochwilę. — „Czy nam powiesz w końcu, co za ducha spotkałeś, przechodząc przed chwilą przez plac“?
— „Śmiej się, ile ci się żywnie podoba, mój Fierdrap“ — odparł ksiądz z niezmiennym spokojem — „ale to rzecz poważna! Duch, którego widziałem, miał ciało i kości... jak ty lub ja“ — ale niemniej przeto był okropny... To był... kawaler des Touches“!...





  1. Autor pomylił się. Ostatni męski potomek dostojnego domu Percych, żyje jeszcze w północnej Francyi. (Przyp. autora).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jules Amédée Barbey d’Aurevilly i tłumacza: Lucjan Rydel.