Kim był Karol Marcinkowski?/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kim był Karol Marcinkowski? |
Wydawca | Macierz Polska |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie dbam, jaka spadnie kara,
Sybir, knuty, czy kajdany,
zawsze ja wierny poddany
pracować będę dla cara…
Gdy będę na posieleniu,
pojmę córeczkę Tatara —
może w mojem pokoleniu
znajdzie się — stryczek dla cara.
Nie dbał też o karę nową Marcinkowski, bo przekonanym był, iż i w nowem więzieniu pracować będzie nie tak — jak śpiewał Frejend w powyższej piosence z »Dziadów« — na stryczek dla cara, ale wysilać się na jak największe moralne uszczęśliwienie Polaków.
Nie darował też Marcinkowskiemu rząd tego, że poszedł na listopadowe powstanie, że zbiegł, jako należący do wojska pruskiego. Tak, jak drudzy, i on za czyn ten miał odpokutować.
Nie pamiętał rząd pruski dobrodziejstw, jakich od Marcinkowskiego doznali wojskowi pruscy w obozie pod Memlem, kiedy to zatrwożona władza wojskowa do jego pomocy się uciekła z błaganiem, aby cholerycznych, szeregowców czy starszyznę, od cierpień i śmierci wybawił.
Na darowanie winy w imię wielkich zasług obywatelskich Marcinkowskiego, za nagrodzenie nieustraszonego narażania się i poświęcenia rządowi pruskiemu pamięci nie starczyło. Nie mógł zdobyć się na słuszną nagrodę przebaczenia za zbiegnięcie od wojskowej powinności.
Wiemy, że nagrody tej Marcinkowski ani oczekiwał, ani też byłby ją przyjął.
Na razie nie zabrano go jeszcze do więzienia, może ze względu na to, iż co dopiero niewinnie był przesiedział pięć miesięcy w śledztwie sprawy Szumana, ale proces niezwłocznie mu wytoczono. Oskarżono go o zbrodnię przejścia kordonu i udział w wojnie przeciwko Rosyi, zbrodnie tem znacznie większej, iż Marcinkowski należał jeszcze do obrony krajowej (landszturmu), że więc uważać go musiano za zbiega ze zapasowych wojowników pruskich.
Dziewięć miesięcy więzienia! — brzmiał wyrok surowy. — Nowe zamknięcie go w murach, potem utrata prawy do »kokardy pruskiej«, czyli niemożność osiągnięcia wyższych stopni wojskowych, a nadto, po odsiedzeniu więzienia, przymusowa służba wojskowa w randze nie lekarza, tylko podrzędnego chirurga.
Tym razem wyrok był iście pruski — srogi — chociaż na zdrowy rozum biorąc, jedno w nim wykluczało drugie. Bo skoro ktoś nie jest godnym zdobienia się »pruską kokardą«, to tak samo nie jest godnym być felczerem czy golibrodą wojskowym.
Na taki wyrok Poznańczycy i Wielkopolanie przygotowani nie byli. Nie mogli też pogodzić się z myślą, żeby znowu na lat trzy utracić z pośród siebie tak niezbędnego lekarza-obywatela. Wysyłają więc do króla Fryderyka Wilhelma III walną petycyę, czyli pismo z prośbą o ułaskawienie; zanoszą je magistrat miasta Poznania wraz z radą miejską, które to ciała natenczas jeszcze w połowie z Polaków były złożone.
Prośba mówi wyraźnie, że wykonanie zapadłego wyroku dotknęłoby boleśnie tysiące ubogich Poznania, gdyż dr. Karol Marcinkowski jest nietylko uczonym, biegłym i doświadczonym lekarzem, ale nadto posiada rzadką dobroć serca, która biedzie miejskiej nieocenione przynosi owoce. Niezmordowany w swoim zawodzie, spieszy z bezpłatną pomocą ubogim, a co zarobi u majętnych, to rozdaje ubogim, wspierając ich lekarstwami i pieniędzmi. Od godziny piątek od ósmej zrana, a od pierwszej do czwartej po południu w mieszkaniu jego pełno takich szukających pomocy. Więc nie dziw, że całe miasto okryło się żałobą na wiadomość o zapadłym wyroku, a najbardziej narzekają ubodzy, że tracą swego dobroczyńcę i ze wszystkich dzielnic miasta do radnych miejskich dochodzą prośby, abyśmy się za nim wstawili…
Wobec tego król zapytał się ministerstwa, czy uznaje powody, iżby skazanego ułaskawił; ale choć ministrowie byli za darowaniem winy, jednak król pruski Marcinkowskiego od kary zupełnie zwolnić nie chciał. Obiecał tylko, iż wyrok złagodzi wtedy, gdy wyrok zwykłą drogą do rąk jego dojdzie.
W styczniu 1837 zaczął Marcinkowski odsiadywać trzecią pruską karę, więzienie w twierdzy Świdnicy (Schweidnitz) na Śląsku; król bowiem wyrok więzienia na trzy miesiące twierdzy zamienił.
Piszą do rodziny, Marcinkowski swoim kochanym dodaje otuchy, pociesza ich, że »książką« się bawi, ale przyznaje się, że mu czasem tęskno do jego chłopców (bratanków i siostrzeńców). »Ale cóż robić? — mówi — byłem Was tylko wszystkim zdrowo za powrotem zastał, o to najwięcej Pana Boga proszę«.
Ale do przyjaciół pisze wyraźniej i nie ukrywa przed nimi niepokoju, jaką mu, ze względu na przyjaciół, sprawia ponowne szerzenie się zarazy.
Do Korduli Sczanieckiej i do wszystkich rodziny tej członków zgromadzonych w sierpniu tak pisze:
»…Mój pobyt teraźniejszy teraz dopiero mi bardzo dokucza, kiedy wiem, ile o miłe Wam istoty z powodu szerzącej się cholery mieć musicie obawę. Ta myśl roztrąca cały mój stoicyzm[1] i odrazu stopiła lodowatą spokojność, którą mą gorącą duszę jak tarczą żółwia okryć usiłowałem. Wiedzieć, że mógłbym gdzieindziej być użytecznym i w czasie nadchodzącej burzy niszczyć nieczynnością chęć służenia swym rodakom, to jest kara, którą mi piekło tylko wymyślić mogło. A potem z szyderskiem urąganiem jeszcze powiedzieć (to piekło) gotowe: »Wszak w tem twoja jest wina, czemuś się nie upokorzył?« Jest to prawdziwie jedna z twardych prób mojego życia — nie wątpię, że ją wytrzymam. Boże, daj tylko, żeby się na własnym postrachu i udręczeniu skończyło, żeby w pociągu piekielnej walki, która mi dzisiaj dokucza, dotkliwą stratą w rozpacz nie wprawiła»«…
Kogóż Marcinkowski tak bardzo obawiał się stracić? Przypuszczać możemy, że właśnie siostrę tej, do której pisał, Emilię.
W tym samym liście Marcinkowski donosi jeszcze, iż książę Radziwiłł chce mu się wystarać o urlop, aby Marcinkowski jeszcze i rodzinie do Antonina towarzyszył. »Ale moje miejsce, gdyby mnie od kary zwolniono, bo innego urlopu przyjąć nie myślę, jest w Poznaniu. W czasie takiej walki, jak jest cholera, doktór jak żołnierz na swoim posterunku być powinien«…
I dziwnem zrządzeniem Opatrzności z tego trzeciego więzienia wydobywa Marcinkowskiego dawna, ale straszna znajoma — dobrze mu znana — ta sama cholera, z którą tyle razy się już borykał.
Do nieustraszonej z nią walki wywołano go z więzienia świdnickiego, bo w Poznaniu ludzie od zarazy padali, jak muchy, więc magistrat pospieszył z prośbą do króla, aby tenże szczęśliwemu pogromcy zjadliwej cholery więzienie opuścić pozwolił.
Więc staje Marcinkowski w Poznaniu i znowu witają go jak zbawcę, tak silnie ufają w jego wiedzę lekarską i odpędzenie strasznej zarazy; dowodem tego zwrotka pośmiertnego wspomnienia:
Szuka go naród, aby go oglądać
i by od niego ocalenia żądać,
wnosząc ze łzami uwielbienia głos:
— Onci z miłością Wszechpocieszyciela
chorych uzdrawia, smutnych rozwesela,
nawet wstrzymuje zgrożny śmierci cios.
I znowu magistrat poznański wstawia się za swoim ukochanym lekarzem i pisze do króla pruskiego, donosząc, jak to na własny koszt Marcinkowski już czwartego dnia po wezwaniu stawił się był w Poznaniu.
»Co tutaj działał, z jakiem bezinteresownem poświeceniem oddawał się leczeniu biednych zwłaszcza, na jakie niebezpieczeństwo narażał swe zdrowie, gdy w najściślejszem tego słowa znaczeniu musiał sobie nawet spoczynku nocnego przez pewien czas odmawiać, aby zadośćuczynić wołaniom o pomoc, które ze wszystkich stron do niego dochodziły, to wszystko mogą poświadczyć tysiące, które miały szczęście doznać jego opieki lekarskiej«…
Proszą znów obywatele, aby Marcinkowski nie potrzebował odsiedzieć już reszty kary więziennej, gdyż biedni Poznania, pomocy jego pozbawieni, srodze ten cios odczują.
I stała się rzecz niezwykła. Król pruski resztę kary (24 dni) darował — ze względu na znakomite usługi Marcinkowskiego wobec grasującej cholery.
Został tedy »doktór Marcinek« przy swoich ubogich, wrócił do praktyki lekarskiej.
Ale teraz też, wolny od gróźb więzienia czy kar innych, z zapałem zabrał się do swych dzieł gospodarczo-społecznych.