<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klasztor
Podtytuł Opowiadanie
Wydawca Czytelnia "Pielgrzyma"
Data wyd. 1928-1929
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Od piętnastego wieku począwszy, coraz u nas więcej stawało klasztorów reguły św. Franciszka i żaden zakon z tych wielu, któreśmy, począwszy od benedyktynów, bożogrobców i cystersów gościnnie przyjęli, nie zrósł się tak jakoś z duchem i obyczajem narodu, jak dzieci patrjarchy z Asyżu.
Pomiędzy pracodawcą ich, każącym do ryb i rozmawiającym z ptaszkami, przepasanym prostym sznurem, chodzącym boso z wesołym na ustach uśmiechem, śpiewającym piosnki jakby z ust ludu wyjęte — a dziećmi tej ziemi, rozproszonemi po lasach i pustynnych polach, z pieśnią tęskną na ustach i tęsknotą w duszy do nadziemskich ideałów — musiało być jakieś powinowactwo ducha.
Powstały też i rosły domy zakonne synów św. Franciszka, rozrastając się wszędzie, żyjąc jałmużną, którą im chętnie przynoszono i aż do ostatnich czasów żaden z nich nie spustoszał, pełne były wszystkie. Jak mrówki roili się w nich ludzie wszech stanów, w ciszy klasztornej szukający przytułku po burzach świata.
Gościnne furty otwierały się zarówno dla wszystkich zbolałych i znękanych — dla dzieci ludu i szlachty, dla mieszczańskich synów, dla neofitów, dla tych wydziedziczonych wszelkiego stanu, którzy nie mieli ani rodziny ani ogniska.
Jak suknia gruba siermiężna, tak instytucja zakonu była w gruncie demokratyczną. Nie pytano o ród, nie żądano nawet wysokiej nauki; zranione serce i pobożny umysł starczyły za prawo przyjęcia do tego schronienia.
Bernardyni, reformaci, kapucyni przebiegali pieszo wioski i dwory, wstępowali do chat, jadali z chłopami, biesiadowali z panami, mieli udział czynny w życia smutkach i pociechach, wszędzie byli gośćmi pożądanymi, a z pobłażaniem dobrodusznem patrzyli na biedny świat, z którego wyszli dlatego tylko, aby mu być posługą i pokrzepieniem.
Jednym z takich gniazd starych pobożności i żywota wspólnego był klasztor w ....icach, na pograniczu Korony, i Litwy.
Założony w XVI wieku, miał czas do końca XVIII postarzeć, posiwieć i przybrać ten wyraz sędziwy, który gmachom nadaje powagę i malowniczą piękność.
Budowniczy co wznosił te mury nie był kunsztmistrzem wielkim, nie starał się o styl wykwintny, ani o powierzchowność ozdobną. Klasztor wzniósł wedle planu jakiegoś z zagranicy przywiezionego, zmieniwszy go o tyle, o ile miejscowość tego wymagała. Kościół też zastosować musiał do form tradycyjnych. Pomimo wielkiej prostoty pomysłu i niewyszukanych linij budowy, całość, wznosząca się na tle lasu, otoczona gęstą zielenią ogrodu, opasana murem z bramą i furtami, wcale pięknie stawiła się oczom wędrowca, przybywającego do małej mieściny, która gościńcem tylko oddzieloną była od zabudowań klasztornych.
Pierwszy założyciel konwentu miał na myśli to, że osamotnionym potrzeba było dostarczyć materjału do pracy, przestrzeni, na któreby swobodniej oddychać, przechadzać się, dumać mogli i modlić się.
Znaczną przestrzeń lasu opasano dla mnichów murem, aby z niej ogród zrobić mogli. W samych murach nie zapomniano o bibljotece, o refektarzu dla gości, o foresterji, o gościnnych izbach, o korytarzach wygodnych. Było gdzie odbywać zjazdy i wybory generałów bodaj, prowincjałów, definitorów i przełożonych; a gdy szlachta potrzebowała przedsejmikową złożyć naradę, wpraszała się też do bernardynów, poprzedzając najazd furami, które wiozły potrzebne do kuchni zapasy.
Nie próżnowali ojcowie bernardyni, choć ich prześladowano tem, iż nie robili nic. Praca ich tem zasłużeńszą była może, iż nie widoczną.
Szli w pomoc proboszczom, kapelanami byli po dworach, trzymali szkółkę dla ubogich chłopców; w bibljotece zawsze któryś z nich siedział, a po celach u niejednego znalazły się obrazy, bo wielu między nimi uprawiało sztukę.
Nie ograniczały się tem ich czynności, bo nieustannie podróżując od dworu do dworu, niejedną waśń i spór pośrednictwem swem ukoili i przywiedli skłóconych, aby sobie podali ręce.
Kwestarz bernardyński, ze swym tradycyjnym wózkiem, woźnicą starym, koniem niemłodym i niewyczerpaną wesołością, ze swemi obrazkami dla dzieci, opłatkami na święta, był wszędzie gościem pożądanym. W osamotnionych dworach witano go jako żywą gazetę w tych czasach, gdy innych nie było. Szlachcic zmuszał go do kielicha, aby sam miał pretekst wysuszenia butelczyny, dzieci otaczały go ciekawie, jejmość karmiła troskliwie.
W klasztorze też, który nie miał więcej nic nad jałmużnę, nie zbywało nigdy na zapasach śpiżarni, ani kościołowi w świetle, a odpusty napełniały skarbonki. Na święty Antoni, na św. Franciszek, na porcjunkułę mnogie tłumy oblegały kościół, a stół w refektarzu nie starczył dla gości.
W tych czasach, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, przełożonym, gwardjanem klasztoru był ks. Rafał. Na oko podobien on się wydawał do tego najpospolitszego typu bernardyna, który wesołem obliczem, rumianą twarzą, tuszą dobrą, okiem jasnem zapowiadał spokojne sumienie i myśl nietęskliwą.
Kto nie znał o. Rafała, ten w nim widział tylko bardzo pospolitego, łagodnego a rubasznego mnicha. Takim on też był dla wielkiej większości pospolitych ludzi, z którymi obcował. Lecz w istocie, niepozorna powierzchowność ta kryła w sobie człowieka daleko głębiej widzącego, myśli bystrzejszych, znajomości świata większej, niż się zdawało na pierwszy rzut oka.
Nikt nie znał przeszłości o. Rafała. Przeniesionym on tu był z klasztoru jakiegoś w Wielkiejpolsce, przed laty; wiedziano że miał pochodzić z rodziny szlacheckiej, a domyślano się z pewnych oznak, że mógł służyć wojskowo.
Wybór na gwardjana zawdzięczał o. Rafał wielkiemu obyciu z ludźmi — i światem, znajomości kilku języków, energji z łagodnością połączonej i towarzyskim przymiotom. Raz go wybrawszy, konwent nikim już zastąpić nie mógł i nie chciał.
Słusznego wzrostu, krzepki i zażywny w sobie, twarzy rumianej, zdrowia silnego, zahartowany na wszelkie niewygody, ojciec Rafał przy wielkiej powadze miał to wesele synów św. Franciszka, ten humor zawsze równy, który szlachta szczególniej wysoko ceniła. Był też jej ulubieńcem.
Pomocnikiem jego i zastępcą wybrany od niedawna o. Serafin miał usposobienie więcej ascetyczne, milczące, twarz bladą i smutną, ale łagodności i wyrozumiałości był wielkiej.
I o nim sąsiedzi a przyjaciele konwentu nie umieli powiedzieć wiele. O. Serafin nie był tutejszym.
Szczególne zamiłowanie do dzieci, zajmowanie się niemi, troskliwość o ubogich, pieczołowitość o zbawienie i pomoc duchowną dla ludu znamionowały o. Serafina.
Niebardzo chętnie jeździł do dworów i pałaców, czuł się w nich obcym: ale do lepianek i chatek rad jechał i do biednych umiał tak mówić, jakby był z nich jednym. Domyślano się, że musiał sam być „prostej kondycji“, jak naówczas mówiono. Temu jednak zdawało się przeciwić wykształcenie teologiczne i przyznawana mu nauka. Gdzie poparcia o. Rafał potrzebował, odwoływał się do Serafina, aby powagę teologiczną jak pieczęć do rzeczy przyłożył.
O. Szymon, podobno najdawniejszy klasztoru tego mieszkaniec i najstarszy z zakonników, odznaczał się tem, że miał na wygolonej głowie, lśniącej jak kość słoniowa, czerwoną bliznę straszną, która przecinała część policzka, skroń i czaszkę.
Był to jakby głęboki rów zarosły, świadek straszliwej rany, a razem i przeszłości burzliwej ks. Szymona. Żołnierz niegdyś, miał on w habicie i po latach wielu ruchy jeszcze żołnierskie, żywe, a dawniej zbroja, później gruba suknia tak go dobrze zahartowały, że dochodząc lat osiemdziesięciu, zdrowszym był od wielu, co połowy jego nie mieli. O. Szymon w obejściu się był rubaszny, gderliwy niby, mówił głośno, zażywał tabakę co chwila, potrzebował ciągle zajęcia, ale i towarzystwa nie unikał.
Szlachcie, z którą dobrze żył, prawdę rąbał nielitościwie.
— Ale ja was znam na wylot — powiadał — samem taki był!
Gdzie trzeba było wykłócić się, nahuczeć i surowości zażyć, delegowano ks. Szymona. Nie uląkł się nikogo.
Życie czynne a wstrzemięźliwe, bo pościł surowo, a w ruchu być ciągle, dziwnie starcowi szło na zdrowie. Nie wszystkie też choroby miał i radził jedno lekarstwo:
— Głód! głód... ten wszelką chorobę odpędza...
Sam się tym sposobem leczył zawsze... Pościł.
Obok ks. Szymona, między starszyznę klasztorną liczył się o. Anioł.
Jako człowiek i zakonnik był bardzo uprzejmy, miły, wesoły i towarzyski; ale miał wadę jedną, którą mu w klasztorze wyrzucano, jako z powołaniem zakonnem niezupełnie zgodną...
O. Anioł nieustannie coś majstrował. Miał do tego pasję i dowodził przykładami z żywotów błogosławionych i świętobliwych reguły swej, że w tem nietylko grzechu niebyło, ale najzdrowsze przeciw wszelkim pokusom lekarstwo.
O. Anioł malował obrazki, dorabiał drewnianym posągom poutrącane części, reparował monstrancje, cerował kobierce, gotów był nawet klucze połamane dopiłowywać i w celi swej miał wszelkie możliwe przybory do tych wielorakich zatrudnień.
W najweselszym był humorze, gdy mu jakieś trudne przypadło zadanie, z którem mierzyć się było potrzeba.
— Nie święci garnki lepią! — było jego ulubioną zasadą.
Mały, okrągły, żwawy, brunet, z wielkiemi czarnemi oczyma, mocno wystającemi, o. Anioł miał naturę ciekawą i niespokojną, ale zadość uczynienia jej niechętnie szukał w książkach, daleko zaś ochotniej w pracy, która zarazem umysł i ręce zająć mogła.
Dokazywał też niemi prawdziwych cudów.
Miał klasztor z daru czyjegoś bardzo stary tryptyk z kości słoniowej, mocno przez czas uszkodzony. Wyprosił go sobie do celi i póty około niego dłubał, aż zupełnie w stylu dawnym dopełnił uszkodzone części, tak że ich od starych rozpoznać nie było można.
Tak samo obraz w bocznym ołtarzu, od wilgoci przybutwiały, nakleił i zrestaurował nader zręcznie i kunsztownie.
Na dzieła sztuki własnego pomysłu nie porywał się ks. Anioł, ale w naśladowaniu starych wzorów był mistrzem. Jedną kopję z Perugina, na desce umyślnie dobranej, odmalował i tak doprowadził do tonu oryginału, iż na żart kopję oddał właścicielowi, który dopiero się przekonał, iż była świeżą, gdy mu uradowany twórca ukazał stary obrazek i swój znaczek na nowym.
W klasztorze, choć podziwiano talent ks. Anioła i korzystano z niego, z pewnem politowaniem, jak na ludzką słabostkę zapatrywano się na te jego fantazje, które uszczęśliwiały mnicha.
O. Gabrjel, w równym wieku z Aniołem, odróżniał się od niego i wszystkich braci. Było to dziecię niegdyś możnego domu, jakąś burzą wyrzucone z rodzinnego gniazda. Cała postać, twarz, ruchy, mowa, pomimo usiłowania aby się dostroić do bernardyńskiego prostego tonu, ciągle w nim zdradzały arystokratyczne pochodzenie.
On jeden nie miał w obliczu tego pokoju i wesela, które stanowiły charakter i właściwość jego współbraci. Pracował nad tem, aby się okazać pokornym, przejednanym z losem, lecz walkę w nim jeszcze widać było.
Względem siebie nikt surowszym być nie mógł nad niego; posuwał on tę surowość aż do ostatecznych krańców, ani chorobą, ani bezsilnością nigdy nie uwalniając się od najostrzejszych reguły przepisów.
Posłuszeństwa i pokory przykładnej, o. Gabrjel wiódł życie tak ascetyczne, jak ks. Serafin, lecz w pierwszym ono płynęło z usposobienia i temperamentu, w nim z silnej woli.
Wesołości jednej, jako przymiotu życia zakonnego, wyrobić w sobie nie mógł.
Poważano go powszechnie, ale i obawiano się razem, choć nigdy nikomu przykrym nie był. Niepomierna ostrość, z jaką czuwał nad sobą, niewygodną była dla innych, gdy ich obowiązki względem społeczeństwa odrywały od praktyk religijnych.
On i o. Serafin byli kaznodziejami kościelnymi, ale przy wielkich zgromadzeniach ludu szedł na ambonę o. Szymon, którego dosadna i rubaszna wymowa dla gminu zrozumialszą była.
O. Gabrjel na kazalnicy niepomiernie był surowym i groźnym, lubując się w obrazach pomsty i gniewu Bożego. Naganiano mu to, lecz z goryczy wewnętrznych nic innego wypłynąć nie mogło.
Oprócz tych pięciu starszych zakonników, w klasztorze było kilku braciszków, a między nimi kwestarz, już od lat wielu obowiązki te sprawujący. Brat Michał, choć nie kapłan, w konwencie ważne stanowisko zajmował.
On to wszystkich karmił, on dostarczał zapasów, on jeden wiedział gdzie i kiedy czego dostać i jak się o to przymówić.
Rzadki w klasztorze gość, ciągle prawie na wózku potrzebował żelaznego zdrowia, aby wszystkim wczasom i niewczasom podołać.
Naprawdę niewygody były jeszcze rzeczą do zniesienia najłatwiejszą, a najcięższem dotrzymywanie placu gościnności szlacheckiej. Brata Michała przyjmował każdy, karmił, poił, zmuszał do jedzenia i picia, tak że biedak byłby się nieraz wykupić chciał z tego zbytku łaski; ale... musiał pracować dla konwentu.
Do każdego dworu też zmuszony był przywieźć twarz wesołą, słowo żywe, rozrywkę, żarcik i być w gotowości zabawienia gospodarza, gospodyni, dzieci, a często i sług nawet.
Do tej ciężkiej służby brat Michał tak jakoś nawykł, że, choć powracając do konwentu z baranami i gęśmi, pot ocierał z czoła... w parę dni odpoczynku nużył się i już w nową drogę wybierał.
Nie było na jakie osiem mil dokoła wsi, dworu, dworku, chałupy, zaścianka, któregoby brat Michał nie znał wszystkich mieszkańców, ich charakteru i stosunków.
Pięknego jesiennego dnia r. 178..., o. Szymon chodził wieczorem po ogrodzie z ks. Aniołem.
Mówiliśmy już o tym wirydarzu zakonnym, który fundator, nie żałując, wydzielił konwentowi. Ogród był obszerny, a że nad nim parę wieków razem z zakonnikami pracowało, był też piękny i majestatyczny. Aleje lipowe, szpalery grabowe, w pośrodku Kalwarja z rzeźbami kolorowanemi, ogromne zagony kwiatów, dalej sad z przedziwnemi owocami, bukszpanowe kwatery, wysadzane kolorowo na murawie imiona Jezusa i Maryi — ozdobiły go. Było gdzie usiąść w cieniu, gdzie się przejść, a kto się w tem lubował i koło czego popracować.
O. Anioł, w braku innego zajęcia, majstrował tu około kwiatów i obcinał bodaj szpalery.
W tej chwili jednak on i o. Szymon spokojną byli zajęci rozmową. Szeroka blizna na głowie ks. Szymona pokryta była czapeczką sukienną; o. Anioł szedł z odkrytą głową.
Przedmiot rozmowy nie musiał być bardzo zajmujący, gdyż to jeden, to drugi rzucali po słowie i milczeli, zwolna posuwali się ulicą — gdy bardzo czujne ucho o. Anioła jakiś gwar niezwykły pochwyciło i stanął.
— Słyszysz, ojcze?
— Co? — odparł stary z kresą.
— U furty hałas jakiś!
Nastawili oba ucha. W istocie wśród ciszy wieczornej, od furty dochodziły głosy zmieszane, wykrzyki jakieś, pospieszna mowa, mająca wszelkie znamiona czegoś niezwyczajnego.
— Cóż tam się stać mogło? — odezwał się o. Anioł — o tej porze?
— Nie rozumiem — odparł Szymon, zażywając tabakę. — Może goście jacy.
O. Anioł głową potrząsnął.
— Chodźmy zobaczyć, może się tam przydamy na co.
Nie opierając się, ks. Szymon kroku przyspieszył i z ogrodu weszli do klasztoru. W korytarzu na dole, od strony furty, wyraźniej teraz słychać było głos obcy i razem o. Rafała gwardjana.
Wychodziły one najdonośniej, chociaż oprócz tego i inne szmery i szepty im towarzyszyły.
Staruszek Szymon coraz żywiej iść począł, a za nim i Anioł pospieszał.
Przy furcie w istocie obraz ujrzeli wcale tu niezwykły, i dziwny.
Dwóch dostatnio odzianych pacholików w barwie trzymało pod ręce młodego człowieka, który miał głowę obwiniętą płachtą krwawą i rękę jedną zawiązaną.
Piękna twarz, strój pański wskazywały, że to był zamożny jakiś młodzieniec. Zakonnicy, znający wszystkich w sąsiedztwie, nie przypominali go sobie. Nieznanym był i prawdopodobnie podróżnym.
Pomimo ran i utraty krwi, która go osłabić musiała wydawał się mocno rozgorączkowanym i niespokojnym.
O. Rafał stał przy nim z bratem Michałem. Podróżny podniesionym głosem, ale przerywanym bólem, mówił do gwardjana:
— Na co ja wam tu mam być ciężarem w klasztorze? Te moje ludziska niepotrzebnie mnie tu gwałtem zaciągnęły. Lada gospoda starczy... byle gdzie legnąć na sianie, a cyrulika wyszukać coby rany obwiązał.
— Nam pan porucznik wcale nie będziesz ciężarem — odparł gwardjan. — Jest cela gościnna, a wygoda lepsza będzie przecież, niż u żyda.
Krzywił się ranny.
— Niech i tak będzie — zamruczał. — Spodziewam się, że długo tu nie zależę.
Brat Michał kręcił się już, kluczów szukając do celi na dole, bo na górę osłabłego prowadzić nie było można.
— Proszę za mną! — wołał do czeladzi porucznika.
Ranny z widocznym wysiłkiem sam się poruszył iść, lecz wiele zapewne krwi utraciwszy i mając ranę na głowie, opadł na ręce swych pachołków, którzy go więcej nieśli, niż iść mu pomagali. Wlokły mu się nogi, stękał.
O. Szymon, zobaczywszy rany, z któremi się znał, wysunął się naprzód, aby przyjść na ratunek porąbanemu.
Tymczasem brat Michał już celę otworzył i biegł do stojącego w niej łóżka, aby się przekonać czy siennik na niem nie był bardzo zleżały. Potrzeba było wpuścić oknem świeżego powietrza.
Wszyscy się zakrzątnęli około gościa, a gwardjan począł pocichu wydawać rozkazy.
Łóżko nie było ani bardzo miękkie, ani nazbyt wygodne, ale też w owych czasach nikt nie nawykł do miękkich pościeli. Ostrożnie złożono na niem rannego, któremu ból syczenie z ust wyrywał. O. Szymon stanął koło niego.
— Jeżeliby Berka cyrulika w miasteczku nie było — odezwał się, chowając w rękaw szeroką tabakierę — mogę i ja go jako tako zastąpić. Na ranach się trochę znam, bom je sam miewał.
Leżący podniósł oczy ku niemu.
— Głowa mocno przecięta? — zapytał Szymon.
Jeden z pachołków, słysząc to, zastąpił pana z odpowiedzą.
— A! haniebnie — rzekł — pewnie i kości się dostało. Strach!
— A ręka? — rzekł Szymon.
Pachołek ramionami poruszył.
— Jeszcze gorzej, krwi ani utamować, a co jej wyciekło...
— Poszedł kto po Berka? — zapytał o. Rafał.
— A jakże — odparł brat Michał — natychmiast wyprawiłem. Jeżeli jest w domu, a mieszka tuż, tylko co go nie widać.
W czasie tych szeptów i pytań, leżący na łóżku nie odzywał się wcale. Syknął tylko czasem i westchnął, jakby mimowoli.
— Tymczasem, bracie Michale, ciepłej wody, płótna jakiego i miednicę należałoby przygotować — dodał o. Szymon. — Mnie się trochę ręce trzęsą, ale gdy kogo innego nie znajdziemy, spróbuję.
Była chwila oczekiwana; chory słabym głosem wody poprosił i podano mu ją. W korytarzu dały się słyszeć kroki pospieszne; brat Michał pobiegł do progu.
Prowadzono Berka owego pożądanego, który natychmiast do łóżka przystąpił, rękawy zakasał i do głowy chciał się brać naprzód, gdy chory zawołał:
— Z ręki krew się leje, naprzód ją tamuj.
Z medycyną w końcu XVIII wieku, po wsiach i na prowincji niewielu było obeznanych; posługiwano się lekami babskiemi, ale sztuka chirurgiczna mało komu obcą była, bo jej ciągle potrzebowano. Ranę opatrzeć umiał prawie każdy, bo szable nie próżnowały. Cyrulik więc tembardziej znać się musiał i mieć wprawę w ratowaniu rannych. Berko zaś był bardzo zręczny i bywał nawet w Warszawie, a doświadczenia miał wiele.
Natychmiast ujął za rękę i począł niezgrabnie zawiązaną i ściśniętą rozpowijać. Płachty całe, już krwią przesiąkłe, pokazywały, że rana być musiała ciężką... Rozcięto rękawy, aby ją obnażyć... Chory syknął, a żydek, pochyliwszy się, przystąpił do rozpatrywania bliższego. Brat Michał stał z wodą, o. Szymon trzymał bandaże. Zawiązywanie odbyło się w milczeniu. Berkowi z twarzy można było wyczytać, iż ranę za bardzo ciężką uważał. Nie mówił nic... zwijał się żywo i zręcznie.
Kolej przyszła na głowę, a o. Szymon, nie pytając, podniósł ją zlekka, aby Berkowi ułatwić opatrzenie. Chory nie wydał jęku, mruczał chwilami, a twarz jego piękna zmienioną była cierpieniem, którego zdradzić nie chciał.
Cały niemal klasztor, tym wypadkiem zaniepokojony, był na nogach przy celi.
Dopiero wyjście z niej gwardjana i wydane przez niego rozkazy rozproszyły ciekawych. Przy chorym pozostali dwaj jego słudzy, cyrulik i o. Szymon.
Zmierzchło się tymczasem...
Podbudzona była wielce ciekawość tą przygodą i gwardjan sam nawet wstrzymał się w korytarzu, chcąc jednego ze sług rozpytać o porucznika, o którym dotąd nie wiedział ani jak się zwał, ani nawet gdzie go spotkało to nieszczęście i od kogo.
Z mowy czeladzi tylko o tytule porucznikowskim się dowiedziano. Wóz, przy którym było luźnych parę koni wierzchowych, dojechał do klasztornej bramy i zapewne z rozkazu rannego do gospody w miasteczku zawrócił.
Na znak dany przez gwardjana, zbliżył się brat Michał i poszedł wywołać jednego z pachołków.
Dosyć niechętnie dał się od łóżka pańskiego chłopak odciągnąć.
— Powiedzcie mi — spytał gwardjan — któż jest pan wasz i jak się nazywa?
— Porucznik kawalerji, regimentu buławy koronnej — rzekł zapytany — Wiktor Bużeński z Bużenina, syn kasztelana.
— Wiem — przerwał gwardjan. — Cóż to było? pojedynek?
Chłopiec spuścił głowę, a ramiona podniósł i nie zaraz odpowiedział.
— Nie wiem — odparł po namyśle. — Jechaliśmy przodem, pan porucznik za nami konno. Nagle posłyszeliśmy krzyki i poznali głos pański, a przybiegłszy, znaleźliśmy porucznika opartego o drzewo, we krwi broczącego. Tętent tylko uchodzących koni słychać było.
— Więc napaść jakaś? Nie mówił pan wasz? — badał gwardjan zdziwiony.
— Nie mówił nic — zakończył chłopiec, zawracając zaraz nazad do celi, z której właśnie o. Szymon wychodził.
— Rany bardzo ciężkie — odezwał się do o. Rafała. — Głowę mu przerąbał do kości szpetnie, na ręku żyły poprzecinane... krwi stracił wiele... a taki tęgi chłop, że się też nie obronił!
— Niezrozumiała rzecz — dodał gwardjan. — Napastników być musiało więcej niż jeden, bo to nie pojedynek.
O. Szymon zażył tabaki.
— Ale gdzież zaś w tej spokojnej okolicy brewerja jaka? — zawołał. — Któżby tu na gościńcu napadał?
Wtem nadszedł brat Michał, który już zcicha sługi badał.
— To jakaś historja, w której ładu dojść trudno — rzekł. — Ale, ojcze gwardjanie, kiedyśmy już plejzyrowanego wzięli, toćby i wóz i konie należało do klasztoru zabrać, bo w gospodzie, wiadoma rzecz, ludzie się popiją i szkoda być może.
— Zapewne — potwierdził o. Rafał — rozporządźcie się, proszę.
— Klasztor szkody nie poniesie na tem — dodał kwestarz. — Bużeńscy ludzie możni.
Gwardjan ręką obojętnie poruszył.
— W takim razie o stratach nie myśleć.
Wydawszy rozkazy jeszcze, o. Rafał zadumany powoli do celi swej pociągnął, zapomniane spiesznie zaczynając odmawiać pacierze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.