Kim był Karol Marcinkowski?/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kim był Karol Marcinkowski? |
Wydawca | Macierz Polska |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
…Polak nigdy nie umierał:
Ziemię utracił, wydarto mu prawa —
On wielkiej prawdy stając się dowodem,
Wskazał, że naród zawsze jest narodem,
Gdy mu zostają: miecz, serce i sława.
O, ty szkoło podchorążych, o wy, serca młode,
Wy się pierwsi w bój rzucili za kraju swobodę!
O, ty mężny Nabielaku, ty Wysocki dzielny,
Wyście pierwsi dali hasło na bój nieśmiertelny!
Nachodzi jednak chwila, kiedy Marcinkowski rzuca ukochany Poznań, opuszcza swych chorych, bo inny, wyższy woła go obowiązek. Na chwilę tę Marcinkowski był już przygotowany, bo niedarmo już jako »polonista« miał czucie z rodakami w Królestwie, znał bicie serca całej »Polonii«. Zanim jednak na plac boju z Moskwą wyjedzie, do pruskiej władzy wojskowej napisze o uwolnienie go od powinności służenia nadal w wojsku pruskiem — i tak mówi:
…»Nie mam nic świętszego nad powinność poświęcenia sił swoich ojczyźnie, wzywającej obecnie swych synów do broni. Gdy oświadczenie to dojdzie do władz przeznaczonych, będę na polu sławy, z którego żadna siła ludzka wstrzymać mnie nie zdoła«…
Nie waha się też rozstać z matką sędziwą, wtedy, gdy ta druga Matka synów woła do broni. Jednak nie żegna się z krewnymi osobiście, list im tylko zostawia, bo w ścisłej tajemnicy do powstania roku 1830 trzeba było się przekradać przez kordon, którego wojsko pruskie pilnowało. W liście tym czytamy:
…»Kiedym całe moje poczciwe życie przepędził w gorliwej chęci służenia ojczyźnie i rodakom, chybabym się musiał wyrzec samego siebie, gdybym teraz nie szedł za popędem okazania tego czynem, do czego zawsze wszystkie moje uczucia wzdychały. Czas nadszedł, w którym się Polska odrodzić powinna… Spieszę siły moje poświęcić w sposobie, w jakim mnie za zdolnego uznają. Wy tu siedźcie spokojnie i módlcie się do Boga, aby najświętszej sprawie pobłogosławić raczył. Nie trwóżcie się o mnie: wyjeżdżam z tem przekonaniem, że się z wami w przyjaźniejszej porze zobaczę na nowo. Utulcie łzy wasze i nie wyrzekajcie, żem uczynił krok, którego ominąć było niepodobna«…
To były ostatnie jego słowa pożegnania dla matki, której za powrotem nie zastał już przy życiu.
Kiedy Poznańczycy dowiedzieli się, iż Marcinkowskiego w murach miasta już niema — z przerażenia prawie osłupieli. Pójście jego w szeregi wojenne podniosło u nas ducha i dobrym stało się przykładem. Kościoły przepełnione były zwłaszcza kobietami i ubogimi — modlono się żarliwie za sprawę naszą i jej ukochanego szermierza.
A chory z jego zakładu?
Ci na wieść o wyjeździe Marcinkowskiego podnieśli płacz głośny, rzewne zawodzenie, tak jak gdyby już nikt inny nie mógł ich uleczyć. Dopiero kapelan przy szpitalnym kościele Przemienienia Pańskiego uspakajał ich i przypominał, że przecież jeszcze jest inny Lekarz na niebie, który chorych, gdy zechce, uzdrowi, chociaż Marcinkowskiego w szpitalu zabrakło.
Przez kordon wojak nasz przedostał się pod miasteczkiem Słupcami, tuż za historyczną Wrześnią, a uchodził w gromadce. Zatrzymał się jednak na chwilę w pochodzie, żeby opatrzyć ranę żandarma, którego postrzelił hr. Tytus Działyński, gdy mu Prusak przejście zagrodził. Stamtąd jadąc na Łowicz, dawną siedzibę arcybiskupów gnieźnieńskich, w drodze spotkał się z siostrą tegoż Tytusa Działyńskiego, Klaudyą Potocką, patryotką, która także zdążała do pozostałej stolicy, by tam nieść ulgę rannym i cierpiącym. Zacna ta pani razem z inną Wielkopolanką, niewygasłej pamięci Emilią Sczaniecką, zajęły się potem urządzeniem lazaretu wojskowego i w nim na służbę się zaciągnęły, jako siostry szpitalne.
Wielkopolanie, którzy na listopadowe powstanie wyruszyli, utworzyli osobny szwadron jazdy poznańskiej, więc i Marcinkowski wstąpił do niej jako prosty ułan. Chciał walczyć w szeregu, zetknąć się z wrogiem w linii bojowej; nie pożądał wygodniejszej i mniej niebezpiecznej służby lekarskiej.
Marcinkowski wzrostu był średniego, postawy wysmukłej, rysów wydatnych i szlachetnych. Twarz pełną, okrągłą, ożywiały wielkie, przenikliwe oczy, o surowem nieraz wejrzeniu, ale z wyrazem wesołej dobroci.
Wyobraźmy sobie bohatera naszego w granatowym mundurze, z amarantowym kołnierzem i włóczkowymi szlifami, przepasanego rzemieniem z tornistrem na plecach, i w czapce, tak zwanej furażerce francuskiej, ze zwieszającem się na bok wązkiem denkiem.
Marcinkowski wkrótce prochu powąchał i chrzest wojenny niebawem otrzymał. Szybko posuwał się w stopniach wojskowych. a sprawiać się umiał gracko i bił niezgorzej, skoro w marcu był już oficerem i otrzymał jeden z dwóch krzyżów za waleczność, które wódz naczelny przyznał szwadronowi poznańskiemu. Drugi krzyż towarzysze broni przyznali księdzu Lodze, który wkrótce bohaterskim zgonem, z krzyżem w ręku, zginie pod Szawlami na Żmudzi.
Marcinkowski został prawą ręką generała Chłapowskiego, gdy tenże łączyć się miał z powstaniem na Litwie i tam nowe tworzyć oddziały.
Wtedy to Korona Litwę zachęcała do szybkiego powstania i słała jej piosenkę p. t. »Litwinka«, której pierwsza zwrotka brzmi:
Wionął wiatr błogi na Lechitów ziemię
i Litwa czeka przychodnia,
wzdycha za nim, czeka co dnia.
Gościu! przybywaj bratnie odwiedzić plemię,
Uwolń wielkiego z więzów niewolnika
olbrzymim ducha udziałem!
Najeźdźców uścielim wałem
i straż im wydrzem świętego pomnika.
Hop! hop! koniku, do Litwy!
Podkóweczka tego kuta,
jest i szablica do bitwy,
szablica jak u Kiejstuta.
Pójdźmy powitać litewskie doliny,
gdzie nas czekają, gdzie zyszczem wawrzyny!
Do zdziałania tego pięciu »polonistów« dawniejszych powołanych zostało; Marcinkowskiego mianowano szefem sztabu. Bił się walecznie pod Hajnowszczyzną, pod Lidą ocalił życie Gustawowi Potworowskiemu, bo od czasu opuszczenia Warszawy Marcinkowski podwójną pełnił służbę: żołnierza i lekarza. Kiedy inni odpoczywali po trudach bitwy czy marszów, Marcinkowski opatrywał rannych i krzepił ich na duchu. Z pod Wilna wyprawił się też pod Połągę, przystań morską na Żmudzi, gdzie z bronią w ręku wylądować mieli ochotnicy francuscy, na pomoc nam przypływający.
Gdy Warszawa jednak, ochronić się nie mogąc, spełnić musi żądanie przeciwnika i przystać na rozbrojenie się wojska, i litewski korpus Chłapowskiego broń złożyć musiał u granicy pruskiej, opuścić ziemię Księstwa, a na pruskie terytoryum przejść bez broni.
Marcinkowski miał wtenczas czterysta rannych na wozach; opiekował się nimi jako lekarz korpusu, a na granicy władzom pruskim ręczyć musiał, iż nie przewozi im zarazy, bo Prusacy obawiali się cholery.
Wiadoma rzecz, iż im bardziej kto zarazy się boi, tem łatwiej jej ulegnie. Więc też oddziały pruskie wnet cholera dziesiątkować zaczęła.
Wyobraźmy sobie, co się dział musiało w duszy Marcinkowskiego, który po upadku powstania boleć musiał i krwawemi płakać łzami. A tutaj pruski generał każe mu przyjść do swego obozu i pełnić powinność lekarską nad wrogiem ojczyzny, chorych od śmierci ratować. Bolesne to zadanie chwili!
Już tylko Marcinkowski wśród Prusaków się ukazał, wzbudził podziw ich lekarzy, którzy sami także cholery bali się bardziej niż ognia, a do zakaźnych zbliżali się w maskach na twarzy, w ceratowych płaszczach i rękawiczkach. Obóz pruski rozbity był o dwie mile od Kłajpedy, miasta inaczej Memel nazwanego, gdzie cholera obfite żniwo śmierci zbierała. I miasta od zbliżenia się cholery bronił, a zarażonych wieli wyleczył nieustraszony nasz lekarz, który bohaterską odwagą budził nietylko uwielbienie, lecz i wdzięczność ludności. Generał pruski zapytywał generała Chłapowskiego, jakiej od króla pruskiego żądać ma nagrody dla zbawcy tylu ludzi i pogromiciela zarazy.
Marcinkowski z góry bez ogródki przyjęcia jakiejkolwiek nagrody od króla odmówił. Od miasta Kłajpedy przyjął tylko adres dziękczynny i złotą obrączkę z literą M.
Od tej samej litery zaczynało się nazwisko nowego Marcinkowskiego przyjaciela, Masona, właściciela składu machin, który Szkotem był z urodzenia i którego rodzinę Marcinkowski z cholery wyleczył. Mason to prawdopodobnie wraz z generałem Chłapowskim namówili strapionego i osłabionego trudami Marcinkowskiego, żeby jeszcze nie wracał do Poznania, gdzie go nowa czekała surowa kara więzienna za zbiegnięcie z wojska pruskiego.
Przyjaciele dali mu pieniędzy na drogę, Mason na pokładzie żaglowca, który Marcinkowskiego zawieźć miał do Szkocyi, umieścił osobną stajenkę dla ulubionego towarzysza bojów, jego konia ułańskiego.
i tak tułać się po obczyźnie popłynął Karol Marcinkowski, który życie chciał dać za wolność Ojczyzny, a teraz od świętej ziemi morzami się musiał odgrodzić.
Dlaczego napozór tak dobrowolnie od Polski się oddalał? O tem tak się rozwodzi w jednym z pożegnalnych do przyjaciela listów:
»Własne me szczęście jest dla mnie przedmiot zbyt nędzny, abym się za niem mógł uganiać. Co dalej przedsiębiorę, jest w zamiarze dalszego kształcenia się znowu na dobro cierpiącej ludzkości. Dziś zatłoczyłyby mnie nieprzyjemne uczucia, gdybym po tylu doznanych dotkliwych przeciwnościach miał odrazu w dawne wstąpić stosunki i służyć za cel szyderstwa złośliwych nieprzyjaciół. Czas złagodzi rozdrażnioną duszę, a wtenczas los przychylniejszy znowu mnie między Was przyprowadzi. Czas ten rozłączenia za granicą jak najlepiej będę się starał zużyć.«