<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Rzepecka
Tytuł Kim był Karol Marcinkowski?
Wydawca Macierz Polska
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
OJCIEC NASZEGO STANU ŚREDNIEGO.

Gdy pójdziemy jedną drogą,
bok przy boku, w dłoni dłoń,
żadne siły nas nie zmogą:
Jedność — pierwsza nasza broń!

Ferdynand Kuraś.

Śmiało Cię każdy zwać swym może wzorem,
Śmiało iść może Twoich zasług torem!
Winien jest nawet drogą cnót Twych biedz!
Ma-ż kto większego nędznych przyjaciela,
Ma-ż kto lepszego współobywatela?
Onci był gotów nawet w krwi swej ledz.

Sierp-Polaczek.

Marcinkowski poznał był Anglię, gdzie kwitło bujnie życie stowarzyszeniowe i było już wielką społeczną potęgą.
Więc, wróciwszy do domu, naprzód ziomków powoła, żeby złączyli swoje siły pieniężne, tworzyli przedsiębiorstwa zbiorowe w celu wydobycia z nich zysków większych, niż w pojedynkę.
Dzisiaj przedsiębiorstwo takie zdaje nam się czemś bardzo zwykłem, prostem i zrozumiałem, bo wszędzie już, prawie we wsi każdej, mamy takie spółki współdzielcze, których zyskami udziałowcy się dzielą. Ale przed laty siedmdziesięciu, przed nadaniem równouprawniającej stany konstytucyi, przed uchwalaniem i rozszerzeniem obecnych ustaw spółkowych czy udziałowych, wtedy, kiedy u nas nikt inny jeszcze o tem nie był pomyślał, takie przedsiębiorstwo kupieckie było u nas nowością.
Na czem tedy polega zasługa Marcinkowskiego?
Na tem, że on pierwszy stowarzyszył się z kilku posiedzicielami ziemskimi, z kilku kupcami miasta Poznania i tym sposobem zebrał 80.000 talarów, czyli przeszło 200.000 koron. Za tę sumę zakupił grunt pod wielki budynek i to w głównej dzielnicy miasta, tuż przy Starym Rynku, głównem ognisku kupieckiem, przy ulicy Nowej, wytkniętej poza obrębem murów z dawnych czasów fortecy.
Jakim sposobem budynek ten miał służyć oświacie i pracy? — zapyta niejeden.
Oto miał on dać przytułek początkującym naszym kupcom i rzemieślnikom, aby w gmachu tym za nizko bardzo opłacaną dzierżawę mogli mieć składy towarów sprowadzanych, czy też własnych wyrobów.
W budynku tym miał się ogniskować nasz ruch kupiecki i przemysłowy, oraz przeważnie rolniczy. A wspierać tych dorabiających się pracowników z innych stanów narodu mieli przedewszystkiem ci mienniejsi, bogaci ziemianie i dziedzice, dla których w gmachu zachowane były mieszkania, gdzie był zajazd dla koni, to, co obcym wyrazem nazywamy hotelem. Była tam też wielka sala do obrad i zabaw ziemiańskich czy miejskich.
Dołem, na przyziomie, zwykle tak zwanym parterze, były składy i sklepy, na piętrach pokoje do wynajęcia i owa wielka sala.
Gdyby mury jej przemówić mogły, opowiedziałyby nam wiele wypadków, rozmów poufnych, chwil wzniosłych, których były świadkami. Tutaj potoczył się kawałek dziejów naszej dzielnicy. Tutaj rozbrzmiewały słowa naszych wybitnych działaczy, tutaj zawsze witaliśmy zwykle uroczyście miłych gości z dalszych stron ojczyzny, jak poetkę Deotymę (Jadwigę Łuszczewską), Władysława Syrokomlę, tutaj przyjmowaliśmy Józefa Ignacego Kraszewskiego i pierwszego Sokoła galicyjskiego w roku 1869; tutaj też odbywały się uroczyste obchody narodowe, przedstawienia teatralne i koncerty, pókiśmy sobie własnego teatru nie postawili; tutaj też wystawiono wszelkie obrazy słynnych naszych malarzy, jak Matejki i Siemiradzkiego.
Całą osobną książeczkę możnaby napisać o tem, jakich to chwil uroczystych sala ta była świadkiem, zwłaszcza tych jubileuszowych rocznic, gdzie to Wielkopolska zbierała się, by potem czcić zasługi i wdzięczną pamięć twórcy tej instytucyi, Karola Marcinkowskiego.
Tymczasem żywym w swojej osobie na pierwszym balu, w sali tej wydanym, zjawił się sam Marcinkowski, chociaż zwykle nigdy przedtem, ani potem na tanecznych i hucznych zabawach nie bywał, ale chciał on obecnością swoją zaznaczyć tę pierwszą zabawę we własnym domu, na własnej sali. Uczestnicy balu tego opowiadali, że Marcinkowski zjawił się w białej kamizelce ze srebrnemi wypustkami, lecz trudno teraz już dociec, dlaczego Marcinkowski od innych się odróżniał. Chybaby tym sposobem zaprowadzał jaką »nową modę« na prośbę jakiego początkującego krawca poznańskiego, i tem mu w zarobkowaniu chciał dopomódz.
Bo rękodzielnikom i rzemieślnikom Marcinkowski sprzyjał bardzo gorąco. Chciał, aby Poznańczycy nauczyli się wytwarzać taki sam towar doborowy, jaki u niemieckich kupców lub w innych miastach kupowali zwłaszcza obywatele wiejscy, albo też z innych obcych miast czy krajów je sprowadzali. Tymi dobrymi dostawcami zapełnić chciał składy nowej spółki. To też wyszukiwał naumyślnie ludzi, do rzemiosła czy kupiectwa uzdolnionych, pożyczał im pieniędzy, aby się w zawodzie swym wydoskonalili w lepszych warsztatach czy fabrykach, a potem w Poznaniu osiedlili. On też namówił Jana Konstantego Żupańskiego, aby otworzył księgarnię, jakiej wówczas w Poznaniu jeszcze nie było. Nie skończylibyśmy po nazwisku wyliczać szeregu tych kupców i przemysłowców, których Marcinkowski namówił do ulepszonej pracy zawodowej; on sam mógł o nich nawet zapomnieć, tak wielkim był ich zastęp. Ale nasz działacz nie ustawał na chwilę, ciągle współobywatelom dopomagał, aby się pieniężnie dźwigali.
Marcinkowski szedł prosto do wyraźnego celu: tworzył u nas i powiększał pracujący, dzielny, miejski stan średni, zasobny, sprawny i zamożny, taki sam, jaki już istniał we Francji i Anglii i stanowił jednę z podwalin bytu narodowego. Słusznie go tedy nazwiemy ojcem stanu średniego w dzielnicy naszej, gdyż on zapoczątkował ruch i sprawność Poznańczyków, żeby się do handlu i rzemiosła zabrali.
Na wschodzie (w Turcyi i Egipcie) publiczną, jakoby uliczną wystawę nagromadzonych różnorodnych towarów, na przekup (handel) przeznaczonych, nazywają »bazarem«. Takie też miano otrzymały dom i spółka kupiecka, założone przez Marcinkowskiego.
»Bazar Poznański«, którego Marcinkowski pierwszym był dyrektorem, w poczet firm sądowych zapisanym został w czerwcu roku 1842. Założyciele spółki tej zawiązali się na lat 24 i odrazu na mocnej, zdrowej stanęli podstawie.
Z dochodów swoich szóstą część odkładać postanowili na wydatki nieprzewidziane, dwie szóste na dalsze i ciągłe dźwiganie przemysłu i rolnictwa. Dopiero druga połowa dochodów mogła w stosunku do udziałów wpływać do kieszeni właścicieli udziałów czyli akcyi, jako osobisty zysk od włożonego w instytucyę Bazarową kapitału.
Bo zamiary ówczesnej dyrekcyi Bazarowej, czyli dziewięciu innych współpracowników Marcinkowskiego, nie były wyłącznie kupiecko-samolubne. Nie na to oni »Bazar« założyli, żeby z niego dla siebie wyłącznie wydobywać korzyści, osobiście kieszeń własną bogacić. Obywatele ci zysk swój zamierzali obrócić na inne, nowe dzieło społeczne, niezbędne, konieczne.
Marcinkowski przekładał im, iż należy nam co prędzej założyć Bank własny, t. j. nową wzajemną pomoc pieniężną, czego jeszcze u nas nie było, i na co jeszcze społeczeństwo nasze długo potem miało poczekać. Ziemianie zaś zamierzali stworzyć szkołę rolniczą, za czem Marcinkowski, chociaż z zawodu nie rolnik, niejedną kopię skruszył odważnie.
W dyrekcyi Bazarowej przeważali ziemianie: Józef Grabowski, Julian Jaraczewski, Tertulian Koczorowski, Józef Łubieński, Maciej Mielżyński, Gustaw Potworowski, Józef Sułdrzyński, jeden był w niej duchowny: ks. kanonik Brzeziński, a z mieszczan, oprócz Marcinkowskiego, jako syndyk czyli doradca prawny, Mioduszewski. Wszyscy oni jednak przejęci byli wtedy demokratycznemi zasadami Marcinkowskiego, t. j. wszystkim stanom równie szczerą i braterską dać chcieli oświatę. A że Marcinkowski był uosobieniem sprawiedliwości, a ziemię ojczystą kochał nie słowem, ale sercem, nie połową duszy, ale duszą całą, że, jak dawni Rzymianie mówili, gotów był jak orzeł bronić jej dzióbem i pazurami, więc do kolegów swoich na zebraniach wołał głosem wielkim:
»Wszakże ja doktór, a jednak widzę, że tylko dla nieumiejętności gospodarstwa dobra wasze z rąk waszych wychodzą!«
I jak gdyby miał przeczucie gorszej jeszcze klęski, jaka za lat czterdzieści gromem na nas spadła, dodawał z błaganiem:
»Zlitujcie się sami nad sobą! Radźcie, aby utworzyć instytut rolniczy!«
Bo nie było jeszcze wtedy dla nas osobnych szkół i wydziałów rolniczych, gdzieby wiedzy gospodarowania na roli uczono podług ksiąg i wykładów znawców, to jest teoretycznie, i gdzieby zarazem uczono gospodarowania praktycznego. Na te zakłady długo jeszcze czekać musieliśmy.
Lecz Marcinkowski, choć nie urodzony na roli, choć nie potomek ziemian polskich, jednak tak głębokie i szczerze żywił do matki-ziemi przywiązanie, że w Polsce pragnął widzieć samych dobrych gospodarzy, którzyby umieli dobrze zachodzić około tej macierzy, która jest dla nas i chlebem i solą, jest dla nas wszystkiem, jest »świętą« ziemią.
Że wtedy już ziemianie nasi szkoły takiej nie utworzyli, temu już jednak Marcinkowski winien nie był. On sam nie próżnował ni chwili, budował tymczasem dzieło inne, nieśmiertelne, które stanie już tylko za wyłącznie jego wytężoną wolą, ciułaniem grosza własnego i uproszeniem cudzego.
Apostołuje on dalej za oświecaniem Polaków niezasobnych, tych niezamożnych, którzy, choć w pieniądz ubodzy, mają jednak zostać równymi z bogatszymi braćmi obywatelami, równie godnie spełniać mają zadanie człowieka, a którzy są przyszłością narodu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Rzepecka.