Kilka wspomnień z Tatr/III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kilka wspomnień z Tatr |
Pochodzenie | Wędrowiec, 1879, nr 140-147, 149-150 |
Redaktor | Filip Sulimierski |
Wydawca | Filip Sulimierski |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Najwyższy szczyt w Tatrach polskich zowie się Świnnicą. Do r. 1867 najwyższy jéj czubałek nie był zwiédzany, jako nieprzystępny i nie do wyjścia; jéno tylko wiérch niższy od strony północnéj, na którym znajdował się drążek mierniczy, postawiony tamże przez oficerów kwatermistrzowstwa podczas zdejmowania naziomu. Wyjście atoli na ten niższy czubałek nie wynagradzało trudów, jakie potrzeba ponosić śród drogi, gdyż szczyt wyższy zasłaniał najgłówniejszą i najpiękniejszą część Tatr.
Dzień 15 lipca 1867 przeznaczył nasz profesor na wycieczkę na Świnnicę; przedewszystkiém zamiarem jego było wydostanie się na szczyt najwyższy i pomierzenie jego wysokości. Przewodniczyć nam miał Maciéj Sieczka, który polecił nam być na piątą godzinę gotowymi do pochodu. Śliczna pogoda wróżyła dobrze o naszéj przedsięwziętéj wycieczce. Kilka minut po piątéj wyruszyliśmy z domu Staszeczka drogą wiodącą na południe do Kuźnic. Minąwszy szereg domostw zakopiańskich po jednéj i drugiéj stronie téj drogi, wkrótce weszliśmy w las świérkowy, przez który w prostym kierunku wyciętą jest széroka droga kamienista nad potokiem Bystrém, zwolna i nieznacznie się wznosząca. Dochodząc do mostku przy walcowni, która rozpoczyna cały szereg kuźnic, zostawiamy ze sobą zwierzyniec dworski. Jestto część lasu po zachodniéj stronie drogi naszéj, wysoko oparkanionego, przez który z szumem, hukiem i łoskotem toczy swe wody górskie Bystre. Potok ten, wzmocniony licznemi wodami z sąsiednich dolin podążającemi, porusza młoty kuźnic i odlewarni. Jakkolwiek droga z Zakopanego do Kuźnic nieznacznie się wznosi, tak, iż człowiek doszedłszy do karczmy murowanéj przy hutach nie uczuwa znużenia, to przecież wzniósł się blisko 170 m. ponad Zakopane. Koło wspomnionéj karczmy zwróciliśmy się na lewo ku wschodowi, pozostawiając dwór za sobą po prawéj; a przeszedłszy przez most na Bystrém, dostaliśmy się do podnóża góry Boconia (Boczań). Tutaj za tym mostem rozdziela się nasza droga na kilka drożyn. Jedna z nich więcéj na północ prowadzi przez Bocoń lasem popod Kopy Królowe na Halę Królową, dokądeśmy zmierzali, a druga nieco na południe i popod Bocoń prowadzi do doliny Jaworzynki. Oprócz drogi jednéj na Halę Królową jest i ścieżka, która jest o wiele krótsza od drogi, ale stroma i przykra. Drogą tą można było dawniéj dojechać aż na samę Halę Królową. Myśmy wybrali ścieżkę. Zanim atoli dalej ruszyliśmy, przewodnik nasz Maciej poprowadził nas do wybornego i obfitego źródełka tuż przy ścieżce tryszczącego, którego temperatura na dniu 16 lipca o godz. 7 m. 30 ppłd. wynosiła 5,5°C, przy ciepłocie powietrza 11,6°C.
Pokrzepiwszy się nieco wodą z tego nieocenionego źródełka, poczęliśmy się drapać w górę po bardzo ślizkim stoku lesistego Boconia i dobrześmy się zmęczyli i spocili, zanim na grzbiet jego wyszliśmy. Do wyjścia potrzebowaliśmy pół godziny czasu. Poczém zwirowa drożyna w kierunku południowo-wschodnim prowadziła nas wierchem Upłazu Skupniowego (1372’44) między Kopę Królowy i Kopę Magury. Z drożyny téj cudny rozpościera się widok ku północy. Tuż pod nami od strony północno-wschodniéj rozlega się urocza dolina Olczyska, z któréj dochodził ucha naszego szum potoku, tamże nagle z ziemi wytryskującego, a wpadającego powyżéj Poronina do Zakopianki, otoczona Nosalem, Małym Reglikiem nad Jaszczurówką i Kopieńcami; a daléj na północ widać prawie całe Podhale, zasiane licznemi siołami i wsiami. Dochodząc tą drożyną pod Kopę Królowy, zboczyliśmy dla ładnego widoku, jaki z tego wiérchu się roztacza, na kilka chwil z drogi naszéj i wyszliśmy na ten wiérch. Jestto trawiasty podłużny od wschodu na zachód podany grzbiecik, mający do 33 m. długości, a wznoszący się na 1544 m. n. p. m. Widać stąd na północ całe Podhale aż poza Nowytarg, widać w oddali Pieniny[2], a tuż u stóp Tatr rozległe Zakopane, huty i kuźnice zakopiańskie. Od zachodu wznosi się skalisty Giewont, u podnóża jego rozlega się urocza polana Kalatówek, daléj widać Kondratową i Czerwone Wiérchy aż do Bystréj[3] i Rohaczów. Na południe poza Kopą Magury zaś widzimy strome i dzikie turnie nad dolina Goryczkową i Kasprową; wreszcie obejmuje oko nasze dolinę Stawów Gąsienicowych i wznoszące się ponad niemi dzikie, przepaściste i olbrzymie turnie, między niemi Świnnicę, Kościelec, Czarny Staw pod Kościelcem, Czarne Ściany, turnie Granaty, Żółtą Turnię czyli Małą Koszystą, a za nią Wielką Koszystą. Widokiem tym cudnym nie mogliśmy się nacieszyć. Piérwszy raz wtedy w życiu byłem tak wysoko i tyle naraz ziemi jedném okiem ogarnąć byłem w możności. Prawdziwa to rozkosz nasycać swe oczy widokiem niezmierzonego obszaru ziemskiego śród głuchéj ciszy, przy sprzyjającéj pogodzie. Tutaj widzimy olbrzymiość natury, tutaj wszechmoc i mądrość jéj Stwórcy.
Po półgodzinnym odpoczynku na tym wiérchu i po dokonaniu pomiaru barometrycznego przez naszego profesora zeszliśmy na piérwotną naszą drużynę; a pozostawiwszy nasamprzód na lewo za sobą Kopę Królowy, a wkrótce potém na prawo Kopę Magury, przybyliśmy ścieżką (percią) ponad wschodnim końcem uroczéj doliny Jaworzynką zwanéj na zieloną trawiastą Halę Królowy. Tutaj roztoczył się przed nami naokoło cudny widok, obejmujący istny świat alpejski, świat obejmujący górską przyrodę w całém znaczeniu tego słowa. Ku północy widać Podhale nowotarskie, Beskidy i Pieniny, od zachodu Giewont, Kopę Kondracką, piękną Czubę Goryczkową, a jeszcze bliżéj straszne i dzikie turnie Kasprowskie. Na południe zaś wzbił się w niebiosa główny grzbiet Tatr, nagi, dziki i olbrzymi a przepaścisty, tu i owdzie płatami śniegu pokryty. I tak widać Kościelec, za nim Świnnicę, a ku wschodowi Czarne Ściany, Granaty, Małą i Wielką Koszystą.
W krótce z hali Królowy dostajemy się ścieżką na dół prowadzącą przez kosodrzewinę na dolinę stawów Gąsienicowych, tak zwanych od rodziny górali zakopiańskich Gąsieniców. W téj dolinie znajdują się szałasy, szopy; oprócz tego widać tutaj niemało owiec, krów i koni; a tém samém nie brak tutaj mléka kwaśnego, słodkiego, żętycy i séra. Z doliny téj stawiańskiéj udać się można na 1) Świnnicę, 2) Granat, 3) przez Zawrat do Morskiego Oka i 4) na Krzyżne i Koszystą. Doszedłszy do szałasu, będącego własnością Macieja Sieczki, naszego przewodnika, postanowiliśmy odpocząć i pokrzepić się żętycą lub mlékiem kwaśném. Juhasi opowiadali nam, że od przełęczy Liliowego przez t. z. Skrajną i Pośrednią Turnię do przełęczy pod Świnnicą nie przejdzie z powodu ogromnych płat śniegu, miejscami tylko stopniałego, jakeśmy jeszcze się o tym nazajutrz przekonali; odradził nam przeto Sieczka wychodzić na Świnnicę, tém bardziéj, że niższy szczyt Świnnicy był pokryty śniegiem, a za to, aby dość pogodnego czasu nie tracić, polecił zwiédzenie Stawów Gąsienicowych. Propozycyą tę przyjął chętnie profesor nasz, a my musieliśmy się nań zgodzić. Ruszyliśmy przeto doliną Suchéj Wody ku południu. Doszedłszy do rozwidlenia ścieżki naszéj, zwróciliśmy się na lewo ku Stawom Gąsienicowym rozpościerającym się u stóp tak zwanéj Skrajnéj i Pośredniéj Turni, Świnnicy i Kościelca. Jest ich ośm. Stawy te nie leżą na jednéj płaszczyznie i nie są jednakowéj wielkości. Ścieżka ta zaraz doprowadza nas do najniżéj położonego stawku, zwanego stawem Litworowym, także Sobkowym albo téż stawkiem Gąsienicowym. Wzniesienie jego n. p. m, czyni 1626’47 m. (J.), a powiérzchnia 1320° kw. austr. (0’47 hekt). Tworzy on małe léjkowate zagłębienie, jest płytkim i błotnistym. Woda na nim sięga ledwo kolan. Nad nim na południe w odległości 560 m. rozléwa się między pośrednią a skrajną Turnią drugi staw największy i najgłębszy z pomiędzy Gąsienicowych, zwany Zielonym od barwy wód swoich. Obejmuje on morgów 1597° kw. (3’45 hekt.) i leży na wysokości 1684’77 m. n. p. m. (J). Po zachodniéj stronie jego wznosi się wapienne wzgórze bezimienne do wysokości 1747 m. (J). U stóp tego wzgórza w pobliżu stawu wytryska mnóstwo źródełek. Z tych jedno najobfitsze najdaléj ku północy leżące miało na dniu 15 lipca o godz. 5 m. 15 ppłd. 2’9°R przy ciepłocie powietrza 11’5° R. Zowią go także suczym, a to z tego powodu, iż juhasi kiedyś utopili w nim złą sukę. W rogu zachodnim odpływa z niego woda do stawu Litworowego.
Następujących pięć stawów leży od dwu poprzednich na wschód, na wyższym progu, ciągnącym się od południa ku północy i tworzącym ścianę wschodnią doliny, w któréj znajdują się stawy poprzedzające.
Na wschód od stawu Litworowego tuż pod Kościelcem, leży staw Dwoisty śród napiętrzonych złomów granitu, rozdzielony wązkim lecz wysokim od południa ku północy ciągnącym się wałem na dwa mniejsze stawy, wschodni większy 2 morgi, 134° kw., zachodni niniejszy 1 mórg, 799° kw. obejmujący. Wzniesienie ich nad powiérzchnię morza czyni 1665’54 m. (J). Woda tego stawu odpływa do potoku zwanego Roztoką.
Wyżéj od tego stawu ku południowi a na wschód od Zielonego rozléwa się staw Kurtkowiec zwany, z dwiema wysepkami na wysokości 1707’37 m. n. p. m. (J), pod Pośrednią Turnią. Powiérzchnia jego czyni 3 morgi. 36° kw. (1’74 hekt.). Woda tego stawu w d. 15 lipca o godz. 3½ po poł., miała tylko 5’7° R. Zowią go także Stawem w Roztoce. Woda jego odpływa do Zielonego Stawu.
Nad nim, nieco wyżéj na południe od niego, są dwie małe młaki bez miana, jedna więcéj na wschód obejmuje 509° kw. (0’1834 hekt.), a druga na zachód 761° kw. (0’27 hekt.). Obie te młaki tworzyć musiały niegdyś większy staw.
Wreszcie na najwyższym stopniu, tuż między Kościelcem a Świnnicą, leży staw zwany Długim, niekiedy dla swojéj ciemno-zielonéj barwy także Zielonym. W czasie naszéj tam bytności 15 lipca, był on po największéj części zasłany śniegiem, w środku zaś lodem pokryty.
Naokoło było pełno śniegu starego; na nim leżał świéży, zwłaszcza od strony Świnnicy. Z niego ścieka po ścianie strumień do Kurtkowca, ztąd przez staw Zielony do Litworowego, a przyjąwszy wody potoku Roztoki tworzy potok zwany Suchą Wodą. Gdyśmy byli przy tym stawie, to mimo tego, że to już 15 lipca, gdzie to wielkie zazwyczaj w dolinie panują upały, tutaj temperatura powietrza czyniła tylko 8° R., tak iż od zimna drżeliśmy: woda tego stawu o godz. 1 po połud. miała tylko 3° R. Nie pozostawało nam nic innego, jak śpieszniéj powrócić ku szałasom i tam przy ogniu się zagrzać i pokrzepić. Wycieczkę tę do tych stawów tak urządził profesor nasz, iż nasamprzód wyszliśmy do stawu Długiego i stanęliśmy tutaj o godz. 1. Potém spuściliśmy się do domu Kurtkowca, gdzie zatrzymaliśmy dla pomiaru do 3½, poczém zwróciliśmy się do Dwoistego Stawu. Opuściliśmy go o godz. 4½ po poł., i podążyliśmy do Zielonego a stąd o 5½ do Litworowego. Szósta już godzina była, gdyśmy go pożegnali i pospieszyli ku szałasom, gdzie oczekiwał nas baca w szałasie Sieczki z wyborném mlékiem kwaśném. Ponieważ ślicznie się wypogodziło i wiatr ustał, który przy stawach nas niepokoił, uradziliśmy nazajutrz wyprawić się na Świnnicę. Z tego téż powodu, nie bawiąc tutaj długo, pożegnawszy bacę i juhasów, podążyliśmy, jak górale mówią, na dół t. j. do doliny, aby po należytym wypoczynku nocnym i po wzmocnieniu sił módz nazajutrz wyruszyć na Świnnicę.
Nadmienić mi tu wypada, że nad Długim stawem, któryśmy wtedy uważali za ostatni i najwyższy z pomiędzy wszystkich stawów Gąsienicowych, leży średniéj wielkości staw, Zadnim zwany, tuż w samém rozdrożu dwóch grzbietów górskich, z których jeden zajmuje Kościelec a drugi Świnnica ze Skrajną i Pośrednią Turnią. Zadnim stawem mylnie zowią staw Długi. Tenże bywa prawie zawsze zamarznięty.
Nazajutrz (wtorek) 16 lipca była o 4-éj godzinie rano przecudowna pogoda; jakkolwiek nieco wietrzno.
Spółkoledzy moi pozostali w domu, gdyż tak jeden, jak drugi obtarł sobie nogę dnia poprzedzającego koło stawów Gąsienicowych. Przeto profesor, ja i Maciéj Sieczka wyruszyliśmy o 5 rano, tą samą drogą co wczoraj, aż do stawów Gąsienicowych, gdzie przy szałasach stanęliśmy o 8 godz. Spoglądaliśmy stąd na Świnnicę, która całą naszą uwagę pochłaniała. Potrzebowaliśmy jeszcze przeszło cztérech godzin czasu, aby bez przerwy wspinając się do góry, dojść szczytu. Nie zatrzymywaliśmy się długo przy szałasie Sieczki, bo jakoś było parno w dolinie, a juhasi przebąkiwali coś o mgle i dészczu, mimo że piękna była pogoda. Pośpieszyliśmy zatém percią w dolinie Suchéj Wody aż do rozwidlenia tejże. Perć prowadzącą do stawów zostawiliśmy na lewo, a poszliśmy percią prosto na południowy zachód. Im wyżéj się wznosiliśmy, tym coraz nowszy staw Gąsienicowy nam się ukazywał. Śliczny stąd widok na same stawy. Wreszcie po jednogodzinnym spinaniu się do góry stajemy na przełęczy Liliowego. Co za widok! Nowy świat, świat górski, alpejski, dziki i olbrzymi, ukryty dotąd poza przełęczą, nagle się nam odsłonił. Szczyty na wschodzie Świnnicą i Kościelcem zasłonięte, teraz na zachodzie i południu ułożyły się w cudną panoramę. Tu téż chwilkę odpoczęliśmy i nasycaliśmy się majestatycznym widokiem. Pod nogami naszemi od strony zachodniéj rozlega się głęboka dolina, w któréj przewala się potok Cicha. Nosi ona nazwę Wierch-Cichéj z powodu, że u jéj górnego końca wznosi się turnia zwana Wierchem Cichą (Wierch Cichą albo Kopą wierchcichowiańską). Dolina ta rozwija się w kształcie podkowy i tém różni się ona od północnych dolin tatrzańskich, iż ciągnie się ze wschodu ku północnemu zachodowi, podczas gdy tamte wszystkie z północy na południe biegną. Dolinę tę otaczają od przełęczy Lilijowego począwszy tak zwany Beskid, Goryczkowa, Suchy Wierch, Czerwone Wierchy i Tomanowa polska; od południa Kopa wierchcichowiańska, kopa Koprowa Wielka i Kopa Jaworowska, zwana także Zawracikiem jaworowskim, a od wschodu Świnnica, Pośrednia i Skrajna Turnia, z którą łączy się nasza przełęcz. W oddali na południu dumnie nad wszystkiemi króluje Krywań, przed nim na północ Hruby Wierch a od niego na północny zachód, a na południe od Kopy Koprowéj Zelene Kryżne czyli Krzyżne liptowskie. Pomiędzy Krywaniem a szczytem Wierch Cichy, a między nimi i Bystrą rozwija się daleki widok na dolinę Liptowską. Dolina Wierch-Cichy powstaje z połączenia dwóch mniejszych dolin. Jedna tuż popod Skrajną Turnią, Pośrednią i Świnnicą od południa zwie się doliną Walentkową i ciągnie się po pod przełęcz „Pod Koło“. Drugie ramię daléj na południe ciągnie się do Zawor; tutaj są dwie przełęcze, jedna prowadząca do Pięciu Stawów, druga dobra do Ciemnych Smreczyn. W dolinie Walentkowéj znajduje się mały stawek wysychający w czasie suchéj jesieni. Doliny te od połączenia swego tworzą w dalszym biegu już nam znaną dolinę Wierch-Cichy aż po Białe Skały; daléj na dół zwie się ona Jaworową.
Przełęcz Liliowe tak nazwana od obficie tam rosnącego zawilca alpejskiego (Anemone alpina L.) jest na 33 m. széroką, trawą porosłą równinką. Wznosi się ona na 1948’77 m. nad poziom morza (J).
Wyruszamy daléj, ale powoli poczynają się wysuwać mgły od zachodu. Przepowiednia juhasów w szałasie zaczyna się sprawdzać, a przytém wiatr poczyna się zrywać. Śpieszymy się zachodniém zboczem Skrajnéj Turni. Szczyt téj Turni tworzy wąska, bo tylko 2½ m. széroka skała, tylko od zachodu przystępna, stércząca gdyby przedgórze jakie ponad Zielonym Stawem.
Popękana rozwalająca się skała, łącząca ten szczyt, jest miejscami ledwie 1 m. széroka.
Szczyt jest sam porosły trawą. Wzniesienie jego czyni 2070 m. Zeszedłszy zeń i okrążywszy go ścieżką nad przepaścią ku Stawom Gąsienicowym, przechodzimy między łomami granitu na zbocze południowe następnego szczytu Pośredniéj Turni. Przełęcz łącząca Skrajną Turnię z Pośrednią leży 1948’77 m. n. p. m. (J.). Nié ma tu już perci, a tylko z głazu na głaz postępować trzeba ostrożnie i uważnie, aby nie wpaść między łomy granitowe i nie pokaléczyć się.
Ten niezmierzony przestwór głazów i łomów dowodzi, że Tatry ongi przed wiekami były daleko wyższemi. Pod działaniem bowiem słońca każda skała w dzień się rozszérza więcéj na swéj powiérzchni, niż we wnętrzu swojém, w nocy zaś bardziéj kruszy się na powiérzchni. Ulegając takim powolnym i niewidocznym oku ludzkiemu zmianom przez tysiące lat musi niszczéć i maléć. Do tego dzieła niszczenia przyłącza się zima; ta w niemiłosierny sposób rozsadza skały na ich bokach i szczytach. Na wiosnę i lato pioruny strącają je ze szczytów. Skały spadają na dół i zalegają doliny. Wiek po wieku upływa a harde turnie obniżają swe głowy zwolna ku dolinom.
Dochodzimy nakoniec na małą trawiastą równinkę, oddzielającą Pośrednią Turnię od Świnnicy. Była to już godzina 11. Zatrzymaliśmy się na téj przełęczy, powabnéj dzikością. Ztąd widok na stawy Gąsienicowe w przepaść, którą według zdania Sieczki można się spuścić ku nim. Ku południowi szumi potok Wiérch Cichy. Spoglądamy wreszcie na Świnnicę. Strach przejmuje człowieka i prawie odchodzi ochota drapania się na ten szczyt. Strasznie i dziko poszarpany, a do tego nadzwyczaj stromy. Często i gęsto zdarza się, iż niektórzy wybiérający się na Świnnicę od téj przełęczy wracają. Jeszcze przeszło godzinę trzeba piąć się po łomach i skałach, aby dojść na szczyt. Atoli mgły zaczęły otaczać Świnnicę. Wkrótce i nas otoczyły, i znajdowaliśmy się jakby w ciemnéj bani. Mgła była mokra i gęsta, żeśmy na krok jeden drugiego nie widzieli. Czekamy i niecierpliwimy się; gniéwamy się na juhasów, którzy nam mgłę przepowiedzieli. Czekaliśmy tutaj do drugiéj godziny. Temperatura powietrza czyniła tylko 13°C, przeto nie bardzo było nam ciepło. Mgła nie ustępowała, zwilżała nam tylko odzież, zimno nas przenikało a coraz większe i ciemniejsze tumany mgły toczyły się i wiły od zachodu, do czego pomagał jeszcze im silny wiatr. Wiatr ten staje się nieraz nadzwyczaj niebezpiecznym. Tego samego roku, gdyśmy z profesorem wybrali się na Czerwone Wiérchy (13 sierpnia), napadł nas na przełęczy między Giewontem a Czerwonym Wiérchem tak silny wiatr, iż nas obalał na ziemię. Niekiedy pojawia się w Tatrach tak zwany wiatr halny. Podaję opis tego wiatru według notat ś. p. profesora Janoty.
Jestto gwałtowny, tylko na północnéj stronie Tatr u ich stóp zjawiający się wiatr ciepły, dmący od hal i dlatego halnym zwany. Bywa w jesieni w zbiorki (podczas żniw) lub po nich (we wrześniu) i późniéj niekiedy, nim mrozy nastaną. Pojawia się niekiedy znowu na wiosnę, w poście, rzadziéj w mięsopusty. Słychać go zawsze naprzód jako jednostajne huczenie w halach; na dół przybywa już to wnet, już téż po kilku, niekiedy po 12 nawet godzinach, niekiedy cofnie się i znowu tężéj przychodzi. W zimie raz wiał na Boże Narodzenie. Wtedy połamał lasy pod Hoćkowskiém i przeniósł szopę z miejsca. Dmie zwykle 12 godzin, czasem przez noc i na drugi dzień do południa, zawsze dłużéj trzech godzin. Czasem przychodzi z siekawicą (gęstym dészczem); błyskawice, grzmoty, krupy, grad nigdy mu nie towarzyszą. Na wiosnę miecie on śniég przed sobą i robi zdymiska (zadmy), które potém topi. Wiatr ten jest oraz powichrem, bierze bowiem i unosi w górę owies, liście, proch, a potém znowu puszcza. Jest tak silny, że snopki z wozu powęzem i na krzyż drągiem przytrzymane wyrywa i roznosi. Człowiek w halach napadnięty nie zdoła się utrzymać na nogach, ale aby nie być powalonym, kładzie się na brzuch i raczkiem w zacisze zaczołgać się musi.
W halach miecie on drobnemi kamykami, drze smreczynę i łamie lasy. Na dole rozmiata ze szczętem skoszone zboże (owies), koniczynę lub siano i cobądź napadnie. Widziano wszakże gęsi dzikie lecące w tym wietrze, ale falisto w górę i na dół. Gdy się zbierze na dészcz, wtedy ustaje. Nim z hal zejdzie w dolinę, garnie cały wał chmur przez Czerwone Wiérchy, Giewont, aż po Świnnicę. Te, kłębiąc się, pędzą w doliny podhalskie na przewyrt, jak mówią górale, gdzie nikną, nie dochodząc do wsi. Niebo bywa zawsze czyste; tylko ponad halami widać wał chmur. Gdy wiatr halny dopadnie chmury wyżéj w powietrzu zawisłéj, to ją rozpędza. Wiatr ten dmie od Witowa po Jaworzynę spiską i Jurgów, lecz na tych kończynach słabnie. Gdy jest hruby (silny), dmie na całém tém paśmie. Na Orawie niéma go. Doliną chochołowską dmie, ale od Roztoki bierze się w polany (ku Kościeliskom), wsi atoli nie dotyka. We Witowie i Jurgowie już nie wymłaca i nie rozmiata zboża. Zwykle nie zajmuje tego całego pasu; dmąc w Kościeliskach, Zakopaném i na Bystrém, słabnie w Olczy. Niekiedy słabszy jest w Zakopaném, najsilniéj dmie na Bystrém po Pardołówkę. Pod Gubałówką niéma go; do Poronina także już nie dochodzi, ani na wiosnę zasp zmiękowych nie tworzy. Na Liptowie niéma go i zdarzyło się, że strzelcy napadnięci od niego na Goryczkowéj wyszli z jego obrębu, skoro się zniżyli w las ku Jaworowéj, w dolinie Wiérch-Cichéj. Wiatr ten halny pojawia się rzadko.
Wiatr, który nas chwycił na przełęczy pod Świnnicą, nie był wprawdzie silnym, ale byliśmy zmuszeni przycupnąć do skał i ich się trzymać, aż potęga jego działania nieco się zmniejszyła. Poczém we mgle mokréj, markotni, iż już po raz drugi wycieczka na Świnnicę się nie udała, powracaliśmy do doliny zupełnie tą samą drogą.
Na przełęczy Liliowego stanęliśmy o godz. 5, a o 7 wieczorem pokrzepialiśmy się wyborną wodą ze źródła pod Boconiem, które leży na wysokości 1017’59 m. n. p. m. (J.), a o 9 byliśmy już w domu.
Jakkolwiek nie byliśmy na samym szczycie Świnnicy, to przecież nie żałowaliśmy tych dwóch wycieczek, bośmy nie mało skorzystali, a profesor nasz pomierzył barometrycznie wysokości szczytów, przełęczy, dolin, źródeł i t. p., i przecież pocieszaliśmy się nadzieją, że niezadługo celu swojego dopniemy. Dzień następujący (środa) 17 lipca zrana wczas była przecudna pogoda, potém atoli od 8 godz. niebo było w części zamglone. Profesor układał rano zebrane rośliny a mnie wysłał na pastwisko do pasterzy w celu zbiérania piosnek góralskich, których blizko sto na południe przyniosłem do domu. Po południu dla dość sprzyjającéj pogody zwiédziliśmy pobliską dolinę Białą zwaną, dnia następnego dolinę Strążysk, 19 lipca polanę Kalatówek i wywierzysko potoku Bystrego. Tegoż dnia od wieczora do 10 godz. w nocy padał ulewny dészcz. Nazajutrz (20) było pochmurno i wietrzno. Wreszcie 21 lipca zrobiła się cudna pogoda, a przy zachodzie słońca góry jaśniały cudnie barwą różową, przechodzącą w ciemny fiolet. Ponieważ zdawało się, iż nazajutrz będzie pogoda i tak kazał nawet domyślać się barometr naszego profesora, postanowiliśmy nazajutrz w poniedziałek (22 lipca) wyjść na Świnnicę. Przygotowawszy czego było potrzeba do wycieczki, wyruszyliśmy rano o 6 godzinie z Zakopanego, drogą już nam znaną, nigdzie się nie zatrzymując. Spółkoledzy moi pozostali znowu w domu. O godzinie 9 stanęliśmy przy szałasie Sieczki, w dolinie stawów Gąsienicowych.
Pięknie rysowała się nam Świnnica na lazurowém tle nieba. Idąc ku przełęczy Liliowego, spostrzegliśmy dwie osoby, z których jedna była góralem, zdążające na tęż przełęcz. Poczęliśmy na nich wołać i dawać im znaki, aby na przełęczy się zatrzymali, co téż uczynili. Byłto p. Stanisław Librowski, słuchacz praw z Krakowa, były uczeń naszego profesora, a obecnie doktór praw i adjunkt sądowy w Krakowie, który z góralem z Zakopanego, którego nazwiska nie pomnę, wybrał się także na Świnnicę.
Chętnie przyłączyli się do nas i po króciuchnym odpoczynku ruszyliśmy ku przełęczy między Pośrednią Turnią a Świnnicą. Stanęliśmy tam o pół do 12-éj. Słońce paliło nas niemiłosiernie, a schroniska żadnego ani wiatru nie było, i pot kroplisty ściekał po twarzy. Nie odpoczywaliśmy tutaj; lecz zaraz za przewodnikiem Maciejem drapaliśmy się w górę po bystrém, nagłém zboczu Świnnicy, pośród ogromnych głazów granitu, i o godzinie pół do piérwszéj stanęliśmy na niższym szczycie, gdzie znaleźliśmy drążek postawiony tutaj przez oficerów kwatermistrzostwa w czasie zdejmowania naziomu. Profesor wbił swój drążek między skały, zawiesił nań barometr w celu zrobienia pomiaru i wysłał Sieczkę, aby rozglądał się w okolicy, czyby na szczyt wyższy wydostać się przypadkiem nie można, gdyż koniecznie chciał zmierzyć wysokość szczytu najwyższego w polskich Tatrach. Puścił się Sieczka jak koza granicą turni, przeskakując rozpadliny ponad przepaściami z narażeniem życia, tak iżeśmy wszyscy odwrócili oczy, nie mogąc patrzéć na takie zuchwalstwo jego, a na wołania nasze nie zdawał się zważać; wreszcie znikł nam z oczu. Pół godziny przeszło Sieczki nie było widać; poczęliśmy się niepokoić, gdy wtém nad naszemi głowami usłyszeliśmy głos ludzki: było to wołanie Sieczki, który, stojąc na najwyższem szczycie Świnnicy, wywijał kapeluszem i wołał „Wiwat“. Wkrótce atoli znikł jak kamfora. „Więc Sieczka wszedł“, mówił do nas kochany profesor, „ale my nie wejdziemy, bo tędy, którędy on szedł, żaden z nas nie odważyłby się drapać w górę“. Ale niezadługo obaczyliśmy Sieczkę dążącego z dołu na nasz szczyt i wołającego: „Jest już droga na Świnnicę.“
Z radością niewymowną zerwaliśmy się wszyscy na równe nogi i każdy zabrawszy swoje manatki, spuściliśmy się z wiérzchołka, aż przybyliśmy nad krawędź źlebu spadzistego, którego brzeg przeciwległy, stromy, urwisty wydawał się niepodobnym do przebycia. Ten téż żleb zawracał każdego, zmuszając go do zadowolenia się zwiédzeniem niższego szczytu Świnnicy. Krawędź ta jest ostra, wysoka na kilka metrów i w jedném tylko miejscu przez wązką szczelinę pozwala wyjść na wiérzch. Przeprawa przez tę szczelinę nie jest bardzo miłą. Przybywszy poza tę krawędź, ujrzeliśmy śliczne panorama, a mianowicie dolinę Pięciu Stawów. Otóż po nader stroméj pochyłości ponad tą doliną wspinaliśmy się na wiérzch, już to trzymając się głazów, już téż trawnika i pełzając na czworakach. Droga coraz stromiéj i przykrzéj pnie się; gorąco dopieka, pot leje się z oczu, profesor co chwila staje i wyciera spotniałe okulary, aż wreszcie idąc zwolna krok za krokiem przez małą szczelinę, stanęliśmy na szczycie, pierwszy Sieczka, drugi nasz profesor, ja trzeci, p. Librowski czwarty, a jego przewodnik, którego nazwiska nie pomnę, piąty.
Była to godzina 2. Piérwszą rzeczą było wbić i zawiesić barometr. Poczém usiadł sobie każdy w dogodném i bezpieczném miejscu i każdy zachwycał się cudnym widokiem na całe Tatry. Szczyt Świnnicy jest poszarpany, nagi, granitowy. Powiérzchnia jego czyni 4 m. długości, a 3 m. szérokości, tak iż mało osób nań zmieścić się może; na krawędziach zaś wiszą prawie ruchome głazy nad strasznemi przepaściami. Czas był cudowny, ciepło i cisza najzupełniejsza.
Widok był przepiękny; zaiste brak mi słów tak potężnych, aby zdołały wydać jak najdokładniéj to wrażenie i uczucie, jakiegośmy tu doznawali. Całe Tatry były przed nami jak na dłoni, na zachód od odległych Rohaczów począwszy aż ku Muraniowi i Hawraniowi na wschodzie. Widać tutaj jużto łagodne grzbiety i czuby, już téż straszne, kończyste turnie granitowe. Tu i owdzie niższe szczyty pochowały się za wyższe. Na południe i wschód najwspanialszy widok: to świat granitów, to świat nagich i skalistych olbrzymów, który człeka wprowadza w zadumę — wzbudza i wskrzesza w nim nawet uczucie poezyi. Tutaj poznaje człowiek swoją nicość, tutaj niknie człowiek z nowemi dziełami i sztukami; olbrzymiość i niezmierność przyrody przerażają go; korzy się i uwielbia wszechmoc i mądrość Stwórcy swego. Przypatrzmy się bliżéj szczytom stąd widzianym. Tuż na południowy zachód najbliżéj wznosi się wiérch Cichowiańska Kopa; za nią w kierunku południowo-zachodnim Krzyżne liptowskie, a na wschód Szpano; daléj na południe Krywań, ku wschodowi Krótka Ostra, a dalej na południu okolista Baszta, bliżéj nas Pośredni Wiérch, na nim dolina Hlińska, stanowiąca wygodne przejście do doliny Mięguszowieckiéj; wreszcie Hruby Wiérch wraz z Miedzianém, stojący na pograniczu dolin Pięciu Stawów, Rybiego (Morskiego Oka) i doliny stawów Ciemnych Smreczyn, których ramię północno-wschodnie zowie się doliną Piérzystą, zawiérające dwa stawy i siklawę; z téj doliny dobre przejście koło Mnicha ku Rybiemu. Między Pierzystą a Ciemnemi Smreczynami wznosi się już wspomniony Pośredni Wiérch, wyższy od Świnnicy. Daléj ku wschodowi zjawiają się szczyt Mięguszowiecki, Rysy, Wysoka, szczyt Batyżowiecki, Gierlach najwyższy w całych Tatrach i Polski Grzebień; następnie szczyty zimnowodzkie, Lodowy, za niemi Czerwona Turnia, Głupi Wiérch, przełęcz Koperszadzka pod Kopą; wreszcie Murań i Hawrań na samym wschodzie.
Tuż pod Świnnicą od wschodu Zawrat, daléj skaliste Granaty i Czarne Ściany; ku północy Kościelec, w dolinie pod nim dolina stawów Gąsienicowych a od zachodu Beskid. Goryczkowa, Suchy Wiérch, Czerwone Wiérchy z Krzesanicą, Tomanowa polska, Smreczyński szczyt, Kamienista i Bystra, wreszcie szczyt Starorobociański i Rohacze.
Ze szczytu za pomocą lunetki zobaczyliśmy i Kraków, a zwłaszcza zamek krakowski i mury klasztoru Norbertanek na Zwierzyńcu.
Wzniesienie szczytu wynosi 2332,56 m. Zanim opuściliśmy szczyt, każdy z nas podpisał się na karteczce, co profesor schował pod kamienie, na pamiątkę naszego pobytu i na dowód, żeśmy byli w rzeczywistości na tym szczycie. Od tego czasu otwartą została droga na Świnnicę, i rok rocznie pewna liczba śmiałych turystów bywa na niéj, podziwiając ztąd piękną i dziką, wspaniałą przyrodę tatrzańska.
Od piérwszego wyjścia naszego na ten szczyt do dnia 2 lipca 1877 r. było 25 wypraw nań, w których, nie licząc powtórnie tam będących osób, wzięło udział 61 osób; między niemi 11 pań.
Zupełnie tą samą drogą zdążaliśmy do Zakopanego, którą rano szliśmy na Świnnicę. W téj wycieczce po raz piérwszy zdarzyło mi się widziéć kozice. Schodząc ku przełęczy pod Świnnicą, naraz polecił nam Sieczka milczenie; zapytany o przyczynę, rzekł: „Zdawało mi się jakobym słyszał cupkanie kozic; radbym, żeby ich uźreli“. I tak zatrzymawszy się na chwilę, ujrzeliśmy dwie kozice w turniach doliny Walentkowéj. W powrocie widoki były wszędzie te same, jéno wydawały się nieco odmiennemi z powodu przeciwnego oświetlenia. Byliśmy już na Hali Królowy, gdy słońce dobrze już zaszło, a zmiérzchło się dobrze, gdyśmy wkroczyli w las bocoński, który nam teraz przy spuszczaniu się na dół niemało dał się we znaki. Przybywszy do Kuźnic na równą drogę, odetchnęliśmy przy karczmie na chwilę, napiwszy się piwa jak na Kuźnice zakopiańskie niezłego. Koło godziny 10 stanęliśmy w domu, syci cudnych widoków i dumni z udałéj wycieczki, a zwłaszcza z odkrycia drogi na Świnnicę.
Na górach swoboda! Woń, co z grobów się snuje,
tu nie dochodzi, czystego tchu gór nie zatruje;
ład w świecie bożym doskonały jest wszędzie,
dokąd dręczyciel-człowiek nie przybędzie.
- ↑ Numer rozdziału dodany przez zespół Wikiźródeł.
- ↑ Wielu tym co poprawiają rzeczy, których nie rozumieją, upodobało się pisać Pioniny zamiast Pieniny. Lud nie zna Pionin, ale mówi o Pieninach, nie chodzi do Szczawnicy i Maniowa i na Miodziuś, lecz do Szczawnic, Maniów i na Miedziuś. Nazwy Pieniny, Apeniny, alpy penińskie (Peninus) spólny mają źródłosłów. W języku kimro-brytańskim wyraz pen, penn głowę, szczyt oznacza. Lorenz Diefenbach Origines europeae, Frankfurt, n. M. 1861. 396.
- ↑ Pospolicie, ale mylnie Pyszną zwana; Pyszna bowiem jest halą a nie szczytem.