Klasztor/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Klasztor | |
Podtytuł | Opowiadanie | |
Wydawca | Czytelnia "Pielgrzyma" | |
Data wyd. | 1928-1929 | |
Miejsce wyd. | Pelplin | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KLASZTOR
OPOWIADANIE
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO
|
Od piętnastego wieku począwszy, coraz u nas więcej stawało klasztorów reguły św. Franciszka i żaden zakon z tych wielu, któreśmy, począwszy od benedyktynów, bożogrobców i cystersów gościnnie przyjęli, nie zrósł się tak jakoś z duchem i obyczajem narodu, jak dzieci patrjarchy z Asyżu.
Pomiędzy pracodawcą ich, każącym do ryb i rozmawiającym z ptaszkami, przepasanym prostym sznurem, chodzącym boso z wesołym na ustach uśmiechem, śpiewającym piosnki jakby z ust ludu wyjęte — a dziećmi tej ziemi, rozproszonemi po lasach i pustynnych polach, z pieśnią tęskną na ustach i tęsknotą w duszy do nadziemskich ideałów — musiało być jakieś powinowactwo ducha.
Powstały też i rosły domy zakonne synów św. Franciszka, rozrastając się wszędzie, żyjąc jałmużną, którą im chętnie przynoszono i aż do ostatnich czasów żaden z nich nie spustoszał, pełne były wszystkie. Jak mrówki roili się w nich ludzie wszech stanów, w ciszy klasztornej szukający przytułku po burzach świata.
Gościnne furty otwierały się zarówno dla wszystkich zbolałych i znękanych — dla dzieci ludu i szlachty, dla mieszczańskich synów, dla neofitów, dla tych wydziedziczonych wszelkiego stanu, którzy nie mieli ani rodziny ani ogniska.
Jak suknia gruba siermiężna, tak instytucja zakonu była w gruncie demokratyczną. Nie pytano o ród, nie żądano nawet wysokiej nauki; zranione serce i pobożny umysł starczyły za prawo przyjęcia do tego schronienia.
Bernardyni, reformaci, kapucyni przebiegali pieszo wioski i dwory, wstępowali do chat, jadali z chłopami, biesiadowali z panami, mieli udział czynny w życia smutkach i pociechach, wszędzie byli gośćmi pożądanymi, a z pobłażaniem dobrodusznem patrzyli na biedny świat, z którego wyszli dlatego tylko, aby mu być posługą i pokrzepieniem.
Jednym z takich gniazd starych pobożności i żywota wspólnego był klasztor w ....icach, na pograniczu Korony, i Litwy.
Założony w XVI wieku, miał czas do końca XVIII postarzeć, posiwieć i przybrać ten wyraz sędziwy, który gmachom nadaje powagę i malowniczą piękność.
Budowniczy co wznosił te mury nie był kunsztmistrzem wielkim, nie starał się o styl wykwintny, ani o powierzchowność ozdobną. Klasztor wzniósł wedle planu jakiegoś z zagranicy przywiezionego, zmieniwszy go o tyle, o ile miejscowość tego wymagała. Kościół też zastosować musiał do form tradycyjnych. Pomimo wielkiej prostoty pomysłu i niewyszukanych linij budowy, całość, wznosząca się na tle lasu, otoczona gęstą zielenią ogrodu, opasana murem z bramą i furtami, wcale pięknie stawiła się oczom wędrowca, przybywającego do małej mieściny, która gościńcem tylko oddzieloną była od zabudowań klasztornych.
Pierwszy założyciel konwentu miał na myśli to, że osamotnionym potrzeba było dostarczyć materjału do pracy, przestrzeni, na któreby swobodniej oddychać, przechadzać się, dumać mogli i modlić się.
Znaczną przestrzeń lasu opasano dla mnichów murem, aby z niej ogród zrobić mogli. W samych murach nie zapomniano o bibljotece, o refektarzu dla gości, o foresterji, o gościnnych izbach, o korytarzach wygodnych. Było gdzie odbywać zjazdy i wybory generałów bodaj, prowincjałów, definitorów i przełożonych; a gdy szlachta potrzebowała przedsejmikową złożyć naradę, wpraszała się też do bernardynów, poprzedzając najazd furami, które wiozły potrzebne do kuchni zapasy.
Nie próżnowali ojcowie bernardyni, choć ich prześladowano tem, iż nie robili nic. Praca ich tem zasłużeńszą była może, iż nie widoczną.
Szli w pomoc proboszczom, kapelanami byli po dworach, trzymali szkółkę dla ubogich chłopców; w bibljotece zawsze któryś z nich siedział, a po celach u niejednego znalazły się obrazy, bo wielu między nimi uprawiało sztukę.
Nie ograniczały się tem ich czynności, bo nieustannie podróżując od dworu do dworu, niejedną waśń i spór pośrednictwem swem ukoili i przywiedli skłóconych, aby sobie podali ręce.
Kwestarz bernardyński, ze swym tradycyjnym wózkiem, woźnicą starym, koniem niemłodym i niewyczerpaną wesołością, ze swemi obrazkami dla dzieci, opłatkami na święta, był wszędzie gościem pożądanym. W osamotnionych dworach witano go jako żywą gazetę w tych czasach, gdy innych nie było. Szlachcic zmuszał go do kielicha, aby sam miał pretekst wysuszenia butelczyny, dzieci otaczały go ciekawie, jejmość karmiła troskliwie.
W klasztorze też, który nie miał więcej nic nad jałmużnę, nie zbywało nigdy na zapasach śpiżarni, ani kościołowi w świetle, a odpusty napełniały skarbonki. Na święty Antoni, na św. Franciszek, na porcjunkułę mnogie tłumy oblegały kościół, a stół w refektarzu nie starczył dla gości.
W tych czasach, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, przełożonym, gwardjanem klasztoru był ks. Rafał. Na oko podobien on się wydawał do tego najpospolitszego typu bernardyna, który wesołem obliczem, rumianą twarzą, tuszą dobrą, okiem jasnem zapowiadał spokojne sumienie i myśl nietęskliwą.
Kto nie znał o. Rafała, ten w nim widział tylko bardzo pospolitego, łagodnego a rubasznego mnicha. Takim on też był dla wielkiej większości pospolitych ludzi, z którymi obcował. Lecz w istocie, niepozorna powierzchowność ta kryła w sobie człowieka daleko głębiej widzącego, myśli bystrzejszych, znajomości świata większej, niż się zdawało na pierwszy rzut oka.
Nikt nie znał przeszłości o. Rafała. Przeniesionym on tu był z klasztoru jakiegoś w Wielkiejpolsce, przed laty; wiedziano że miał pochodzić z rodziny szlacheckiej, a domyślano się z pewnych oznak, że mógł służyć wojskowo.
Wybór na gwardjana zawdzięczał o. Rafał wielkiemu obyciu z ludźmi — i światem, znajomości kilku języków, energji z łagodnością połączonej i towarzyskim przymiotom. Raz go wybrawszy, konwent nikim już zastąpić nie mógł i nie chciał.
Słusznego wzrostu, krzepki i zażywny w sobie, twarzy rumianej, zdrowia silnego, zahartowany na wszelkie niewygody, ojciec Rafał przy wielkiej powadze miał to wesele synów św. Franciszka, ten humor zawsze równy, który szlachta szczególniej wysoko ceniła. Był też jej ulubieńcem.
Pomocnikiem jego i zastępcą wybrany od niedawna o. Serafin miał usposobienie więcej ascetyczne, milczące, twarz bladą i smutną, ale łagodności i wyrozumiałości był wielkiej.
I o nim sąsiedzi a przyjaciele konwentu nie umieli powiedzieć wiele. O. Serafin nie był tutejszym.
Szczególne zamiłowanie do dzieci, zajmowanie się niemi, troskliwość o ubogich, pieczołowitość o zbawienie i pomoc duchowną dla ludu znamionowały o. Serafina.
Niebardzo chętnie jeździł do dworów i pałaców, czuł się w nich obcym: ale do lepianek i chatek rad jechał i do biednych umiał tak mówić, jakby był z nich jednym. Domyślano się, że musiał sam być „prostej kondycji“, jak naówczas mówiono. Temu jednak zdawało się przeciwić wykształcenie teologiczne i przyznawana mu nauka. Gdzie poparcia o. Rafał potrzebował, odwoływał się do Serafina, aby powagę teologiczną jak pieczęć do rzeczy przyłożył.
O. Szymon, podobno najdawniejszy klasztoru tego mieszkaniec i najstarszy z zakonników, odznaczał się tem, że miał na wygolonej głowie, lśniącej jak kość słoniowa, czerwoną bliznę straszną, która przecinała część policzka, skroń i czaszkę.
Był to jakby głęboki rów zarosły, świadek straszliwej rany, a razem i przeszłości burzliwej ks. Szymona. Żołnierz niegdyś, miał on w habicie i po latach wielu ruchy jeszcze żołnierskie, żywe, a dawniej zbroja, później gruba suknia tak go dobrze zahartowały, że dochodząc lat osiemdziesięciu, zdrowszym był od wielu, co połowy jego nie mieli. O. Szymon w obejściu się był rubaszny, gderliwy niby, mówił głośno, zażywał tabakę co chwila, potrzebował ciągle zajęcia, ale i towarzystwa nie unikał.
Szlachcie, z którą dobrze żył, prawdę rąbał nielitościwie.
— Ale ja was znam na wylot — powiadał — samem taki był!
Gdzie trzeba było wykłócić się, nahuczeć i surowości zażyć, delegowano ks. Szymona. Nie uląkł się nikogo.
Życie czynne a wstrzemięźliwe, bo pościł surowo, a w ruchu być ciągle, dziwnie starcowi szło na zdrowie. Nie wszystkie też choroby miał i radził jedno lekarstwo:
— Głód! głód... ten wszelką chorobę odpędza...
Sam się tym sposobem leczył zawsze... Pościł.
Obok ks. Szymona, między starszyznę klasztorną liczył się o. Anioł.
Jako człowiek i zakonnik był bardzo uprzejmy, miły, wesoły i towarzyski; ale miał wadę jedną, którą mu w klasztorze wyrzucano, jako z powołaniem zakonnem niezupełnie zgodną...
O. Anioł nieustannie coś majstrował. Miał do tego pasję i dowodził przykładami z żywotów błogosławionych i świętobliwych reguły swej, że w tem nietylko grzechu niebyło, ale najzdrowsze przeciw wszelkim pokusom lekarstwo.
O. Anioł malował obrazki, dorabiał drewnianym posągom poutrącane części, reparował monstrancje, cerował kobierce, gotów był nawet klucze połamane dopiłowywać i w celi swej miał wszelkie możliwe przybory do tych wielorakich zatrudnień.
W najweselszym był humorze, gdy mu jakieś trudne przypadło zadanie, z którem mierzyć się było potrzeba.
— Nie święci garnki lepią! — było jego ulubioną zasadą.
Mały, okrągły, żwawy, brunet, z wielkiemi czarnemi oczyma, mocno wystającemi, o. Anioł miał naturę ciekawą i niespokojną, ale zadość uczynienia jej niechętnie szukał w książkach, daleko zaś ochotniej w pracy, która zarazem umysł i ręce zająć mogła.
Dokazywał też niemi prawdziwych cudów.
Miał klasztor z daru czyjegoś bardzo stary tryptyk z kości słoniowej, mocno przez czas uszkodzony. Wyprosił go sobie do celi i póty około niego dłubał, aż zupełnie w stylu dawnym dopełnił uszkodzone części, tak że ich od starych rozpoznać nie było można.
Tak samo obraz w bocznym ołtarzu, od wilgoci przybutwiały, nakleił i zrestaurował nader zręcznie i kunsztownie.
Na dzieła sztuki własnego pomysłu nie porywał się ks. Anioł, ale w naśladowaniu starych wzorów był mistrzem. Jedną kopję z Perugina, na desce umyślnie dobranej, odmalował i tak doprowadził do tonu oryginału, iż na żart kopję oddał właścicielowi, który dopiero się przekonał, iż była świeżą, gdy mu uradowany twórca ukazał stary obrazek i swój znaczek na nowym.
W klasztorze, choć podziwiano talent ks. Anioła i korzystano z niego, z pewnem politowaniem, jak na ludzką słabostkę zapatrywano się na te jego fantazje, które uszczęśliwiały mnicha.
O. Gabrjel, w równym wieku z Aniołem, odróżniał się od niego i wszystkich braci. Było to dziecię niegdyś możnego domu, jakąś burzą wyrzucone z rodzinnego gniazda. Cała postać, twarz, ruchy, mowa, pomimo usiłowania aby się dostroić do bernardyńskiego prostego tonu, ciągle w nim zdradzały arystokratyczne pochodzenie.
On jeden nie miał w obliczu tego pokoju i wesela, które stanowiły charakter i właściwość jego współbraci. Pracował nad tem, aby się okazać pokornym, przejednanym z losem, lecz walkę w nim jeszcze widać było.
Względem siebie nikt surowszym być nie mógł nad niego; posuwał on tę surowość aż do ostatecznych krańców, ani chorobą, ani bezsilnością nigdy nie uwalniając się od najostrzejszych reguły przepisów.
Posłuszeństwa i pokory przykładnej, o. Gabrjel wiódł życie tak ascetyczne, jak ks. Serafin, lecz w pierwszym ono płynęło z usposobienia i temperamentu, w nim z silnej woli.
Wesołości jednej, jako przymiotu życia zakonnego, wyrobić w sobie nie mógł.
Poważano go powszechnie, ale i obawiano się razem, choć nigdy nikomu przykrym nie był. Niepomierna ostrość, z jaką czuwał nad sobą, niewygodną była dla innych, gdy ich obowiązki względem społeczeństwa odrywały od praktyk religijnych.
On i o. Serafin byli kaznodziejami kościelnymi, ale przy wielkich zgromadzeniach ludu szedł na ambonę o. Szymon, którego dosadna i rubaszna wymowa dla gminu zrozumialszą była.
O. Gabrjel na kazalnicy niepomiernie był surowym i groźnym, lubując się w obrazach pomsty i gniewu Bożego. Naganiano mu to, lecz z goryczy wewnętrznych nic innego wypłynąć nie mogło.
Oprócz tych pięciu starszych zakonników, w klasztorze było kilku braciszków, a między nimi kwestarz, już od lat wielu obowiązki te sprawujący. Brat Michał, choć nie kapłan, w konwencie ważne stanowisko zajmował.
On to wszystkich karmił, on dostarczał zapasów, on jeden wiedział gdzie i kiedy czego dostać i jak się o to przymówić.
Rzadki w klasztorze gość, ciągle prawie na wózku potrzebował żelaznego zdrowia, aby wszystkim wczasom i niewczasom podołać.
Naprawdę niewygody były jeszcze rzeczą do zniesienia najłatwiejszą, a najcięższem dotrzymywanie placu gościnności szlacheckiej. Brata Michała przyjmował każdy, karmił, poił, zmuszał do jedzenia i picia, tak że biedak byłby się nieraz wykupić chciał z tego zbytku łaski; ale... musiał pracować dla konwentu.
Do każdego dworu też zmuszony był przywieźć twarz wesołą, słowo żywe, rozrywkę, żarcik i być w gotowości zabawienia gospodarza, gospodyni, dzieci, a często i sług nawet.
Do tej ciężkiej służby brat Michał tak jakoś nawykł, że, choć powracając do konwentu z baranami i gęśmi, pot ocierał z czoła... w parę dni odpoczynku nużył się i już w nową drogę wybierał.
Nie było na jakie osiem mil dokoła wsi, dworu, dworku, chałupy, zaścianka, któregoby brat Michał nie znał wszystkich mieszkańców, ich charakteru i stosunków.
Pięknego jesiennego dnia r. 178..., o. Szymon chodził wieczorem po ogrodzie z ks. Aniołem.
Mówiliśmy już o tym wirydarzu zakonnym, który fundator, nie żałując, wydzielił konwentowi. Ogród był obszerny, a że nad nim parę wieków razem z zakonnikami pracowało, był też piękny i majestatyczny. Aleje lipowe, szpalery grabowe, w pośrodku Kalwarja z rzeźbami kolorowanemi, ogromne zagony kwiatów, dalej sad z przedziwnemi owocami, bukszpanowe kwatery, wysadzane kolorowo na murawie imiona Jezusa i Maryi — ozdobiły go. Było gdzie usiąść w cieniu, gdzie się przejść, a kto się w tem lubował i koło czego popracować.
O. Anioł, w braku innego zajęcia, majstrował tu około kwiatów i obcinał bodaj szpalery.
W tej chwili jednak on i o. Szymon spokojną byli zajęci rozmową. Szeroka blizna na głowie ks. Szymona pokryta była czapeczką sukienną; o. Anioł szedł z odkrytą głową.
Przedmiot rozmowy nie musiał być bardzo zajmujący, gdyż to jeden, to drugi rzucali po słowie i milczeli, zwolna posuwali się ulicą — gdy bardzo czujne ucho o. Anioła jakiś gwar niezwykły pochwyciło i stanął.
— Słyszysz, ojcze?
— Co? — odparł stary z kresą.
— U furty hałas jakiś!
Nastawili oba ucha. W istocie wśród ciszy wieczornej, od furty dochodziły głosy zmieszane, wykrzyki jakieś, pospieszna mowa, mająca wszelkie znamiona czegoś niezwyczajnego.
— Cóż tam się stać mogło? — odezwał się o. Anioł — o tej porze?
— Nie rozumiem — odparł Szymon, zażywając tabakę. — Może goście jacy.
O. Anioł głową potrząsnął.
— Chodźmy zobaczyć, może się tam przydamy na co.
Nie opierając się, ks. Szymon kroku przyspieszył i z ogrodu weszli do klasztoru. W korytarzu na dole, od strony furty, wyraźniej teraz słychać było głos obcy i razem o. Rafała gwardjana.
Wychodziły one najdonośniej, chociaż oprócz tego i inne szmery i szepty im towarzyszyły.
Staruszek Szymon coraz żywiej iść począł, a za nim i Anioł pospieszał.
Przy furcie w istocie obraz ujrzeli wcale tu niezwykły, i dziwny.
Dwóch dostatnio odzianych pacholików w barwie trzymało pod ręce młodego człowieka, który miał głowę obwiniętą płachtą krwawą i rękę jedną zawiązaną.
Piękna twarz, strój pański wskazywały, że to był zamożny jakiś młodzieniec. Zakonnicy, znający wszystkich w sąsiedztwie, nie przypominali go sobie. Nieznanym był i prawdopodobnie podróżnym.
Pomimo ran i utraty krwi, która go osłabić musiała wydawał się mocno rozgorączkowanym i niespokojnym.
O. Rafał stał przy nim z bratem Michałem. Podróżny podniesionym głosem, ale przerywanym bólem, mówił do gwardjana:
— Na co ja wam tu mam być ciężarem w klasztorze? Te moje ludziska niepotrzebnie mnie tu gwałtem zaciągnęły. Lada gospoda starczy... byle gdzie legnąć na sianie, a cyrulika wyszukać coby rany obwiązał.
— Nam pan porucznik wcale nie będziesz ciężarem — odparł gwardjan. — Jest cela gościnna, a wygoda lepsza będzie przecież, niż u żyda.
Krzywił się ranny.
— Niech i tak będzie — zamruczał. — Spodziewam się, że długo tu nie zależę.
Brat Michał kręcił się już, kluczów szukając do celi na dole, bo na górę osłabłego prowadzić nie było można.
— Proszę za mną! — wołał do czeladzi porucznika.
Ranny z widocznym wysiłkiem sam się poruszył iść, lecz wiele zapewne krwi utraciwszy i mając ranę na głowie, opadł na ręce swych pachołków, którzy go więcej nieśli, niż iść mu pomagali. Wlokły mu się nogi, stękał.
O. Szymon, zobaczywszy rany, z któremi się znał, wysunął się naprzód, aby przyjść na ratunek porąbanemu.
Tymczasem brat Michał już celę otworzył i biegł do stojącego w niej łóżka, aby się przekonać czy siennik na niem nie był bardzo zleżały. Potrzeba było wpuścić oknem świeżego powietrza.
Wszyscy się zakrzątnęli około gościa, a gwardjan począł pocichu wydawać rozkazy.
Łóżko nie było ani bardzo miękkie, ani nazbyt wygodne, ale też w owych czasach nikt nie nawykł do miękkich pościeli. Ostrożnie złożono na niem rannego, któremu ból syczenie z ust wyrywał. O. Szymon stanął koło niego.
— Jeżeliby Berka cyrulika w miasteczku nie było — odezwał się, chowając w rękaw szeroką tabakierę — mogę i ja go jako tako zastąpić. Na ranach się trochę znam, bom je sam miewał.
Leżący podniósł oczy ku niemu.
— Głowa mocno przecięta? — zapytał Szymon.
Jeden z pachołków, słysząc to, zastąpił pana z odpowiedzą.
— A! haniebnie — rzekł — pewnie i kości się dostało. Strach!
— A ręka? — rzekł Szymon.
Pachołek ramionami poruszył.
— Jeszcze gorzej, krwi ani utamować, a co jej wyciekło...
— Poszedł kto po Berka? — zapytał o. Rafał.
— A jakże — odparł brat Michał — natychmiast wyprawiłem. Jeżeli jest w domu, a mieszka tuż, tylko co go nie widać.
W czasie tych szeptów i pytań, leżący na łóżku nie odzywał się wcale. Syknął tylko czasem i westchnął, jakby mimowoli.
— Tymczasem, bracie Michale, ciepłej wody, płótna jakiego i miednicę należałoby przygotować — dodał o. Szymon. — Mnie się trochę ręce trzęsą, ale gdy kogo innego nie znajdziemy, spróbuję.
Była chwila oczekiwana; chory słabym głosem wody poprosił i podano mu ją. W korytarzu dały się słyszeć kroki pospieszne; brat Michał pobiegł do progu.
Prowadzono Berka owego pożądanego, który natychmiast do łóżka przystąpił, rękawy zakasał i do głowy chciał się brać naprzód, gdy chory zawołał:
— Z ręki krew się leje, naprzód ją tamuj.
Z medycyną w końcu XVIII wieku, po wsiach i na prowincji niewielu było obeznanych; posługiwano się lekami babskiemi, ale sztuka chirurgiczna mało komu obcą była, bo jej ciągle potrzebowano. Ranę opatrzeć umiał prawie każdy, bo szable nie próżnowały. Cyrulik więc tembardziej znać się musiał i mieć wprawę w ratowaniu rannych. Berko zaś był bardzo zręczny i bywał nawet w Warszawie, a doświadczenia miał wiele.
Natychmiast ujął za rękę i począł niezgrabnie zawiązaną i ściśniętą rozpowijać. Płachty całe, już krwią przesiąkłe, pokazywały, że rana być musiała ciężką... Rozcięto rękawy, aby ją obnażyć... Chory syknął, a żydek, pochyliwszy się, przystąpił do rozpatrywania bliższego. Brat Michał stał z wodą, o. Szymon trzymał bandaże. Zawiązywanie odbyło się w milczeniu. Berkowi z twarzy można było wyczytać, iż ranę za bardzo ciężką uważał. Nie mówił nic... zwijał się żywo i zręcznie.
Kolej przyszła na głowę, a o. Szymon, nie pytając, podniósł ją zlekka, aby Berkowi ułatwić opatrzenie. Chory nie wydał jęku, mruczał chwilami, a twarz jego piękna zmienioną była cierpieniem, którego zdradzić nie chciał.
Cały niemal klasztor, tym wypadkiem zaniepokojony, był na nogach przy celi.
Dopiero wyjście z niej gwardjana i wydane przez niego rozkazy rozproszyły ciekawych. Przy chorym pozostali dwaj jego słudzy, cyrulik i o. Szymon.
Zmierzchło się tymczasem...
Podbudzona była wielce ciekawość tą przygodą i gwardjan sam nawet wstrzymał się w korytarzu, chcąc jednego ze sług rozpytać o porucznika, o którym dotąd nie wiedział ani jak się zwał, ani nawet gdzie go spotkało to nieszczęście i od kogo.
Z mowy czeladzi tylko o tytule porucznikowskim się dowiedziano. Wóz, przy którym było luźnych parę koni wierzchowych, dojechał do klasztornej bramy i zapewne z rozkazu rannego do gospody w miasteczku zawrócił.
Na znak dany przez gwardjana, zbliżył się brat Michał i poszedł wywołać jednego z pachołków.
Dosyć niechętnie dał się od łóżka pańskiego chłopak odciągnąć.
— Powiedzcie mi — spytał gwardjan — któż jest pan wasz i jak się nazywa?
— Porucznik kawalerji, regimentu buławy koronnej — rzekł zapytany — Wiktor Bużeński z Bużenina, syn kasztelana.
— Wiem — przerwał gwardjan. — Cóż to było? pojedynek?
Chłopiec spuścił głowę, a ramiona podniósł i nie zaraz odpowiedział.
— Nie wiem — odparł po namyśle. — Jechaliśmy przodem, pan porucznik za nami konno. Nagle posłyszeliśmy krzyki i poznali głos pański, a przybiegłszy, znaleźliśmy porucznika opartego o drzewo, we krwi broczącego. Tętent tylko uchodzących koni słychać było.
— Więc napaść jakaś? Nie mówił pan wasz? — badał gwardjan zdziwiony.
— Nie mówił nic — zakończył chłopiec, zawracając zaraz nazad do celi, z której właśnie o. Szymon wychodził.
— Rany bardzo ciężkie — odezwał się do o. Rafała. — Głowę mu przerąbał do kości szpetnie, na ręku żyły poprzecinane... krwi stracił wiele... a taki tęgi chłop, że się też nie obronił!
— Niezrozumiała rzecz — dodał gwardjan. — Napastników być musiało więcej niż jeden, bo to nie pojedynek.
O. Szymon zażył tabaki.
— Ale gdzież zaś w tej spokojnej okolicy brewerja jaka? — zawołał. — Któżby tu na gościńcu napadał?
Wtem nadszedł brat Michał, który już zcicha sługi badał.
— To jakaś historja, w której ładu dojść trudno — rzekł. — Ale, ojcze gwardjanie, kiedyśmy już plejzyrowanego wzięli, toćby i wóz i konie należało do klasztoru zabrać, bo w gospodzie, wiadoma rzecz, ludzie się popiją i szkoda być może.
— Zapewne — potwierdził o. Rafał — rozporządźcie się, proszę.
— Klasztor szkody nie poniesie na tem — dodał kwestarz. — Bużeńscy ludzie możni.
Gwardjan ręką obojętnie poruszył.
— W takim razie o stratach nie myśleć.
Wydawszy rozkazy jeszcze, o. Rafał zadumany powoli do celi swej pociągnął, zapomniane spiesznie zaczynając odmawiać pacierze.
Gdy w spokojne mrowisko pod sosną nagle wiatr, strąciwszy gałąź suchą, uderzy, wszystkie stworzonka wybiegają strwożone, roi się i porusza co żyje. Tak samo wczorajsza przygoda całą ciszę i spokój klasztoru zachwiała, poruszyła umysły, obudziła ciekawość, wlała jakieś życie obce i niezwykłe w te mury, w których nawet zgon zakonnika nie wywoływał nigdy takiego niepokoju. Krwawą ręką życie zewnętrzne uderzyło w tę furtę, która klasztor od niego dzieliła.
Ani brat Michał, umiejący ludzi badać, ani o. Szymon nie potrafili z czeladzi porucznika Bużeńskiego wyciągnąć coś więcej nad to, co gwardjanowi powiedział pachołek.
Porucznik był w drodze do Warszawy i nie miał znajomych w tej okolicy.
Ponieważ rany mogły się stać groźnemi, a Berko jeszcze za nie nie ręczył, zdawało się o. Rafałowi, iż możeby rodzinie porucznika donieść należało o wypadku.
Nie godziło się tego jednak czynić bez jego zezwolenia.
O. Rafał poszedł do chorego, ale ten leżał w tak silnej gorączce, iż z nim mówić nie było można. Cios zadany w głowę wstrząsnął mózgiem, upływ krwi był wielki, cyrulik wzdychał i powiadał, że nie takie czasem rany goiły się bez szkody, ale i mniej znaczące bywały śmiertelne.
Należało czekać, aby gorączka przeszła. Ranny był młodym i silnym.
Domyślano się i odgadywano, co ta napaść mogła znaczyć — nikt nie umiał wytłumaczyć jej sobie.
Tymczasem z miasteczka i gospody, w której wóz stał, nim go do klasztoru zabrano, wieść zaraz poszła po okolicy o zagadkowym wypadku i najbliższy sąsiad, podkomorzy Bielski, człowiek niezmiernie nowin chciwy, gaduła niespokojny, przybiegł do klasztoru.
Powiedziano mu, że posiekanego okrutnie odartego przez rabusiów na gościńcu młodzieńca zawieziono do klasztoru.
Podkomorzy wpadł jak wiatr prosto do celi gwardjana.
— Cóż to się u nas dzieje, ojcze! sądny dzień i rozbój!... Przyleciałem tu, aby się czegoś dowiedzieć...
— Ale my nic nie wiemy — odparł gwardjan.
Podkomorzy, przysiąść nie mogąc, biegał po celi.
— Jak się zowie?
— Bużeński, syn kasztelana.
— Ciężkie rany?
— Mówią, że dosyć niebezpieczne.
— A widzieć go nie można?
— Zlituj się, leży w gorączce!
— Bużeński! Bużeński! — powtarzał jakby sam do siebie podkomorzy, bijąc się w czoło. — Bużeński, syn kasztelana! Coś mi się ochapia! Czekajcież. Kiedyż i od kogo o nim słyszałem?
Stanął podkomorzy i podniósł głowę.
— Jestem w domu. Stanisław z Bużenina Bużeński, porucznik kawalerji pułku buławy.
Gwardjan podsuwał krzesło.
— Niechże pan podkomorzy siada.
— Czekaj, ojczulku! myśli zbieram — dodał Bielski — bo to widzisz, w starej głowie, jak w magazynie, wszystko na kupie, trzeba umieć dobyć tylko. Ale już jestem w domu. Ostatnim razem gdym był w Warszawie, dużom się o nim nasłuchał. Rozpowiadał mi młody Bogusz.
O. Rafał przysłuchiwał się z uwagą, ale z cierpliwością też wielką.
— Ot co — zaczął podkomorzy — Bogusz mi o nim mówił z okazji awantury świeżej, której był świadkiem, gdy na Woli, przy śniadaniu ów Bużeński, o marną rzecz się popstrzykawszy z siedzącymi przy stole, trzech z nich wyzwał na rękę i wszystkich ich poobcinał.
Powiadał o nim, że podobnie zuchwałego i napastliwego człowieka, nawet pod te czasy, gdy ich się u nas namnożyło, trudno spotkać. A przytem — podkomorzy zniżył głos — bezbożnik być ma, farmazon-wolterzysta, że gdy pocznie pleść, włosy na głowie wstają.
Usłyszawszy ostatnie słowa, ks. gwardjan porwał się niespokojnie z siedzenia, pod pierwszem wrażeniem, jakie one na nim sprawiły; ale natychmiast uspokoił się, ostygł i siadł, westchnąwszy tylko.
— Nieprzyjemna to rzecz mieć takiego w domu gościa — rzekł — ale obowiązek chrześcijański spełnić potrzeba. Więcej powiem — dodał po namyśle — jeszcze się troskliwiej zaopiekować należy niedowiarkiem, aby się przekonał, że wiara nakazuje dobre uczynki.
— Święte słowa! — westchnął podkomorzy — ale to wszystko groch na ścianie z tą teraźniejszą młodzieżą, dla której nic świętego niema. Jeżeli to tensam Bużeński, co najpewniej, bo trudno, aby ich dwu jednoimiennych w tym samym pułku służyło, będziecie mieli kłopot za miłosierdzie wasze.
O. Rafał dobrodusznie się uśmiechnął.
— Nawykliśmy do różnych w życiu przypadłości — rzekł spokojnie.
Podkomorzy począł jeszcze niektóre szczegóły z pamięci dobywać o tym Bużeńskim wedle opowieści owego Bogusza:
— Wszyscy się go boją w pułku, a i w Warszawie nieradzi z nim przestają, tak skłonnym jest do burd i niepohamowanego języka. Życie też ma prowadzić rozpustne i nie wątpię, że ta napaść na drodze.. bądź co bądź, nie daremną była. Rozbójników u nas niema.
— Kraść ludzie kradną — rozśmiał się gwardjan — ale kryminały są rzadkie. W istocie coś tu innego zajść musiało, nie prosta napaść w biały dzień, na gościńcu dla rabunku.
Ks. Szymon, który był w dobrych stosunkach z podkomorzym, nadszedł, gdy to mówili, a Bielski mu powtórzył żywo wszystko to, co zwierzył gwardjanowi. Bezbożność Bużeńskiego nie zrobiła na starcu najmniejszego wrażenia. Zażył tabaki i rzekł:
— To bardzo dobrze, iż w nasze ręce popadł. Bernardyni go nawrócą!
Na to Bielski głową poruszył.
— Dajże pokój, mój ojcze, na to trzeba o.o. jezuitów.
— Niekoniecznie — rzekł ks. Szymon. — Jezuici słowem nawracają, a my... łaską Bożą i cierpliwością. Podkomorzy myślisz, że stracona wiara odzyskuje się rozumem? Nie. Jak poszła, tak powraca przez serce.
Bielski głowę skłonił.
— Cóż się dzieje z chorym? — zapytał gwardjan. — Nie byliście u niego?
— Owszem, idę stamtąd — rzekł o. Szymon. — Jeden z naszych siedzi tam ciągle po kolei, bo go na łasce cyrulika i jego czeladzi zostawić nie można... Majaczy i rzuca się jeszcze. Gorączka, która zwykle po ranach przychodzi, w silnym człowieku wybuchła mocna; ale przetrwa ją i jest nadzieja, że potem rany się zagoją, choć dużo na to czasu potrzeba.
— Sądzicie? — zapytał jakoś frasobliwie o. gwardjan.
O. Szymon wskazał szramę, która mu przecinała głowę.
— Widzicie, ojcze, żem expertus Robertus — dodał. — Wiem-ci z doświadczenia, co to rana przez łeb, a tu w dodatku i ręka jeszcze, której żyły poprzecinane.
Mimowolnie może, o. Rafał westchnął tęskno. Chociaż miał miłosierdzie nad biednym człowiekiem, nie mógł się oprzeć jakiemuś wstrętowi i odrazie, którą budził w nim bezbożnik i farmazon.
Masonerja, która na dworze i wielkim świecie była właśnie w modzie, jako nauka nowa, pomiędzy duchowieństwem i pobożnymi katolikami wywoływała obawę i uważaną była za najniebezpieczniejsze kacerstwo. Z trwogą mówiono o tajemniczych obrzędach farmazonów.
O. Szymon tak był nawykłym żyć oddawna z ks. Rafałem i czytał tak dobrze w jego twarzy, iż myśli jego odgadywał, ale nie zdawał się jej podzielać.
Podkomorzy siedział, nierad widocznie, iż zamiast z wycieczki swej przywieźć jakieś wiadomości, sam jeszcze ich tu dostarczył, nic wzamian nie dostawszy. A że nie był nawykłym łatwo się zrzekać jakiejkolwiek imprezy, począł ks. gwardjanowi i o. Szymonowi wmawiać, że koniecznie należało kogoś roztropniejszego z ludzi Bużeńskiego wziąć na spytki i coś z niego o panu wydobyć.
— Pytaliśmy się już — rzekł o. Rafał — ale z nich nie można nic wybadać.
— Ba! ba! — zawołał podkomorzy — wy byście się do tego nie zdali. Proszę was, dajcie mi jednego z tych ludzi: ja będę indagował sam. Nie może być, aby się czegoś nie dowiedział. Juścić donieść rodzinie jest obowiązkiem, więc trzeba wiedzieć gdzie, jak i komu?
Gwardjan się wahał, spoglądając na o. Szymona, jakby go wzywał do rady; ale nim się na odpowiedź zdobyli, we drzwiach ukazał się kwestarz, brat Michał. Szedł on powitać podkomorzego, z którym był w bardzo miłych stosunkach i rad je utrzymywał, bo kwesta u Bielskiego zawsze niespodziane i obfite przynosiła owoce.
Na widok brata Michała, zaraz się humor poprawił podkomorzemu i wstał z nim się ściskać.
— Ojcze gwardjanie — zawołał — dalipan, nie ujmując nikomu, bo szanuję pobożność i naukę, ale oto brat Michał z was wszystkich najrozumniejszy. Niech on mnie sądzi, czy nie mam racji.
Spuścił kwestarz głowę z pokorą.
— Ale co, bo podkomorzy z prostaczka sobie żarty stroi? — rzekł. — Ja mam rozum tylko do łapania gęsi i baranów...
Ręką wstrząsnął i głowę zaszył w szerokim kołnierzu habitu.
Bielski gwałtownie przy swojem obstawał, iż należało jednego ze sług indagować. Kwestarz słuchał, ani potwierdzając ni przecząc.
Gwardjan wkońcu, choć nie z wielką ochotą, zgodził się na przywołanie pachołka, a brat Michał poszedł po niego.
Był to najstarszy ze służących rannego porucznika, chłop słuszny, silny, bo takich tylko miał przy sobie Bużeński, lecz z twarzy mu patrzyło, że i nie głupim był i ostrożnym. Samo przywołanie do indagacji musiało w nim obudzić obawę. Wpadł na próg z pokłonem i stanął wyprostowany. Podkomorzy z powagą inkwyzatora zbliżył się do niego.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Jaśko Sierociuk.
— A pan wasz, nieprawdaż, Stanisław z Bużenina Bużeński, porucznik?
Jaśko głową potwierdził i słuchał z natężoną uwagą, a ściągniętemi brwiami.
— Cóż to za historja się stała z panem waszym? — począł podkomorzy. — Musicie wiedzieć...
— Jechaliśmy przodem z wozem i końmi luźnemi. Dopiero gdyśmy krzyk pański posłyszeli, nadbiegli Marcyś i Jurko. Pan nie mówił nic... słaniał się i krew lała się z niego.
— Nie mówił kto go napadł i ranił? — nalegał Bielski.
Jaśko podumał trochę.
— Proszę jaśnie pana, nasz porucznik nie ma zwyczaju nic z ludźmi mówić. U niego czuj duch, posłuszeństwo i gęba zamalowana! Ja nic nie wiem.
Podkomorzy zżymnął się nieco.
— Widzisz, mój kochany Sierociuku, trzeba przecie komuś dać znać o tem. Może ojcu pańskiemu. Czy ma kogo więcej z familji.
— Nie, ojca tylko — rzekł Jaśko — ale — tu się trochę zająkał — pan kasztelan podobno się na naszego pana od kilku lat sierdzi za coś, a pan też na niego. To tam niema po co słać.
Bielski poruszył ramionami.
— Porucznik ma swój majątek? — zapytał.
— A jakże, po matce, proszę jaśnie pana, na Podlasiu, klucz duży.
— Któż tam gospodaruje? — indagował podkomorzy.
Na to pytanie Sierociuk nie odpowiedział wcale.
— Ja nie wiem — zamruczał po chwili.
Indagacja, mimo całej umiejętności badania pana Bielskiego, jak widzimy, nie przyniosła nic, oprócz nowego cienia, który rzucała waśń z rodzonym ojcem. Podkomorzy chodził po celi, o. Szymon tabakę zażywał. Gwardjan słuchał spokojnie, a brat Michał patrzył w oczy ostrożnemu drabowi, który widocznie na baczności się miał, aby nie wygadać się niepotrzebnie.
— Widzisz, mój kochany Sierociuku — dodał Bielski — rzecz jest taka. Rany ciężkie, kto wie, co z nich może być, więc komuśby o tem trzeba dać znać.
Jaśko, który z nogi na nogę niecierpliwie przestępował, odezwał się po namyśle:
— I, proszę jaśnie pana, niema tu co wielkich rzeczy robić z tego; albo to dla nas pierwszyzna? Gorsze rany nieraz bywały, a my sobie z tego nic nie robili. Co ma być? Pomajaczy trochę i przyjdzie do siebie. Jakby się pan potem dowiedział, że się to roztrąbiło, zły byłby, bo on tego nie lubi. Nawykł sobie zawsze sam radę dawać... Nużby się potem na nas skrupiło, żeśmy plotki...
Bielski słuchał z uwagą.
— Ja to pytam tylko dla mojej wiadomości — rzekł — bo to przecie powiat mój, a ja tu urzędnikiem... mnie się to tyczy... Nie wiecie czy pan w tej okolicy nie miał z kim zajścia?
Gwałtownie ruszył ramionami Sierociuk.
— Gdzie zaś! my tu nigdy nie bywali, nie znał nawet nikogo... Jechaliśmy do Białegostoku do chorągwi...
— Skąd?
— Od rotmistrza naszego z Zawodowic...
— Nie był gdzieindziej? nie miał zwady jakiej po drodze?
Wzięty na spytki, Jaśko aż twarz z potu ocierał, a coraz niecierpliwiej z nogi na nogę się przechylał.
— Proszę jaśnie pana — rzekł — bo ja jestem od koni, nie wiem nic... Mało z kim i gdzie przyjdzie się posporzyć, a dlatego na gościńcu ludzi nie napadają. My nie wiemy nic.
Indagowany wyraźnie się już zabierał do odwrotu. Podkomorzy, zachmurzony, nie wstrzymywał go, a gdy wyszedł, zwrócił się do gwardjana.
— Słyszeliście? — rzekł.
— Tak, od nich się niczego dowiedzieć nie można — odpowiedział gwardjan. — Więc też nic nam nie pozostaje, jak pielęgnować go, aby corychlej wyzdrowiał i jechał sobie z Bogiem.
— Enigma, słowo daję, enigma![2] — zamruczał podkomorzy — ale, nie może to być, ja jej dojdę. Powiadam ojcu kochanemu, muszę wyszperać. Mam znajomych i w chorągwi tej, napiszę do Białegostoku.
Zajęty tą myślą, niespokojny i nierad odjechać z niczem, podkomorzy pożegnał gwardjana i ojca Szymona, zapraszając go do siebie na marjasza i przeprowadzony przez brata Michała, który mu aż za furtę towarzyszył, pojechał do domu.
Nazajutrz jeszcze chory leżał w gorączce. Berko był zafrasowany, tak mu się wydawała groźną i silną. Ojcowie wszyscy, w niedostatku innych stróżów, nie odstępowali łoża chorego. Osobliwie o. Anioł, który i do tego kunsztu pielęgnowania słabych czuł się powołanym, z niewieścią prawie starannością okładał głowę, pomagał do opatrywania, poił i okrywał porucznika.
W gorączce tej od rzeczy gadając, klął i wykrzykiwał tak furjacko, a tak bezbożnie, iż biednemu Aniołowi włosy na koronie wstawały: żegnał siebie i jego. Mieszały się w tych wykrzykach klątwy polskie, francuskie, niemieckie i jakieś niezrozumiałe, a przerażające cynizmem i namiętnością.
Ks. Anioł, gdyby był ciekawym, byłby mógł pochwycić nazwiska i imiona mężczyzn i kobiet, które, ciągle się powtarzały. Ale jedno go tylko imię Emilji uderzyło.
Gorączka wreszcie zaczęła słabnąć, chory zasypiał spokojniej, mówił i rzucał się mniej. Berko zapowiadał, że wkrótce przyjdzie upadek na siłach i potem nastąpi prawidłowe ran zagojenie.
W czasie gdy w klasztorze tak byli wszyscy zajęci rannym, na drugi dzień po przeniesieniu go do klasztoru, w miasteczku trafiło się coś, co mogło być w pewnym związku z tajemniczym tym wypadkiem.
Gościniec, który tędy prowadził, mało był uczęszczanym. Rzadko się na nim ktoś ukazał zupełnie nieznany i zdaleka. W mieście niemal wszystkich przejeżdżających znano i właściciel wielkiej austerji[3], która się zwała Warszawską, po koniach i wozach poznawał z łatwością podróżnych.
Tymczasem drugiego dnia rano zjawił się tu poczet konnych ludzi, dwóch panów, jeden starszy, młodszy drugi, z liczną służbą, bez wozu, wszyscy konno; dwór jakiś dostatni, konie piękne, rzędy sute. Wszystko to najzupełniej nieznane nikomu i widocznie obce okolicy.
Wjechali w rynek, rozglądając się powoli, a gdy właściciel zajazdu wyszedł naprzeciw nich, długo się zdawali wahać... zajadą czy nie.
Służbę pozostawiwszy opodal, dwaj panowie podjechali ku gospodarzowi. Były to pańskie, marsowe, nasępione, groźne postacie. Nie zsiadając z koni, zapytali czy gospoda próżna.
Żyd zapewniał, że niema nikogo. Naówczas starszy się odezwał:
— Bo ja, widzisz, nie lubię ani dla koni, ani dla siebie żadnego sąsiedztwa.
Po tem zapytaniu, obaj panowie zsiedli z koni, oddali je służbie, a sami wolnym krokiem iść poczęli, tak jakby się w rynku chcieli po domach rozpatrywać.
— Cóż tu u was tak pusto? — rzekł starszy. — Czy to gościniec opuszczony, że nikt nie jeździ tędy? Nie było nikogo w tych dniach?
Gospodarz w początku obawiał się wspomnieć o porąbanym poruczniku, zawiezionym do klasztoru.
Zamilczał.
Po długiem wahaniu się, obcy panowie zajechali do Warszawskiej gospody.
Gospodarz, nie śmiąc pytać panów o nic, poczęstował ludzi ich wódką i starał się czegoś dowiedzieć. Ale odpowiedzi były widocznie na żart umyślnie rzucane.
Jeden powiadał, że jadą panowie Winopijscy z pod Czopa do Wiadra: drugi prawił o Pacanowie, trzeci o Osieku, a wszyscy patrzyli się sobie w oczy i się śmieli.
Widocznem było, iż mieli rozkazy niewydawania nazwiska swych panów.
Gdy się posilili podróżni, przywołano gospodarza. Starszy pan leżał na sianie, z rękami podłożonemi pod głowę, młodszy chodził po izbie. Zaczęto od zwyczajnego.
— Cóż tu u was słychać?
Arendarz był przywykły do takiego badania, bo albo on je sam rozpoczynał, gdy mógł się na to ośmielić, albo był przygotowanym, że go nie minie od gości.
— Co ma być słychać? — rzekł. — U nas, dzięki Bogu, cicho.
— W istocie, że za to możecie Bogu dziękować — odparł stary — bo czasy są niezbyt spokojne... ale to taki kąt zapadły...
Arendarzowi ta kwalifikacja zdała się honorowi miasteczka uwłaczająca.
— Z pozwoleniem jaśnie pana — rzekł — ono to nie jest taki kąt zapadłe. U nas bywają wielkie odpusty i jarmarki.
— Ale gościńce przecie wszędzie bezpieczne? — podchwycił młodszy.
Arendarz popatrzył bacznie.
— Panowie już co słyszeli? — spytał.
Pytający zamilkł.
— Albo co? — rzekł starszy, spoglądając na młodszego.
— Wczoraj się tu przytrafiła historja — rzekł arendarz — ale to taka osobliwa rzecz, że tego u nas za ludzkiej pamięci nie bywało.
— Wczoraj? — zamruczał młodszy. — Cóż tam takiego?
— Przywieźli tu porąbanego pana, okropnie skaleczonego, co koło niego teraz Berko cyrulik siedzi. Powiadają, że tu niedaleko w lesie ktoś go napadł... i pobił...
— O! o! — zawołał starszy, — i niewiadomo kto? A tenże porąbany?
— To ciekawa rzecz — dodał drugi.
— Cóż się z nim stało? — odezwał się pierwszy.
— Zawieźli go do klasztoru... leży tam; kto wie, czy będzie żył.
Żyd, mówiąc, miał czas rzucać oczyma na słuchających i uderzyło go to, iż, jak mu się zdawało, chwytał pewne znaki porozumienia między nimi.
— Niewiadomo, jak się ten nazywa, którego porąbano? pytał starszy.
— Ja nie wiem, ale w klasztorze wiedzą nazwisko.
— Może kto znajomy? — dodał młodszy. — A na kogoż pada podejrzenie o tę napaść?
Poruszył ramionami arendarz.
— Tu u nas na nikogo w świecie nie może paść podejrzenie — zawołał — wszystko ludzie spokojni. Tego nigdy nie bywało. Pan podkomorzy Bielski przyjechał umyślnie się dowiadywać, bo to strach... na gościńcu, w biały dzień.
Milczeli słuchający.
— A prawda — dodał starszy — że to nietylko w tym spokojnym kącie, ale wogóle u nas w kraju całym coś podobnego teraz się nie trafia. Rychło po barskiej mogło się co podobnego stać... ale dziś, gdy wszędzie spokojnie.
Arendarz to potwierdzał. Rozmowa się na chwilę urwała.
— Niewiadomo czy ranny co mówił? Boć przecież żyje, musiał opowiadać, co i od kogo mu się przygodziło — rzekł starszy.
— Nie, on słyszę nie gada nic, a ludzie nic nie wiedzą.
— Proszę! proszę! — przebąknął drugi. — Szczególna rzecz!
— Dziś on leży w strasznej gorączce — dodał gospodarz.
Młodszy z dwóch panów znajdował tę przygodę tak ciekawą, iż rad był widzieć się z cyrulikiem, który około rannego miał staranie. Posłano więc po Berka, który do domu jeść chodził i gospodarz uprosił go, aby się do niego pofatygował.
Zaledwie ukazał się cyrulik, gdy ciekawi panowie podróżni zasypali go pytaniami. Nie było się czemu dziwować, gdyż istotnie wypadek mógł nawet obcych ludzi zająć.
— Rany bardzo niebezpieczne? — pytał starszy, dwuzłotówką popierając badanie, co Berka uczyniło otworzystszym.
— Pewnie że one nie są bezpieczne — odparł cyrulik; — kto to widział tak przez łeb ciąć, aby aż kość się strzaskała.
— Kość? w głowie? — podchwycił młodszy bardzo żywo.
— A na ręku żyły poprzecinane — dodał Berko. — Krew udało się zatamować, ale co jej z niego wyciekło! a, waj!
Pytający znowu popatrzyli na siebie.
— Na takie rany trudna rada — rzekł starszy. — Beknie.
Berko pociągnął sobie pejsy i głową strząsnął.
— Może i nie beknie — rzekł — to jest strasznie twardy człowiek... On jeszcze teraz jak ściśnie palcami, mógłby któremu kości połamać.
Podróżni nic już nie mówili, a starszy, żegnając cyrulika zakończył.
— Dajże Boże, aby się wam udało postawić go na nogi, bo to jednak ciekawa rzecz, kto na niego tu napadł i co to było. Jak wyzdrowieje, pewnie coś powie.
Berko znów głową potrząsnął.
— Ks. Michał mówi, że gdy jego do klasztoru przywieźli, mógł jeszcze gadać; pytali go, a tylko klął i nie chciał powiedzieć nic.
Oczyma porozumieli się słuchający i stary żywo dodał:
— Bywaj zdrów! Bóg zapłać.
Zaraz po tej rozmowie młodszy wyszedł do koni i nie upłynął kwadrans, gdy te już były okulbaczone. Rozpłacono się, nie targując z gospodarzem i podróżni odjechali. Ale dziwna rzecz! arendarz, który stał w oknie, spostrzegł że naprzód puścili się w stronę przeciwną tej, z której przybyli, a potem małemi uliczkami zawrócili i tęgim kłusem pojechali z powrotem.
Wielce mu się to zagadkowem wydawało i gdy wieczorem brat Michał przechodził mimo gospody, idąc do proboszcza, bo w miasteczku był kościołek parafjalny — arendarz nie wytrzymał, żeby mu o tej wizycie, o pytaniach i powoływaniu Berka nie powiedzieć.
— Ho! ho! — zawołał brat Michał. — To coś jest!
Wszedł żywo do izby, w której ci goście popasali, jakby szukając po nich śladu jakiegoś... Pod stołem leżał właśnie kawał papieru, zatłuszczony i pomięty... Brat Michał schylił się i podniósł go. Świstek ten jednak zawiódł jego nadzieję, bo to była karta wydarta ze starych jakichś registrów gospodarskich i już ją miał precz rzucić, gdy w nagłówku wyczytał:
„Regestr ekspensy i propinacji z folwarku Zabiecza jw. Kaspra na Wielkich Mostach Mościckiego...“
Brat Michał schował papier do kieszeni. W okolicy, a nawet w województwie tem, o żadnych Mostach i Mościskach nie słyszał nigdy. Ale nuż papier ten mógł jakie rzucić światło na tę ciemną sprawę, w której, jak się zdawało bratu Michałowi, ci ichmoście nieznani jakiś udział bardzo mieć mogli?
Powróciwszy do klasztoru, pocichu wszystko to opowiedział kwestarz gwardjanowi i corpus delicti złożył w jego ręce.
O. Rafał obejrzał wprawdzie papier i zamknął go do szufladki, ale zwierzenie to przyjął obojętnie.
— Mój bracie — rzekł do brata Michała — do nas to nie należy. Sprawiedliwość ludzka niech sobie bada, a my, módlmy się i rany gójmy... Co nam tam do tego.
Skłonił głowę kwestarz. Nazajutrz rano miał już potrzebę i ochotę puścić się na zwykły objazd swojej, jak ją nazywał, parafji.
— Choć wiem, że jechać wam trzeba — westchnął Rafał — a ledwieby mnie wstrzymał. Pytać was będą, badać... a jabym nierad, aby się o tem wieści rozchodziły. Kto wie, co tam siedzi na dnie tej historji.
— A ja co mam o niej rozpowiadać? — odparł brat Michał. — Odemnie się o niej nie dowiedzą. Ja nic nie wiem. Informerja do mnie nie należy, a tylko spiżarnia..
— Otóż to — powiedział gwardjan — bardzo dobrze... a wracaj nam prędko i z dobrym plonem.
Brat Michał uśmiechając się, całując rękę przełożonego.
— Przy pomocy Bożej! — zakończył.
Nazajutrz wózek kwestarza wytaczał się za bramę, a na wyjezdnem żegnający go o. Szymon rzekł pocichu:
— Spał dobrze i odzyskał dziś przytomność; ale, coby miał dać komu dobre słowo, albo Panu Bogu podziękować za życie, począł od tego, że czeladź swą do psów i łajdaków zbeształ.
Niewygodnym był gościem pan porucznik Bużeński dla poczciwych zakonników, bo zaledwie zaczął przychodzić do siebie, z życiem wróciła mu natura nieokiełznana, temperament gwałtowny, słowo rubaszne, a często grubiańskie... Na księży, którzy tego słuchać musieli, najmniejszego nie miał względu.
Niecierpliwiły go rany, gniewał cyrulik, którego parę razy za pejsy już wytargał, a z czeladzią się tak obchodził, iż latała jak oparzona.
Nawet z o. Antonim i otaczającymi go mnichami, pełnymi atencji, uprzedzającymi najmniejsze jego żądania, ostrym był jakimś, pogardliwym, niegrzecznym.
Być może, że go jątrzyło cierpienie, że oprócz tego miał jakiś ból duszny, z którego się nie spowiadał, a czuł dolegający — lecz dzikszego człowieka żaden z ojców nie przypomniał sobie. Patrzyli na niego, jak na istotę dziwną, niezrozumiałą, straszną.
Najmniej ze wszystkich miał ochoty poznawać się z porucznikiem i zbliżać do niego surowy i posępny o. Gabrjel.
Przy jego usposobieniu starcie się z biedakiem rozpasanym stawało się nieuchronnem, a Berko ciągle powtarzał, że rannemu potrzeba było spokoju.
Mówił on to i jemu samemu, lecz za całą odpowiedź pozyskał:
— Co ty wiesz, Judaszu jakiś? Co ty mi będziesz komenderował!
Wkońcu jednak, słysząc ciągle o. Gabrjel o tym zuchwałym człowieku, ze wszystkimi obchodzącym się tak bezwzględnie, szorstko, dumnie, domyślając się w nim jakiejś boleści, co tę gorycz i żółć wywoływała — ciekawym zaczął być zobaczyć go i posłyszeć.
Z kolei ciągle jeden z ojców lub braci siadywał w celi chorego, choć nietylko nie był im za to wdzięcznym, ale ledwie się ich nie pozbywał. O. Gabrjel wprosił się jednego wieczora na godzinę.
Zastał chorego leżącego, jak zwykle, z podniesioną poduszkami głową, oczyma wlepionemi w sufit, dumnie podniesionemi usty, nieraczącego spojrzeć nawet na to, co go otaczało.
Na pozdrowienie o. Gabrjela nie odpowiedział wcale. Dopiero nierychło z kwaśną miną zwrócił na niego oczy i począł mu się przypatrywać.
— Ksiądz tu u mnie pierwszy raz? — zapytał szorstko.
— Tak jest: mieniamy się, abyś pan sam nie był...
— A mnie z was co? — szyderczo odparł Bużeński.
— Posłużyć możemy, jeżeli nie pocieszyć — rzekł Gabrjel.
— Pocieszyć? albo to ja pociechy cudzej potrzebuję? hm?
— Jeśli nie od ludzi, to od religji — odparł zakonnik.
Powtórnie obejrzał się na niego pan Bużeński i usta mu się skrzywiły szyderstwem.
— Czy to ja dziecko? — zawołał. — Dajże pokój, księżuniu. Wszystko to dobre dla bab, dla dzieci i dla głupiego gminu.
O. Gabrjel pobladł, słuchając.
— Prawdziwie mi was żal — odezwał się.
— A mnie nawzajem — począł żywo Bużeński. — Ja przynajmniej mówię co myślę, a wy...
Ksiądz chciał przerwać, ale nie dał mu porucznik.
— Księżuniu mój — rzekł — stare to są łachmany. Ludzie je znosili i podarli, na nic się nie zdały. Wy mnie nie nawrócicie, a dziś już i na stosach nie palą.
Zakonnik chwycił machinalnie różaniec wiszący u pasa i przebiegł jego paciorki.
— Chory pan jesteś i podrażniony, panie poruczniku — odezwał się. — Nie czas dysputować i ja też nie przedsiębiorę tego. Podejmie się za mnie życie.
Bużeński uśmiechnął się sucho.
— Widzisz, mój ojcze — rzekł — wszystko to na swój czas dobre było, ale światło przyszło, ludziom łuski z oczów spadły. Nie zapędzicie już ich, jak dawniej, do swojej owczarni.
— Zbłąkane owieczki wracają też czasem same — cicho odezwał się o. Gabrjel i zamilkł.
Zamilkł, ale słowa zamienione z chorym poruszyły go tak, że, zwykle blady, czuł jak mu się twarz paliła. Człowiek ten budził w nim litość niewypowiedzianą.
Z tego, co mówił, biorąc miarę, widział, że stał na skraju i że cudu było potrzeba niemal, aby go stamtąd zawrócić.
Sam ten bezwstyd, z jakim przed nieznajomym kapłanem, zakonnikiem niepowoływany zdradzał się ze swą niewiarą, chlubił się z nią niemal, — miał bolesne a wielkie znaczenie.
— Jakże rany wasze? czujecie się cokolwiek lepiej? — spytał łagodnie zakonnik umyślnie, chcąc myśl jego odwrócić i usta mu zamknąć na bluźnierstwa.
— Łeb mi się jeszcze trzaska i czuję w nim ból okrutny — odparł ranny. — Dla mnie to piekielna męczarnia leżeć tu bezwładnemu, gdy wcale gdzieindziej chciałbym i powinien być; ale i wam taką załogę parszywą trzymać też niebardzo miło! hę?
— Mylicie się — odparł o. Gabrjel — my właśnie czujemy się w obowiązku choćby nieprzyjaciołom wiary i naszym dawać dowód miłości.
— A! a! księżuniu, ale z ciebie sofista i stylista nielada — zaśmiał się porucznik. — Ja to już słyszałem. Tak, tak, miłujecie, miłujecie; wołacie jak gosposia na kury, gdy jednej z nich na kuchnię potrzebuje. Ale mnie nie weźmiecie. Cha! cha! Pozwólcie nawzajem spytać, jakże wam w tym habicie, w tem więzieniu i tej wiekuistej komedji, którą grać musicie? hę?
Zwrócił się szydersko ku zakonnikowi, który śmiało i spokojnie w oczy mu patrzył.
Nim na niewczesne i niezdarne pytanie zakonnik odpowiedział, wpadł ks. Anioł, wesół jak zawsze i uwolnił go od dalszej rozmowy.
I tego już, w podobny sposób jak o. Gabrjela, zaczepiał swemi szyderstwami chory, ale kunsztmistrz, nie wdając się w żadne rozprawy z nim, zbywał go żartami, lub milczeniem.
Ks. Anioł przychodził do łóżka, jak się w klasztorze wyrażano „na stójkę“, to jest na swoją godzinę stróżowania przy chorym. Mógł więc o. Gabrjel pożegnać go i odejść.
Porucznik syknął, poprawiając się na łóżku.
— Już to przyznać wam muszę — odezwał się do nadchodzącego — że co do pościeli sybarytami nie jesteście i na miękkich puchach nie legacie.
— Bóg widzi — przerwał przybyły — żeśmy wam jeszcze dali, cośmy mieli najlepszego, by my sami czasem i na gołych deskach sypiamy.
— Zato o brzuchu pamiętacie! — rzekł Bużeński.
— Tak to złośliwi ludzie głoszą — odparł wesoło o. Anioł — widząc że wszyscy rumiano i zażywnie wyglądamy. Ale wy, panie poruczniku, na naszym stole niedługo byście wytrzymali.
— I próbować nie będę — zawołał chory — bo ciała męczyć dla miłości Bożej nie myślę. Na co się to Panu Bogu zdało?
— Zapewne — rzekł śmiało o. Anioł — Pan Bóg by się obszedł bez tych ofiar z naszej strony, ale nam z tem lepiej. Ja przynajmniej, gdy pracować mam, albo się chcę modlić, postem się do tego najlepiej przysposabiam.
Rozśmiał się Bużeński.
— Winszuję! — rzekł krótko.
Ks. Anioł, który już obyty był w ciągu kilku dni z chorym, odwrócił rozmowę i począł mówić o Warszawie, w której wiedział, że Bużeński często bywał, a razem o malarzach, których dzieła porucznik tam mógł oglądać.
Zapytał o Smuglewicza.
— Tego nie znam — odpowiedział chory, chwytając każdą sposobność, ażeby mnichów drażnić — ale co Bacciarellego, tom widział dużo pięknych kobietek, przedziwnie malowanych.
O. Anioł oczy spuścił. Porucznik szydersko się wciąż uśmiechał.
— W Białymstoku też — dodał — u hetmana są piękne obrazy; maluje mu tam Miers, ale także nie świętości! Hetman co innego lubi.
Zmilczeć musiał ks. Anioł znowu.
— A ty, księżuniu, pono malujesz także — przebąknął chory — no i musisz wzorów do aniołów potrzebować, więc je zapewne z dziewcząt młodych bierzesz...
— Ja obrazów nie maluję — odparł ks. Anioł — stare tylko łatam. Nie porwałbym się na to.
Do izby wszedł jeden z ludzi porucznika, którego on zobaczywszy, jakby już zakonnika przy nim nie było, zwrócił się do pachołka.
— A co się tam w stajni dzieje? — spytał. — Siwy nie kuleje? Niema was komu doglądać, pewno konie zaniechane. Ale, pamiętajcie, niechno ja wstanę, a znajdę, że który schudł i sierść mu się jak lustro nie świeci, to wam dobrze skórę wygarbuję.
Sługa coś zamruczał tylko, a porucznik, zwracając się do ks. Anioła, począł:
— Nikomu zaufać, na nikogo się spuścić nie można. Wszystko łajdaki! Prawda, że i my może na ich miejscu nie bylibyśmy lepsi. Niema na świecie poczciwych ludzi.
— Pan porucznik nadto jesteś surowym — szepnął Anioł. — Są ludzie różni, to pewna, słabości mamy wiele, ale jak zupełnie dobrych ludzi, tak i całkowicie zepsutych mało.
— Tak to po waszemu — odparł porucznik — a u nas na świecie już tych złudzeń niema. Każdy się tylko miłością własną powoduje, więc i na nic rachować nie można dla żadnej miłości innej. Z marzeń tych ludzkość się przebudziła.
O. Anioł patrzył z serdecznem współczuciem na leżącego, który zdawał się w tem znajdować przyjemność, gdy głosił zasady, które w przeciwieństwie były z wyznawanymi przez jego słuchaczów.
Do dysput kunsztmistrz nie miał ani zdolności, ani ochoty, zmilczał więc. A że próżnowania nie znosił, z szerokiego rękawa dobył maleńką, rozpoczętą z kości słoniowej trupią główkę i nożykiem powoli dłubać począł koło niej.
— Co to ksiądz robisz? — odezwał się Burzeński.
O. Anioł pokazał mu poczętą główkę.
— To do różańca, dla o. prowincjała — odezwał się.
— Ha, trupia główka! — rzekł porucznik. — Co to za głupia idea śmierć w ten sposób wyobrażać! — dodał. — Średniowieczny postrach... na lachy! Śmierć wcale wygląda inaczej. Jest to kobiecina ładna, pulchna, zwinna, tylko trochę żarłoczna... Sama żre, ale i ludziom obżerać się nie broni, do każdej biesiady z nimi zasiąść gotowa, do każdej rozpusty dopomóc... I nie krzywi się, jak wasze spróchniałe szkielety, ale się śmieje, mruga i śpiewa. To dobra kumoszka, a nie ta straszna kostucha, jaką wy dla dzieci tworzycie.
Ks. Anioł słuchał, ale głową potrząsał.
— Nawet poganie poważniej ją pojmowali — rzekł.
— A ja ją tak rozumiem, jako mówię — na przekorę rzekł porucznik. — Wy, inaczej ludzi w garść nie mogąc wziąć, musicie ich straszyć... Straszycie śmiercią, piekłem, a że i tego wam mało, toście czyściec wymyślili i ten wam skarbonki napełnia. Cha! Cha!
Zamilkł zakonnik, spuściwszy głowę nad robotą.
Niepodobna było mówić z tym człowiekiem... Na ratunek jakoś nadciągnął szczęśliwie Berko, bo czas było ranę opatrywać. Zobaczywszy go, porucznik zwrócił się ze swym sarkazmem na żyda. Zdawało się, że wszystko mu było jedno, kogo jątrzyć i komu dokuczać, byle pokoju nie dał tym, co go otaczali.
— Powiedzno, żydzie — zakrzyczał — co to będzie, gdy mnie rany przyjdzie słoniną smarować, bo ja to mam za pewne, że od świeżej słoniny one się najprędzej goją. Jesteś cyrulikiem, będziesz musiał ze świniną mieć do czynienia! Kiedyś grzyb, leź w kosz, ja cię nie zwolnię.
— Wolne żarty jaśnie pana — odezwał się Berko; — jeszcze do tego świństwa, z pozwoleniem, daleko...
Przystąpiono do opatrywania, a ks. Anioł, choć doznał przykrości od porucznika, jął się bardzo zręcznie pomagać Berkowi. Wszystkie te posługi człek ów, dziwnie usposobiony, przyjmował z jakiemś lekceważeniem i nie płacąc za nie żadnem dobrem słowem.
Lecz przyznać mu też było potrzeba w cierpieniu wytrzymałość nadzwyczajną, męstwo wielkie, panowanie nad sobą ogromne. Nieraz żyd zadawał mu mimowoli ból, który się tylko wyrażał kroplistym potem na czole i zaciętemi usty; ale porucznik miał sobie za punkt honoru ani syknąć. Gdy go mocniej zabolało, albo poświstywał, lub nucił coś niewyraźnie.
Cyrulik, który nieraz wspólnie z doktorami przy rannych bywał, nakazał dietę i posuwał ją może do zbytku, karmiąc porucznika kleikiem owsianym i połówkami kurczęcia...
Bużeńskiemu — to było nie do zniesienia. Łajał Berka co wlazło, a ten obojętnie przyjmował wszystko, do rachunku zapisując obelgi.
Ks. Rafał w pierwszych dniach z wielką delikatnością napomknął o obowiązkach religijnych, o modlitwie, podziękowaniu Bogu za ocalenie.
— Ale daj mi, ojcze, pokój z tem — sucho odparł porucznik — ja jestem niedowiarek. Dawnom się przestał modlić i Pana Boga czczę w naturze całej...
— I nie czujesz pan potrzeby podniesienia się ku Stwórcy i Zbawicielowi duszą?... — rzekł spokojnie gwardjan.
Po swojemu porucznik rozśmiał się.
— Dusza moja w tem cielsku tak zagrzęzła, że jej z niego nie dobyć — odparł. — Zostawcie ją w tej zgniliźnie... Ze mnie pociechy mieć nie będziecie.
Te i tym podobne wybryki można sobie wyobrazić, jak biednych mnichów przerażały.
O. Serafin, który rzadko do chorego zaglądał i brzydził się nim, jak istotą nieczystą, otwarcie mówił:
— Panu Bogu podziękuję, gdy nasz klasztor od tego farmazona uwolni, a dalipan i celę po nim nanowo trzeba będzie benedyktować, bodaj nawet korytarz którym chodził. Dożyliśmy czasów okropnych, gdy bezbożność śmie jawnie na świat wychodzić i naigrawać się z tego, co najświętsze dla człowieka. Powietrze nam ten człowiek zakazi.
Obstawał o. Serafin, aby przynajmniej młodszych braciszków nie posyłano na usługi do chorego, bo ten miał sobie za największą przyjemność gorszyć ich i od życia zakonnego odwodzić.
Słowem ciężka to była dla klasztoru próba, przez miłosierdzie trzymać pod swym dachem tak zepsutego człowieka. Gwardjan wszakże chciał dopełnić obowiązku aż do ostatka i kielich ten dopić do dna.
— Nie zgorszy nas, mój ojcze, bądźcie spokojni — pocieszał Serafina.
Wszelako nawet o. Rafał, czując ten ciężar, badał cyrulika, jak też prędko chory będzie mógł powstać i podróż przedsiębrać.
Żyd wcale nie czynił nadziei, ażeby to przed kilku miesiącami mogło nastąpić.
Niespokojny pan podkomorzy Bielski, który ścierpieć tego nie mógł, że się jeszcze nie zapoznał z Bużeńskim i sam z nim nie mówił, bo się z niego spodziewał coś wyciągnąć — jak tylko dowiedział się, że porucznik przytomnym był i że przystąpić doń nie broniono, wybrał się do klasztoru.
O. gwardjan przyjął go twarzą nad swój zwyczaj posępną, składając ręce rozpaczliwie.
— A! mój panie podkomorzy — rzekł pocichu — ale to plaga prawdziwa i nasłanie ten człowiek! Takiego niedowiarka i szydercy anim widział, nie przypuszczałem, żeby się mógł zrodzić na ziemi naszej! Gęba okropna!... nie wstrzymuje się nawet przez poszanowanie sukni naszej, bluzga, wygaduje...
— Hm! — rzekł podkomorzy — żołnierz i farmazon... co chcecie! a przytem te rany go egzasperują[4]. Ale ze swą przygodą nie wygadał się?
— My go przecie badać nie możemy — rzekł gwardjan — zresztą nie ciekawiśmy.
— Zróbcież mi tę łaskę — dodał Bielski — zaintrodukujcie[5] mnie do niego... Jest rzeczą naturalną, że brat szlachcic, podkomorzy tego powiatu, żąda mu okazać swą kommiseracją.[6]
O. Rafał nie miał nic do zarzucenia przeciwko temu.
— Jeżeli was przyjmie...
— Jakżeby miał atencją[7] odrzucić?
Poszli do chorego zaraz i gwardjan przedstawił Bielskiego, który cum omni formalitate[8] rozpoczął komplimentem kondolencyjnym, zapytując, czy może w czem p. Bużeńskiemu być pomocą.
Perory[9] tej wysłuchał chory, jedno oko przymrużywszy, z zupełną obojętnością, okazując raczej znudzenie nią, niż ukontentowanie[10].
— Wdzięczen jestem — rzekł sucho — panu podkomorzemu za jego uprzejmość. Przypadki i guzy chodzą po ludziach, ale niema tu nic ważnego... Żołnierz do podobnych akcydensów[11] przygotowanym być musi.
— Na wojnie, zapewne — żywo począł podkomorzy — ale jak tu, czasu pokoju, w biały dzień, na gościńcu, u nas... to niesłychana rzecz.
Zmarszczyły się brwi porucznikowi, jakby mu o tem mówić i słuchać było przykro.
— Bagatela! furda! panie podkomorzy, niema o czem mówić...
— Mnie o powiat mój chodzi — przerwał podkomorzy.
Skrzywił się Bużeński, podparł głowę na zdrowej ręce i po chwili mruknął.
— Prawdziwiebym był obowiązanym panu, gdybyśmy o tej okoliczności nie mówili... Niemiła to rzecz szlachcicowi i żołnierzowi być porąbanym, więc — lepiej zapomnieć.
— Tandem[12] — począł podkomorzy; ale porywczy Bużeński mówić mu nie dał.
— Suplikuję[13][14] mnie nie indagować, krew mi to psuje.
Bielski, którego ciekawość paliła, po tak kategorycznem odpaleniu, nie śmiał już nastawać.
— Radbym tylko jedno wiedział, że na mój powiat nie pada supozycja[15] takiego rozbójniczego najścia — odezwał się po namyśle.
Bużeński zadumany i na to nie odpowiedział. Zacząć potrzeba było z innej beczki.
— Chociaż osobiście szanownej rodzinie pańskiej znanym nie jestem — rzekł — gdyby potrzeba było do kogoś napisać, oznajmić...
— Ja, mości podkomorzy, rodziny tak jak nie mam — ofuknął się ostro Bużeński. — Z p. kasztelanom, ojcem moim, nie żyjemy — nie... Innych krewnych bliskich nie znam, a nie nawykłem na niczyją pomoc rachować. Każdy o sobie myśli. Ja też się spodziewam albo umrzeć, lub się wylizać i co najprędzej ten kąt opuścić.
— A mybyśmy radzi tu wszyscy pobyt ten przymusowy u nas uczynić znośnym, — dodał podkomorzy — i gdybyśmy czemś służyć mogli...
— Dziękuję — rzekł sucho porucznik. — Jakoś się i sam z tego barłogu wygrzebię.
Zmiarkował p. Bielski z tego początku rozmowy, że z Bużeńskim istotnie nie było łatwo się pokumać. Niewiedzieć o czem już było z nim mówić. Począł o cyruliku i doktorach.
— Natura doktór najlepszy — odparł ranny — jeżeli ta nie pomoże, żaden lekarz i aptekarz nie dadzą rady. Taki dobry Berko, jak pan La Fontaine, albo inny. Rachuję na to, żem nie przeszedł trzydziestki, a krew mam niepopsutą.
— To pewne i święte słowa! — potwierdził podkomorzy. — Przy pomocy Bożej....
— A! — przerwał Bużeński! — na co tu do niej sprawy Pana Boga mieszać, który ma i bez tego zbyt wiele do czynienia. Gdyby Mu przyszło wszystkich plejzyrowanych[16] oglądać, nie miałby czasu na ważniejsze sprawy.
Tem zamknął usta pobożnemu podkomorzemu, który wierzył w Opatrzność, dającą szaty liljom i żywiącą ptaszki maluczkie.
Chory, któremu odwiedziny natrętne podkomorzego wcale nie były do smaku, jakby się go corychlej pozbyć chciał, to wody żądał, to kazał poduszki poprawiać i oznaki dawał bardzo znaczące, że wolałby sam pozostać. Podkomorzy zaś nie tracił jeszcze nadziei, że choć przypadkiem coś z niego wydobędzie. Zagadnął więc o Białymstoku i o panu hetmanie.
— Ja przy chorągwi rzadko siedzę — odparł Bużeński. — Czasu pokoju nudna to rzecz, wolę Warszawę... Dosyć się opowiedzieć w miejscu, a potem weselej przy dworze.
Wpadł więc Bielski na naracje[17] o dworze, królu i konjunkturach politycznych, na które pogardliwym uśmiechem odpowiadał Bużeński.
I z tej beczki nic utoczyć nie było można... Ranny widocznie mówić nie chciał. Już Bielski prawie zrozpaczył, by mu się udało bliższą zabrać znajomość z porucznikiem, gdy on sam wreszcie zagadnął o sąsiedztwo, obywateli i rodziny w okolicy mieszkające.
W tym przedmiocie nikt nad Bielskiego kompetentniejszym nie był. Zdawna osiadły, z wielu domami skoligacony, znający wszystkich nie tylko w powiecie, ale w województwie, wtajemniczony we wszystkie familijne sprawy — gdy raz począł mówić, starczyło mu treści nie na jeden dzień.
Bużeński słuchał dosyć roztargniony. Niekiedy jednak głowę podnosił i słówko jakieś rzucił; ale podkomorzy napróżno starał się odgadnąć, co i kto go w opowiadaniu szczególniej zajmował.
Czuł tylko, że rozpytywano go niedarmo. Sam bystry w poznaniu ludzi, na ten raz miał do czynienia z przebiegłym człowiekiem, iż ten mu się uchwycić nie dawał.
Siedzieli dosyć długo; podkomorzy wyczerpał zapas wiadomości główniejszych, a ile razy nawzajem sięgnął jakiem pytaniem, wychodził z próżnemi rękami.
O. gwardjan, w początku świadek rozmowy, wkońcu samych ich pozostawił. Sług nawet nie było.
Obejrzawszy się dokoła, skorzystał z tego porucznik odzywając się pocichu:
— Przyznam się acindziejowi, że mi troskliwość moich ludzi wcale niepożądaną przysługę uczyniła, zaprowadzając do klasztoru... Mam wstręt do tych mnichów, próżniaków, darmozjadów, świętoszków... Wolałbym był w karczmie leżeć u żyda.
Podkomorzy się niemal przestraszył.
— Mój mości dobrodzieju — zawołał — ale tu są bardzo dobrzy ludzie i spodziewam się, że tu mu na wygodach nie zbywa.
— A! dobrzy ludzie, miód z cukrem! — Zaśmiał się Bużeński. — Co mi tam po ich dobroci? Nudzą swojemi pobożnemi minami i chcą mnie nawracać, a ja jestem wolnomyślny człek i za stary do tych bałamuctw.
Bielski zamilkł.
— Nie są fanatycy, zaprawdę — rzekł wreszcie.
— Jeszczeby też tego brakło! — zawołał Bużeński. — Ale słyszę to ich mruczenie w chórze, te modlitwy, dzwonki, widzę przyklękanie i całowanie po rękach. To niewolnicze posłuszeństwo mnie oburza!
Pomimo całej swej wyrozumiałości i pobłażliwości, Bielski już tego znieść nie mógł, nie stając w obronie księży.
— Panie poruczniku — rzekł zimniej — to ich reguła; przyjęli ją, stosują się do niej, jest im z tem dobrze... Nie można tego mieć za złe, owszem, zazdrościć im należy spokoju i szczęścia, jakiego tu kosztują.
— Próżniaki! — zamruczał Bużeński — faryzeusze!
Podkomorzemu tak się przykro zrobiło, słysząc wyrzekania i szyderstwa z ludzi, których szanował, że nie będąc już nawet ciekawym człowieka, odkrywającego mu tak ohydną stronę swego charakteru — niewdzięczność — zaczął się zabierać do wyjścia. Ale zdawało mu się, że chorego nie mógł samym pozostawić, dopóki ktoś nie nadszedł.
Nienawykły do tak cynicznej bezbożności, podkomorzy, choć sam sobie nieraz niewinnych żartów z księży pozwalał, składał to rozdrażnienie chorego na stan jego.
Porucznik w czasie milczenia, które nastąpiło, przymrużywszy oko, przypatrywał się pilnie panu Bielskiemu.
— Gdybym czem mu służyć mógł — odezwał się podkomorzy, wstając, ujrzawszy wchodzącego sługę.
— Uniżenie dziękuję — odparł Bużeński — nie potrzeba mi niczego, oprócz spokoju, abym siły pokrzepił.
Tą dosyć niegrzeczną odprawą zbywszy się Bielskiego, zaledwie ten był na progu, począł porucznik łajać sługę, że go odszedł i nie był na rozkazy.
Wróciwszy do sali gwardjana, podkomorzy tak się upokorzonym i zafrasowanym wydał o. Rafałowi, że spytał się, ażali czego przykrego od chorego się nie dowiedział.
— Wcalem się o niczem od niego nie dowiedział — rzekł podkomorzy — oprócz że istotnie farmazon jest, jakiegom w życiu nie spotkał.
O. gwardjan westchnął.
— Któż to więc? — rzekł pobożnie. — Pan Bóg czyni czasem cuda. Mógł właśnie sprowadzić tu człowieka tego, zmuszając go przebyć czas jakiś w klasztorze, aby jakie ziarenko zasiać w jego duszy. Nie pochlebiam ja sobie, abyśmy go nawrócić mieli, bo to nie nasze powołanie. My prostaczkowie jesteśmy, ale najmniej godne naczynie może się stać łaski Bożej narzędziem.
Podkomorzy zażył podanej mu tabaki.
— Dubito[18] — rzekł. — Co prędzej, to lepiej pozbyć go się stąd. Jak skoro pozdrowieje, nie wstrzymujcie go. Cała ta sprawa teraz, gdym go widział i mówił z nim, w nowem mi się przedstawia świetle. Nie była to żadna napaść rozbójnicza, boby nie miał powodu milczeć o niej. Domyślam się albo zemsty, lub kłótni jakiejś, bo człowiek jest szorstki i drapieżny, a musi się sam czuć winnym, gdy milczy. Na naszem terytorjum zakończyła się ta historja krwawo, lecz nie tyczy się nas ona.
O. gwardjan słuchał pilnie.
— Nie dowiedzieliście się więc niczego? — dopytał.
— Najmniejszej rzeczy — zamruczał podkomorzy. — Chciałem mu pomóc z mej strony ofiarować pośrednictwo, przyjacielską usługę — odtrącił wszystko.
Rozstawił ręce podkomorzy.
— Bóg-że z nim! Bóg z nim! Narzucać się mu nie będę. Ale zaprawdę, zbadanie tej tajemnicy bardzoby było pożądane.
Ucałowawszy ręce gwardjana, podkomorzy wolnym krokiem poszedł do furty, przy której konie jego stały.
O małą milkę od miasteczka miał zagrodę i pola szlachcic Jeremi Wojakowski. Był to jeden z tych Mazurów kolonistów, którzy od wieków po całym obszarze Rzeczypospolitej w lasach, na równinach, w stepach rozsiadali się, zaludniali je i ciężką pracą na biedny kawałek chleba zarabiali.
Spokojniejszego człowieka nad starego Jeremiasza nie było na świecie. Pracowity, milczący wolał z ludźmi nie obcować, niż najmniejsze z nimi mieć zajście. Tak żył tu dziad i ojciec jego, w ślady ich poszedł on i zapewne syna by na godnego po sobie następcę wychował, gdyby mu go Pan Bóg był dał.
Lecz stare małżeństwo, Jeremi i Basieczka, pomarszczona, zgrzybiała, starszą się wydająca od niego — małżeństwo przypominające bajecznego Filemona i Baucis — miało tylko dwie córki. Jedna z nich była o mil kilka za ekonomem, druga w domu przy rodzicach. Oprócz tego miał Wojakowski sierotę Mazura parobka do pomocy, istotę upośledzoną, chłopa silnego, zdrowego, lecz tępego na umyśle, tak iż tylko zwierzęcą swą siłą mógł się przydać na coś komu, a cierpliwy tylko Jeremi wyżyć z nim zdołał.
Oboje Wojakowscy, ludzie pobożni, bywali w kościele regularnie i w miasteczku niekiedy ale się wogóle mało pokazywali i na świat wychodzili. W klasztorze, gdzie ich znano, szczególnie o. Szymon był im przychylnym i on w razie choroby, gdy pociechy lub rady potrzebowali, zwykle pieszo ich odwiedzał.
Jeremi, bojaźliwy z natury, gdy najmniejszą miał wątpliwość lub troskę, przychodził zawsze do o. Szymona na konsyljum[19].
Dawno go tu już jakoś nie widziano, gdy dnia jednego zjawił się u furty. A że nigdy nie przychodził z próżnemi rękoma, bo jałmużnę dla księży miał sobie za obowiązek i tym razem naprzód bratu szafarzowi oddał jaja, które przyniósł, a potem, włosów przygładziwszy, udał się do celi o. Szymona.
— No! jakże ty mi się masz, mój stary? — zawołał księżyna, zobaczywszy go i spiesząc naprzeciw szlachcicowi, który wpół zgięty do ucałowania ręki się nachylał. — Kopę lat jak was nie widziałem, ale w tem potrosze wina moja, bom był powinien was odwiedzić.
— Roboty w polu było dużo — rzekł, wzdychając, Wojakowski. — Jesień mieliśmy niestateczną, tak że z pola zebrać trudno było.
— No, ale chwalić Boga — przerwał zakonnik.
— Jakoś się to pościągało.
Westchnął ciężko stary, a twarz wielki wydawała frasunek.
Po chwilce tajemniczo się przysunął do o. Szymona.
— Ja tu do dobrodzieja jak do ojca rodzonego — rzekł cicho. — Ciężka nas spotkała przygoda.
Potarł się po głowie.
— No, cóż takiego? mów!
— Tygodni już temu parę będzie — mówił, zniżywszy głos, Jeremi — właśnie z pola na połudenek przyszedłem do mojej starej i miałem zasiąść do miski... gdy przed chatą zatętniało. Co takiego? Ażem się zerwał do okna, bo to u nas dziura taka, że nikt nigdy nie zajrzy. Dokoła lasy... Patrzę, koni z dziesięć, ktoś u wrót, państwo jakieś znaczne; ale ja, co wszystkich w sąsiedztwie znam, zaraz powiedziałem żonie: Jacyś zdaleka! A tu, nim ja miałem czas na próg, już drzwi się otworzyły nagle i wpadł w czapce jeden niemłody, bardzo dostatnio odziany, a taki jakiś zdyszany i przelękły, że słowa z piersi dobyć nie mógł w początku... Spojrzał na mnie.
— Tyś gospodarz?
Obejrzał się po chacie.
— Masz komorę jaką dla chorego?
Jegomość znasz naszą chatę, gdzie u nas komora taka. Ruszyłem ramionami.
— Widzicie — rzekłem — mnie samemu ciasno. Mała mila do miasteczka nawprost, tam wszelką wygodę znajdziecie. Myśmy ludzie ubodzy.
— Nagrodzi się wam sowicie — krzyknął; — do miasteczka go wieźć nie można, musi u was poleżeć.
Wpadł zaraz, nie pytając, do komory i obejrzał się.
— Wyście przecie ludzie, co Boga w sercu macie... zobaczył obrazy święte na ścianie, ratujcie! Człowieka tego dalej wieźć nie można.
Nie było sposobu ani się sprzeczać, ani opierać. Moja poszła zaraz wybierać z komory naprzeciwek co było i łóżko słać, a tu już ludzie nieśli chorego. Ale jako żywo, nie chory on był, tylko zrąbany i to tak szpetnie, że już ledwie dycha. Głowę miał posieczoną i pierś przecięta tak, że zdawało się do wieczora nie dotrwa. Co było robić? Przyjęliśmy biedaka, nie wiedząc ani skąd, ani kto, ani gdzie tej rany i z jakiej okazji dostał.
Wojakowski potarł głowę.
— Starszy pan rzucił mi na stół — mówił dalej — sakiewkę, w której my potem z żoną naliczyliśmy dukatów obrączkowych dwadzieścia, a talarów srebrnych cztery. Ledwie się to stało, a myśmy rozpytywać chcieli, gdy zawołał starszy:
— Zgłosimy się tu po niego, a proszę żebyście mieli o nim staranie.
Potem mi się schylił do ucha:
— Jeśli umrze, pochować go każcie po chrześcijańsku a nagroda nie minie.
Rzekł tych kilka słów i już do proga spieszył; ja za nim żeby rozpytać się lepiej; ale wszyscy zaraz na konie, na łeb na szyję i puścili się cwałem polami, jakby ich kto gonił. Ja i moja stara małośmy nie poszaleli. Co tu czynić? Basieczka się tam koło chorych i na ranach zna, więc poszła do jęczącego. Ja też, choć była robota w polu, porzuciłem wszystko i jęliśmy go ratować. Sprowadziłem babę Salomoniakową, robiliśmy, co mogli.
— Co tu mówić długo — dodał Wojakowski — mimo wszelkiego starania, żyć nie będzie. Daremna rzecz, bo ma coś w piersi popsutego i żebra w nią powbijane.
— Żyje jeszcze? — przerwał o. Szymon.
— Dychać dycha — rzekł Jeremi i skłonił się ojcu do kolan. — Ja do dobrodzieja, żeby choć się wyspowiadał, a potem co ja tu pocznę z tym pogrzebem.
O. Szymon przeszedł się po swej celi.
— Kiedyż to było? — zapytał.
Jeremi oznaczył dzień. Uderzyło księdza, że właśnie ten sam był, którego Bużeńskiego do klasztoru przywieziono.
— Pieszo przyszedłeś? — zapytał Wojakowskiego.
— Mam kałamażkę na mieście — rzekł Jeremi.
— U mnie wybór krótki — dodał o. Szymon, ale o. gwardjanowi opowiedzieć się potrzeba, a i Przenajświętszy Sakrament i oleje zabrać z sobą. Czekaj tu na mnie!
Żywym krokiem wyszedł starzec, bo gdy obowiązek miał do spełnienia, zdawało się, że młodzieńcze odzyskał siły. O. gwardjana znalazł w celi i w krótkości mu opowiedział, z czem Wojakowski przybył.
— Jawna rzecz — westchnął o. Rafał — że to jeden z tych którzy naszego porucznika napadli. Może się w ten sposób rzeczy wyjaśnią. Jedźcie z Bogiem, ale rozgłaszać zawczasu nie trzeba. Któż wie, co w tem wszystkiem tkwi?
W kwadrans potem o. Szymon ubrany, z torebką na piersiach, modląc się, jechał na wózku Wojakowskiego, który jak mógł, nie żałując konia, poganiał.
Gdy wydobywszy się z lasu, zobaczyli chatę, stała przed nią oczekująca niespokojnie na męża przybycie stara Basieczka. Zobaczywszy o. Szymona, wbiegła nazad do domu, aby się na przyjęcie przygotować.
Wojakowski wychodzącą naprzeciw nim córkę zapytał:
— Żyje?
Odpowiedziała skinieniem głowy tylko rozpaczliwem, które oznaczało, że życia tego niewiele w nim pozostało.
Tymczasem o. Szymon, modląc się ciągle, wchodził zwolna do przyciemnionej komory. Potrzebował czasu trochę, nim się oczy po blasku dziennym z mrokiem tym oswoiły.
Wniosła też zapaloną gromnicę stara Basieczka i dwa świec złomki, aby je na stole ustawić.
Teraz dopiero zakonnik mógł się lepiej rysom umierającego przypatrzeć.
Był to człowiek młody jeszcze, uderzającej piękności rysów, chociaż nic w nich wypieszczonego, arystokratycznego nie było. Twarz wyrażała energję i męstwo, któremi nawet cierpienie i śmierć zbliżająca się zachwiać nie potrafiły. Rozpacz milcząca, cicha, oblekała marmurowe oblicze.
Żył jeszcze, ale oczy jego blasku już nie miały; twarz wychudzoną, bladą, martwa barwa powlekała.
Oddychał przyspieszonym piersi wysiłkiem; chrząszczenie w nich słychać było przykre, a ręce zbielałe chwytały dokoła okrycie, jakby szukając ratunku, podpory...
W sam czas przybywał o. Szymon; poznał, że ostatnia nadchodziła godzina.
Zobaczywszy go, chory usiłował się podnieść napróżno; dłoń jednak błogosławiącą chwycił i do ust przycisnął.
Widać było, że wysilał się, aby przemówić, lecz z piersi wyrywał się świst tylko i chrząszczenie; głos dobyć się nie mógł. Czoło okrywał pot.
O. Szymon przeżegnał go, pomodlił się i począł spowiedź ostatnią, żądając tylko znak skruchy.
Łzy toczyły się z oczu umierającego, który wciąż niespokojnie rękami poruszał, aż nareszcie słabnąć zaczął. Nie przemówił ani słowa.
Z tym widokiem, który na nieoswojonych z nim ludziach czyni tak wielkie wrażenie, obytym był zakonnik. Widywał śmierć na polu bitwy, spotykał się z nią ciągle w swoich wycieczkach po chatach i dworach; dla niego był to obraz znany, który w nim tylko pobożność obudzał.
Wzruszenie, jakiego doznał ranny i wysiłek przyspieszyły może nieruchomy już koniec.
O. Szymon poznał łatwo, że w ostatnim oddechu dusza opuściła ziemskie swe mieszkanie i głosem podniesionym rozpoczął Anioł Pański.
Poklękłszy na progu, połączyli się z nim w modlitwie oboje Wojakowscy i ich córka.
Modlitwa ta trwała chwilę zaledwo; trzeba było zaraz obmyślić pogrzeb i zaradzić się o to z o. Szymonem.
Stara Basieczka, choć trochę popłakawszy, wzięła się nakrywszy ciało, do zapalenia świec przy niem i ustawieniu krucyfiksu.
Mówiono pocichu, jak gdyby szanując spokój nieboszczyka.
— Wiecież kto on taki był? skąd? jak się nazywał? Tyle dni tu przeleżawszy, musiał wam co powiadać o sobie.
Jeremi potarł głowę.
— Otóż bo to — rzekł — że nam chorego badać nie wypadało, a on wcale o niczem nie mówił, tylko co chwila dopytywał, czy kto nie przyjechał i nie dowiadywał się o niego. Ciągle się napróżno spodziewał...
— Ale jakże to może być? — przerwał o. Szymon — aby tak ciężko porąbanego porzuciwszy, ani się nawet zgłosili do niego? To niepojęta rzecz! Znajdą się może przy nim jakie papiery.
Jeremi potrząsł głową.
— Zaraz pierwszego dnia, gdyśmy go rozbierali i odzienie zdjęli, umyślnie przepatrzyłem kieszenie. Nie było nic, oprócz woreczka z kilku talarami i sygnetem, który zachowałem.
To mówiąc, poszedł stary do szufladki, otworzył ją i dobywszy zielonej sakiewki, położył ją przed księdzem.
Dla o. Szymona, równie jak dla biednych Wojakowskich, była to rzecz dziwna i nieprzyjemna. Należało pochować tego nieznajomego, o którym nie wiedziano co za jeden był, a nawet z jakiej przyczyny tak gwałtowną z ran odniesionych śmiercią ginął.
Lecz cóż z tem począć było? Wojakowski ofiarował się z pieniędzy, jakie zostawiono, na pogrzeb przystojny łożyć, ile było potrzeba. O. Szymon miał się naradzić z proboszczem, aby pogrzeb się odbył niezwłocznie i Wojakowscy od nieprzyjemnego widoku zwłok byli uwolnieni.
Biednym starym cała ta smutna historja bardzo była nie na rękę, ale ludzie dawnego autoramentu[20], pamiętając że do obowiązków chrześcijanina należało „umarłych grześć“, spełnili powinność swą bez szemrania.
Parę tygodni tych usług przy rannym zbliżyły go do nich, obudziły politowanie, pewien rodzaj przywiązania. Basieczka i jej córka płakały pocichu nad losem tego pięknego młodzieńca, który nie miał nawet pociechy u łoża swego widzieć kogo z krewnych i przyjaciół i umarł z tą myślą bolesną, że przez nich został opuszczonym.
Jak cały dworek Wojakowskich teraz musiał być na usługi zmarłego, tak i stara klacz Jeremiego, zaledwie przekąsiwszy, musiała nazad o. Szymona wieźć do klasztoru. Tym razem tylko powoził milczący parobek, bo Jeremi, zmęczony i zakłopotany, w domu pozostać musiał.
Za powrotem do klasztoru, o. Szymon naprzód się rozmówił z o. gwardjanem, potem z proboszczem.
Wszyscy byli tego przekonania, że zmarły na Wojakowszczyźnie i chory Bużeński musieli w jednej uczestniczyć awanturze. Nie wypadało jednakże pytać o to porucznika, który i tak był aż nadto podrażniony, rozgorączkowany, a wyleczenie go wymagało spokoju.
Proboszcz i bernardyni zgodzili się skromny pogrzeb nieznajomemu sprawić jaknajmniejszym kosztem, aby starego Jeremiego i tak już dotkniętego wypadkiem, na koszta nie wyciągać.
W klasztorze wiadomość tej śmierci uczyniła wielkie wrażenie.
Bużeński, który wciąż obcował z zakonnikami, byłby może dostrzegł po nich jakiegoś poruszenia i domyślił się czegoś niezwyczajnego, ale zupełnie fałszywie sobie wyobrażając życie zakonne, przypisywał to co widział wewnętrznym jakim rozterkom.
Żartował więc z księży, jak zwykle, w sposób cyniczny. Wszyscy przed nim milczeli. Rzecz byłaby się zataiła gdyby w czasie pogrzebu nieznajomego z Wojakowszczyzny gdzie ludzie Bużeńskiego nie dowiedzieli się o wszystkiem, biegając na miasteczko.
Dobrze powiada przysłowie: jaki pan, taki kram. Służba porucznika miała coś z jego charakteru niespokojnego i obyczajów. Kłóciła się między sobą i z parobkami klasztornymi, wylatywała na miasteczko i plotki niedorzeczne przynosiła panu dla zabawy.
Starszy a najulubieńszy porucznikowi dworzanin Chychłowski, który pomimo faworów, codzień z błotem bywał zmieszany i nieraz w kark dostawał — nie miał nic pilniejszego, nad doniesienie Bużeńskiemu o tym jakimś szlachcicu nieznajomym, który z ran umarł, nic nie powiedziawszy o sobie.
Z ust do ust przechodząc opowiadanie o nim wzrosło już było na bajkę wcale udatną. Opowiadano, że szlachcic po nim wziął ogromną sumę pieniędzy i klejnoty; że człowiek był jakiś pańsko wyglądający; że zostawił zlecenia tajemnicze do osób wysoko położonych itp.
Gdy Chychłowski począł opowiadać panu o tem, Bużeński o mało się z łóżka nie porwał, ale rany mu nie dały. Oczy się zaiskrzyły, szybko dopytywać począł, kto przy umierającym był z księży, chciał aby mu go zaraz przywołano; ale o. Szymon jeszcze był z pogrzebu nie powrócił.
Musiał więc czekać. Chychłowski tylko spostrzegł, że niebardzo się przysłuchując temu co prawił, niespokojnym się stał wielce, a koniecznie o. Szymona się domagał. Twarz Bużeńskiego, trochę uspokojonego ostatniemi dniami, zarumieniła się, on sam dziwnie się zaraz ożywił, roznamiętnił, mówił coś sam do siebie, mruczał, wykrzykiwał i na drzwi spoglądał.
Tak nareszcie doczekał się powrotu o. Szymona, który, słysząc, że niecierpliwie go wyglądał, nawet nie zrzuciwszy płaszczyka, poszedł do niego.
— Mój ojcze — zakrzyknął, zobaczywszy go porucznik — na miłego Boga, co mi tu bajki plotą, jakobyście wy dysponowali na śmierć porąbanego jak ja... gdzieś tu w sąsiedztwie... Któż to? co za jeden? zmarł?
Zasypał tak pytaniami zakonnika, który się namyślał, co miał odpowiedzieć.
— Któż wam o tem mówił? — zapytał.
— Moi ludzie. Cóż to, sekret jest? Albom ja dziecko, żeby przedemną trzeba było taić, że ktoś nogi zadarł? Tfu! albo ja się boję śmierci?
Z gniewem prawie to mówił, patrząc w oczy o. Szymonowi.
— Któż to był taki? — dodał.
— Niewiadomo — rzekł zakonnik. — Istotnie z ran umarł, w dworku szlachcica Wojakowskiego.
— A jakże się tam dostał?
— Ja się o te rzeczy, co do mnie nie należą, dopytywać tak bardzo niezwykłem — rzekł mnich. — Moim obowiązkiem było wyspowiadać go i pogrzebać.
Bużeński głową pokręcił.
— Jakaś zaraza na te rany od szabel — rzekł. — Coś się tak składa, jakby człowiek ten równocześnie zemną był porąbany. Z tego co mi Chychłowski mówił, tak wnoszę. Ale, ojcze kochany, któż to był taki? przecież nie mógł taić się z nazwiskiem?
O. Szymon, po namyśle, sądził, że gdy już Bużeński o tem wiedział, reszty szczegółów taić nie było potrzeba.
Jeśli był sprawcą śmierci nieboszczyka, powinien był uczuć to, a może i skruchę wiadomość sprowadzić miała.
— Nazwiska — rzekł poważnie zakonnik — nie wiem ja i nikt nie wie. Za to zaręczyć mogę.
— Ach, ach! — zamruczał porucznik. — Aleście nieboszczyka widzieli. Jak wyglądał?
— Piękny, młody mężczyzna — westchnął o. Szymon. — W kwiecie wieku, wielka szkoda!
— Jest takich młokosów poddostatkiem — rzekł lekceważąco Bużeński. — Nie macie się co nad losem jego rozpadać. Nie wiecie, ojcze, jaką ranę otrzymał, że na nią rady nie było?
— Był podobno kilkakroć ranny — odezwał się o. Szymon — ale najniebezpieczniejsza pierś mu i żebra pogruchotała.
Porucznik drgnął i zbladł nieco i w tejże chwili krew mu na twarz powróciła.
— A, a! — szepnął i tchnął silnie. — Byłoż go choć pogrzebać za co? — dodał po krótkiem milczeniu. — Gdyby nie stało, zawsze to brat szlachcic, gotowym sumpt[21] łożyć.
O. Szymon spojrzał na niego.
— Nie potrzeba nic — odparł. — Wojakowski, u którego zmarł, proboszcz i my postaraliśmy się o to, aby trumnę miał, pogrzeb chrześcijański i modlitwę za duszę...
Porucznik zadumany nie odpowiedział na to.
Nigdy od pierwszych dni ks. Szymon nie widział go tak wzruszonym, niespokojnym. Razem z tem jednak nie było po nim widać smutku, ani żalu, lecz przeciwnie, jakby uczucie odniesionego triumfu.
— To jakaś historja arcana[22] — zwrócił się do o. Szymona. — Żeby też nie wiedziano ni kto, ni skąd, ani przez kogo był odwieziony i powierzony szlachcicowi. Cóż? znalazł go może na polu, czy w lesie, hm?
— Nie — rzekł ks. Szymon, który umyślnie mówił otwarcie, badając jakie to uczyni wrażenie. — Odwieźli go jacyś panowie towarzysze. Mieli się zgłosić i choć parę tygodni upłynęło, nikt ani przybył, ni się dowiadywał.
Złośliwie zaśmiał się porucznik.
— Ho! bo to widzicie, ojcze, snadź był chudy pachołek, a tamto dostojni panowie. Łba za nich postawił, spełnił obowiązek i — basta! Co o nim mają pamiętać? Dobrze trutniowi tak, niech-by na wysokie progi nóg nie zadzierał.
Zmilczał trochę Bużeński i znowu począł gorączkowo:
— Przecież choć świstek, znaczek, papierek zostać musiał po zmarłym?
— Sygnet pono i sakiewka...
— Niebardzo nabita! — dodał porucznik — a na sygnecie co? chyba figa.
Czoło mu się zmarszczyło.
Wtem Berko nadszedł dla opatrywania, a porucznik zawołał, podnosząc pięść:
— Żydzie ty, niewiaro! Chcesz mieć uszy całe i dostać dobrą rekompensatę za swoje plastry, to prędzej mnie lecz! Słyszysz? Potrzebuję być zdrów. Gadaj, rychło wstanę?
Berko, nawykły już do połajań i groźb, do serca ich nie brał.
— Ja nie jestem Pan Bóg — odparł — ani cudów robić nie umiem. Nie mogę wiedzieć, kiedy jaśnie pan wstanie, a co mam kłamać i obiecywać!
— Osioł jesteś! — krzyknął Bużeński i zamilkł.
Gdy wieczorem przyszedł na swoją „stójkę“ o. Anioł, do którego najwięcej miał zaufania i poufałości porucznik, po raz pierwszy nieco grzeczniej się z nim obszedłszy, poprosił go, aby mu krótki list napisał, gdyż on sam nie mógł jeszcze pióra utrzymać.
Miał on być wysłanym do pierwszej poczty najbliższej.
Chętnie się za sekretarza ofiarował zakonnik, a list też nie był długi i zawierał tylko wezwanie do towarzysza chorągwi w Białymstoku stojącej, pana Kalasantego Zerwikaptura, aby coprędzej dla widzenia się z rannym Bużeńskim pospieszał.
Jak tylko pismo było gotowe, porucznik Chychłowskiego zawołał i pomimo nocy, kazał pachołka na deresza wsadzić i jechać z niem do najbliższej poczty.
Nazajutrz i dni następnych, wszyscy uważali pewną zmianę w Bużeńskim. Posądzono go wielce o to, że on, nie kto inny, owego nieznajomego o śmierć przyprawił; lecz skruchy nie widać było wcale po nim. Wesół był w sposób jakiś chorobliwy, gorączkowy; szydził jeszcze okrutniej ze wszystkiego, dokuczał dotkliwiej jeszcze zakonnikom.
Zwykle dla ludzi ostry, teraz się okazywał nielitościwym. Jakby mu milczenie i samotność dolegały, mówił ciągle. Starał się dowcipkować, lecz żółć tryskała z każdego słowa.
Już po pogrzebie biednego nieznajomego, gdy wszystko u Wojakowskich weszło w karby powszedniego życia i porządku, a stary Jeremi chodził znów za pługiem, jednego dnia przybiegła do niego córka, boso, ledwie się chustą okrywszy i cożywiej zawezwała do matusi, do chaty, mówiąc że jakaś jejmość stara przybyła i chciała z nim mówić.
Domyślił się, że to pewnie tyczyło się nieboszczyka.
Pospieszył Wojakowski, pług porzuciwszy w polu i zastał przed chatą brykę dosyć porządną, którą wyrostek powoził w parę tęgich koni. We dworze siedziała, oczekując na niego, kobieta niemłoda, rozmawiając z Basieczką i rozpytując istotnie o zmarłego. Nie musiała to być jednak ani krewna żadna, ani w bliższych z nim stosunkach zostająca osoba, gdyż nie okazywała zbytniego żalu, a więcej ciekawości.
Gdy Wojakowski nadszedł, wytłumaczyła mu się, iż była uproszoną dowiedzieć się o rannego i nie spodziewała się, że go już nie zastanie. Nadewszystko chodziło jej o to, czy po nim listów jakich i papierów nie było, a gdy ją Wojakowski upewnił, iż ani świstka nie znaleziono, nazwiska nie wiedziano, a sygnet tylko w woreczku z talarami kilku, wolniej odetchnęła i twarz się jej rozjaśniła.
Wojakowski spodziewał się, że od jejmości tej napewno się dowie teraz, kto był ranny i gdzie miał rodzinę, ale kobieta, zająknąwszy się, zakłopotawszy, odparła, że o tem się później od kogo innego dowiedzą, a jej tylko zlecono o papiery się zapytać.
Nie chciał jej tak puścić szlachcic, niemal napastliwie dopominając się nazwiska i wiadomości o rodzinie; ale przybyła, na stół tylko położywszy woreczek, jako tymczasowe wynagrodzenie, sama do bryczki zaraz pobiegła i kazała cożywiej popędzać.
Wojakowski byłby może gonił za nią, lecz w stajni, oprócz starej kobyły, nie miał konia, a nimby pobiegł na pole i sprowadził, okulbaczył, siadł, niepodobieństwem już było dopędzić.
W worku pozostawionym, z prostej siatki nicianej, nie było więcej nad dziesięć czerwonych złotych i to monety osobliwej, starej jakiejś, różnego stempla, chociaż bardzo ważnych.
Do mnogich zagadek, przybyła tedy jeszcze jedna, kim była ta kobieta, skąd i o jakie papiery tak się niepokoiła?
Wojakowski, z powodu roboty w polu, nie mógł zaraz iść z tem do ks. Szymona; musiał czekać do niedzieli i dopiero po sumie pochwycił księdza na cmentarzu, spowiadając mu się z nowej tej przygody.
Dawała ona do myślenia, bo tak staranne ukrywanie nazwiska i ten niepokój o listy jakieś czy papiery, które nieboszczyk, jak mówiła jejmość, miał zawsze nosić na piersiach, jakąś dziwną komplikację tajemniczej tej sprawie nadawały.
Wojakowski z ubrania, uprzęży, bryczki wnosząc, utrzymywał, że jejmość zdaleka, o mil przynajmniej kilkanaście, przybyła.
Szlachcicowi szło i o to, czy z sumieniem czystem mógł dukaty porzucone zatrzymać, o co ks. Szymon go uspokoił. Starowina jednak przy tem stał, zdaniem swem i Basieczki, aby choć z tych pieniędzy krzyż postawić na mogile.
Ale cóż na nim napisać było? O. Szymon radził dzień tylko śmierci położyć i prośbę o Anioł Pański...
Bużeński jeszcze z łóżka nie wstawał, gdy codziennie oczekiwany przyjaciel, przezywany przez niego Kalasem, dnia jednego do miasteczka przybył i z pyłu się otrząsnąwszy, odziawszy się przystojnie, mundurowo, oznajmiony już naprzód Bużeńskiemu, nadszedł do klasztoru.
Z porucznika wnosząc po jego najserdeczniejszym przyjacielu, za którym tak tęsknił, można się było spodziewać drugiego takiego zawadjaki i szaleńca, jakim on był.
W związkach serdecznych ludzkich bywają wszakże tajemnice, równie niezbadane, jak w chemicznych powinowactwach. Łączą się z sobą charaktery i temperatury często najsprzeczniejsze.
Ów Kalas Zerwikaptur przedstawił typ swojego czasu, zupełnie różny od przyjaciela Bużeńskiego. Piękny bardzo mężczyzna i do swej piękności a elegancji ją uwydatniającej przywiązujący wagę nadzwyczajną — Kalas nie miał ani zuchwalstwa, ani rubasznej mowy porucznika. Galant, sentymentalny, nie bardzo nawet stworzonym był na żołnierza i tylko woli ojca zadość czyniąc, który go zahartować chciał służbą — chorągwi się trzymał, za światem salonowym tęskniąc.
Gdy Bużeński przejęty już był do szpiku kości naukami wieku najskrajniejszemi, Kalas grzeszył wcale innem usposobieniem. Był zupełnie obojętnym na sprawy religji, chodził do kościoła dla widywania pięknych towarzyszek, duchownym oddawał poszanowanie należne, z farmazonami śmiał się z praktyk religijnych, wierzył we wszystkie niedorzeczności świeże i — jakby go to wcale nie obchodziło — ani się spierał, ani mówił o tem. Przekonań nie miał określonych żadnych.
Lubił żyć wesoło, to było jego zasadą i osią życia.
Smutkowi, pod jakąkolwiek formą przychodzącemu, opędzał się rozpaczliwie; gotów był do największych ustępstw, byle go nie męczono.
Często gęsto powtarzał, co było hasłem jego: — Raz się żyje!
Kalas był przytem usłużny, grzeczny, łatwy w pożyciu, już dlatego, aby nikt nie miał powodu wody mu zamącić.
Gdy się w klasztorze dowiedziano o powołaniu towarzysza tego i jego przybyciu, o. Rafał, człowiek cierpliwości świętej, ale już zmęczony jednym farmazonem zachmurzył się na tę myśl, że mu jeszcze drugi taki przybywał.
Odetchnął jednak, gdy w korytarzu się z nim spotkawszy, po bardzo uniżonem powitaniu, zobaczył młodzieńca gładkiego, słodkiego i wcale do Bużeńskiego niepodobnego.
Na widok przybywającego, jedną zdrową rękę wyciągnął porucznik i począł go witać wymówkami.
— Bodajżeś przepadł! Toś się wlókł na raku! Schnąłem z niecierpliwości.
Na tem drzwi zamknięto, przyjaciele pozostali z sobą sami, w korytarzu słychać było tylko długo nadzwyczaj ożywioną, hałaśliwą rozprawę.
Chychłowski stał, z polecenia pana, na straży, aby jej nikt nie przerywał. Nawet Berka, przybywającego dla opatrywania rany, zatrzymano.
Gdy wkońcu Bużeński począł w dłonie klaskać i zawołał dworzanina, a ten wszedł z cyrulikiem, po obu towarzyszach widać było znużenie wielkie.
Bużeński leżał na pościeli czerwony, dyszący, a Kalas siedział z nogami wyciągniętemi i głową na piersi spuszczoną, smutny, jakby ciężar wielki spadł na niego. Milczeli obaj.
Zerwikaptur był tak zmęczony, że obejrzawszy się, zażądał wyjść na świeże powietrze, odetchnąć trochę.
— Idź do ogrodu, choć tu już jesień i niema tam co widzieć, ale się ochłodzisz...
Posłuchawszy tej rady, jakby upojony, wyszedł z celi Kalas.
Zaledwie kilka zrobił kroków w korytarzu, gdy go z uprzejmością powitał o. Anioł, choć nieznajomy, ciesząc się z jego przybycia dla porucznika, który za nim tęsknił. Ofiarował się też przewodnikiem być do ogrodu.
Zerwikaptur, odpowiadając grzecznie, szedł w myślach zatopiony.
— Lękam się — rzekł, pomilczawszy — aby mój przyjaciel nie był ojcom bardzo przykrym gościem. Natura to do zbytku żywa, niepohamowana, niecierpliwa, a tu jeszcze i niemałe cierpienie padło na nią. Rany jak rany — dodał — te się znoszą łatwiej; ale Bużeński ma innych utrapień wiele. Żal mi tego człowieka.
— Nam też wszystkim go żal — rzekł ks. Anioł — tembardziej, że my mu pociechy przynieść nie możemy.
— I nikt w świecie — dokończył Kalas.
Badać przyjaciela o te utrapienia moralne, o których wspomniał, nie chciał ks. Anioł.
Mówiono o rzeczach obojętnych.
Zerwikaptur zdawał się interesować życiem klasztornem, chwalił je, znajdował tę ciszę i spokój godnemi zazdrości.
W istocie więcej może przez grzeczność, niż z zamiłowania jakiegoś, okazywał zajęcie żywe wszystkiemu o czem mu ks. Anioł mówił.
Ogród mu się podobał, klasztor wydawał bardzo pięknym, okolica miłą. Unosił się nad gościnnością zakonników i t. p.
— Radbym — dodał — wyzwolić ojców od tej niepotrzebnej załogi i zabrać z sobą Bużeńskiego; ale, na nieszczęście widzę, że rany są daleko gorsze niż sądziłem i podróży rychło nie zniesie.
— My sobie nie przykrzymy z nim wcale — przerwał Anioł. — Troską tylko naszą jedyną, że go tak przyjąć i dać mu takich wygód, jakbyśmy pragnęli nie możemy. Nawykliśmy do życia prostego... źle tu mu być musi.
— Owszem, owszem — przerwał Kalas — jest mu doskonale.
Wśród przechadzki, ostróżnie i dyskretnie, przybyły usiłował się dowiedzieć o o. Szymona, który był przy zmarłym niedawno w okolicy nieznajomym.
O. Anioł zapewnił go, że się z nim będzie mógł widzieć. Dodał towarzysz, iż radby z nim na osobności pomówić.
Powrócił potem do klasztoru i Zerwikaptur wszedł do celi przyjaciela, który już spoczywał po dosyć burzliwem opatrywaniu rany, przy którem nieszczęśliwy Berko wiele ucierpiał.
Zdawało się, że przybycie Kalasa, zamiast uspokoić chorego, rozdraźniło go jeszcze.
O. Szymon, dowiedziawszy się, iż przybyły widzieć się z nim życzył, po obiedzie przyszedł do celi, poznał się z nim, wesołą zawiązał rozmowę, a gdy Bużeński milczący zdawał się potrzebować spoczynku, obaj razem wysunęli się potem do o. Szymona.
Wiadomo powszechnie, iż w klasztorach ściślejszej reguły cele zakonników niczem się od siebie nie różnią. Ograniczona w nich jest ilość sprzętów, ich kształty a ubogi mnich, nie mający żadnej osobistej własności, bo nawet habit, który nosi, nie należy do niego, nie może niczem tego szczupłego schronienia swego przystroić. Jakkolwiekbądź każdą z tych celek jednakże charakter osobisty człowieka w niej mieszkającego piętnuje, często jednem niczem, oznaką prawie niepostrzeżoną, a znaczącą.
Tak cela o. Szymona, niegdyś żołnierza i wojaka, miała coś w sobie pachnącego obozowiskiem. Nie było tu tego ścisłego porządku w ustawieniu stołków i półek, jak gdzieindziej, żadnego starania o wygodę dozwoloną i ozdobę, żadnego kwiatka, żadnego obrazka.
Klęcznik twardy, drewniany, z krzyżykiem, ręcznik na kołku, para książek do modlitwy, nic więcej... Łóżko, na którem spłaszczony siennik ledwie się dawał dojrzeć, wyglądało jak deska... Sukienna poduszka zdawała się dla formy tylko na niem rzucona.
Jedynym dodatkiem zbytkownym był w kącie stojący kij prosty, wyłamany gdzieś w lesie, a używaniem wyślizgany. Nie był to dziś już kawał suchej gałęzi, ale istota jakaś, coś niezbędnego dla o. Szymona, coby się niczem innem zastąpić nie dało.
W tym kątku, w którym on miejsce zajmował, prawie go widać nie było; stał tam skromnie, czekając aż będzie potrzebny, ale gdyby go zabrakło, stary czułby się osieroconym.
O. Szymon, wychodząc, gdy przyjaciela tego miał wziąć z sobą, nie potrzebował go szukać, ani patrzeć nawet; sięgał szeroką dłonią i był pewnym, że go w niej uczuje...
Jak ten kamień Mickiewicza, z którego łza pociec była powinna, tak z kija tego, noszonego przez lata długie, terazby wycisnąć się może dały mnogie wspomnienia. Razem ze starcem ileż to oni odwiedzili chat, ile przebyli dróg!
Po kiju tym, stojącym pokornie przy drzwiach poznawano bytność o. Szymona... Zdawało się, że sękate drzewo nabyło fizjognomji jakiejś, przypominającej swego pana.
Był to kij taki, który czasem kładną do trumny...
O. Szymon, gdy szedł pieszo, choćby się na nim opierać nie potrzebował, brał go zawsze z sobą. Zdawało mu się, że on takby tęsknił po nim, jak stary po tym niemym przyjacielu.
Jak zawsze, nawet zimą, okno celi o. Szymona było i teraz otwarte. Potrzebował powietrza... Wprowadziwszy tu Kalasa, chciał je zamknąć staruszek; ale grzeczny młodzieniec zaręczył, że i on bardzo lubi powietrze.
Rozmowa się poczęła o Bużeńskim. Niedługo lawirując, Kalas wprost przystąpił ad rem[23] chcąc wybadać coś więcej o nieznajomym.
Wzdychał biedak i nie taił tego, że w zmarłym domyślał się przeciwnika swego przyjaciela.
— Na nieszczęście ja waćpanu o nim nic więcej powiedzieć nie potrafię nad to, com p. Bużeńskiemu mówił. Nie chcąc być natrętnym, ani badać waćpana o historję porucznika, lecz dla nas też świadomość jej nie byłaby obojętną. Umielibyśmy się z nim może obchodzić właściwiej. Bużeński ciągle się wydaje podraźnionym, zniecierpliwionym... możeśmy temu winni mimowoli...
Kalas stał zakłopotany.
— Nikt temu nie winien, oprócz niego samego — rzekł. — Historję mojego przyjaciela znam jak swoją własną, lecz gdy on milczy i tai się z nią, mogęż ja się z nią zwierzać?
— Nie nalegam też — rzekł o. Szymon. — Żal mi go bardzo... Zagrzązł w świata tego kale i więzach... człowiek biedny!
— Tak i bardzo biedny — odparł Kalas. — Cóż, gdy na to pono rady niema.
Spojrzał na o. Szymona, dla którego czuł jakąś sympatję.
Był w usposobieniu skłonnem do wywnętrzania się.
— Gdybyś, ojcze szanowny, przyrzekł mi, że to co powiem, za te ściany nie wyjdzie — dodał — zaprawdę wyspowiadałbym się za Bużeńskiego, bo byście może wy mnie wskazali, a jabym jemu wskazał drogę, aby wyjść z tego zawikłania.
O. Szymon stał dosyć obojętny.
— Nie chcę namawiać na żadną spowiedź — rzekł powoli. — Jeśli sądzicie, że ona się przyda na co, to wiecie że kapłan i obowiązany jest i nawykły do milczenia.
Kalas siadł na wskazanem krześle i zadumał się.
— Będzie to długie opowiadanie — rzekł — gdyż inaczej zrozumiałemby się nie stało.
Zamyślał się nieco. O. Szymon, nie chcąc wyzywać, patrzył i milczał.
— Od tego począć muszę — odezwał się Zerwikaptur — iż przyjaciel mój u matki jedynem dziecięciem był, że w początkach i pięknością i żywością i rozumem jako coś cudownego zachwycał. Zawcześnie mu dano swobodę wielką.
Dom był bardzo możny, pański, życie zbytkowne, gwarne wesołe. Wychowywali go dworacy, nosząc na ręku i dogadzając mu; później cudzoziemcy, służalcy, którzy na wszystko pozwalali.
Gdy komu długo trybularzem kadzą, w końcu się bożkiem uczuć musi.
Pojechał potem zagranicę — mówił dalej Kalas. — Ja go naówczas nie znałem jeszcze tak zbliska, ale wiem o tem co mówię z jego własnego opowiadania, gdyż Bużeński, ostry dla drugich, tak samo szydzi i wyśmiewa samego siebie i zna się na wylot.
Podróż ta, jak on sam powiada, zmieniła go wielce; nie poznawał sam siebie. Buta, z którą wyjechał, wzrosła do najwyższej potęgi.
Między nim a ojcem, człowiekiem dumnym i równie jak syn gwałtownym, już za czasu podróży powstały nieporozumienia. Kasztelan kazał powracać. Syn nie chciał. Wydatki były wielkie, a gdy ojciec mu je wyrzucał, Bużeński odpowiedział, że ma macierzysty majątek i nim rozporządzać prawo.
Za powrotem starli się z sobą.
Ojciec wypuścił mu znaczną bardzo majętność po matce, ale razem zerwał z synem i zapowiedział, że po nim grosza nie weźmie.
Rozstali się. Jednakże, ponieważ poprzednio było życzeniem ojca, aby służył w wojsku i o zapisanie się do chorągwi starania poczyniono, spełnił — chociaż z ojcem zerwał — wolę ojcowską i począł służbę wojskową.
Służyliśmy razem, ale wiecie, mój ojcze, co u nas służba taka znaczy. Kto siedzi przy chorągwi?
Przyjeżdża się raz, drugi, wstąpi, pokaże i wraca na wieś, lub do Warszawy.
Tak i on i ja przesiadawaliśmy w Warszawie.
Tu, na nieszczęście swoje, poznał Bużeński panienkę zamożnego domu, piękności nadzwyczajnej, ale wychowaną inaczej, niż nasze wszystkie dziewczęta i jakby na umęczenie go stworzoną.
Pociągnął i mnie z sobą do domu pana Mościskiego; widywałem ją jak on, więc o tem z własnego przeświadczenia mówić mogę.
Mościski, pewnie starego ale zubożałego rodu, jakim się sposobem gdzieś na ukrainnych krajach dorobił majątku? nikt tego nie mógł spenetrować[24]. Przyszedł do niego nagle, a z majątkiem pycha i ochota pańska.
Jak nikt nie wie skąd wziął dostatki, tak niewiadomo skąd wziął żonę, cudzoziemkę, Francuzkę podobno, z której Pan Bóg mu dał córkę.
Panna Emilja mogła i musiała przypaść do serca Bużeńskiemu, raz dla piękności swojej nadzwyczajnej, a potem dlatego, że charakterem do niego była podobną.
Wcześnie jej dano swobodę zupełną i wychowanie jakieś na pół męskie. Robiła co chciała: jeździła konno, strzelała doskonale, mówiła śmiało i w zdumienie a admiracje[25] wprawiała szlachtę naszą, która podobnej niewiasty nietylko nie widziała nigdy, ale i nie przypuszczała, aby na świecie cudactwo podobne mogło się zjawić.
Salwowało[26] ją to, że tak nadzwyczajnie była piękna. Młodzieży się koło niej zwijało mnóstwo; szaleli wszyscy, ale starać się i żenić z nią nikt ani pomyślał.
Matkę już straciła, został tylko ojciec, młody bratanek, którego on przybrał sobie do boku i panna Emilja, w domu będąca gospodynią, gospodarująca też, jak się jej podobało.
Panna lubiła zabawy i to właśnie takie, które jak najmniej wiekowi jej i płci przystały.
Innychby to może odstręczało, a Bużeńskiego pociągnęło właśnie. Począł tedy u Mościskich przesiadywać, z panną jeździć, polować, służyć jej, słowem jawnie o nią się starać.
Nigdy nic przez pół nie robiąc, zakochał się do szaleństwa, stracił głowę. My wszyscy, patrząc jak panna płochą była, reflektowaliśmy go, aby się zadaleko nie posuwał i nie wiązał. Słuchać nas nie chciał.
Mościski konkury syna kasztelańskiego widocznie faworyzował. Przyjmował go serdecznie. Emilja też była dla niego bardzo uprzejmą. Wszyscy jednak patrzący z boku widzieli to, że szczególnego afektu dla niego nie miała.
Chciała się wydać zamąż.
Inna, znając Bużeńskiego, byłaby się może zlękła jego gwałtownego temperamentu — ona się go nie obawiała.
Obserwując, co się działo w domu Mościskich, ludzie dostrzegli, że panna jakoby oddawna zakochana była i dozwoliła z sobą romans prowadzić bardzo przystojnemu chłopcu, szlachcicowi ubogiemu, który u starego Mościskiego był rezydentem. Zwał się Bernat Zaręba.
We dworze u Mościskich o tych stosunkach panny wiedzieli wszyscy; ojciec może także się domyślał, ale mało sobie to ważył.
Naostatek plotka czy prawda ta doszła do Bużeńskiego. Nie chciał wierzyć, oburzył się i na złość wszystkim, co go przestrzegali, natychmiast z panną się zaręczył jawnie i głośno, po całej Warszawie o tem rozpowiadając.
On sam mi powiadał, że wprost pannę spytał o Bernata tego, a gdy ona, śmiejąc się, ramionami ruszyła, ponieważ zakochany był, na wszelkie gadania nie zważając, prosił o jej rękę i przy świadkach, bo może pięćdziesiąt osób zaproszono na zrękawiny, zamienił pierścionki.
Termin ślubu był naznaczony.
Ale w Bużeńskim jednakże podejrzenie jakieś pozostało. Zaczął śledzić pannę Emilję, podkradać się, płacić ludzi, dowiadywać się. Jeden ze sług zdradził pannę.
— Ma romans oddawna z Bernatem, a chcesz się pan o tem przekonać, to wnijdź wieczorem do ogrodu: zobaczysz ich, jak w czułej parze chodzą z sobą, niebardzo z tem kryjąc się nawet.
Bużeński jeszcze to miał za potwarz i kłamstwo, ale zasiadł w ogrodzie.
Tu, w samej istocie naprzód zobaczył oczekującego rezydenta, potem przybywającą pannę i jak pod rękę się z sobą wziąwszy, zaczęli się przechadzać. Podkradłszy się, nawet słyszał rozmowę i to, że z niego sobie żartowali...
Panna Emilja obiecywała Bernatowi, jak skoro zamąż wyjdzie, wziąć go do domu i była pewną, że na to małżonka namówi.
Ktokolwiek zna Bużeńskiego jak ja, ten nierad wierzyć temu, że on tego wieczora, wypadłszy ze swojej kryjówki, oboje ich tam w miejscu trupem nie położył. Tymczasem nietylko, że się wstrzymał od wszelkiego kroku podobnego, ale złość i gniew umiał tak dobrze ukryć w sobie, iż się niczego me domyślano.
On sam powiada, że tylko straszne pragnienie zemsty mogło mu dać taką nadzwyczajną siłę.
Do wesela czynił wszelkie przygotowania, z panną był jak dawniej, a ona tak pewną się czuła tego, iż szalał dla niej, że nie postrzegła ani z oczu, ni z mowy, co w nim kipiało.
Nadszedł termin naznaczony i z wielką paradą pojechał porucznik na wesele.
Doprowadził do tego obrząd, że aż w kościele dopiero, przed ołtarzem, pannie pierścionek rzucił pod nogi, życząc, aby się nim zaślubiła z Bernatem, a sam, uczyniwszy jej ten afront publiczny, wyszedł wśród osłupienia powszechnego z kościoła, siadł na koń i nim się ludzie gonić i mścić zebrali, wyjechał...
O. Szymon słuchał opowiadania, cały pogrążony w myślach, wstrząsając się niekiedy. Doszedłszy do ślubu tego Kalas się zatrzymał, spoglądając na niego.
— Reszty, mój ojcze — rzekł — domyśleć się już łatwo.
Mościski stary nic z początku nie czynił — zatarł wypadek.
Powiadano z ich strony, że Bużeński oszalał i że go własny ojciec miał u bonifratrów osadzić.
Panna się nie pokazywała we Warszawie, siedziała na wsi, a co najdziwniejsza, nawet tego Bernata nie odprawiono ode dworu, aby okazać, że wszystko było potwarzą.
Zasłyszeli potem widać, że Bużeński miał jechać w te strony i uczynili zasadzkę na niego. Ubiliby go pewnie, bo ich była gromada, a on jeden, ale im przeszkodził ktoś nadjeżdżający... Bużeński strasznie porąbany, a Bernat... zabity, bo zdaje się nie ulegać żadnej wątpliwości, że to on zmarł u tego szlachcica... Bużeński o ile pamięta, powiada, że go okrutnie w pierś palnął.
O. Szymon zdawał się słuchać jeszcze, choć Kalas skończył powieść swoją; nakoniec rzekł smutnie:
— Któżby się tu domyślił z tego, co mi opowiadacie, że to historja naszego kraju i czasu? Gdzie tu chrześcijańska miłość? gdzie niewieścia skromność? gdzie prawda i szczerość? Wzdrygnąć się trzeba słuchając. Niewiasta brzydka, ale taką ją głupi ojciec uczynił. Bużeński wasz szlachetniejby postąpił, gdyby zemsty niepragnąc, dziewczę zawstydził na cztery oczy i do żalu i opamiętania otworzył jej wrota... Cóż mu z tego wszystkiego przyszło? Poganie jesteście! westchnął o. Szymon.
— Ludzie jesteśmy, — odparł Kalas — namiętności panują nam.
— Gorzej niż one — rzekł ksiądz — bo namiętność wybucha narazie, a taka rozmyślna zemsta i znęcanie się nad słabą niewiastą...
— Ależ zdrada z jej strony! — zawołał Kalas — czyż na karę nie zasługiwała?
— Karę potrzeba było Bogu zostawić, a politowanie tylko mieć w sercu. Patrzcież, co ofiar! Kobieta zgubiona, człowiek jeden zabity, drugi ledwie z życiem wyszedł i cóż mu pozostaje? zgryzoty i gorzkie wspomnienia.
— Ojcze mój — odezwał się Kalas — i nad nim raczej mieć trzeba politowanie, niż go potępiać.
— Nie potępiam też nikogo — rzekł o. Szymon. — Człowiek nieszczęśliwy jest, bo go i ta tragedja nie poprawiła. Zamiast kajać się, szaleje i rozpacza.
O. Szymon założył ręce na piersi i poszedł do okna świeżem odetchnąć powietrzem.
— Gorsze to nad wszystko — westchnął Kalas — iż o ile z rozmowy z nim miarkować mogę, nie odjęła mu niewiara w tę niewiastę miłości dla niej i dziś tak jest zakochany jak był.
Milcząc, podniósł zakonnik ręce.
— Więc i dobrze jest może — odezwał się — że go choroba dłużej tu w klasztorze potrzyma i zapobieży nowemu wybrykowi jakiemu.
— A cóż on dziś już może przedsięwziąć? Chyba męczyć się sam tylko, boć do panny, po takim skandalu, już nie przystąpi... Zna on ją i wie, że w niej zemsta mieszka nieubłagana. Ojciec też polubił sprawę córki i pewnie mścić się jeszcze na Bużeńskim będą usiłowali.
— Tak, tak! brzydki to chwast ta zemsta — rzekł o. Szymon. — Dosyć małego ziarenka, aby się do nieskończoności rozrastał.
Zwrócił się do słuchającego Kalasa.
— Wy wszyscy — mówił dalej — żyjący na świecie, w tej naszej wierze i w jej zakonie szukacie dziś plam, odrzucacie ją pod pozorem, że krępuje wolność waszą, że was pęta. Spojrzcie na tych, co zrzucili z siebie tę niewolę; jak żyją i czy im z tem lepiej? Po owocach poznać drzewa, a jakież owoce zrodził libertynizm wasz, który żadnych praw i granic znać nie chce? Waszmościn przyjaciel, Bużeński, wyśmiewa się z naszej reguły, z pokory, posłuszeństwa; ale owocem ich jest spokój ducha, z którym my szczęśliwymi się czujemy, a wy?...
Kalas nic nie odpowiadał; myślą pewnie był nawet gdzieindziej.
— Być może — odezwał się po chwili — iż dla Bużeńskiego pobyt tutaj, na ustroniu, w samotności będzie zbawiennym i uspokajającym. Dlatego ja też niebardzo go stąd chcę wyciągnąć, a gdybym nawet zapragnął, dziś to niepodobieństwo. Z ranami temi nie wytrzymałby podróży.
Raz jeszcze uprosiwszy o. Szymona, aby powierzonej sobie historji Bużeńskiego nie rozpowiadał nikomu, może żałując już nawet, że się z nią wygadał — Kalas powrócił do przyjaciela, którego zastał już nieprzytomnym. — Domagał się powrotu Kalasa, kazał go szukać w klasztorze i napadł na niego, zobaczywszy wchodzącego.
— Gdzie ty się włóczysz? przyjechałeś do mnie i dla mnie, a siedzisz w kącie i z mnichami się zabawiasz. Gdzie byłeś?
— U o. Szymona — rzekł przybyły.
— A! stary żołnierz z kresą przez łeb podobną do tej, która i mnie na pamiątkę zostanie. Jakim sposobem wojak przedzierzgnął się w zakonnika i tak w nim wszystko wygasło? Mnie się zdaje, że i ten komedję gra, jak grają ją tu wszyscy.
Kalas, nie chcąc się sprzeciwiać, nie odpowiedział nic.
— Komedjanci — dodał Bużeński. — Słodkie to wszystko, dobre, bez żółci... jakby z nich wątrobę wypruto; ale między sobą, pocichu muszą się jeść...
Przerwał, widząc, że Zerwikaptur mu nie odpowiada i zapytał:
— A o mnie co oni powiadają? hę?
— Rozumiesz przecie, iż przedenmą o tobie nic mówić nie mogą — odezwał się Kalas. — Mają dla ciebie wielką kompasję[27].
— I ja też dla nich. Lecz bylebym się stąd mógł wyrwać coprędzej, bo w tej norze się uduszę...
— Nie możesz narzekać — przerwał Zerwikaptur.
— Dajmy temu pokój — urwał się nagle Bużeński — ty jesteś gładki i akomodujący się wszędzie i zawsze. Sądzę, że gdyby cię nawet wsadzono pod kaptur, nałamałbyś się do niego.
Kalas stanął naprzeciw łóżka.
— Powiedz mi, czy nie lepiej się do położenia każdego zastosować, gdy z niego wybrnąć nie można? Cóż pomoże rwać się, gdy wyrwać niema siły?
— Baba jesteś — zawołał Bużeńskl — baba! Mężczyzna powinien walczyć, zawsze i wszędzie! Walka to życie. Zgniłbym bez niej.
— Sądzę, że masz jej przecie już dosyć — rozśmiał się Zerwikaptur.
— Mylisz się. Upłynęło ze mnie wiele krwi, ale z nią nie wyszła natura... Wstanę takim, jakim się położyłem.
Zerwikaptur zabawił przy Bużeńskim dni kilka, wziął od niego polecenia rozmaite, przyrzekł odwiedzić znowu, i przez czas pobytu poznawszy się i zaprzyjaźniwszy z zakonnikami, opuścił klasztor niemal z żalem.
Pobyt jego cokolwiek wpłynął na uśmierzenie porucznika. Przed przyjacielem mógł się wygadać, wyburzyć, spędzić na nim długo w sobie tajone bóle. Stał się też spokojniejszym nieco, zrezygnował nawet na dłuższy w klasztorze pobyt, którego rana wymagała. Zerwikaptur dla potwierdzenia tego, co Berko o ranach powiadał, przysłał uproszonego lekarza Niemca, nadwornego ks. Ogińskich. Ten, obejrzawszy Bużeńskiego, zostawił instrukcje cyrulikowi i zabronił myśleć nawet o poruszeniu się z klasztoru, dopóki lepsza pora nie nadeszła. Zima właśnie srożyć się zaczynała.
Po odjeździe przyjaciela, po wizycie doktora porucznik znowu, jak powiadał, skazanym został na mnichów.
Oswajał się on z nimi, jak człowiek zwykł się zawsze ze wszystkiem co go otacza powoli zżywać i pogodzić; jednakże uprzedzenia przeciwko zakonowi i zakonnikom, jakie przywiózł z sobą, pozostały w nim niezachwiane.
Gorycz, jaką miał w duszy, oddziaływała zresztą na sposób zapatrywania się nietylko na klasztor, ale i na świat cały.
Niepojętym dla niego było, że tych, jak zwał, komedjantów widział ciągle i zawsze z obliczem wesołem, spokojnem i jakby szczęśliwem. Przypisywał to jednak nawyknieniu do udawania.
Po Nowym Roku Bużeński się czuł tak silnym, że począł wstawać z łóżka. Nie wychodził wprawdzie z izby, ale mógł się po niej przechadzać, z jedną ręką na temblaku i z głową poobwiązywaną.
Pomimo młodości i krwi zdrowej, rany nie wiedzieć dlaczego powolnie się goiły. Z nadtrzaskanej jak się okazało, czaszki, cieniuchne, delikatne jak włos, wychodziły jeszcze kosteczki; ręka nie miała ruchów swobodnych. Ogólny jednak stan zdrowia był dosyć dobry.
Chociaż po bliższem zapoznaniu się z tym niedającym się pohamować Bużeńskim zakonnicy nie mogli dla niego powziąć szczególnej sympatji, spełniali dzieło miłosierdzia zawsze z łagodnością i dobrocią. Przychodzili go zabawiać, znosili jego przykre często żarciki i wyszukiwali środków zajęcia go czemś i wyrwania nudom.
Lecz wszystek ten pokarm duchowy, jaki oni mu podać mogli, dla spieczonych ust zepsutego człowieka był mdłym i niesmacznym.
Potrzeba było nawet ostrożnie mówić z nim, aby nie narazić się na cyniczne z rzeczy świętych szyderstwa.
O. Szymon, który, jak wiemy, sam jeden był w historję życia Bużeńskiego wtajemniczony, może z tego powodu najtrafniej umiał przemawiać do niego. Pewien rodzaj zbliżenia z nim sam porucznik przypisywał przeszłości zakonnika i bliźnie, jaką zestawiła po sobie.
Starzec też nigdy wprost z morałami nie występował, nie rozprawiał z nim; zajmował umysł jego opowiadaniami napozór obojętnemi, o rzeczach i ludziach, jakich spotykał w życiu. Był w tem jednak wybór pewien i umiejętne zastosowanie, którego Bużeński nie domyślał się. Właśnie to stanowiło skuteczność przykładów.
Zima po Nowym Roku złagodniała, powietrze było tak ocieplone, jakby przedwczesna wiosna przyjść już miała. Nudząc się w ciasnej celi, Bużeński domagał się, aby mu choć po korytarzu chodzić było wolno. Cyrulik nie mógł mu wzbronić.
Gdy po raz pierwszy wyrwał się na tę cząstkową swobodę, Bużeński weselszym się stał. Na dole, dawnym obyczajem, w klasztorze były krużganki, otaczające wewnętrzne podwórze, na sposób włoski urządzone. W pośrodku niego stał dosyć nadpsuty, stary posąg Matki Boskiej z kamienia, u stóp którego dawniej wytryskała woda. Dziś już ona, gdy się wodociąg popsuł, nie przypływała. Wkoło były kwatery z bukszpanu i kilka drzewek iglastych. Jeden szczególniej wyrosły smukło jałowiec, który z krzaka wyrobił się na drzewko, był w swoim rodzaju osobliwością.
Krużganki wprawdzie nie mogły iść w porównanie z temi ślicznemi, jakie po sobie czasy dawniejsze pozostawiły w klasztorach z XIII i XIV wieku; lecz budownictwo epoki Odrodzenia, choć siliło się na coś nowego, stworzyło tylko niebrzydkiego hybryda, który przypominał swoich protoplastów.
Galerja ta, obchodząca wkoło dziedzińczyk, zaszklona i przyozdobiona była obrazami i wizerunkami.
W pośrodku na ścianie zawieszony był ogromny krucyfiks drewniany, pomalowany olejno, który, mimo bardzo pierwotnej roboty artysty-samouka wiele miał wyrazu.
Studjów anatomicznych szukać w nim nie należało, ale spuszczona głowa, cierniem ukoronowana, uderzała naiwnie uwydatnioną boleścią.
Każdy przechodzący około figury, zakonnik i braciszek, przyklękał tu i mówił krótką modlitewkę.
Mnogie drzwi, ponad któremi stały napisy łacińskie pobożne, prowadziły do cel i sal dolnych. Pomiędzy niemi ściany wszędzie były pozawieszane obrazami cudów z historji św. Franciszka z Asyżu i jego rodziny duchowej.
Były to płótna stare, kopje z jakichś nieznanych oryginałów, którym lata długie nadały prawie charakter monochronów. Rzadko gdzie odzywała się niedobita farba czerwona lub zczerniała zieloność. Wszędzie powietrze pożółkło, a niebiosy i ziemia dostroiły się do jednego tonu. Potrzeba było dobrze się wpatrzeć w obrazy, aby je od ścian odróżnić...
Baczniejsze dopiero wejrzenie wprowadzało ciekawego widza w ten świat całkiem nowy, inny jakiś, który one przedstawiały.
Nie były to momenta powszedniego życia, ani wizerunki ludzi pospolitych, jakich się codziennie spotyka. Cud tryskał z każdego płótna. Powietrze napełniali aniołowie, od ziemi w zachwycie podnosiły się postacie i stały zawieszone w powietrzu. Straszne męczarnie wywołały uśmiechy. Na niektórych z twarzy tych nieudolny pendzel wyraził jednak uniesienie i ekstazę.
Z obłoków spadające promienie, aureole otaczające głowy, całe sceny odgrywające się w niebiosach, muzyki i chóry aniołów, dramaty grobowe i męczeńskie na ziemi, w sprzeczności z niebem rojącem się istotami powietrznemi — wszystko to przenosiło patrzącego w jakieś wieki i dzieje jakby przez poezję stworzone, w chwili pobożnego marzenia.
W pośrodku, między wielkiemi scenami z żywotów, wisiały gdzieniegdzie portrety, realizmem nielitościwym urągające tym scenom idealnym.
Zjawili się tu wyschli asceci, jakimś ogniem wewnętrznym wygorzeli i spaleni, jak Kapistran; ludzie z twarzami pospolitemi, rysów gminnych, w których świętość kryła się pod pokorną brzydotą; zadumani mężowie, z trupią głową pod krzyżem; święci, do których zstępowali z Komunią anioły, z liljami cherubiny...
Gdy wychodząc z celi po raz pierwszy, spojrzał na ściany porucznik, ogarnął go niemal strach jakiś, tak mu się to wydało dzikie i brzydkie. Nawykł był w malowaniach szukać tylko mdłego wdzięku bez myśli, a tu myśl była dlań spowitą, niedostępną — hieroglifem.
Wolał też odwrócić oczy...
Długi korytarz jednostajny wydał mu się smutnym jak więzienie, a podwórko z posągiem i jałowcem przypominało campo santa w Pizie i cmentarz.
Lecz właśnie promień słońca wdarł się tu, oblał część dziedzińca i zakradł się aż na posadzkę i ściany. Wróble szczebiotały około okien. Tam u góry było życie, za murami swoboda.
Porucznik westchnął, myśląc że przecież kiedyś się stąd uwolni.
Mimowoli przypomniała mu się przeszłość pełna życia, ruchu, dramatu, a w takiej sprzeczności z tym spokojem, który tu od lat kilkuset nie był przerwany na chwilę.
Jak ten zegar czasu niepostrzeżenie się wlókł, jak życie musiało się wydawać długiem!
Bużeński wolnym krokiem przeszedł całe krużganki i przeczytał podpisy pod niektóremi wizerunkami.
Wlókł się tak zadumany, gdy mu o. Anioł drogę zastąpił ze swą twarzą zawsze ożywioną i błyszczącemi oczyma.
— W korytarzu trochę chłodno, poruczniku — rzekł.
— Ba! a mnie w celi naprzykrzyło się już siedzieć — zawołał Bużeński. — Dobrze to wam, coście już w tej skorupie zadomowieni, ale ja do ruchu i zmiany powietrza jestem nawykły...
— Dla rozmaitości proszę w gościnę choć do mnie — rzekł wesoło zakonnik. — Muszę tylko uprzedzić, że u mnie nieład wielki.
— Gdzież ta cela wasza? chodźmy — odparł Bużeński.
— Tu, na dole — mówił, prowadząc już o. Anioł. — Dano mi, właściwie mówiąc, nie zwykłą celę ale widząc, że ja zawsze coś majstruję, miał wzgląd na tę słabość moją.
To mówiąc, o. Anioł otworzył drzwi i Bużeńskiego zaprosił do obszernej izby, którą zajmował.
W istocie celą tego nazwać nie było można, chyba fantastycznym jakimś warsztatem. W kątku o. Anioł miał nędzne łóżeczko i klęcznik, ale to nikło pośród mnogich akcesorjów, świadczących o zajęciach zakonnika.
W pośrodku stał drewniany anioł bez ręki, z którego złocenie i barwy pospadały i grunt tylko jakiś białawy, na którym niegdyś były umieszczone, jakby plamami świecił. Biedny anioł był straszliwie wygięty, wymuszony, w pretensjach, ale stał tak wysoko w kościele, a tak tam był potrzebny, iż go koniecznie należało z ran i kalectwa wyleczyć.
Obok na ziemi leżał święty biskup, jak ze sztywności jego widać było, nierównie od Anioła starszy i w daleko opłakańszym stanie.
Rzeźbiarz z jednej tylko strony nieforemnemu klocowi nadał postać ludzką i to tak nieudolnie, jakby się porwał nad siły; ale wstęga z napisem dowodziła poważnej starożytności pomnika. O. Anioł postanowił mu przywrócić dawną utraconą świeżość.
Na niezgrabnie wyciosanej sztaludze widać było obrazek, dalej do stołu przypięty szrubsztak i narzędzie stolarskie.
Stolik, półki, podłoga po kątach różnemi gratami były zarzucone, pomiędzy któremi i starożytne meble połamane sterczały.
O. Anioł śmiał się, wprowadzając porucznika.
— Widzicie że nie próżnuję — rzekł. — Mam taki już nałogowy świerzb w rękach, że ciągle coś robić muszę, co mi jednak nie przeszkadza modlić się.
Bużeński obejrzał się, siadając.
— Ale, mój ojcze — rzekł — ja tu pośród tego łomu nie widzę ani jednej rzeczy, któraby waszej pracy warta była.
— Ba! ba! — odparł o. Anioł. — Tak to się wydaje. Pamiątkom sztuki czas nadaje cenę. Są to świadectwa rozmaitej pracy, nieudolności i walki człowieka z myślą. Często dzieło sztuki wydaje się na pierwszy rzut oka zupełną brzydotą. Ale my patrzeć nie umiemy. Powoli, gdy człowiek wnikać zacznie, rozglądać się, znajdzie w tem coś przedziwnie naiwnego... czego najwyższy kunszt nie dosięga. Są to, wierzcie mi, drogie pamiątki... Mój anioł ten, taki wykrygowany, nosi na sobie piętno wieku, równie jak sztywny ów biskup...
Porucznik ruszył ramionami.
— Przepraszam cię, ojcze — rzekł — to co mówisz, przypomina mi ludzi, którzy smakują w pająkach i smażą sobie żabki dla popsutego podniebienia... Ja wolę wołowinę.
— Moje smakoszostwo — roześmiał się Anioł — nie przeszkadza mi prawdziwie pięknych rzeczy cenić. Lecz wieleż jest dzieł ręki ludzkiej, które byłyby całkowitemi arcydziełami?
Ziewnął porucznik, ale bacznie się przypatrywał...
— Juściż u was wszystkie cele tak nie wyglądają, jak wasza — rzekł.
— A! nie — zawołał Anioł — i prawdę powiedziawszy, nadużyciem to jest, że ja, zamiast pracować duchem, robię coś rękami, ale... caro infirma.[28].
— Ja już jednak wolę was, niż tych innych próżniaków — dodał Bużeński.
— A któż u nas próżnuje? — odparł z podziwieniem o. Anioł. — Mylicie się. Pomiędzy mną a ojcami innymi ta tylko różnica, że oni w istocie pracują, a ja się bawię. O. Serafin po całych dniach w księgach siedzi; o. Gabrjel pomaga w parafji, układa kazania; Szymon ciągle w rozjazdach, a gwardjan ma na głowie cały konwent.. Dodawszy do tego obowiązkową modlitwę...
— Jakże wy możecie to nazywać modlitwą?
Zarumienił się o. Anioł.
— Mój Boże — odezwał się — rybak dwadzieścia razy wędkę zarzuca, nim ułowi płotkę, a nam nie wolno zarzucić modlitwy w duszę, aby z niej dobyła zastygłą pobożność. A i tak powtarzamy modlitwy, lecz wierzcie mi, że niezawsze bez skutku.
— Wyście sofistą — rzekł Bużeński — a ja prostem dziecięciem natury. Wszystkim nam pono lepiejby było do niej powrócić.
— Do natury? zapytał zcicha o. Anioł — to chyba do zwierzęcia, boć ono jej najwierniejsze jest; ale w niem duszy niema.
— Duszy? — podchwycił porucznik, ruszając ramionami. — Dajmy już pokój, zadalekośmy zajechali, a jam gotów powiedzieć jaką niedorzeczność, która wam przykrość sprawi. Jak wam ręce, tak mnie język świerzbi.
Roześmiał się o. Anioł, spoglądając na niego.
— Przyznam się wam — rzekł po przestanku Bużeński — żem nigdy tego pojąć nie mógł, jak człowiek przy zdrowych zmysłach od rodziny, z czynnego życia, może dobrowolnie pójść zakopać się w takiej dziurze?
— W istocie, dla pana porucznika to może być niepojętem — odparł o. Anioł. — Argumentu tego, że my tu Boga chwalimy i Bogu służymy, nie chcę używać, bobyś pan porucznik go nie akceptował[29], ani też że ludziom służymy, pocieszamy ich, krzepimy itp. Ale proszę sobie powiedzieć, że myśmy chorzy i że to jest szpital. Iluż to ludzi nie ma dosyć siły woli, aby sobą na świecie sterować, ilu nie umie sobie poradzić ani na zdobycie chleba bez sromu i grzechu, ani na uzyskanie pokoju! Naówczas klasztor przytułkiem, posłuszeństwo dobrodziejstwem. Gdy nie stanie klasztorów, pomnoży się liczba bezchlebnych ludzi, występnych i samobójców.
— Ba! ba! ba — zakrzyknął porucznik. — Jabym jednego dnia wszystkie klasztory poznosił i pozakładał w ich miejsce fabryki.
O. Anioł się roześmiał.
— Wierzcie mi, kochany panie — rzekł — iż nic nie zastąpi tej miłości, która buduje klasztory i wznosi ołtarze. Pomnożą się fabryki, a z niemi ich ofiary. Nie samym chlebem żyje człowiek. Ale...
— Ale my, o. Aniele, nie zrozumiemy się nigdy — zawołał Bużeński.
— Nigdy? — nie. Za to ręczyć nie można, ale dziś — to prawda.
Gwardjan, który się właśnie dowiedział o pierwszem wyjściu chorego i chciał mu powinszować, wszedł w tej chwili do celi, uradowany i z twarzą jak zawsze jasną.
— Jakże mnie to cieszy, że porucznik uczułeś się lepiej — zawołał.
— Ojcze szanowny — rzekł, powstając, Bużeński — lepiej mi niewiele, alem się okrutnie znudził...
— No, a u o. Anioła jest się czem zabawić.
— Kłócimy się — rzekł Bużeński.
— Jest to także rozrywka — odparł gwardjan; — ale jeżeli już raz jesteś pan porucznik na nogach, czy nie mógłbym prosić do refektarza? Mamy gościa, jest podkomorzy Bielski.
— Ba! — skrzywił się porucznik — znacie przysłowie: na bezrybiu i rak ryba.
— O! o! — zawołał gwardjan, zgorszony nieco zastosowaniem przysłowia do podkomorzego.
Bużeński refektarza dotąd nie widział, poszedł więc za o. gwardjanem.
Rozmiary jego świadczyły, że fundator klasztoru daleko większą ilość mnichów przypuszczał, niż się później znaleźć miała. Jak celi dość teraz stało pustych, tak i refektarz mógł objąć dziesięć razy większą liczbę, niżeli ta, jaka tu zwykle zasiadała do stołu.
Sala sklepiona była ogromna. Zdobił ją, tak samo jak kurytarz, krucyfiks olbrzymi, przy którym stały z drzewa rzeźbione figury M. Boskiej, św. Jana, a poniżej klęczał Franciszek święty.
Stała też na uboczu zaniedbana katederka, z której czasu jedzenia we wszystkich klasztorach czytywano Żywoty, lub inne pisma pobożne. Proste stoły i ławy, a na części jednego z nich nakrycie ubogie, smutno kryły się w tej wielkiej pustce.
Porucznik, który się napatrzył obrazków, już wkońcu XVIII w. bardzo rozpowszechnionych, wystawiających opasłych mnichów, wśród baryłek wina i tłustych gęsi i kapłonów — zdziwił się temu posępnemu refektarzowi, w którym cienkusz piwny i olej w powietrzu czuć było. Miejsce wcale się nie nadawało do tych bachanalij, o które i on ich posądzał. Wiedział zresztą z doświadczenia własnego, że stół był bardzo skromny, a braciszek kuchmistrz, oprócz stokfiszu, nic tak dalece gotować nie umiał.
Na osobnym rogu stołu przysposobiono nakrycia dla podkomorzego i porucznika.
Bielski, trochę już zapomniawszy o wrażeniach jakie na nim uczynił Bużeński, będąc charakteru wyrozumiałego i przyjacielskiego, powitał go wesoło, winszując mu polepszenia na zdrowiu. Ale ten pokazał mu rękę wiszącą na chustce.
— Nie mam się czem chwalić — rzekł — ręka zawsze jeszcze jak była nabrzmiała i goić mi się nie chce, a biedni bernardyni pokutują za to, zmuszeni znosić naprzykrzonego gościa.
Gwardjan zaprotestował.
Podkomorzy, który nowiny chętnie łapał i zwoził, zbliżył się do Bużeńskiego z taką miną, jak gdyby miał mu coś do powiedzenia.
— Czytujesz asindziej gazetę księdza Łuskiny — zapytał.
— Nigdym się w gazetach i bibule w ogólności nie kochał — odparł porucznik, pogardliwą robiąc minę — a tu nikt pono nigdy gazety nie widział.
— Bo my jej nie potrzebujemy — przerwał o. Rafał. — Dowiedziona rzecz, że najświeższe i najpewniejsze wiadomości rozwozi poczta pantoflowa. My się nią kontentujemy... resztyśmy nie ciekawi.
Podkomorzy zdawał się czegoś szukać w kieszeni, ale powoli i ociągając się.
— Prawda to — dodał — że gazeciarze częstokroć i nieprzyjemne wiadomości podają, ale człowiek o złem i dobrem wcześnie winien być poinformowany, aby jednemu zapobiegł, a z drugiego korzystał.
Wtem zwrócił się do Bużeńskiego.
— Z domu i od najbliższej rodziny nie miałeś pan wiadomości?
— Zdaje mi się — rzekł zapytany — że już podkomorzemu mówiłem o tem, jako dziwnym składem okoliczności ojca jednego tylko mając z rodziny i z tym nie mam żadnych stosunków. On się mnie wyrzekł, a ja nawet rodzonemu ojcu narzucić się nie chcę.
Ubodło widocznie pytanie Bużeńskiego, który zdał się czekać na objaśnienia.
— Zawsze jednak los ojca musi porucznika obchodzić — odezwał się podkomorzy, zwolna papier wyciągając z kieszeni tylnej kontusza.
— To się rozumie! — zawołał niecierpliwie Bużeński. — Cóż tedy?
— Oto co pisze ks. Łuskina — dodał, rozkładając ćwiartkę papieru szarego i szukając po niej oczyma Bielski.
„Dnia wczorajszego w kościele Ś-go Krzyża, jm. ks. biskup Młodziejowski pobłogosławił związek małżeński, który połączył dwie dostojne rodziny. Jm. pan kasztelan Bużeński, wdowiec po... zaślubił jm. pannę podstolankę Różę Zabłocką. Licznie zgromadzona familja, nowożeńcy, przyjaciele i kolegaci podejmowali byli później sumptem wielkim, z okazałością przez oboje państwa podstolich. Jutro udają się do rezydencji kasztelana, dokąd zaproszeni goście towarzyszyć im mają.“
Porucznik słuchał, a twarz mu się wyrazem ironicznym wykrzywiła. Ręką zdrową pokręcił wąsa i milczał.
— Szczęść Boże! — odezwał się po chwili — kasztelan ma sześćdziesiąt z okładem, a jeśli się nie mylę, podstolanka Jezusowe latka; małżeństwo dobrane i czemuby szczęśliwem być, a konsolacyj[30] się doczekać nie miało? Rycerska odwaga jest u nas we krwi — dodał — boć ożenienie to jej dowodzi.
Milczeli wszyscy. Porucznik patrzył na stół.
— Spodziewam się tego — szepnął — że kasztelan, nie mając pociechy z jedynego syna, który mu się nie udał, zapragnie popróbować szczęścia; ale że podstolanka się zrezygnowała na oddanie mu ręki...
Nie dokończył Bużeński. Podano właśnie prostą ale starą wódkę gościom, po którą, mimo zakazu cyrulika i porucznik sięgnął. Gwardjan mu przypomniał przepis, lecz ręką machnąwszy, porucznik rzekł tylko:
— Co ten judasz zna?
Zabrali się więc do jedzenia.
Bużeński, choć jawnie silił się na to, aby nie okazać, iż odebrana wiadomość podziała na niego, był milczący.
Wiedział dobrze, znając ojca swego, że małżeństwo zawarte głównie na celu miało okazanie mu zupełnego rozbratu i było niejako zemstą za postępowanie jego z ojcem.
Dotknęło go to więcej, niż sam się spodziewał, ale czuł zarazem, iż kasztelan był usprawiedliwiony.
— Wdzięczen jestem podkomorzemu — rzekł — za udzielenie mi wiadomości, bo, jak ono jest to jest, list kondolencyjny kasztelanowi odemnie się należy.
Bielski spojrzał nań zdziwiony.
— Gratulacyjny — poprawił.
— Ja stoję przy swojem — odparł porucznik — mam bowiem przyjemność znać pannę podstolankę. Swojego czasu była to piękność upajająca jak wino, ale lata je w ocet zmieniły, a kasztelan kwas ten pić będzie musiał.
Ruszył ramionami.
— Posag — dodał — wcale nieznaczny, a wymagania będą wielkie, fortuna zaś kasztelana znacznie jest uszczuplona i ja nawet na niej jestem na pięćdziesiąt tysięcy intabulowany, których teraz rychło potrzebować będę.
Milczeli wszyscy.
— Na nieszczęście — kończył, gorączkowo się rozgadując Bużeński — trzyma mnie tu ta rana, a cyrulik niepoczciwy jakby naumyślnie jej nie goi.
— Przecież i Niemiec doktór, jak słyszałem — wtrącił zawsze dobrze poinformowany podkomorzy — prędkiej rekonwalescencji nie obiecywał.
— Cóż waćpan dobrodziej chcesz! — cyrulik żyd, a doktór Niemiec, znają się jak łyse konie...
Obiad, chociaż dla gościa był nieco wykwintniejszy i naleśnikami pomnożony, skończył się rychło i braciszek posługujący pozbierał talerze. Pozostali jednak wszyscy w refektarzu, a i księża także, po skończonym swoim obiedzie, powoli się do tego zaludnionego końca stołu przybliżać zaczęli.
Znaleźli się tu o. Szymon, Anioł, Gabrjel, a nieco opodal stał z surową swą twarzą milczący o. Serafin, który mało się do Bużeńskiego zbliżał.
Gwardjan nie odchodził, dosiadując dla Bielskiego.
Ten, korzystając z milczenia porucznika, półgłosem udzielał zakonnikom bieżących nowin z sąsiedztwa. W skład ich wchodziły i odwiedziny nieznajomej kobiety u Wojakowskich, na których opowieść nastawiał ucha Bużeński.
— Słowem — kończył podkomorzy wesoło — my, cośmy tu w okolicy przeżyli lat kilka bez żadnego ewenementu,[31] tak dalece żeśmy spaloną szopą na Wólce rok się prawie karmili, szukając ognia przyczyny — mamy na to nowe lato nowin rarytnych poddostatkiem. Zabitego szlachcica, o którym nie wie nikt co za jeden był, ani kto go uśmiercił, nabiegających nieznanych ludzi...
— No i rannego mnie dodaj, panie podkomorzy — wtrącił Bużeński.
— Ale pewnie — rzekł Bielski — i to na pierwszem miejscu stawię; a ludzie, skłonni zawsze do związywania rzeczy nawet z sobą żadnego nie mających związku, łącza to wszystko w jeden snop.
— Hm — przebąknął zadumany Bużeński — może i nie bez racji. Ale nie umiałbyś mi, szanowny podkomorzy, powiedzieć, jak ta niewiasta wyglądała, która przyjeżdżała tak troskliwie o papiery po nieboszczyku się dopytywać? Stara, młoda?
— Niemłoda, o ile mi rozpowiedziano, z tego co Wojakowska mówiła — rzekł Bielski — wcale niemłoda.
Porucznik ramionami potrząsnął.
— Z tego wnosić należy — dodał — że sprawa zmarłego anonymusa[32] musi się wyjaśnić, gdyż są ludzie, których on obchodzi.
— Dowiedziona rzecz — objaśnił podkomorzy — że nawet najtajniejsze arkana[33] wkońcu czas — edax ale i genitor rerum[34] — rozświeca... Wszak nawet owa maska żelazna francuskiego więźnia, o której tyle pisano, podniosła się po śmierci.
Oo. bernardyni, którzy o masce nie wiedzieli, spojrzeli po sobie.
— Groby najlepiej zostawić w pokoju — odezwał się aforystycznie[35] o. Serafin; — nie badajmy ich tajemnic a sprawiedliwości Bożej pomstę nad grzesznymi powierzmy.
— Sit eis terra levis[36] — dodał o. Gabrjel.
Zamilczano.
Z posępną twarzą Bużeński wyszedł powoli, przeprowadzany przez o. Anioła.
Powiedli wszyscy oczyma za odchodzącym, a o. gwardjan wskazał nań podkomorzemu.
— Może lepiej było choremu tego nie komunikować — szepnął.
— Dlaczego? — podchwycił Bielski. — Owszem! Doszłoby go to z innej strony, a mężczyzną jest i ma dosyć energji, aby znieść co los zsyła, albo raczej co sam sobie zgotował.
Westchnął ks. gwardjan i dodał ze smutkiem:
— Nie uwierzysz pan, jaką mamy wszyscy litość nad tym człowiekiem. Patrzymy na niego, jak na owo dzikie stworzenie, rzucone do klatki, które zamiast w niej siedzieć spokojnie, rzuca się i bije o ściany. A jest-że widok przykrzejszy nad człowieka buntującego się przeciw woli Bożej i próżną walką z losem wycieńczającego się?
Przeżegnał o. Rafał stronę, w którą odszedł Bużeński i szepnął:
— Niech mu Bóg miłościw będzie!..
Nadchodziła wiosna. Jak gdyby z tą porą roku, która świat do życia rozbudza i w poruczniku krew żywiej płynąć zaczęła, wyglądał oknem, otwierał je, tęsknił, narzekał, a właśnie teraz, gdy mu z klasztoru wyjść najpilniej było rany obie zajątrzyły się niespodzianie i stan chorego się pogorszył.
Berko dowodził, gdy go Bużeński łajał i targał nielitościwie za włos, że on sam winien temu.
— Trzeba być spokojnym: pan w sobie krew poburza. Na to lekarstwa niema ani doktora, kiedy kto chce sam być chorym.
Gniewał się Bużeński, nie chcąc tych dowodzeń słuchać.
— Osioł jesteś! — krzyczał. — Gdybym się dostał w ręce tego, co mnie po pojedynku z Salmisem leczył, jużbym dawno zdrów był.
Berko ramionami ruszał.
Niewola ta w celi tak znużyła Bużeńskiego, że skoro tylko zaświeciło słońce, choć powietrze było chłodne, żadnych nie słuchając przestróg i refleksyj, wybiegał to do stajen, to do ogrodu.
Z litościwych ojców, choć towarzystwo porucznika wcale im przyjemnem nie było, a często nieznośnem, gdy w cyniczne swe wpadł usposobienie, zawsze ktoś mu towarzyszył lub był w pogotowiu go rozrywać.
Z wiosną spodziewał się Bużeński odwiedzin swego Kalasa, ale ten mu dał znać, że od chorągwi jeszcze absentować[38] się nie może.
Wszystko to razem niecierpliwiło go do najwyższego stopnia. Zmęczony bezczynnością i bezbarwnością jednostajnego życia, często błądził jak męczennik po klasztorze całym i z biedy i nudów, zwiedzał wszystkie jego zakątki.
Tak dnia jednego, niespodzianie klucz w zamku zobaczywszy we drzwiach bibljotecznych, wiedząc, że tam pewno znajdzie o. Serafina, choć z nim najmniej miał stosunków, — przez prostą ciekawość wsunął się do wielkiej sali, której dotąd jeszcze nie oglądał.
Odpowiadała ona rozmiarami na dole znajdującemu się refektarzowi, lecz okna większe czyniły ją świetlejszą i weselszą od niego.
Fundator konwentu, choć wiedział, że zadaniem zakonu św. Franciszka nie była uczoność, ale praktyka pobożności i czyny nieustannego miłosierdzia a pokory — chciał, aby im nie zbywało i na pokarmie dusznym.
Przewidział to, że w licznem zgromadzeniu znajdzie się zawsze kilku, lub choćby jeden, któremu czytanie i studja będą potrzebą i rozkoszą. Pierwiastkową bibljotekę, dosyć już przy założeniu liczną i zaopatrzoną w dzieła kosztowne, pomnożyły potem wieki powoli darami różnemi, nieznacznym przyrostem rękopisów i przypadkowo tu ściągającemi się księgami.
Wielka sala cała była odziana szafami skromnemi, ale dla niej umyślnie zbudowanemi i dziś półki jej tak były pełne, że w niektórych musiano po dwa rzędy umieścić.
Nieco występujące dolne kompartymenty[39] szaf mieściły foljanty, rzadko przez kogo poruszane i kosztowniejsze rękopisma.
Na ogromnym stole wpośrodku, przy którym kilka drewnianych krzeseł się znajdowało, leżały książki, powydobywane dla użytku, lub przeznaczone do oglądania ciekawym.
Tu też stał staroświecki globus, pewnie fundatora pamiętający, u góry dobrze pyłem przysuty.
Cisza jakaś i spokój panowały w tym przybytku, którego sufit malarz ten sam, co kościół przyozdabiał, okrył zbladłem malowidłem, wystawiającem Sapientią,[40] wedle religijnego jej pojęcia i symboliki.
U okna, z wielkim na kolanach foljałem pism Bernarda świętego, siedział o. Serafin. Tu on zwykł był spędzać znaczniejszą część dnia, wolną od obowiązków w chórze i poza kościołem i klasztorem.
Nawet zimą, choć bibljoteka nie była opalaną, wytrzymywał w niej i dowodził, że nie pieszcząc się, powietrze znośnem tam było.
Zobaczywszy wchodzącego, który się wsuwał dosyć ostrożnie i cicho, jak na zawadjakę, o. Serafin wstał, foljant położył na stole i postąpił kilka kroków.
— Ciekawość mnie i tu przyprowadziła, odezwał się porucznik, rozglądając się. — Piękny zbiór książek! Szkoda że mało komu przystępny, bo to wszystko być musi łacina i teologja.
— Po większej części — rzekł ręce zakładając w rękawy, o. Serafin. — Jednakże dobroczyńca nasz, zakładając konwent, opatrzył go i w to, co ciekawości ludzkiej dogodzić mogło. Są podróże dawne, są dzieła piękne o historji naturalnej w której wszechmocną rękę Bożą podziwiać można.
— Ojciec tu królujesz sam — dodał Bużeński — bo wątpię, aby inni czas mieli i ochotę do czytania.
— I owszem — odparł o. Serafin. — Przychodzi często o. Gabrjel, żywi się o. Anioł, pożyczają czasem dzieł potrzebnych duchowni.
O. Serafin, który kochał tę swoją bibljotekę i wysoko ją cenił, począł pokazywać bogactwa, na których porucznik poznać się nie mógł. Zaimponowały mu jednak oprawą Bolandyści i Summa św. Tomasza, foljanty nad któremi stanął zamyślony.
— Życiaby ludzkiego nie starczyło, chcąc to wszystko przeczytać — rzekł, uśmiechając się; — zapewne są ludzie już do tego stworzeni, którym i przyjemność to sprawia i czas zajmuje, bo z nim nie wiedzieliby, co począć. Ale życie na to człowiekowi dane, aby żył, a nie żeby ze zeschłemi myślami miał do czynienia. Wszak-ci to jak rośliny w szkolnych zielnikach, gdzie pozapuszczane są kwiaty, które straciły woń i barwę.
— Myśl nie usycha nigdy — odezwał się o. Serafin. — To w niej cudowne, że zrodzona przed wieki, jak owe ziarna, o których powiadają że je przy egipskich mumjach znaleziono, posiano i poschodziły — odradza się po tysiącu latach w ludziach nowych i puszcza bujno.
— A cóż z niej, jeśli się nie staje czynem? zapytał Bużeński.
— Sama ona największym z czynów ludzkich — rzekł łagodnie o. Serafin — a obok tego niezaprzeczonem jest, iż czyny rodzi.
Bużeński się ironicznie uśmiechnął.
— A! mój ojcze — odezwał się — iluż to bohaterów czytać i pisać nie umiało, nie uczyło się niczego...
— Alboż myśl tylko przez czytanie i pismo się krzewi? — spytał zakonnik. — Długo u ludów wielu, u wszystkich niemal, pismo było w małem używaniu, szła myśl z ust do ust, tradycją, nie potrzebowano jej zapisywać. Cudowniejsze to jeszcze, że ją ludzie czytali w dziełach Bożych, w naturze — bo niema kamienia, coby nie mówił do człowieka. I Pismo święte powiada, że gdy głos ludzi milknie, głazy wstają.
Bużeński słuchał z uwagą.
— Wszystko to być może — odezwał się — jednakże trzeba stworzonym się czuć do karmienia tym pokarmem...
— Dosyć na to woli — rzekł o. Serafin.
— Ja się temu tylko dziwię, że człek ze krwi i kości może się czuć szczęśliwym, żyjąc bez życia i ograniczyć tą strawą.
— A być sytym i szczęśliwym — dodał o. Serafin.
— Szczęśliwym? hm... — podszepnął Bużeński.
— Tak jest — potwierdził zakonnik — zupełnie szczęśliwym. Żyliście i żyjecie w świecie ruchu i czynu cielesnego, panie poruczniku, wiecie więc, bo was tego nauczyć musiało doświadczenie, że po wszystkich tych tak zwanych rozkoszach ziemskich następuje znużenie, rozczarowanie, przesyt i smutek, często gorzej, bo zgryzota i rozpacz.
— Toć właśnie stanowi życia dramat, mój ojcze, złożony z jasnych dni i czarnych nocy. Pod pogodnem niebem bez chmury i zachodu słońca człowiekby nie wyżył.
O. Serafin uśmiechnął się.
Zaczęli zwolna przechadzać się około stołu. Rozpoczęta rozmowa przerwaną została.
— Im dłużej u was w klasztorze tym siedzę — odezwał się porucznik — tem zamiast lepiej was rozumieć, coraz mocniej podziwiam... Młodość moja waszego ukojonego wieku pojąć nie może.
— Są i młodzi między nami — przerwał o. Serafin — a ci nie tęsknią do tej burzy, od której się tu schronili.
— Tak, jest to przedsmak grobowego milczenia i pokoju... Jest to owo średniowieczne in pace[41] żywcem zamurowanych.
Roześmiał się zakonnik.
— Którzyby za nic muru, co ich otacza, zburzyć nie dozwolili — dokończył spokojnie.
Pomimo woli burzliwy i cyniczny Bużeński, tu w atmosferze bibljotecznej, przy tym poważnym mnichu, który mu się nie dawał przekonać i tak mężnie, a spokojnie bronił swej sprawy, czuł się jakby spętanym i nieswoim.
Ciekawość go tu wprowadziła... Obejrzał się na malowany sufit i alegoryczną świątynię mądrości o siedmiu wieżycach, po szafach, z których wiele pootwieranych całe rzędy ksiąg jak białych zębów mu pokazywało, pokłonił się o. Serafinowi i wyszedł.
Niedostępny wrażeniom tego rodzaju, jakie go tu spotykały na każdym kroku, Bużeński czuł się jednak jakby zachwianym w swych pojęciach.
Literatura współczesna francuska nauczyła go widzieć fałsz w tych instytucjach, komedję w tych obyczajach, które on, oglądając zbliska, znajdował — wedle siebie — obłędem, ale nie widział tu ani owej hipokryzji[42] zapowiedzianej, ani udawania i przymusu.
Gniewało go to niemal, iż wszystkich znajdował życiem swem szczęśliwych i dziwnie na duchu spokojnych, a niedostępnych pokusom jego słów argumentom i urokom tego świata, do którego on wzdychał.
Zmęczony i upokorzony tem widowiskiem, mruczał pod nosem: „Wałachy! trupy!“
Z bibljoteki, ażeby stęchliznę jej wydychać, pociągnął do ogrodu. Tu znowu widok opasujących go murów rozgniewał Bużeńskiego.
— Niewola! więzienie!
Lecz pierwsze znamiona rozwijającej się wiosny kazały mu zapomnieć o klasztorze. Tajemniczy ów związek myśli i wrażeń, który wonią kwiatka często przypomina dawno ubiegłe lata i pewne godziny przeżyte — rozbudził w nim widokiem zieleni i pączków, latających owadów i ptaków cały szereg wspomnień przeszłości.
Przesunęły się przed nim dzieciństwo, młodość, podróże, pobyt w domu rodzicielskim i zagranicą; potem owa miłość dla pięknej Emilji i wszystkie jej następstwa.
Zstępując w ten grób pogrzebanych swych nadziei, przypomniał też sobie słowa świeżo słyszane o. Serafina, że wszystko niemal w życiu zostawia po sobie przesyt i rozczarowanie.
Do niego się to stosowało w najściślejszem wyrazu znaczeniu. Nie było w jego skarbnicy przeszłości ani jednego klejnotu nieoprawnego żałobą, niepokalanego goryczą.
Ze wstrętem odwracał się od tego, ku czemu serce niedawno biło jeszcze. I myślał, ażali w przyszłości takichże samych owoców nie zbierze...
Co miał czynić po wyjściu z tego szpitala, który go w takiej trzymał niewoli? — nie wiedział jeszcze.
Dramat jeden został skończony, zasłona zapadła; nie pozostawało nic, tylko drugi rozpocząć.
W głębi serca zgniecionego znajdował tak żywe jeszcze uczucie dla niewiernej, dla tej, którą takim sromem publicznym ukarał, — iż pytał się z trwogą sam siebie, czy nie będzie zmuszonym namiętnością bezrozumną pójść, paść przed nią i błagać o przebaczenie?
Na samo to przypuszczenie ogarniała go złość taka przeciwko samemu sobie, taki wstyd, iż zdawało mu się, że z rozpaczy mógłby sobie odebrać życie.
A jednak silił się napróżno, aby przemóc się i zapomnieć.
Coraz z większą siłą i potęgą barw stawał przed nim wizerunek tej kobiety, tak cudownie pięknej, tak na świecie zdawającej mu się jedyną.
Śnił o niej i marzył nieustannie, a gniewając się na samego siebie, przypisywał to klasztorowi.
— Gdybym się tylko mógł stąd wyrwać — powtarzał — to widma te poszłyby precz. Samotność i nudy mnie dręczą... ta cisza...
Żywy chód, który posłyszał za sobą, zbliżający się zapowiadać mnicha, zmusił go odwrócić się w tę stronę skąd pochodził.
Z okrzykiem radości, zobaczywszy przyjaciela Kalasa, pospieszył ku niemu.
— A! niepoczciwy, żeś mi tak długo kazał czekać na siebie! Ale ja się tu piekę, jak św. Wawrzyniec na ruszcie. Widzisz, że nauka nie idzie w las i że wiem o męczeństwie św. Wawrzyńca, jak gdybym był jego świadkiem. Kalasie! umieram, zwarjuję!
— No, ale ręka i głowa?
— Cyrulik judasz, łotr, zdrajca! — Wystawże sobie... każą mi jeszcze cztery tygodnie rekolekcyj tu odbywać. Grywam w szachy, w warcaby, w marjasza na fasolę i wściekam się. Powietrza! słońca! swobody!...
— Ale naprzód wyzdrowieć trzeba — śmiał się Kalas. — Cierpliwości!
Bużeński milczał.
— Wiesz o kasztelanie? — wybuchnął nagle, głowę podnosząc. — Naiwny bałwan, sąsiad klasztoru, za specjalik przywiózł mi co najrychlej miłą wiadomość o jego marjażu.
— Spodziewam się, że cię to ani zmartwiło, ni zdziwiło — rzekł Kalas. — Mógłżebyś się nie spodziewać tego? byłbyś chyba naiwnym.
— Przewidywałem — prawda — odparł Bużeński — a jednak uczyniło to na mnie wrażenie... Podstolanka moją macochą! Biedny stary! bo nie wątpię, że ona mnie pomści.
— Mylisz się; o ile wiem, przynajmniej dotąd — zaczął Kalas — głoszą wszyscy, że jest najsłodszą z małżonek, że kasztelan cały majątek zapisał jej na przeżycie i że odmłodniał szczęśliwością.
Tu Kalas głos nieco zniżył.
— I ja też, jak ów naiwny sąsiad, — dodał — przywożę ci nowinę, z tą różnicą, iż moja jest pomyślną...
— Cóżby to było? — kwaśno spytał Bużeński i stanął.
— Panna Emilja Mościska wyszła zamąż — rzekł, patrząc mu w oczy Kalas.
Porucznik rzucił się i pobladł, usta zacięły mu się, jak gdyby go największy gniew porywał.
— Do miljona!... a to mi dobra nowina! — krzyknął.
— Jakto? — odstępując krok, dodał Kalas — co tobie? Chciałeś tak dalece na niej zemstę rozciągnąć, ażeby jej nawet wyjścia zamąż zabronić? Wiesz jak ojciec jest bogaty, jak ona piękna. To było można przewidzieć.
Bużeński zdrową ręką chwycił za ramię przyjaciela i zatrząsł nim silnie.
— Jakżeś ty nie odgadł, ślepy człowiecze, że ją dotąd kocham, że ja szaleję?...
— Nie, tegom nie przypuszczał — rzekł Kalas — ani przypuściwszy, mógłbym zrozumieć. Tak! to w istocie jest szaleństwo.
Ręka opadła Bużeńskiemu, który stał jak skamieniały. W twarzy wyraz boleści wykrzywił ją i zmienił straszliwie.
— Upamiętaj się — odezwał się przyjaciel — to wprost sensu nie ma. Po tem, coś uczynił, jakżeś mógł przypuszczać...
— Ale ja nie przypuszczałem, nie spodziewałem się niczego, chyba zabić ją, aby się pozbyć męczarni — począł Bużeński. — Cóż chcesz? jestem głupi warjat.
Kalas odwrócił się od niego zniecierpliwiony.
— Gadać z tobą nie można.
Ochłonął nieco porucznik. — W uliczce, na której stali, tam i nazad zrobił kroków kilka, kręcąc się bezprzytomnie.
— Za kogoż poszła? kiedy? — począł badać.
— Naprzód oprzytomnij, ochłoń, uspokój się, potem gadać będziemy — rzekł Kalas.
Porucznik tarł czoło.
— Bierzesz mnie na tortury! Gadaj! — krzyknął.
Zawahawszy się nieco i popatrzywszy na Bużeńskiego, Zerwikaptur zwolna rozpoczął rację[43].
— Słyszałeś pewnie o tym panu wojewodzie in partibus infidelium[44], którego krzesło zostało poza nowemi granicami, a on sam wewnątrz... Zostały tam i bardzo odłużone majątki białoruskie, tak iż senator z młodym swym dziedzicem, niemal był na łasce króla, koligatów i imienników.
Rozumiesz to dobrze, że gdy się było wojewodą i ma się wojewodzica, chciałoby się aby on nie zeszedł na łaskawy chleb krewnych... Chłopak wcale kształtny, ale głowa do pozłoty... Czy wojewoda w całej rozciągłości znał historję panny, dosyć w kraju znaną, czy mu wyperswadowano, że ona jest potwarzą, nie wiem... Mościski potrzebował wydać córkę, on gwałtownie chciał syna ożenić bogato. Pośrednicy w to weszli, zawieziono pretendenta, zaprezentowano — umowa i intercyza zawarte zostały z niezmierną łatwością i natychmiast ślub nastąpił.
Król ozdobił nowożeńca orderem swojego imienia do ślubu; młode małżeństwo jest w Warszawie i w łaskach pani krakowskiej...
Wojewodzicowa robi furorę... wszystkie panie są zazdrosne... Strojami i elegancją je zaćmiewa.
Bużeński słuchał.
— Wszystko to są preliminarze — odezwał się — ale gadaj mi, jakże ona sama sobie radzi? co mówią nie o strojach i piękności, ale o niej? Jest trusią, czy zuchwałą?
— Znasz ją — rzekł Kalas — zdaje mi się, że powinienbyś się domyśleć. Jaką była, taką pozostała. Śmiałą aż do zuchwalstwa, swobodną i wesołą, jakby w sercu krwi przelanej nie nosiła. Srebrny jej śmiech, na pokojach królewskich się rozlegający, porównywają do śpiewu ptaszka jakiegoś. Męża zawojowała tak, iż go dziś już zdeptanym nazywają pantoflem... króluje! Cóż chcesz — ma piękność i odwagę.
— Zwyciężyła! — mruknął Bużeński — ale ja przecież kiedyś wyzdrowieję, do stu katów! i pojadę się tam zaprezentować. Mościski mnie nie ubije wprzód... Śmiałą jest, ale i ja mam odwagi trochę!
Kalas nie odpowiadał długo; porucznik skorzystał z tego i począł z wielkim pośpiechem:
— Zaprawdę wielebym dał, żebym prędzej mógł dojechać do Warszawy i żeby mi się nie wyślizgnęła ofiara! Drżę na tę myśl, że mogę wyjechać, zakopać się na wsi i zrehabilitowawszy w ten sposób nie pokazywać już w stolicy. A! podła ta ręka! — krzyknął z niecierpliwością.
— Ręka — przerwał Kalas — ale i blizna okropna na głowie. Część jej ogolona.
— Wziąłbym perukę! — zawołał Bużeński. — Co mi tam! pięknym być nie chcę, ale — strasznym.
— Zdaje mi się, że oni ci nie uciekną — począł Kalas — ale mówmy na serjo. Napadli cię raz Mościscy, a nic nie ręczy za to, że sprawa z nimi skończona. Gdy ci przyjdzie wyjeżdżać stąd, jestem przekonanym, że wiedzieć będą i czatować. Ludzi znajdą... Potrzeba więc nadzwyczajnej ostrożności.
— A! a! — przerwał Bużeński — imaginacja! Nie odważą się! Dałem im naukę... Nie lękam się... Dziwactwo.
— Ja to widzę inaczej — rzekł Kalas. — Nie chcę powiedzieć, ażebym miał jakieś poszlaki, może to być przywidzeniem; ale jestem pewnym, że za wygraną nie dali. Ojciec swoją drogą, a i za córkę nie ręczę.
— Nie wierzę w to — odpowiedział porucznik — ale, gdyby tak nawet było, dosyć mamy czasu obmyśleć środki i podróż odbywać oględnie. Najmniejszej nie mam ochoty być znowu napadniętym przez całą kupę, a jakim dwom, trzem, gdy do sił przyjdę, dam radę. Dałem dowód tego na Bernacie.
Szli jeszcze, gdy o. Anioł się zbliżył z uwagą, że powietrze zaczynało być chłodnem i że lepiej było powrócić do celi.
Grzeczny Zerwikaptur, przywitawszy się z nim i uznając słuszność przestrogi, natychmiast nawrócił ku klasztorowi, usiłując nie dać poznać księdzu, jak obaj byli roznamiętnieni rozmową.
Bużeński szedł, dając się prowadzić, niemy, zamyślony, zmarszczony. Kalas za niego podżartowywał i uśmiechnął się.
W celi, gdy tylko pozostali sami, rozmowa na nowo się zawiązała w tym samym przedmiocie.
Bużeński chciał się rwać do Warszawy; Kalas mówił o możliwym napadzie i dowodził, że należało zawczasu obmyśleć środki ostrożności. Sam ofiarował się przybyć dla konwoju.
— Bylem raz mógł jechać i bylem się stąd potrafił wyrwać — wołał porucznik — reszta furda! Nie mogę stać na drodze miesiącami, a ja wyjadę tak, że nikt się ani domyśli. Spodziewam się, że w klasztorze szpiegów nie mają.
— A w miasteczku?
Porucznik głową potrząsał i powtarzał swoje: Furda i furda!
Kalas zabawił dni kilka, a nic mu nie mogło wybić z głowy raz powziętej myśli, że Mościscy będą jeszcze starali się mścić na poruczniku i zgładzić go ze świata. Poczciwy, a trochę podlegający wybrykom fantazji bujnej, Kalas nie bez przyczyny może upierał się przy tem. Bużeński śmiertelnie obraził i zbezcześcił rodzinę w ten sposób, że ona od sądów i sprawiedliwości nie mogła zażądać zadośćuczynienia i kary. Dopóki żył Bużeński, póty miała w nim nieprzyjaciela dobrej sławy. Rodzina więc zmuszona była niejako szukać na nim pomsty, tem bardziej, że świeżo się dorobiwszy majątku i wszedłszy w wyższe sfery, dbać musiała o nieposzlakowane imię. Śmierć Bużeńskiego zamykała wszystkim usta; można było potem na jego warcholstwo złożyć wszystko.
Z tą myślą przybywszy Kalas do klasztoru, spokoju nie miał, póki nie wypytał wszystkich, czy się tu jacy ludzie nieznajomi nie snuli i nie dopytywali o porucznika. A że do kościoła i klasztoru mnóstwo osób przybywało znanych i nieznanych — trudno mu było dowiedzieć się czegoś pewnego.
Szczególniej czeladź Bużeńskiego wziął na spytki Kalas i od jednego z ludzi Boruszki, posłyszał, że w istocie kilka razy jakiś niemłody człek miodem w miasteczku traktował, dowiadując się o zdrowie Bużeńskiego i czy rychło, a dokąd stąd jechać myśli.
Boruszko nie widział w tem nic podejrzanego, że się o pana jego dopytywano, bo przygoda głośna w okolicy ciekawość obudzała.
Kalas mu przykazał, aby, jeżeli ten stary człek jeszcze się raz zjawi, dał mu o tem wiedzieć. O niczem jednak Bużeńskiemu nie mówił. Tkwiło w nim to przekonanie, że z Mościskimi rzecz nie jest skończona. Z opowiadania porucznika miał też wyobrażenie o charakterze wojewodzicowej Emilji takie, iż ją o poprzysiężoną zemstę posądzał.
Boruszko, znęcony przyobiecaną nagrodą, tak się ułożył, iż w dni kilka znowu spotkawszy się z nieznajomym, zostawił go w karczmie, pod pozorem, że się pójdzie czegoś więcej dowiedzieć i kazał mu czekać na siebie. Oznajmiwszy o nim Kalasowi, sam powrócił i siadł rozmawiać ze starym.
Kalas, narzuciwszy ladajaką opończę na siebie, wszedł do izby szynkownej, niby przypadkiem i udawał starszego sługę porucznika.
Stary, którego tu zastał, nietutejszy był i zdawał się usprawiedliwiać powzięte podejrzenie. Zaprosił on na miód Kalasa i począł rozmowę o tem i o owem, ale z wyraźnym celem informowania się o chorym. Zerwikaptur począł ubolewać nad stanem jego i opowiadać, że choć pora była cieplejsza, trudno mu będzie ruszyć rychło z klasztoru. Dodał i to, że gdyby wracał, to nie do chorągwi do Białegostoku, ale do majątku swego pojedzie, aby wypocząć. Słowem jednem starał się zbałamucić wypytującego i zbić go z tropu, jeśli już jakiego zapytał.
Jako próbę stanowczą, czy to istotnie szpieg był Mościskich, lub poprostu próżniak, chciwy jakiej nowiny, Kalas postanowił nakońcu wmieszać w rozmowę nazwisko Mościskich, aby się przekonać, jakie ono uczyni wrażenie na starym szlachcicu.
Wyglądał on dobrodusznie, z oczu mu wielka bystrość nie patrzyła; ale Kalas podejrzewał, że się tak prostacko maskował.
Naprowadził więc gawędę na dawne przygody Bużeńskiego, jako pana swojego i wspomniał o jego staraniu o pannę Mościską. Mówiąc to, z oka nie spuszczał starego, który w tej chwili sięgnął po kubek z miodem. Dostrzegł tylko bardzo wyraźnie, że ręka mu silnie zadrżała; stary zawahał się, biorąc lampkę i żywo ją potem pochwycił, oczu nie podnosząc.
Uderzyło i to, że tak bardzo ciekawym będąc, nie spytał o tych Mościskich. Zamilkł, a nawet wprędce jakoś potem, rozpłaciwszy się, przepadł jak kamień w wodę.
Arendarz pytany powiedział, że od niejakiego czasu człowiek ten często przejeżdżał i popasywał, ale ani on, ani nikt go tu nie znał.
Podejrzenie więc utrzymało się.
Kalas, nie chcąc tem nadaremnie trapić chorego, wymógł tylko na nim słowo, że nie wyjedzie stąd bez niego. Bużeński tak był znużony, zniecierpliwiony, zły wkońcu, iż w jakimkolwiekby stanie rany się znajdowały, postanowił jechać w maju.
— Niech będzie co chce, a ja tu dłużej załogą siedzieć nie mogę i nie będę. Pierwszych dni maja wyjadę, choćbym się na drodze miał położyć. Ale djabli mnie nie wezmą!
Kalas, wymógłszy słowo uroczyste, że bez niego nie wyjedzie, obiecał się na dziesiąty maja.
Termin ten postanowiwszy, Bużeński trochę już był spokojniejszym, twarz mu się uśmiechała.
— Ja ci mówię — powtarzał Kalasowi — dłużej w tej trumnie żyjąc, czuję że zgniłbym. Nie powiem nic złego na mnichów: ludziska są niczego... Nauczyli się kłamać światu i sobie, tak że wkońcu wierzą w to co mówią i zdaje się im, że są szczęśliwi. Ale człowiekowi jak ja za nogę być przywiązanemu w tej klatce... no to oszaleję! Przybywaj więc 10 maja i... w świat! Znajdę doktora, co mnie prędzej wyleczy, niż ten głupi Berek... A! tak mi pilno stanąć przed obliczem wojewodzicowej i oczyma jej powiedzieć: — Pani, oto jestem, chociażeście mnie na śmierć skazali. Żyw stoję przed tobą i wojnę będę prowadził aż do zgonu!
Kalas pożegnawszy się z Bużeńskim, wyjechał nazad do Białegostoku.
Po wyjeździe jego, Bużeński, zostawiony sam sobie i myślom swym, smutniejszy i bardziej niż kiedy podraźniony, pozostał, dni licząc, które mu do przebycia w klasztorze pozostawały.
Trudnem to do uwierzenia, a jednak prawdą było, że od czasu przeniesienia swego do klasztoru, Bużeński ani razu w kościele nie był.
Z początku dziwić to nie mogło, boć z celi nie wychodził; później włócząc się po całym klasztorze przechadzał po krużgankach, często po klika godzin spędzał w ogrodzie, słyszał dzwony i dzwonki powołujące na nabożeństwo. Dochodziły go śpiewy; księżą rozmaitemi sposobami nieznacznie starali się go skłonić, aby zeszedł się pomodlić; ks. Anioł zaciekawiał go obrazami i rzeźbionemi ławami w chórze — ale porucznik wszystkiego tego zdawał się nie rozumieć i nie słuchać.
Nigdy też nikt z nich nie widział go modlącego się a choćby żegnającego. Ale ani o. gwardjan, ani surowy Serafin i Gabrjel nie próbowali go gwałtownie ciągnąć na nabożeństwo, nawet w dni świąteczne.
Obojętność ta naówczas była niebezprzykładną, a z tych, co dla pokoju domowego, na usilne prośby żon, jeździli do kościołów, wielu już a wielu było takich, co czynili to tylko dla ludzkiego oka.
Porucznik więc nie był nadzwyczajnością. Ojcowie bernardyni z temi domami poszlakowanemi o obojętność obchodzili się w sposób sobie właściwy. Nie wdawali się ani w polemikę, ani w propagandę żadną, ale niedowiarstwo to ignorowali poprostu.
Jeździli do zobojętniałych i nieprzyjaznych, tak samo jak do pobożnych i gorliwych, mówili z nimi, jakby nie przypuszczali i nie brali na serjo ich dziwactwa. Zasiadali do stołu wesoło, znosili prześmiewania cierpliwie, a nie dawali pokoju zastygłym.
Częstokroć skutkiem takiego postępowania było, że ludzie zawstydzeni nawracali się potroszę, gdy domy skazane na anatema opuszczona były zupełnie.
To apostolstwo tolerancji nie dochodziło jednak do pobłażania. Zagadnięci, umieli dać świadectwo prawdziwe, aïe w sposób spokojny i łagodny, z wiarą, iż ona gwałtownej broni nie potrzebowała.
Tak samo postępowano z porucznikiem, który jawnie afiszował swe niedowiarstwo, a słuchać musiał nieraz religijnych uniesień o. Serafina i Gabrjela. Jego szyderstwa przelatywały około uszu spokojnych zakonników, jak puste strzały, na które czasem z politowaniem odpowiadano słowem krótkiem, głębokiego znaczenia, wiele do myślenia dającem.
Pobyt w klasztorze nie podziałał na porucznika dotąd jawnie, ale z tych myśli, z któremi się ciągle spotykał, wiele w nim utkwiło. Nie zeszły one odrazu, lecz nie odbiły się od opoki; pozostały w jej szczerbach.
Zbliżał się wkońcu miesiąc maj — miesiąc kwiatów i Maryi i zawczasu w ogrodzie wielki był zachód i staranie, aby wonnych bzów, czeremch, róż i wszelkiego kwiecia starczyło do ubrania ołtarza, który przez miesiąc cały miał dzień i noc gorzeć światłem, zionąć wonią i rozlegać się pieśnią.
Porucznik, wychodzący często do ogrodu, który teraz w całym był blasku, spotkał się tu z o. Aniołem, mającym w opiece ołtarz, który ubierał i starał się uczynić jaknajpiękniejszym. Niezmierne zajęcie nim bawiło Bużeńskiego tak niemal, jakby się dziecinnej przypatrywał zabawce. Śmiał się, drażnił go, lecz chodził za nim i gdziekolwiek go spotykał, zapytywał, czy białe lilje zakwitną w porę, a bez perski starczy zapachem do ostatnich dni maja.
O. Anioł tak był tem dziełem swem zaprzątnięty, tak niem szczęśliwy, że wcale się żartami Bużeńskiego nie obrażał. Na zapytanie o ukwiecenie i przyozdobienie ołtarza, odpowiadał mu prawie zawsze:
— Kiedy porucznik przyjdzie i zobaczy, nie powstydzę się.
Nastąpiło otwarcie nabożeństwa uroczyste, a śpiewy dochodziły do Bużeńskiego w ogrodzie; ale ponieważ za dni dziesięć miał stąd odjechać, tak był zajęty swoją podróżą, iż oprócz niej nic go nie obchodziło. Podróż ta dla niego znaczyła nową zemstę, po którą spieszył, której łaknął. Im się ona bardziej zbliżała, tem był jej chciwszym i wpadał w rodzaj gorączki.
Rany się goiły. Na głowie mało co pozostawało, oprócz głębokiego rowu, który nigdy włosami nie miał zarosnąć: ale mężczyzny szrama taka nie szpeci. Zawsze ona dozwalała przypuszczać, że została zdobytą nie w sprawie zemsty własnej, ale w obronie kraju.
Ręka była znacznie lepiej; nawet władza w niej powracała, chociaż dwa palce, jak się zdawało, miały na wieki pozostać martwemi.
Czeladź porucznika, równie jak on szczęśliwa, że się do domu dostanie, zwolna zaczynała ładować się, gotować wozy i konie; Bużeński codzień rozkazy ponawiał, chodził do stajni i konie swe opatrywał. Chciało mu się jechać bardzo konno, nie na wozie i miał nadzieję, że tego dokaże.
Zajęcia teraz nie było. Przychodziły i kilkomiesięczne rachunki do załatwienia, a porucznik chciał je wszystkie popłacić „honeste“[45], tak aby ludzie pamiętali, że mieli do czynienia nie z lada jakim szerepetką. Trzeba było Berka wynagrodzić, a co najtrudniejsza, należało się w sposób delikatny wywdzięczyć oo. bernardynom, którzy z nim i kłopotu niemało i kosztu mieli dosyć.
O zapłacie wprost ani mówić było można. Radził się o to porucznik o. Anioła, z którym był najpoufalej; ale ten mu zaręczył, że gwardjan nic przyjąć nie może i nie zechce.
Nie pozostawało więc nic niedowiarkowi temu, nad ofiarę jakąś dla kościoła. Myśląc o tem, sam on się uśmiechał. Odjechać znowu, nie odwdzięczywszy się, było niepodobieństwem. Napisał więc do Kalasa, aby mu srebrne ampułki i lampę podobną przywiózł od złotnika.
Po cichu powtarzał sobie:
— Wlazłszy między wrony, trzeba krakać jak i ony.
Dzień uchodził za dniem, maj się rozpoczął — lecz pospolitym u nas trybem, był słotny. Miało to zwiastować żyto jak gaj, ale tymczasem było dosyć nudnem.
W przerwach między deszczami, gdy się tylko słonko ukazało, Bużeński wybiegł do ogrodu i tu sam, lub z którym z mnichów, chodził całemi godzinami.
Znał już wszystkie jego cieniste kryjówki, ławki ulubione, uliczki wonne, niemal drzewa okazalsze.
Zakonnicy, jak zawsze, zabawiali go chętnie rozmową, choć ona się niekiedy stawała przykrą tym cynizmem, z którego porucznik czynił sobie jakąś chlubę i popisywać się z nim lubił. Ale bywały godziny chóru, nabożeństwa, gdy wszyscy go opuszczali, naówczas błądził sam z myślami.
Tak jednego wieczora znalazł się u furtki, która prowadziła na dziedziniec wewnętrzny, a do niego bokiem jednym przypierał kościół.
Prawie bezmyślnie wszedłszy na to podwórze, Bużeński począł się murom przyglądać. Z dawnych czasów, z lat pierwszych po założeniu, było tu kilka wpuszczonych w ściany nagrobków rzeźbionych z napisami.
Zwrócił uwagę jego grobowiec jeden, w którym pod krzyżem klęczały dwie postacie w dawnych strojach — mężczyzna i kobieta, dosyć niezgrabnie wyciosane.
Wpatrując się i czytając prośbę o modlitwę, Bużeński tuż spostrzegł boczne drzwi kościoła, stojące otworem. W czasie zaś nabożeństwa majowego, bywał on zawsze do bardzo późna otwarty dla nabożnych.
Jak się to stało, że Bużeński zapragnął zobaczyć wnętrze kościoła, czy ołtarz ubrany przez o. Anioła — sam on może nie umiał sobie wytłumaczyć. Dosyć, że szedł zwolna, zdjął czapkę i począł się rozglądać.
Budowa nie była, jak mówiliśmy, bardzo starożytną, ani się wykwintną odznaczała architekturą; ale okazałą wydawała się rozmiarami, a wieczór, w którego mrokach nikły zbyt jaskrawe szczegóły, nadawał całości harmonji spokojnej i pięknej.
Oknami z góry wpadało jeszcze blade światło wieczora. Uroczysta cisza doskonale się jednoczyła z tym półcieniem świątyni.
Porucznik oczyma szukał tego ołtarza Maryi, o którym się nasłuchał od o. Anioła, ale go spostrzec nie mógł. Kościół, oprócz trzech naw zwykłych, miał dwa rzędy kaplic, oddzielonych od niego żelaznemi przezroczystemi wroty.
W jednej z nich właśnie ubranym był ów ołtarz majowy, lecz należało przejść dokoła kościół, aby go znaleźć.
Wrażenie, jakie gmach ten, śpiący tak w mrokach i milczeniu, zrobił na poruczniku, było niemal bolesne. Dawniej widywał on wprawdzie kościoły i bywał w nich częściej, ale nie trafiło mu się w życiu nigdy znaleźć się w żadnym o tej porze, samemu, wśród wieczornych cieniów. Chód jego własny, rozlegający się dziwnie w tej próżni, raził go. Począł stąpać ciszej. Milczenie zdawało się tu obowiązkiem.
Zwolna postępował dalej.
Na ścianach spotykały go kamienie grobowe, którym już przypatrzeć się nie mógł. Występowały nad ławami chorągwie, których złociste obszycia gdzieniegdzie pobłyskiwały światłem przez okna wpadającem.
Coraz to jakiś przedmiot, dawno niewidziany, a w dzieciństwie znajomy, przywodził mu na pamięć lata ubiegłe i pogrzebione. Stawał i myślą wracał do dni tych, tak różnych od dzisiejszych, tak przejrzysto jasnych i spokojnych.
Z kolei obszedł cały kościół dokoła i dopiero wkońcu jego zobaczył, jak gwiazdami, małemi lampkami otoczony posąg Najśw. Panny, cały utopiony w bujnej zieleni.
Nie mógł jeszcze zdala rozeznać dobrze szczegółów, lecz tajemnicza ta kapliczka, świecącą sama jedna, żyjąca jeszcze, gdy wszystko było uśpione dokoła — wydała mu się istotnie piękną. Dla niego jednak był to tylko obrazek ładny.
W miarę jak się zbliżał ku niemu, zyskiwał on jeszcze. Stary posąg kamienny, trochę ostrych rysów we dnie, teraz, obleczony jakby mgłą mroków, występował na tle gałęzi ciemnych tajemniczo, jakby życiem obdarzony. Mrugające lampki poruszały na nim cienie.
Wkoło cały ołtarz był jakby jednym kwiecia wieńcem. Bzy, wieczorem więdniejąc, wydawały woń najsilniejszą mieszającą się z zapachem liści brzozowych, kwiatów różnych, pogaszonych świec woskowych i rozwianych w powietrzu kadzideł.
O. Anioł mógł się istotnie dziełem swojem pochwalić. Nie żałował on na nie ani młodych brzózek, ani świerków, ani bzów i czeremch z ogrodu. Posadzka, wysłana liśćmi kosaćca (tatarskiem zielem), nadawała trochę mdłym woniom innym silny swój zapach, goryczą zaprawny.
Teraz dopiero, przybliżając się ku ołtarzowi, na którego białem antepedjum wyszyta była złotem cyfra Maryi, dostrzegł porucznik, że przed nim klęczał na modlitwie jeden z zakonników, ale, choć słyszał go nadchodzącego, nie przerwał jej i nie zwrócił się nawet.
Bużeński też stanął w pewnem oddaleniu, przypatrując się misternej budowie o. Anioła, w której poczucie piękna wielkie malowało się w zręcznem ugrupowaniu gałęzi.
Na samym ołtarzu piętrzyły się najrozmaitsze kubki i naczyńka, kwiatów pełne. Były one bardzo rozmaite i proste i łatwo się domyśleć było, że pochodziły z ofiar pobożnych, które zakonnik starał się tak ustawić, aby i one tu były, a nie raziły pospolitością lub szpetotą.
Obok dzbanuszka porcelanowego, stał i kubek gliniany, mówiąc o skromnej ofierze. Sam posąg nawet nie obronił się przyozdobieniu, bo na szyi jego widać było kilka rzędów paciorek kolorowych, bursztynów i korali.
Wszystko to razem fantastycznie się wyłaniało z nocy, a małe lampki i jedna większa, zwieszona od sufitu, łagodnemi światełkami grały na tej arfie tonów stłumionych.
Dalej już w prawo nie widać było nic, tylko szerokie linje ścian i koliste sklepienia, a na tle ich posągi ledwie dojrzane i obrazy, jakby ciemnością zamknięte.
Bużeński stał, wpatrując się bardzo długo i ciekawie. Obraz dla niego był nowym zupełnie i to co widział w osobliwszy sposób godziło się ze wspomnieniami jego, bo i one tak mglisto a niewyraźnie występowały na tle zabrukanem pamięci.
Sceptyk i szyderca, znajdował dziwne jakieś upodobanie w tem widowisku, nie mogąc sobie wytłumaczyć, co go tu przykuwało. Oczyma ciekawemi sięgał na prawo i lewo po przedmiotach niewyraźnych, usiłując odgadnąć ich tajemnice.
Wszędzie stała przed nim powaga i groza życia, lub przypomnienie śmierci, o której on nigdy nie myślał. Tak samo i ta strona surowa żywota była mu obcą: z niej tryskały myśli prawie niezrozumiałe, lecz tak z rzeczywistością zgodne, że ich o przesadę i fałsz nie mógł obwiniać.
Dla niego był to jakby nowy świat, który miał prawo bytu, choć on stał poza nim. Zatem były dwa życia, dwa światy w walce z sobą, a prawda tylko w jednym z nich mieszkać mogła.
W prawo, dalej trochę z poza filaru, silniej od okna górnego oświecona, wisiała chorągiew żałobna. Trupie głowy białe, wyraźnie odbijały się na niej. Bużeński długo się im przypatrywał, myśląc oddawna po raz pierwszy o śmierci.
Nie lękał się on jej, ale nigdy poza nią nie wybiegł myślą. Dla niego głębiej, dalej była tylko noc i nicość.
Poruszenie zakonnika, który ukończywszy modlitwę podniósł się zwolna, rozbudziło i porucznika z zadumy tak duszącej go, iż tchnąć musiał piersią całą, aby do życia powrócić.
W zwolna idącym mnichu poznał, zdziwiony trochę nie żadnego z ascetów starszych, ale wesołego prostaczka, kwestarza, brata Michała, który, zobaczywszy porucznika, zrobił ruch malujący zdziwienie, a razem twarz mu się wyjaśniła wesoło.
Bużeńskiemu może nie było zbyt miło być pochwyconym na uczynku, tak sprzecznym z tem, co zawsze wygłaszał; pospieszył więc po cichu, idąc ku drzwiom z bratem Michałem, wyspowiadać mu się z tego, iż go tu prosta ciekawość sprowadziła.
Wyszli bocznemi drzwiami na dziedziniec.
— Tyle mi o tym swoim ołtarzu prawił ojciec Anioł, że go raz przecież widzieć chciałem — rzekł, śmiejąc się Bużeński.
— Ale po nocy mało dojrzeć można — rzekł brat Michał.
— Owszem, piękniejszy może jest teraz, niż we dnie.
Stali jeszcze we drzwiach, gdy nadbiegł sam o. Anioł.
— O cudo! — zawołał, składając ręce — prawdziwy cud Maryi! Byłeś porucznik w kościele, a ja, a my po całym klasztorze i ogrodzie szukaliśmy go, nie wiedząc, co się z nim stało.
— Przecież dzieło rąk waszych musiałem widzieć, o którem mi tyle rozpowiadaliście — zawołał Bużeński. No i przyznać wam muszę, że się to wcale pięknie prezentuje.
— Ale gdzietam — przerwał o. Anioł — wiele rzeczy mi brakło. Takbym był życzył rozkwitłych parę oleandrów starych. Mówiono mi, że tam nad Jordanem tyle dziko ich kwitnie. I cóżeście mogli widzieć w tym mroku? — dodał z zapałem. — To oglądać trzeba, gdy wszystkie światła rzęsiście dokoła płoną, a obłoki kadzideł odrywają posąg i ołtarz od ziemi. Wszystko to zdaje się wtedy kwitnąć w niebiosach.
Bużeński stał już ostygły i milczący. Poczęli wolnemi krokami iść ku klasztorowi.
— Mój Boże — dodał o. Anioł — jakżem ja szczęśliwy, że mój ołtarz nareszcie porucznika do kościoła zwabił.
— Ha — przerwał smutnie Bużeński — znasz księże przysłowie: Co po psie w kościele? Tak i ze mną! — Poruszył ramionami. — Dawnom zapomniał się modlić — dodał — a wkońcu, gdy raz umrze na ustach modlitwa, nie wskrzesi jej już nic.
— O, nie! — zaprzeczył zakonnik — przeciwko temu ja się piszę z protestem.
Bużeński począł coś podśpiewywać umyślnie, aby się nie okazać poruszonym i pożegnawszy zakonników, zwrócił się do swojej celi.
Z nową jakąś gwałtownością i pośpiechem nakazał przygotowywać się ludziom do wyjazdu.
— Dziś już ósmy — rzekł — najdalej dziesiątego Zerwikaptur nadjedzie, a gdy się go doczekam, ani chwali nie zabawię tu dłużej.
Zapewniali go ludzie, że wszystko było w pogotowiu.
Rzecz dziwna jednak: Bużeński ciągle na pobyt swój w klasztorze skarżył się i narzekał, śmiał się ze zakonników i ich życia, a teraz, gdy tak upragniony wyjazd się zbliżał, doświadczał osobliwego uczucia. Jakoś mu żal było tych mnichów, z którymi się zżył; czuł, że mu po nich tęskno będzie, że nawet ta nieznośna cisza grobowa przypomni mu się nieraz wśród wrzawy. Wszyscy ci ludzie występowali przed nim zagadkowo, ale sympatycznie. — Dobre ludziska — powtarzał.
Lecz wnet przypominał sobie swoją przeszłość, z którą był związany z łańcuchem krwi; budziła się niedorzeczna namiętność ku kobiecie, którą razem kochał i pogardzał nią.
W tych sprzecznościach z samym sobą czekał na Kalasa.
Tymczasem, próbując się już ubierać, choć żupan i kontusz na ręku musiał być rozpruty i pozawiązywany, chodził po celach z pożegnaniami.
— Na świecie się już pewnie nie zobaczymy — powtarzał z uśmiechem — gdzieindziej nie mam nadziei spotkać się, bo ichmość będziecie śpiewali Gloria in excelsis, a ja będę wył z potępieńcami.
— Ale wybór od pana porucznika zależy — mówił o. Anioł.
— Myślicie? — mruczał Bużeński.
Im ów dziesiąty zbliżał się więcej, tem porucznik niespokojniejszym się okazywał. Miał wprawdzie list od Kalasa, zapewniający, że przybędzie w terminie, ale dnia dziesiątego Zerwikaptur nie przyjechał. Bużeński chodził, klnąc go i niepokojąc się.
Naostatek jedenastego rano Kalas, który z całym swym obozem, bo ludzi z sobą wziął kilku, stanął na mieście, przyszedł do klasztoru. Można sobie wystawić, jak go Bużeński witał.
Rad był tego samego dnia wieczorem jechać, ale i konie były pomęczone i mnóstwo jeszcze rzeczy zostawało do załatwienia.
Na dobitkę podkomorzy, od gwardjana się dowiedziawszy, że porucznik miał opuścić klasztor, obiecał się na ten dzień z pożegnaniem.
Nie mogąc mu oddać wizyty, porucznik przynajmniej czekać na niego musiał, aby się wytłumaczyć.
Bielski przybył dopiero po obiedzie, w wyśmienitym humorze, z małemi podarkami na drogę. Wiózł też zapas nowin zwykły. Wiedział kto się w Warszawie narodził, umarł, ślubował i jacy dostojnicy na zamku byli przyjmowani i kto ostatniemi czasy zaszczycony został orderem Orła białego i św. Stanisława.
Pomiędzy udekorowanemi wymienił podkomorzy imć pana na Wielkich Mostach Mościskiego.
— Ale to, mości dobrodzieju — dodał, nie wiedząc o stosunkach porucznika — nieczysta historja tego na Wielkich Mostach Mościskiego, boby się on chyba na dziurawym moście pisać powinien. Posądzam go, że szlachectwem się szczyci podejrzanem i wszył się w cudzą skórę. A co to za buta! co za fumy! ho! ho! Zdaje się, że kędyś tu przechodzić musi droga z jego majętności Zabierza do owych Mostów, bo oto, niedalej jak wczoraj, ludzie mi mówili, ze w karczmie na gościńcu w Krzywdzie, spotkali jakiś oddział salw-gwardji tego pana, dosyć liczny, popasający czy nocujący. Co to, słyszę, za uzbrojenie i barwy od sajet! daj go katu!
Kalas i Bużeński spojrzeli po sobie.
— Gdzie ci ludzie popasali? — zapytał Kalas.
— W Krzywdzie, na gościńcu w lesie — rzekł podkomorzy — a pili słyszę na humor, a krzyczeli...
— I dużo ich było?
— Powiadali mi, że dobrze kilkunastu. Chłop w chłopa jak dęby.
Porucznik zdrową ręką wąsa kręcił. Śmiały mu się oczy.
Bielski, wysypawszy nowiny, wyściskawszy obu ichmościów, napiwszy się starego miodu dla konkokcji, odjechał wieczorem.
Zaledwie był za furtą, gdy Kalas przybiegł do porucznika.
— A co nie mówiłem? — zawołał.
— Ale ja się z tego niewymownie cieszę — odezwał się Bużeński. — Ilu nas będzie.
— Co ty myślisz? — przerwał Kalas.
— Co! oczywista rzecz, wprost na nich jechać. Z satysfakcją się z nimi rozprawię. Po długim wypoczynku większego specjału niema, nad taką okazyjkę.
Kalas się zżymał cały.
— Ja na to nie pozwolę — rzekł. — Wiemy szczęściem, że czekają na nas pod Krzywdą, pominiemy ich łatwo, a leźć im na sztych poco? Tyś jeszcze chory. Albo ta hałastra tego warta? Tfu do licha!
— Lubku mój! — przerwał Bużeński. — Miałoby to pozór, jakbyśmy się ich ulękli. Słuchaj tylko. Wielu ich? kilkunastu, a nas, z moją i twoją czeladzią, doliczym się do dziesiątka; czyż przyzwoita rzecz ich omijać?
— Nie pojadę na Krzywdę! — zawołał Kalas. — Gdyby się to na co mogło przydać, nie mówię.
— Satysfakcja! — zawołał Bużeński. — Człek się odświeży, jakby w żywej wodzie skąpał.
Zerwikaptur ani słuchać nie chciał.
— Szlachcic ze szlachcicem wybić się, czemu nie? — wołał — ale to ciury!
Sprzeczali się tak z sobą i do wieczora ani jeden ani drugi nie ustępował, a że Kalas w celi przyjaciela na podłodze spał, dobra część nocy zeszła jeszcze na upieraniu się, każdy przy swojem.
Nazajutrz Bużeński chciał już jechać na gwałt; tymczasem koń zakulał. Dozorujący go masztalerz otrzymał obietnicę stu batów wolniejszym czasem. Szczodrym był na to Bużeński, lecz groźby te, jeśli narazie wykonane nie zostały, nigdy się potem nie spełniały.
Koń był przy kuciu zagwożdżony, a po usunięciu ufnala, trzeba było dać nodze choć dzień spoczynku.
Tymczasem, jak skoro sami z sobą zostali, zaczynał się sprzeczać zajadle, czy jechać na Krzywdę, czy nie?
Kalas stał twardo przy swojem.
Porucznik też dopiero tem został rozbrojony, gdy mu przyjaciel przypomniał, że dla marnej, jak on ją zwał, satysfakcji, dostawszy znowu rany — bo to chodzi po ludziach — opóźni przybycie do Warszawy i tę wielką scenę, którą tak pragnął odegrać z wojewodzicową.
W istocie zaś Zerwikaptur miał nadzieję w czasie podróży i nimby się do Warszawy dostali przekonać powoli Bużeńskiego, iż sceny tej powinien był także zaniechać.
Postanowiono więc, zamiast wielkim gościńcem na Krzywdę, ruszyć w lewo, omijając ją, na Suchą Wolę.
— Kat ich bierz — zakończył Bużeński — można suponować[46], żeśmy o nich nie wiedzieli. Niech tam stoją i czekają. Mnie do Warszawy pilno.
— Pomimo to — dodał Kalas — chociaż podkomorzy o nich mówił, że się tam znajdują, powinniśmy się mieć na baczności. Mogą i oni się poinformować, drogę zapobiec. Musimy iść zwartym szeregiem, ławą i wszyscy razem.
— Zdaję na ciebie komendę — odezwał się porucznik — rób jak chcesz, byle w drogę raz... w pole, na świat i adieu — tym murom, które mnie tak długo trzymały. No, ale wiesz co, Kalas, śmiej się ze mnie, dalipan że mi tych trutniów mnichów żal będzie.
Znanym jest serca ludzkiego przymiotem, że się przywiązuje do tych, którym mogło usłużyć. Odwrotną stroną medalu tego jest równie dowiedziony pewnik, że dobrodziejstwo upokarza i najczęściej wywołuje niewdzięczność.
Oo. bernardyni, pomimo wszystkiego czego doświadczyli od Bużeńskiego, bo ten, jak widzieliśmy, wcale delikatnym nie był i obchodził się z nimi często grubiańsko, a zawsze z pewnem lekceważeniem — przywiązali się do tego nieszczęśliwego. Z dobrocią ludzi do pobłażania nawykłych, starali się w nim wynajdywać strony jasne, popędy szlachetne, upatrywali pewne zmiany charakteru, na przyszłość obiecujące poprawę. Jednem słowem, niewdzięczny ten gość, który nadużywał ich serdecznej uprzejmości dla siebie, w ciągu kilkomiesięcznego pobytu stał się dla wszystkich już jakby cząstką potrzebną i czemś konwentowi należnem.
Był to probierz ich cierpliwości. Wybaczano mu wiele, przepuszczano mimo uszu cyniczne wybryki, miano dla niego litość i współczucie.
Wszyscy przygotowani byli do tego, że ich miał opuścić, a nie znalazł się ani jeden, któryby go nie żałował.
Oni wszyscy czuli się tu tak bezpieczni w tym cichym kąciku i nie mogli pomyśleć bez trwogi o tem, na co zuchwały człek miał być narażony, znowu się na świat wyrywając.
O. Szymon pocieszał się tem, że różnemi drogami prowadzi Opatrzność ludzi do poprawy, że wielu potrzeba być wprzódy w srogim ogniu, nim ochłody zapragną i poznają, gdzie szukać jej powinni.
O. Anioł zawczasu myślał, jak mu będzie smutno przechodzić później około tej celi pustej, którą przez tak długi czas biedny porucznik zajmował.
Tymczasem w wigilję dnia odjazdu wozy już stały popakowane. Bużeński rozdał podarki i pamiątki i sam dosyć wzruszony rozstaniem, położył się ostatni raz spać pod gościnnym dachem klasztoru.
Paliła go już gorączka wyrwania się znowu w świat, do boju.
Zrana, gdy wozy i ludzie porucznika i Kalasa stały już u bramy klasztoru, gotowe do wyruszenia, w murach panował nadzwyczajny ruch i wszyscy byli zaprzątnięci wyjazdem. Co żyło, powysuwało się z cel i komórek.
Służba klasztorna, po pańsku wynagrodzona, żałowała Bużeńskiego i jego czeladzi, z którą żyła w najlepszej komitywie. Wszyscy niemal z orszaku porucznika raniuchno na intencję podróży poszli słuchać mszy świętej przed ołtarzem Najśw. Panny, odprawionej przez o. Gabrjela. Bo choć pan bezbożnikiem był, a niewiara jego oddziaływała potroszę na służbę, w prostaczkach nie tak łatwo zachwiać tem, co z mlekiem wyssali.
Gdy się to działo, Bużeński się odziewał do drogi, którą uparł się odbywać konno, przynajmniej dopóty, dopóki starczą siły.
Był tego przekonania, że na koniu rychlej odzyska postradaną swobodę ruchów i dawną rzeźkość.
Jeszcze się obaj z Kalasem nie poprzepasywali do drogi, gdy już zakonnicy na pożegnanie schodzić się zaczęli.
Jeden z pierwszych przybył o. Rafał, jako gospodarz. Tęskno mu było, że ten gość po staroświecku i po chrześcijańsku nie chciał wnijść do kościoła ani na chwilę, podziękować Bogu za wyzdrowienie, a prosić o błogosławieństwo. W rytuałach kościelnych, w starych agendach znajduje się wszakże taka benedykcja podróżnych.
Dawniej, gdy wszystkie podróże były z wielu niebezpieczeństwami połączone, obyczaj prawie powszechny prowadził zabierających się w drogę do kościoła. Bużeńskiemu jednak o tem ani mówić nie było można. O. Rafał patrzył na spieszącego i rozgorączkowanego swojego gościa z politowaniem wielkiem.
— Jeszcze raz, ojcze gwardjanie — odezwał się rubasznie porucznik — tysiączne dzięki wam! Byliście dla mnie, nieznośnego natręta, bardzo miłościwymi. Nie umiem wypowiedzieć, jak wdzięczny jestem. Sam to czuję, żem dokuczył, ale naturę mam psią, zjadliwą.
— Wierzcie mi, poruczniku — przerwał ksiądz — że nie tylkoście nam się nie naprzykrzyli, ale tęskno będzie po was wszystkim. Nie umiemy inaczej okazać wam afektu, tylko po mniszemu modlić się za was będziemy.
Drzwi niedomknięte otworzyły się i wszedł o. Serafin z książeczką w ręku.
Z nim najmniej obcował Bużeński, ale miał wielkie poszanowanie dla niego i jakąś niewytłumaczoną przed nim trwogę.
O. Serafin wsunął się jakby zakłopotany i bardzo po cichu coś do Bużeńskiego przemówił. Głos mu drżał.
— Niech Bóg prowadzi! — rzekł. — Wyście po sobie klasztorowi zostawili pamiątki, otóż i ja wam chcę też narzucić jedną. Wiem, że rychło jej nie spożytkujecie, ale... któż wie, przyjdzie może taka w życiu waszem godzina, gdy... otworzycie, choćby przez ciekawość, książeczkę, którą wam przynoszę.
To mówiąc, małą, oprawną w skórę czarna z klamrami książeczkę, o. Serafin, obejrzawszy się dokoła, wcisnął w podróżną sakwę porucznika, która jeszcze nie była zasznurowaną.
Bużeński, nawet nie spojrzawszy na książkę począł dziękować, a o. Serafin jakby ciężkiego dopełniwszy obowiązku, cofnął się przed przybywającym o. Gabrjelem.
Ten w krótkich słowach przynosił także błogosławieństwa i życzenia. Na twarzy jego widać było niepokój o tego człowieka, ale zarazem smutne przekonanie, że godzina nawrócenia go nie wybiła jeszcze.
Oo. Anioł, Szymon, nawet kwestarz Michał znaleźli się w celi, wszyscy spoglądając na przygotowującego się z serdecznem uczuciem. Na niektórych obliczu czytać było można jakby przeczucie, iż nowe niebezpieczeństwa zuchwałemu szlachcicowi groźnemi będą.
O. Anioł napróżno się silił na wesołość.
Sam Bużeński, natura wcale nieuczuciowa, czuł się poruszonym głęboko, choć wesołego chciał udawać.
Zapowiadał on ojcom, że chyba żyw nie będzie, a przy pierwszej sposobności odwiedzić ich musi...
Chciano się nastroić na ton wesoły, ale w głosach brzmiała jakaś nuta smutna.
Dla o. Michała Bużeński szedł na stracenie. Jeden o. Serafin, który mu wcisnął naśladowanie Chrystusa Pana, miał jakąś nadzieję.
Ks. Michał, świadom dróg i dworów, dowiedziawszy się którędy jechać mają, informował ich o mostach niepewnych, o groblach jeszcze niewyschłych, o grzęzawicach i objeżdżkach. Był nawet tego zdania, że noclegi i popasy na dworach raczej, niż po gospodach odprawiać byli powinni, dla bezpieczeństwa ich i dla przyjemności.
Porucznik się temu opierał, z powodu że do szlachcica zajechać było łatwo, ale wydobyć się trudno i podróż musiałaby się niewiedzieć jak długo przeciągnąć.
Wkońcu Bużeński schylił się przed gwardjanem raz ostatni, ujął za czapkę i ruszył, obejrzawszy się po celi.
Ojcowie, wszyscy zasmuceni, jak w procesji go przeprowadzili.
Mimowoli Kalas się skrzywił i pomyślał: brak tylko świec, a wyglądałby pochód nasz, jak jaki pogrzeb.
Bużeński szedł, rozmawiając wesoło, ale spoglądając się smutnie po korytarzach i krużgankach. Co chwila ukazywał się któryś z braciszków, żegnając go jeszcze pokłonem i szeptem:
— Bóg prowadź!
Pożegnano się u furty, przy której pozostali o. Rafał z Serafinem, reszta towarzyszyła aż do bramy. Tu stali ludzie na koniach, wozy i wierzchowce dla ichmościów.
Żegnano się jeszcze. O. Anioł błogosławił krzyżem świętym.
Bużeńskiemu oczy się śmiały do konia i skoczył na siodło raźno: ale na krótką chwilę coś go jakby zaślepiło.. płatki przeleciały mu przed oczyma, przetarł ręką po czole i dopiero odetchnąwszy, dał znak:
— Naprzód!
Z za bramy stojący zakonnicy spoglądali jeszcze.
Wielu z nich po tym krnąbrnym i zuchwałym żołnierzu tęskno już było. Naostatek cała kawalkata znikła za pierwszemi domami miasteczka i wrota się zamknęły.
Po tych miesiącach kilku rekolekcyj Bużeński, choć się na pozór wcale nie zmienił, znalazł się wszakże na swobodzie jakby innym. Nie był już tym nieustraszonym zapaśnikiem w walce z losem, co wprzódy. Wola była taż sama, lecz energja w wykonaniu osłabła. Gwałtowne postanowienia poddawał jakiejś rachubie, czego dawniej nie bywało.
Tak teraz z początku zażądał się puścić na Krzywdę i narazić na napaść, a dał się przełamać przyjacielowi i od zamiaru odstąpił — myśląc o Warszawie i spotkaniu z panią wojewodzicową, choć się z tego nie zwierzał Kalasowi, wahał się, jak tego dopełnić.
Podróż, przedsięwzięta z ostrożnością i oględnością wielką, poszła pomyślnie. Zasadzka Mościskich, jeżeli w istocie zamierzoną była, pozostała za nimi, a o pogoni mowy być nie mogło, gdy raz na wielki dostali się gościniec.
Porucznik wprost dążył do Warszawy. Kalas mu chciał towarzyszyć aż tam i dni kilka pozostać, aby, jeżeli można odwieść go od zamiaru zrobienia nowej awantury kobiecie i ściągnięcia na siebie zemsty jeszcze straszniejszej.
Bużeński miał tu stosunki bardzo rozległe i powszechnie był lubianym. Bywał na dworze i we wszystkich znaczniejszych domach. Przyjaciele jego, w czasie niebytności, starali się wieści, jakie chodziły o nim, obrócić na korzyść jego. Było coś tajemniczego w tem, lecz wierzyli wszyscy, znając Bużeńskiego, że nic honorowi jego uwłaczającego być nie mogło.
Zaraz po przybyciu, co najpilniej posłał się porucznik dowiadywać, czy wojewodzicowa z mężem jest w Warszawie. Kalas życzył gorąco, by jej nie zastali. Stało się jednak inaczej. Starego Mościskiego nie było, ale córka z mężem właśnie jako gwiazda nowa przyświecała horyzontowi.
Spotkanie się było nieuchronnem.
Zerwikaptur sądził, że może zawczasu rozgłaszając o przybyciu Bużeńskiego, wypłoszy stąd piękną panią.
Wiedział dowodnie o tem, że przyjazd porucznika doszedł do jej wiadomości; nie ruszyła się jednak i nie zdawała chcieć zmienić życia trybu.
Porucznik potrzebował dni paru, nimby pierwsze wizyty oddawać począł. Ręka jego jeszcze wymagała pewnych ostrożności, lecz suknie tak zręcznie mu porozparano dla niej, że mógł, mimo to, ze zwykłą energją wystąpić.
Kalasowi się nie zwierzał już, gdzie i jak miał wojewodzicową Emilję po raz pierwszy powitać; nie chciał się bowiem przyznać do tego, że, gdy wprzódy gwałtownie sobie życzył tego spotkania, teraz zdawał je na losy i powiedział sobie, że to ma być udziałem przypadku.
Tymczasem kasztelanic, jak wszyscy owej epoki zabawiający się wesoło, był namiętnym graczem. Drugiego czy trzeciego dnia spotkał się w ulicy z szambelanem króla, u którego co wieczór grywano — można było nawet powiedzieć i co rano, bo najczęściej poczęta wieczorem gra przeciągała się do świtu.
Szambelan gwałtownie prosić go począł, aby na wieczerzę przybył koniecznie. Mieli być mężczyźni sami.
— Mam z sobą swego przyjaciela, Kalasantego — rzekł porucznik — opuścić go nie mogę.
— Przyjdźcie we dwu, proszę — dodał szambelan. — Plus on est des fous, plus on rit.[47]
O godzinie dziewiątej, nie bez bicia serca, Bużeński, po raz pierwszy od wypadku, ukazał się w gronie dawnych znajomych.
Powitano go radośnie, ale z należną dyskrecją, nie zarzucając pytaniami do zbytku. W liczbie gości, znajdujących się tu, uderzyła Bużeńskiego figura obca mu młodego, delikatnego, dosyć przystojnego jegomościa, który mówiąc, szeplenił trochę i miał głosik cienki, niby niewieści, niby dziecinny.
Nadzwyczaj grzeczny dla wszystkich, nieznajomy ten ni z tego ni z owego, wśród rozmowy, kazał się zaprezentować Burzeńskiemu. Był to pan wojewodzic, mąż Emilji.
Osłupiał niemal porucznik, gdy ten swym cieniuchnym głosikiem, słodziuchno przemówił do niego, że wiele o nim słyszał od żony, że bardzo pragnął zrobić z nim znajomość, a w końcu wyraził się, iż ma nadzieję widzieć go w domu swoim.
Zuchwały i niczem się nie dający zmieszać, Bużeński tym razem tak był niespodzianką tą odurzony, iż z początku odpowiedzieć nie umiał. Zamruczał coś, kłaniając się. Wojewodzic rozpoczął z nim swobodną rozmowę i dał mu poznać w niej całą swą nicość. Głos dziecinny doskonale w nim odpowiadał umysłowi, na wieczne skazanemu dzieciństwo.
Gdy się wojewodzic oddalił, a Bużeński mógł zbliżyć do Kalasa i spojrzeli sobie w oczy, Zerwikaptur zapytał go:
— Cóż ty myślisz?
— Naturalna rzecz, że zaproszenia nie mogę odrzucić. Sami mnie wzywają.
— Ja to rozumiem inaczej — odparł Kalas. — Jejmość chce przejednania.
Bużeński się zadumał.
— Wszystkiegom się spodziewał, ale tego — przyznaję się — nie. Bądź co bądź, nie ujdę z placu.
W kilka dni potem porucznik pojechał z wizytami i kartę swą wyrzucił w pałacyku, który wojewodzic z żoną zajmował na Krakowskiem Przedmieściu.
Był to krok pierwszy.
Nazajutrz wojewodzic go odwiedził wzajemnie. Wiadomo było powszechnie, że nic nie czynił bez wiedzy żony, całe to więc wystąpienie jej przypisać należało.
Na wieczorze u pani Lubelskiej, na którym tłum był wielki, a chwilowo i król się znajdował, porucznik znajdował się także. Tu miał szczęście zwrócić na siebie naprzód łaskawe oko najwyższego pana, który go przywitał, zapytał o zdrowie, powiedział, iż słyszał o chorobie i grzecznie pożegnał życzeniem, aby tak miłego człowieka societe[48] stolicy nie straciła... Stanisław August miał zawsze na zawołanie uśmiech ten zdawkowy, którym wszystkich czarował. Obdarzył nim i Bużeńskiego. W chwilę potem, o trzy kroki od siebie, niespodzianie ujrzał wojewodzicową. Tyle mu ona przypominała, iż mimo całego męstwa swego, zaniemiał i pobladł.
Nadzwyczaj strojna, jaśniejąca pięknością, której znamieniem była śmiałość i zuchwałe narzucanie się, okryta brylantami, obwita w koronki, stała przed nim, jak urągające się widmo jakieś.
W twarzyczce jej nie dostrzegł ani cienia strachu, niepewności, wahania się. Zmierzyła go wielkiemi oczyma, a gdy, przystąpiwszy, ukłonił się jej, pierwsza go powitała ze swobodą niepojętą.
— Miło mi pana porucznika tu spotkać.
Wachlarzyk przyłożyła do ust i patrząc nań, zaczęła się uśmiechać. Bużeński stał jeszcze skamieniały.
— Mąż mój mówił mi, iż miał przyjemność zrobić z nim znajomość.
Bużeński dostrzegł, że ze stron zwracano na nich oczy; to mu bodźca dodało.
— Pani mi pozwoli, abym jej złożył uszanowanie!
— Spodziewam się! — przerwała młoda pani. — Czekałam na wizytę i mam do niej prawo.
Nie uszło zapewne oka wojewodzicowej wrażenie, jakie uczyniła na dawnym swym wielbicielu. Była pewną, że panowanie nad nim odzyska i korzystając z tego, że towarzystwo otaczające zajęte było przybywającym Anglikiem jakimś, dodała półgłosem:
— Przeszłości trzeba zapomnieć i wzajemne winy sobie przebaczyć. Rozumiesz mnie pan?...
Resztę wzrokiem dopełniwszy, skinęła na męża, wachlarzem, a gdy ten, przebiwszy się przez tłum, przyleciał natychmiast, zawołała, wskazując porucznika:
— Proś-że pana Bużeńskiego, aby bez ceremonji przyszedł do nas na obiad we czwartek.
Wojewodzic oburącz uchwycił dłoń porucznika, a gdy się ta ceremonja odbywała, piękna pani skorzystała z chwili, wstała i odeszła.
Długo potem Bużeński przyjść do siebie nie mógł.
Na wieczorze u pani Lubelskiej nie było Kalasa; porucznik natychmiast wyjechał, aby się z nim rozmówić o tem, co go spotkało. Nie zastał jednak przyjaciela i miał czas, czekając na niego, rozmyślać, ważyć, jak mu postąpić należało.
Własne jego zuchwalstwo, które on sam uważał za nadzwyczajne, przeszła śmiałość i energja tej kobiety. Był na pierwszym wstępie zwyciężonym już przez nią.
Gdy Kalas o północy wrócił i usłyszał opowiadanie przyjaciela, z początku wierzyć nie chciał. Zdawało mu się to niepodobieństwem.
— Wiesz co — rzekł wkońcu — na twem miejscu, zaprawdę, strzegłbym się jeść i pić w domu tej kobiety. Żeby ona ci mogła przebaczyć, temu nigdy nie uwierzę. Ma jakąś zemstę na oku — strzeż się!
Bużeński się rozśmiał.
— Śni ci się: jaką ona zemstę knuć może? Nie lękam się jej, a przyznam ci się, że mnie widokiem swej piękności do najwyższego stopnia na nowo rozkochała. Małżonek jest zerem.
Nie dokończył. Kalas, chłodniejszy, napróżno starał się ostudzić go i baczniejszym uczynić.
Po owym obiedzie czwartkowym, powrócił Bużeński jeszcze bardziej rozmarzony i spętany zupełnie. Przyjaciela ani słuchać już nie chciał i gniewał się na niego. Szał nim owładnął jakiś.
Kalas, trwożliwy, napróżno starał się przeniknąć, co to wszystko znaczyć miało. Nic nie mogło mu wybić z głowy zemsty, lecz tak misternie osnutej, że rodzaju jej i dróg niepodobna jeszcze było wyśledzić.
Chciał pozostać tu na straży przy Bużeńskim, który oświadczył, że służbę porzuca, porucznikowstwo sprzedaje i ma zamieszkać w Warszawie; ale dla Kalasa było to poświęcenie się niepodobieństwem.
Po kilku tygodniach, gdy coraz ściślejsze stosunki zawiązywały się pomiędzy wojewodzicem, jego żoną i Bużeńskim, a Kalas napróżno prawił kazania o ostrożności — musiał wkońcu odjechać do chorągwi, zdając przyjaciela na opiekę losu.
Przewidzieć było poniekąd łatwo, że Bużeński, pod wpływem tej kobiety, tam pójdzie, gdzie ona zechce.
Przez dosyć długi czas Kalas, wyjechawszy do Białegostoku, unikał stosunków z Warszawą, nie dowiadywał się o porucznika, lękając się czegoś straszliwego dowiedzieć. Stosunki rezydencji pani Krakowskiej ze stolicą były bardzo częste i łatwe, przejeżdżających i przybywających wielu. Snadnie więc mógł informować się Zerwikaptur; lecz, jakby przeczuciem, słuchać nie chciał i nie pytał.
Tak cały rok upłynął. Bużeński ani razu się nie zgłosił, nie napisał nawet.
Kalasa wysłano po lenungi do Warszawy. Rad nierad, jechać musiał. Miał zamiar, odebrawszy ze skarbu przyobiecaną i asygnowaną sumę, natychmiast odjeżdżać. Tymczasem formalności się znalazły do dopełnienia, zwlekano wypłatę.
Kalas mało się gdzie pokazywał. Miał tu siostrę cioteczną, kobietę żyjącą cicho, słabowitą i u niej jednej czasem bywał.
Dom to był zamknięty, chociaż nie bez stosunków ze światem. Chora pani starościna spędzała znaczniejszą część dnia, leżąc na kanapie, zajęta dwojgiem swych dzieci. Kilka dobrych przyjaciółek, odwiedzając ją, przynosiło ten chleb powszedni wszystkich miast wielkich — plotki i pogłoski.
Jednego dnia Kalas trafił właśnie na opowiadanie o nadzwyczajnych zbytkach i marnotrawności swojego przyjaciela, który, jak w mieście mówiono, dla pięknej wojewodzicowej, dla towarzystwa jej, dla przypodobania się i popisu, majątek tak szybko tracił, a w karty przytem tak wiele przegrywał, że miała mu w prędkim czasie grozić nieuchronna ruina.
Opowiadano o wydawanych przez niego na wsi i w mieście fetach, których Emilja była królową, tysiącami dukatów kosztujących. Mąż był z nim w najlepszych stosunkach, Bużeński przyjacielem domu. Kredyt, jaki miał w początku, już był silnie zachwiany; mówiono że wpadł w ręce lichwiarzy, że część majątku chciał sprzedać.
Kalas tak wziął to do serca, iż nazajutrz pobiegł do Bużeńskiego bardzo rano, aby go zastać w domu napewno.
Porucznik spał jeszcze; miał czas przyjaciel rozpatrzeć się w domu, na stopie nadzwyczaj pańskiej postawionym, pełnym służby i nieładu. Przypuszczony potem do sypialni, znalazł Bużeńskiego przerażająco zmienionym.
Zawsze piękny jeszcze, gwałtownie w ciągu tego roku postarzał; podrażniony był, niecierpliwy, a słowa goryczy pełne wyrywały mu się z ust mimowoli, choć dowodził, że bardzo jest szczęśliwy.
Z rozmowy się okazało, że niedawno przegrał około pięciu tysięcy czerwonych złotych. Troska o dostanie pieniędzy była widoczną.
Kalas spróbował dawać rady zdrowe, ale Bużeński powitał je śmiechem.
— Dajże mi pokój! Przegrałem wczoraj, jutro mogę wygrać. Życia, do którego nawykłem, nie rzucę, bo nie mogę. Nie wytrzymałbym już, nie kąpiąc się w tym wrzątku... Ale to się nazywa — żyć... a kisnąć, jak wy ludzie rozsądni, to największa nędza i głupota! Jak co komu służy. Krótko a dobrze, to moje godło!
— Ależ czy dobrze? — pytał Kalas — nie wyglądasz wcale tak szczęśliwym.
— Mylisz się. Za nic w świecie trybu życia bym nie zmienił.
Rozmowa zwróciła się na wojewodzicową.
— Widzisz — rzekł Bużeński — jakie miałeś podejrzenia i przeczucia śmieszne. Jesteśmy z nią i z nim w najlepszej przyjaźni... Kobieta zachwycająca, a charakter jej tak mojemu odpowiada, że myśli swe zgadujemy.
Kalas patrzył nań wielkiemi oczyma.
— Mąż najwygodniejsze w świecie stworzenie.
Począł się śmiać.
— Zalotną jest, to prawda, ale któraż piękna jak ona kobieta, jest od tego wolną?
— Ludzie głoszą, że ona cię rujnuje.
— To pocieszne! — odparł Bużeński — ona nie potrzebuje niczego, bo jest bogatszą daleko odemnie. Ja, jeśli się rujnuję, to dla siebie, nie dla niej. Bawimy się razem, to prawda.
Zasępiło się czoło porucznikowi na to wspomnienie ruiny.
— Nie będę kłamał przed tobą — dodał — istotnie, w tem towarzystwie przeszastałem wiele, a po ojcu, jak wiesz, niczego się już spodziewać nie mogę... aleć jakoś to będzie! Karty mnie dużo kosztują; lecz parę wieczorów szczęśliwych i mogę stanąć na nogi.
Kalasowi tak przykro było słuchać tych wyznań i widzieć już prawie pochyłość, po której przyjaciel leciał w przepaść, że pożegnawszy go dnia tego, choć parę dni bawił jeszcze w Warszawie, widzieć go już nie chciał.
Życie Bużeńskiego, o którem go dochodziły z różnych stron wieści, nawet w tej epoce rozprężenia i jakiegoś bezmyślnego szału, obudzało w ludziach politowanie.
Kalas w tem wszystkiem dostrzegł jakby umyślną, podżegającą, popychającą do zguby dłoń wojewodzicowej. Ciągle myśl ta dręczyła go, iż mściwa niewiasta prowadzi do ruiny Bużeńskiego, aby się w ten sposób za doznane upokorzenia odpłacić.
Z temi myślami smutnemi wyjechał Zerwikaptur do Białegostoku i znowu przez czas dosyć długi nie miał żadnej o przyjacielu wiadomości.
Przykro mu było przypomnieć sobie swoją ostatnią bytność w Warszawie, rozmowę z Bużeńskim i wszystko, co było w oczy z jego sposobu życia. Z trwogą myślał, ażali groźna jaka wiadomość nie przyjdzie o nim... Znając zaś gwałtowny charakter porucznika, przewidywał jakiś koniec tragiczny.
W ciągu całego jednak następnego roku o Bużeńskim nic słychać nie było. Dwa lata upłynęły od jego osiedlenia się w Warszawie.
Następny lenung dla chorągwi już inny z panów towarzyszów jechał odebrać w Warszawie; Kalas się wymówił od tego. Po powrocie kolegi nie śmiał badać nawet Zerwikaptur, ale on sam przyszedł — ukłon mu przynosząc od dawnego towarzysza.
— Cóż się z nim dzieje? — zapytał Kalas.
— Mówią, że ostatkami goni — rzekł przybyły — ale zawsze to są jeszcze pańskie ostatki. Na grze spędza większą część czasu, a co gorzej, głoszą nieprzyjaźni mu, co dawniej sam się zgrywał, teraz na spółkę z jakimś Francuzem ogrywa drugich. Krzywo nań patrzyć poczynają.
— Na Boga! — zawołał, protestując Kalas. — To są potwarze! Znam tego człowieka; może się zrujnować, ale się nie splami.
— Tak tyś go znał... i myśmy go wszyscy znali — odparł towarzysz — ale „tempera mutantur“[49]. Po krzywej drodze zajść można tam, gdzie się nie spodziewało.
Nie chciał ani słuchać, ani wierzyć temu Kalas. To pewnem było jednak, że majątki wszystkie zadłużone, już poprzechodziły w obce ręce, że porucznik nie miał nic, a żył na pańskiej stopie i w najściślejszych stosunkach z człowiekiem podejrzanym, że jest graczem z rzemiosła.
Z wojewodzicową i jej mężem, jak powiadał przybyły, stosunki miały być nie zerwane, ale znacznie osłabłe. Z domu dawnej przyjaciółki wychodziły właśnie wieści uwłaczające tylko sławie porucznika.
Wkrótce potem wiadomość o chorobie i śmierci ciotecznej siostry Kalasa zmusiła go udać się do Warszawy. Nie miał zamiaru ani szukać tu już Bużeńskiego, ani z nim się widzieć — ale przypadek rozporządził inaczej.
Po pogrzebie i ułożeniu interesów zmarłej z rodziną, Kalas wybierał się już z powrotem do Białegostoku, gdy zrana usłyszał głos donośny, chociaż ochrypły, dopytujący się o niego w gospodzie pod Orłem białym. Nie poznał w nim Bużeńskiego, chociaż on to był, który go szukał.
Ukazujący się w progu był cieniem obrzydliwie wykoszlawionym tego pięknego i szlachetnego oblicza mężczyzny, jakim Kalas znał go niegdyś.
Twarz obrzękła, skrzywiona, zaczerwieniona chorobliwie, oczy jakby krwią zaszłe, wyraz ust, dawniej energiczny, dziś cynicznie szyderski — czyniły go wstrętnym. Ubiór jeszcze po dawnemu wytworny był, choć niesmaczny, a dowodził, że zrujnowany chciał się pokazać bogatym. Łańcuchy, pierścienie, spinki kosztowne błyszczały na szatach drogich, ale pomiętych. Na czole straszna troska kryła się w zmarszczkach przedwczesnych, gdy usta zdawały się drwić i urągać ze świata.
— Cóż to za moda znowu? — zawołał od progu — być w Warszawie, a starego przyjaciela i brata nawet nie widzieć? Trzeba wypadku, aby się Bużeński dowiedział o Kalasie i sam mu przyszedł się narzucać, hę?
— Proszę cię, na pogrzeb przybyłem — rzekł zmieszany Zerwikaptur.
— Cóż to ma do tego? Umarłych się grzebie, a z żywymi się je i pije.
To mówiąc, siadł Bużeński.
— Hę? cóż słychać?
Kalas, przejęty widokiem strasznego upadku tego człowieka, prawie się nie umiał zebrać na odpowiedź.
— No, a u ciebie? — odparł.
— U mnie? Cóż chcesz? Żyje się. Pozbyłem się kaduka dóbr, na których mnie okradano; jestem teraz swobodny, procul negotis[50].
Rozśmiał się szydersko.
— Ludzie ci powiedzą może, iż zrujnowany jestem. Kłamstwo! Jestem na drodze do fortuny. Przyjdź kiedy chcesz do mnie wieczorem; zobaczysz jak mieszkam, zjesz kolację i przekonasz się, jakiego mam kucharza. Spędzisz kilka godzin w towarzystwie najweselszych ludzi w Warszawie, zobaczysz kupy złota na stolikach.
Milczał Kalas, a Bużeński koniec laski ze złotą gałką wziął w usta i przestał mówić na chwilę.
— Z wojewodzicową moją — dodał ciszej — trochęśmy na zimno. Kobieta piękna, dziś może rozkwitła jeszcze śliczniej, ale zalotna i bałamutka. Starliśmy się parę razy ostro.
— Bywasz u nich jeszcze? — spytał Kalas.
— Nie, bo ten błazen mąż mi się sprzykrzył. Ślepy jest, chciałem się nim posłużyć, aby drugich odpędzić.
Bużeński nie dokończył.
— Przyjdziesz do mnie na wieczerzę? — zapytał.
— A cóżbym tam robił? — odparł Kalas. — Wiesz że w karty nie grywam, a wieczerzy nie jadam. Towarzystwa twojego nie znam.
— Poznać je warto — wtrącił Bużeński — bo to są najpiękniejsze imiona i ludzie wysoko położeni. Niema jak karty, aby się przy stoliku zrównali wszyscy.
Nagle porucznik się poprawił, obrócił, sparł rękę na poręczy krzesła i ciszej począł:
— Wystaw sobie, co to za podłość tych ludzi. Mówię o wojewodzicu i jego żonie. Żyliśmy na takiej stopie poufałej, a gdy mi się interesa czasowo zawikłały, mizernych tysiąca czerwonych złotych nu odmówili. Między nami mówiąc, jejmość odemnie wprzódy przyjmowała kosztowniejsze prezenta, niż to, o com na kilka dni prosił. Kobieta piękna, ale jak była, tak jest niewiele warta.
— Przestrzegałem cię — szepnął Kalas.
— A no, pamiętam o tem, alem był pod urokiem naówczas. Teraz mi się oczy otworzyły — dodał smutnie. — A co powiesz? gdyby chciała ta wiedźma, jeszczeby mnie wzięła, taką ma władzę przeklętą nademną.
Zaczął śpiewać Bużeński, dobył zegarka kosztownego, spojrzał i rzekł:
— Nalegam, abyś przyszedł do mnie na wieczerzę, dlatego tylko, abyś głupcom, rozgłaszającym ruinę moją, mógł gębę zatkać.
Wstał, mówiąc to i pochwycił rękę Kalasa.
— Co u licha! Nie droż się, przyjdź! Co jest najznakomitszego, najsławniejszego w Warszawie, poznasz u mnie. Sama ciekawość cię sprowadzić powinna.
Okręcił się na nodze, z udaną wesołością.
Czekam nieodmiennie. Możesz przyjść nawet po północy.
Po wyjściu gościa, Kalas długo siedział smutny, przerażony tym widokiem upadku człowieka, który był mu niegdyś sympatycznym. Majątkowa jego ruina niczem się zdawała obok moralnej, tak wypiętnowanej na obliczu, w mowie, w stroju, obejściu się człowieka, że Kalas powtarzał sobie: Byćżeby mogło, aby się do tego stopnia zszargał! zbrukał?
Wiele było i dawniej w zuchwałym, młodym szlachcicu rażącego często przesadą, lecz teraz wszystko zdawało się fałszem, udaniem, kłamstwem przeciwko samemu sobie. Ten Bużeński, co w klasztorze mnichów nieustannie komedją prześladował, dziś sam najnikczemniejszego pajaca grał rolę, udając państwo, dostatek i w społeczeństwie należenie do sfery, w której utrzymać się nie mógł.
Z tonu mowy, z wejrzeń, z pewnego troskliwie ukrywanego zakłopotania wnosił Kalas — który nie był wielkim znawcą ludzi — że Bużeński sam czuć musiał ruinę własną i okłamywał równie siebie, jak drugich.
Przeczuciem jakiemś Kalasowi na ten wieczór i wieczerzę bardzo się iść nie chciało, choć był ciekawym rzucić okiem na ten świat dla siebie nowy. Wiedział, że powróci ze wstrętem i obrzydzeniem. Ociągał się długo, lecz nareszcie, dość późno już postanowił dotrzymać danego słowa. Poszedł.
Mieszkanie, które porucznik zajmował wraz z Francuzem jakimś, tytułującym się margrabią, zdaleka już jaśniało, oświecone tak rzęsisto, że ludzie ulicami przechodzący stawali, aby mu się przypatrywać. Cały rząd okien na pierwszem piętrze bił światłem aż na błoto uliczne. Kilkanaście powozów różnych stało przed wrotami, a woźnice i służba od koni, pozsiadawszy z kozłów, hałaśliwie się też zabawiali.
Schody były oświetlone, a i tu pachołkowie, lokaje, hajduki, pilnujący płaszczów w przedpokoju i sieniach, grali w karty i głośnemi śmiechy świadczyli o dobrym humorze.
Cały szereg sal i pokojów ciągnął się, na przestrzał otwarty. Atmosferę czuć było jedzeniem, winem, ponczem, tytuniem i wonnościami, jakie naówczas były w modzie. Kilkanaście osób przechadzało się kupkami, gwarząc żywo; niektórzy leżeli na kanapkach, ale znaczniejsza część zgromadzona była przy stolikach gry, które w każdym prawie pokoju rozstawiono. Około nich ścisk był największy i po chwilowem milczeniu oczekiwania, rozlegały się wykrzykniki.
U jednego stolika dostrzegł Kalas niemłodego mężczyznę, w którym się domyślił owego margrabiego, z zakasanemi rękawami, trzymającego bank. Duża kupa złota leżała przed nim. Francuz z elegancją i dumą, z wielką zręcznością władał kartami, oczyma mierząc otaczających go dostojnych graczów.
W drugiej sali, za takim samym stołem, porozpinany, z szyją obnażoną, rozparty w krześle z zuchwałem wejrzeniem, ciągnął Bużeński. Zdala spostrzegłszy Kalasa, kiwnął mu głową i wskazując na bank, zawołał:
— Si le coeur vous en dit...[51].
Ale Kalas najmniejszej nie miał ochoty ani wygrywać, ani tracić. Skrył się za innymi i przypatrywał się nie tak wesołemu, jak mocno roznamiętnionemu i rozgrzanemu towarzystwu.
Roznoszono napoje chłodzące i rozgrzewające.
Pańskie to przyjęcie — choć miało pozór wszelki dostatku, zarazem nosiło na sobie jakieś piętno nieładu i rozpusty. Słudzy chodzili tak, jakby się panów swych ani obawiali, ani ich szanowali. Zdawali się niemal z nich urągać.
Kalas, nieznany tu, błądził wśród zgromadzonych, którzy, wcale nie zważając na niego, rozmawiali swobodnie. Z kilku kupek zaleciały go ciche, ale dobitnie wyrażone zdania, wcale niepochlebne o Francuzie i o Bużeńskim.
— Nie może to być, aby on nie wiedział, że jest spólnikiem i pomocnikiem pospolitego szalbierza. Tu grać nie można, to poprostu jaskinia rozbójników.
— To się smutnie skończyć musi — dodawał inny.
Kilka razy aż zadrżał Kalas, słysząc nagle powstającą przy stolach gry burzę; ale wnet jakoś się uspokoiło. Grano dalej.
Niektórzy wychodzili roznamiętnieni, nie widząc nic mrucząc sami do siebie, nie odpowiadając na zapytania.
Wśród tego gwaru, słudzy oznajmili, że wieczerza była na stole i banki pozamykano, bo sala jadalna została otwartą.
Na chwilę nadbiegający do przyjaciela Bużeński porwał go i prawie gwałtem posadził przy stole. Dał mu takie miejsce, aby w sąsiedztwie znalazł dawnego znajomego i towarzysza z pod tej samej chorągwi, którego teraz dopiero zobaczył Kalas.
Byłto starszy od niego niejaki Paweł Sas-Sasin, człek dziwny, ponury, który swojego czasu między wojskowymi uchodził za nudnego warchoła. Milczał, albo się kłócił zawsze. Kalas nie był z nim nigdy blisko, ale koleżeństwo po upływie pewnego czasu, stanowi węzeł i ludzi kuma z sobą.
Sasin się z nim przywitał grzecznie.
— Co Asindziej tu robisz? — spytał. — Nigdym go nie widział jeszcze u Bużeńskiego.
— Przypadkiem jestem, przejazdem tylko.
— A no! — odparł Sasin — a ja też, choć siedzę w Warszawie i uczęszczam dla ciekawości do tego przybytku fortuny, nie wdaję się w zapasy z nią.
Schylił się do ucha Kalasowi.
— Co mówisz? he? To wszystko mi pachnie jakąś nadciągającą katastrofą. Hę?
— Niestety i na mnie to takie czyni wrażenie — rzekł Kalas.
— Rzecz ciekawa! — mruczał Sasin. — Na co to zeszło Bużeńskiemu!
Popatrzyli sobie w oczy.
— Ja przyznaję się — dodaj Sasin — jestem tu poraz ostatni. Nie chciałbym być wmieszanym w awanturę, a czuję ją w powietrzu.
Po chwili Sasin, który rozpatrywał się po gościach, nieznanych Kalasowi, zaczął mu ich wskazywać po nazwiskach i tytułach. Zgromadzenie było istotnie świetne, ale złożone ze znanych hulaków, niemających jutra.
Pocichu przez ciąg wieczerzy rozmawiali tak z Sasinem, gdy już namiętność gry niespokojna zaczęła znaczniejszą część, osobliwie przegranych, odciągać od stołu. Margrabia i Bużeński wstali, ulegając natarczywemu domaganiu się o banki.
Kalas i Sasin siedzieli przy kieliszku wina burgundzkiego jeszcze, gdy rychło po wieczerzy z sali, w której bank trzymał Bużeński, głośniejsza wrzawa dochodzić ich zaczęła. Słychać było parę razy podnoszący się głos gospodarza, zagłuszony wykrzyknikami. Nastąpiło milczenie i spór zawzięty znowu.
— Wieczerza coś ich bardzo zaanimowała — rzekł Sasin, oglądając się.
Kilka już razy i przed wieczerzą powstawały spory, lecz teraz one widocznie przybierały jakiś gwałtowniejszy charakter.
Sasin potrząsał głową.
— Wiesz co, kolego — szepnął do Kalasa — dopij kieliszka i wynośmy się. Pachnie mi tu burdą.
Ledwie miał czas słów tych domówić, gdy w sali powstał taki krzyk i hałas, jakby się już mordowano. Bużeńskiego ponad wszystkiemi było słychać, ale natychmiast zakrzykiwano.
— To infamia! to rozbój?
Nim powstali od stołu, łomot krzeseł, stuk, szczęk okrutny zwiastował, że przyszło do starcia.
Niektórzy wynosili się corychlej za drzwi, inni biegali, kapelusze włożywszy na głowę.
Bużeński krzyczał schrypły:
— Sprawa honorowa! ja mej krzywdy nie daruję!
— Nikt się z tobą bić nie będzie, chyba kijem.
Sasin i Kalas wpadli do sali, gdy ona już była prawie opróżnioną. Stół leżał wywrócony, kilka krzeseł zdruzgotanych, po ziemi walały się karty i rozsypane złoto. Bużeński, pąsowy z gniewu, w rozpiętej sukni, bijąc się kułakami w piersi, latał jak szalony po sali.
Margrabia, równie przerażony i gniewny, stał na uboczu, jakby niepewny, co ma robić. Obłąkanemi oczyma rzucał dokoła.
Już byli w progu, gdy Sasin, rzuciwszy okiem na to co się działo, wstrzymał towarzysza.
— Dajmy pokój, my tu nic nie pomożemy. Zejdźmy im z oczu lepiej, niech się to bez nas wyklaruje.
I porwawszy za rękę Kalasa uprowadził go wprost do sieni i na schody.
— Nie mówiłem, że katastrofa za pasem? Inaczej się to skończyć nie mogło.
Przeciskając się przez gości, Sasin i Kalas, zdziwieni i strwożeni, nie posłyszeli ani jednego głosu, któryby się odezwał za gospodarzami. Wszyscy teraz utrzymywali, iż oddawna to widzieli, co się dnia tego objawiło i na jaw wyszło.
Na Bużeńskiego składano winę całą, bo gdyby nie on, niktby z nieznanym przybłędą, takim chevalier d’industrie[52], nie chciał się zadawać.
Struty okrutnie, Kalas, pożegnawszy w ulicy Sasina powlókł się do gospody. Zawsze mu, pomimo wszystko, żal było Bużeńskiego; radby się dowiedział nazajutrz, na czem to wszystko skończyć się miało. Lecz w stolicy, naówczas pełnej sejmowego gwaru, niemal codziennie przygody jakieś były chlebem powszednim. Nazajutrz Kalas nie mógł się o niczem dowiedzieć.
Poszedł na oślep ku Krakowskiemu przedmieściu, aby około mieszkania Bużeńskiego dostać języka. Na pierwszem piętrze okna wszystkie były pootwierane, jakby mieszkanie opuszczone przewietrzano. W domu cicho było i pusto. Zbliżywszy się do sąsiedniego sklepu, Kalas z łatwością się dowiedział, że szulernia na pierwszem piętrze, po nocnej awanturze, została opróżnioną. Francuz miał zniknąć nad ranem, a z towarzyszem jego nie wiedziano, co się stało.
Ponieważ Sasin dał mu adres swój, a Kalas przez miłosierdzie losu dawnego towarzysza będąc ciekawym, sądził, że się o nim dowie u obytego z miastem człowieka — poszedł do niego.
Stary dziwak, z fajką na niepomiernie długim cybuchu chodził po bardzo skromnem swem mieszkanku.
Zobaczywszy Kalasa, podał mu szeroką dłoń w milczeniu.
— Cóż się z Bużeńskim stało?
— Chce się bić — rzekł Sasin — ale nikt z nim nie stanie. Francuz złodziej czmychnął, szalbierstwo było jawne. Nie pozostaje mu, chyba sobie w łeb palnąć.
— A czemże u kaduka z takiego błota czy smoły się dobyć? — począł Sasin. — Jak to raz przywrzeje do człowieka, nie zmazać niczem...
Zresztą Sasin nie wiedział więcej nic.
Parę dni jeszcze dla własnych interesów wstrzymać się w Warszawie zmuszony, Kalas już nawet nie pytał o dawnego towarzysza, tak się lękał dowiedzieć o nim czegoś złego.
Bolał go los jego niewymownie.
Tymczasem na drugi dzień ceremonjalny stary Sasin przyszedł mu się wypłacić wzajemnemi odwiedzinami.
Rozmowa znów naturalnie zwróciła się na Bużeńskiego, ale nic nowego nie wiedział o nim dawny towarzysz broni.
— Wszystko to, co w tak krótkim czasie zaszło — mówił — oddawna można było przewidzieć. Pchnęła go na tę drogę zemsta kobiety o której mówią, że mając do Bużeńskiego niedarowaną obrazę, umyślnie go pociągnęła ku sobie, pracowała nad zrujnowaniem go i — dobiła wreszcie.
Ona pierwsza drzwi mu zamknęła.
Ludzie mówią o niesłychanej obłudzie, z jaką ta jejmość nadzwyczaj zręcznie miała chodzić około zguby tego człowieka. Naprzód dla niej stracił wszystko, a gdy nie stało na życie rozpasane, rzucił się na manowce.
Mówią, że teraz ona i jej przyjaciele błotem obrzucają nieszczęśliwego, aby już nigdzie oczów pokazać nie mógł.
— Tak się to wydawać może, kto zna historję porucznika — rzekł Kalas — lecz sądzę, że chyba więcej los i charakter jego własny, niż taka przemyślna i obrachowana zemsta poprowadziła go do upadku.
— A ja ci powiadam — przerwał Sasin — ja, co nie od dziś znam kobiety, że to sprawa wojewodzicowej. W tych czasach, kiedy na oko z nim najlepiej była, myślisz, że się taiła z tem, iż go nienawidzi? Wszystkie jej przyjaciółki wiedziały, co zamierza. W kobiecych kołach, gdy on wydawał fety kosztujące tysiące, powtarzano sobie na ucho, co powiadała wojewodzicowa.
Jeszcze kilka takich, a... wszystko runie.
Z początku może naiwny mąż użyty tylko był jako narzędzie; później i on pomagał ze świadomością. Powiadała mu, słyszę, a on to drugim powtarzał: — My się go inaczej nie pozbędziemy, tylko gdy się do szczętu zrujnuje.
Im prędzej, tem lepiej! Dziś wojewodzicowa i jej mąż po całem mieście się z tem noszą, że wszystkie drzwi przed Bużeńskim zamknąć się powinny.
Na nieszczęście i ojca ma przeciw sobie — dołożył Sasin — bo ten i macocha z nim, usprawiedliwiając siebie, jego potępiać muszą.
— Nieszczęśliwy! — zawołał Kalas — nie wiecie co się z nim dzieje?
— Nie, nie słychać nic.
Tegoż dnia wieczorem, gdy już Kalas w łóżku był, do drzwi jego gwałtownie się dobijać zaczęto.
Tknęło go coś, iż to być może Bużeński, kazał więc chłopcu wstać i otworzyć. On to był w istocie.
Wpadł jak burza, sapiąc i klnąc, a z głosu i postawy poznał Kalas, iż był mocno napiły. Nie witając się, upadł na krzesło:
— To nie koniec! O nie, początek dopiero! Ja im pokażę, co to Bużeński znaczy — ja im pokażę! Ja się śmierci nie boję, a potwarz z siebie krwią ich zmyję. Inaczej jak krwawo nie może to się skończyć.
Nagle zadumał się i westchnął, jakby zapominając, gdzie i z kim był.
— Dziwne losy! Szelma Francuz! Ale nie dowiodą mi tego, nie? Bić się nie chcą, to ostrzelam plac i będę do nich jak do psów palił. Wystaw sobie ta... paskudna Emilja i ta mi drzwi zamknęła. Wychodzi lokaj z zuchwałą miną i powiada mi, że ma rozkaz nigdy mnie na próg nie puszczać, żebym o tem raz na zawsze wiedział. Plunąłem w oczy chamowi. Wojewodzicową na ulicy zbiję kijem przy pierwszem spotkaniu. Wszystkich ich ten los czeka. Nie, nie koniec, panowie moi... poznacie mnie!
Mówił tak więcej do siebie, niż do Kalasa, nie patrząc na niego, siedząc z głową i oczyma spuszczonemi, widocznie jak zapomniawszy, gdzie jest.
Wstał potem i zdawał się czegoś dokoła szukać oczyma. Ustami poruszał, jakby w nich zaschło; wejrzenie obłąkane biegało, nie wiedząc nic.
Siedział znowu przy łóżku.
— Nikogo! Wszyscy odstąpili — począł wołać.
Zabawna rzecz... Wczoraj jeszcze pili i jedli u mnie, dziś żaden znać nie chce.
Zamruczał coś niewyraźnie.
— To nikczemne stworzenie, ten Francuz... zląkł się, zabrał wszystko, sprzątnął i nimem się opatrzył, już go nie było. Wziął, słyszę, pocztę w nocy. Grosza nie zostawił, tylko długi. Niech go szukają, ja za nic nie odpowiadam.
Rozśmiał się szydersko.
— Zmuszony byłem pisać do kasztelana — dodał — odesłał mi list nieodpieczętowany.
Ojciec!
Urzędownie, słyszę, się mnie wyrzekł.
Wtem obróciwszy się do Kalasa, który nic nie mówił, gwałtownie zakrzyknął:
— Nie powiadaj mi tego, żem ja sam temu winien, kłamstwo! fałsz! Ja wiem czyja wina, wiem... Nie moja.
Naprawić dziś nie podobna, ale trzeba skończyć jak należy.
Poznają mnie.
Zakrztusił się, pięść nastawił i spojrzawszy na Kalasa, zawołał szorstko:
— Czy i ty z nimi? — patrz — (wywrócił kieszeń) — nie mam szeląga. Dasz mi, czy nie?
Kalas pośpieszył z pod poduszki dobyć zieloną sakiewkę; w milczeniu wytrząsł z niej co miał, odliczył w oczach jego i dał połowę. Bużeński rękę wyciągnął, złoto wsypał do kieszeni, nie powiedział słowa i wyszedł.
Kalas koniecznie już chciał wybrać się do domu nazajutrz, lecz przeszkoda nowa go wstrzymała.
Biegał po mieście za ostatniemi jakiemiś sprawunkami, gdy się z Sasinem spotkał. Zdala już stary mu dawał znaki.
— A co — rzekł — porwał się w ulicy nie wiem do kogo z kijem i wzięto go pod straż. Mówiono mi, że w areszcie bije się jak szalony o ściany.
Zdjęty litością, Zerwikaptur w pierwszej chwili chciał iść starać się albo o uniewinnienie go, lub próbować ukołysać rozjątrzonego; lecz trudno się i dowiedzieć, gdzie go zamknięto i docisnąć do niego.
— Instyguje przeciwko niemu osób wiele — rzekł Sasin — nie zrobisz nic. Wsadzą go do czubków... i to jeszcze dobrze dla niego gdy się na tem skończy.
Zmuszony do wyjazdu, nie spodziewając się być pomocą Bużeńskiemu, Kalas szedł już napowrót do gospody — gdy przed sobą spostrzegł idącego wolnym krokiem bernardyna. Suknia ta żywo mu przypomniała pobyt w klasztorze i te lepsze czasy, gdy nie można było przewidzieć nawet, jak smutny los spotka Bużeńskiego. Przypatrywał się idącemu naprzeciw siebie zakonnikowi, gdy ten uśmiechać się zaczął, rękę podniósł do czapeczki i pozdrowił go.
— Jeżeli się nie mylę...
Kalas poznał w nadchodzącym starego o. Szymona.
— Nie mylisz się mój ojcze — witając, odparł Kalas. — Ale cóż was tu sprowadziło?
— Zwykła zmiana — rzekł o. Szymon łagodnie. — Klasztory się dopełniają, mieniają wedle potrzeby członkami konwentu, posyłają ich, gdzie potrzebniejsi być mogą.
— I nie tęskno wam za waszem miłem, spokojnem gniazdem? — zapytał Kalas.
— Mój panie drogi — odezwał się zakonnik — my nie mamy prawa tęsknić, tyle co za niebieskiemi rzeczami. Myślą człowiek powraca do tych miejsc, w których lat wiele przeżył, lecz myśl to wdzięczna, nie tęskna. Ale powiedzcież mi, proszę, z porucznikiem co się stało?
Kalas pochwycił się za głowę.
— Nie pytajcie lepiej — rzekł cicho.
Milczeli obaj czas jakiś. Na twarzy o. Szymona malowały się smutek i współczucie.
— Spotkało go nieszczęście jakie? — począł o. Szymon.
— Największe, jakie człowieka może dotknąć — rzekł Kalas. — Właśnie spotkaliście mnie w chwili, gdy o nim otrzymałem wiadomość. Jest uwięziony, lecz niczemby to było, ojcze mój. Ale sponiewierał się człowiek, w którym było sił wiele, na dobre mogących się obrócić. Wszystkie się zwróciły na zgubę, niestety!
O. Szymon, słuchając z zajęciem gorącem, zdawał się modlić w duszy.
— Niemasz ratunku? — szepnął.
— Ja już nie widzę żadnego — mówił Kalas smutnie. — Widzieliście go, ojcze mój, urągającym się losowi, majętnym, śmiałym, pewnym siebie — a dziś, zubożały, odepchnięty, wzgardzony, może w sumieniu własnem upokorzony... ach!
Nie odpowiadając nic o. Szymon zapytał tylko o to gdzie się porucznik znajduje, pod jaką strażą.
Kalas musiał mu opowiedzieć wszystko, czego był świadkiem ostatnich dni w Warszawie.
Na starcu uczyniło to głębokie wrażenie.
— Byłeś przyjacielem jego — rzekł — teraz pora dowieść mu miłosierdzia i miłości braterskiej. Kochać tych, co zasługują na to, aby byli kochani, bardzo łatwo; ale miłość mieć dla upadłych i nie porzucić ich, gdy wszystko opuściło, chrześcijańskiem jest dziełem. Próbujcie, ażali się wam nie uda ocalić go.
— Jak? — zapytał, ręce łamiąc, Kalas. — Można ratować tego, który sam nie chce być ocalonym?
— Ale gdy go wszyscy opuszczą i zostawiony będzie na pastwę sobie, cóż wówczas? Chodź ze mną — dodał żywo o. Szymon — we dwu prosić będziemy, aby nas do niego dopuszczono. Nie pochlebiam sobie, abym go potrafił opamiętać, ale któż wie? Próbujmy.
To mówiąc, litościwy zakonnik pociągnął z sobą Kalasa, który dał mu się przekonać i ująć.
O. Szymon obeznany tu już był i miał wszędzie poszanowanie. Łatwiej mu się było dopytywać o Bużeńskiego; lecz w początku nikt nic o nim powiedzieć nie umiał.
Po długich badaniach, błądzeniu po zamku, udało się dostać języka. Wskazano im tu więzienie, w którem się miał znajdować. Trafili właśnie na chwilę największego zamieszania. Więzień zamknięty tu, który w początku rzucał się jak lew po klatce, trzęsąc drzwiami, wołając o urzędników, grożąc i szalejąc, uspokoił się był po niejakim czasie. Lecz gdy ostrożnie potem chciano zajrzeć do niego aby mu dać posiłek, okazało się, że słabo obwarowane okno wyłamawszy, skoczył na pusty dziedziniec i uszedł bez śladu... Na zamku próżno go było szukać... miał wszelką łatwość wyślizgnięcia się z niego, razem z mnóstwem ludzi, którzy się tu ciągle kręcili.
O. Szymon pożegnał się z Kalasem, który już nie mając co robić w stolicy, coprędzej z niej chciał uciekać.
W Białymstoku dowiedział się później od kogoś przybywającego z Warszawy, iż na wojewodzica wracającego do domu, napadli jacyś nieznajomi ludzie i ranionym być miał śmiertelnie.
O Bużeńskim wcale słychać nie było: wpadł jak kamień w wodę.
Lat kilka upłynęło od opisanych wypadków. Zerwikaptur porzucił służbę wojskową, sprzedał swa szarżę i osiadł na wsi, gospodarując. Zamyślał się żenić, lecz trochę zadługo nawykłszy do kawalerskiego stanu, wzdychał wprawdzie, pragnąc zmiany jego, ale w stanowczej chwili nie śmiał się ważyć na nią.
Wieś, która mu w dziale przypadła znajdowała się wypadkiem o kilka mil od tego klasztoru, pamiętnego mu pobytem przy rannym poruczniku.
Kalas nie mógł bez bólu wielkiego pomyśleć teraz o człowieku, którego kochał, żałował go, a od ucieczki z więzienia nie mógł najmniejszej o nim powziąć wiadomości.
Co się z nim stało? niepodobna było odgadnąć. Należało przypuszczać, ze mógł sobie życie odebrać chyba, bo gdyby na świecie był, z gorącym temperamentem, z nieuchodzonem zuchwalstwem, nie umiałby się ukryć w tłumie.
Kalas był tego przekonania, lecz niemal z pociechą myślał, że nie był, bo cóż warta była ocalona resztka życia, skalanego i zmarnowanego?
Z tych, co na losy Bużeńskiego wpływali, ojciec już nie żył. Wdowa po nim wychowywała pozostałych dzieci dwoje. Wojewodzicowa, której mąż, ranny w tajemniczej na ulicy napaści, długo leżał chory, owdowiała także i wydała się wprędce za jednego z licznych cudzoziemców, których stolica naówczas pełną była. Znikła też zupełnie z horyzontu i pozostawiła tylko po sobie wspomnienie jednej z tych piękności, które kwitły tak obficie na dworze Stanisława Augusta.
Z powodu interesów swych, rad zawsze, gdy się cokolwiek mógł przetrząść, pan Kalasanty, który się nudził na wsi, razem z jednym z sąsiadów wyruszył późną jesienią do Warszawy.
Zgłodniałemu życia i ruchu Kalasowi, po jego wiosce cichej i gospodarstwie jednostajnem a usypiającem, stolica w pierwszych dniach tak się wydawała zajmującą, ciekawą, zabawną, że i on i sąsiad, z którym przybył, chwili nie mieli swobodnej od rana do wieczora. Wszystko widzieć było potrzeba, każdej rzeczy skosztować, z chwilki najmniejszej korzystać. Kalas, który jadąc tu, miał na myśli dowiedzieć się o Bużeńskiego, zapomniał potem zupełnie o nim.
Dopiero przypadkiem w ulicy spotkawszy starego Sasina, spytał go, czy też nie wie czego o znikłym bez wieści poruczniku.
— Przepadł biedaczysko — westchnął Sasin. — Nie mogło być inaczej. Po stromej górze kto się puści, im dalej leci, tem szybciej, dopóki łba nie rozbije. Nie jestem pewnym, ale mi się zdaje że się krył, wałęsał po Warszawie i pod zmienionem nazwiskiem żył między ostatnią szują. Jak człowiek lepiej wychowany, nawykły do towarzystwa przyzwoitszego, mógł spaść tak nisko, to dla mnie rzecz niepojęta. Zdaje mi się, żem go parę razy spotykał obszarpanym, odartym i bardzo zmienionym, lecz ilekroć się to trafiło, unikał i uchodził, wstydząc się i nie dając poznać. Od dłuższego jednak czasu nie musi tu być, bom go nie widział. Łatwo mógł paść ofiarą jakiej bójki, lub...
Sasin ręką poruszył, nie kończąc.
— Niech Bóg mu będzie miłosierny!
Kalas, któremu na sercu leżał los przyjaciela, z bólem zaczął opowiadać o dawnej ich służbie, o pobycie w klasztorze i dodał, prawie mimowoli, jak Bużeński naówczas z mnichów i życia zakonnego szydził i wyśmiewał je.
— Tak — przerwał Sasin — to buta i zuchwalstwo a lekkomyślność go zaślepiała i zgubiła. Śmiał się z zakonów i zakonników, a właśnie dla takich jak on ludzi, co sami sobą rządzić nie umieją, klasztory i ostra ich reguła są jedynym przytułkiem.
Kto swą własną wolą nie potrafi się kierować, winien mieć ten rozum, aby się jej zrzec. W takim konwencie czuwałoby nad nim prawo i wola przełożonego, tak jak nad obłąkanymi czuwa straż. Obłąkanie czy słabość równie potrzebują opieki. Wierz mi — dokończył Sasin — gdy przytułków dla słabych na woli nie stanie, zwiększy się liczba nieszczęśliwych i występnych.
Pożegnali się, a że Kalasowi ta rozmowa przypomniała o. Szymona, choć niebardzo się spodziewał go tu jeszcze zastać, bo wiedział ile lat liczył sobie, gdy się po raz ostatni zeszli — zawrócił do klasztoru, aby się o niego dowiedzieć.
Na zapytanie u furty, braciszek mu odpowiedział skinieniem ręki. O. Szymon był żyw i zdrów.
Kalas zastał go w celi, tak w najmniejszej rzeczy niezmienionym, jakby wczoraj się z nim rozstał. Stary powitał go wesoło.
— Bóg zapłać, że o znajomych nie zapominacie! Widzicie, trzymam się... Czasem trochę sztywnieją mi nogi, ale na to niema jak ruch. Nie trzeba się pieścić.
Pomimo chłodnej pory, okno u o. Szymona stało otwarte. Na twarzy wyglądał czerstwo i zdrowo.
— Nie śmiem was zapytać, kochany ojcze — odezwał się Kalas — ale, mieszkając w Warszawie, czyście czego nie słyszeli, albo nie spotkali tego nieszczęśliwego?
Zakonnik stanął zamyślony i milczał czas jakiś.
— Lepiej się nie dowiadujcie o niego — rzekł zakonnik — nic pocieszającego nie mam wam do powiedzenia. Tak jest, spotykałem go nieraz, ale w takich miejscach i okolicznościach, że wstręt mam i przykrość wspominać o tem. Tułał się i doszedł do nędzy prawie. Nazwisko swe rzucił... Zmienił się, upadł, lecz kto wie, Bóg łaskaw, ja nie rozpaczam jeszcze o nim.
Kalas spojrzał bacznie, pytająco.
— Tak było — począł o. Szymon. — Wiecie zapewne że kasztelan, ojciec jego, zmarł tutaj w Warszawie. Pogrzeb był nader wspaniały, starała się o to pozostała po nim wdowa. Wszystkie zakony wezwane były i myśmy też szli za trumną. Wśród tłumu naówczas, w odartej opończy dostrzegłem i poznałem Bużeńskiego. Krył się z sobą, lecz szedł za pogrzebem aż na cmentarz. Zobaczywszy go, nie spuszczałem z niego oka. Wątpię, ażeby kto oprócz mnie, domyślił się w tym odartym biedaku syna kasztelana. Samo już to, że za pogrzebem ojca szedł, było dla mnie znakiem, iż w nim się coś odezwało. Po odśpiewaniu Salve Regina na cmentarzu, gdy się wszyscy porozjeżdżali i porozchodzili, a my też, pogasiwszy świece, zabieraliśmy się do powrotu, postrzegłem go, jak wziąwszy łopatę od grabarza.. ziemi kilka grudek rzucił na grób, a potem stanął i stał długo zadumany, tak, że myśmy musieli odejść, a on tam jeszcze na cmentarzu pozostał. Otóż — dokończył o. Szymon — zdaje mi się, że ten pogrzeb może w nim obudził jakiś żal i opamiętanie. Od tej pory już go tu widać nie było.
— Cóżby począł? — zawołał Kalas. — Stosunki wszystkie zerwał, nie miałby się do kogo udać, ani z czem. Z takiego upadku niełatwo się podźwignąć bez pomocy cudzej, a on nie miał żadnej.
— Nie zapominajcie o tem, że to człowiek był swego czasu energiczny i zuchwały; jeżeli mu myśl jakaś zaświeciła, nie wahał się pewnie, choć z największą ofiarą, doprowadzić jej do skutku — rzekł o. Szymon.
— Ja się lękam samobójstwa — odparł Kalas. — Na taki gwałtowny jakiś krok szalony łatwiej mu się porwać było, niż na coś, coby długiego wytrwania potrzebowało.
Bernardyn zamilkł.
— Wierzcie mi — rzekł wkońcu — że z ludźmi jak on nigdy odgadnąć niepodobna, jakiemi drogami pójdą; lecz to pewna, że gdy obiorą drogę, nieskręcą ani w prawo, ani w lewo, pójdą choć w przepaść.
— Czy sądzicie, iż Bużeński widział was i poznał, mój ojcze? — zapytał Kalas.
— Czy mnie postrzegł, nie wiem, ale że zakonnikom się pilno przypatrywał, bo mu może pobyt w klasztorze przypominali, tego jestem pewnym. Daj Boże, by mu to wspomnienie dobrą jaką myśl poddało.
Kalas z takiem miłosierdziem troszczył się o los przyjaciela, że od o. Szymona chciał wskazówek, gdzieby się o nim mógł dowiedzieć. Bernardyn starał się go odwieść od myśli indagowania i poszukiwań i ze wstrętem potem podszepnął o salach gry, najostatniejszego rodzaju, po których miał się tułać nieszczęśliwy.
Ówczesny szał do gry hazardowej, jak wszystkie podobne namiętności, zgóry schodził do najniższych warstw ludności, naśladującej obyczaj panów. Na srebrnych i złotych salach grywało mieszczaństwo, oficjaliści, czeladź magnatów; były to prawdziwe jaskinie rozbójnicze.
W jednej z nich, do której o. Szymon był wezwany dla spowiedzi niebezpiecznie ranionego człowieka, miał mu się, jak powiadał, nawinąć porucznik, ale się natychmiast ukrył.
Zerwikaptur nie wahał się wyszukać tej brudnej dziury, która po dniu ohydniej jeszcze, niż nocą przy świetle wyglądała. Śmiesznie wystrojona, brudna, otyła jejmość, będąca tu gospodynią, przyjęła go kwaśno i dumnie. Z początku nie chciała go rozumieć, usiłowała się pozbyć — i dopiero wkońcu, ledwie nieledwie zmuszona, przebąknęła, że pewnie mu chodziło o tego, którego tu na przemiany pułkownikiem i kasztelanem nazywano.
Rysopis i inne wskazówki nie dozwalały wątpić, że mówiła o Bużeńskim.
— Nie chcę go znać, ani wiedzieć o nim — poczęła z gniewem jejmość. — O! to ptaszek! Bił, mordował, łajał, zagrabiał, co chciał, i Panu Bogu dziękuję, że wkońcu gdzieś w świat poszedł. Uczciwej kobiecie z nim nie można było wytrzymać... Czysty rozbójnik?
— Ale cóż się z nim stało?
Kobieta wpadła w pasję okrutną.
— A co mnie tu kto będzie badał, co się z nim stało? albo to mnie przykazano go pilnować? Cóż to on mnie brat, czy swat? przybłęda jakiś, marnotrawnik, pijak. Jak się tu przywałęsał, tak potem jednego dnia znikł bez wieści, ani dobrego słowa mi nie powiedziawszy. Oj, to ptaszek był, ptaszek! Koszuli na grzbiecie nie miał, a dęło się to, dęło! ani przystępu bywało! A pój, a karm, a chodź koło niego na palcach. Wpadnie w złość, to ciśnie co ma pod ręką, karafkę, krzesełko. Panu Bogu dziękuję, że przepadł. Nic nie wiem, nic, i niech ginie marnie, a nie powraca, bodaj go oczy moje więcej nie oglądały!
Tyle tylko mógł z niej wyciągnąć Kalas i dając już pokój dalszemu śledzeniu, razem ze sąsiadem wybrał się w podróż zpowrotem. W pół drogi jednak towarzysz go opuścił, zboczywszy do familji, u której chciał przepędzić, a Zerwikaptur wprost do domu jechał.
Rozpoczynała się właśnie zima, a, jak na złość, dzień po dniu śniegiem miotło i ciągłe zadymki pospieszyć nie dozwalały. Kalas musiał bryczkę na sanie położyć i przerzynać się przez zaspy śnieżne.
Lasami jeszcze jechać było jako tako, bo choć droga kopana, ale zbłądzić nie dawały wyręby. Na polach za to co dnia prawie tracili gościniec i błąkali się z wielką czasu stratą.
Po kilku dniach takiego utrapienia, zbliżał się już Kalas ku domowi, gdy w ogromnych lasach sapieżyńskich pod wieczór woźnica puścił się w bok nieostrożnie; noc nadeszła, zadymka straszna wszelki ślad ludzki pokryła i trzeba było ważyć się na przepędzenie długich godzin do świtu w lesie, pod sosnami, bo konie zmęczone dalej iść już nie mogły.
A że w puszczy i wilcy włóczący się około Gromnic nierzadko kupami się spotykają, zwłaszcza gdy im koń zapachnie, Kalas musiał strzelbę dobyć i ludziom kazał mieć się na baczności.
Ponieważ w lesie szum wichru nie tak się czuć dawał, a z pewnych oznak po drzewach domyślali się, że niedaleko od ludzkich osad być mogą — ludzie poczęli hukać, a Kalas, mający ładunków dosyć, kilka razy wystrzelił, nuż kto gdzie usłyszy i na ratunek przyjdzie.
Mało jednak mieli nadziei, aby to poskutkować mogło. Z pół godziny stali, poglądając tylko jak śnieg ich i konie coraz więcej przysypywał, gdy po nowych dwóch czy trzech wystrzałach Kalas dojrzał w dali coś, jakby człowieka na małym koniu, ku nim podjeżdżającego.
W początku wziął się do strzelby, bo nie był pewnym czy to zwierz, czy człowiek był, a i z czem przybywał.
Konny, gdyż w istocie nim się okazał czarny ów przybysz — schrypłym głosem począł od setnego łajania.
— Kaci was po nocach w taką porę noszą! Bodaj was wilcy zjedli... Pijani, czy szaleni...
Kalas odezwał się też gniewnie, obiecując nagrodę, ale łając nawzajem.
Na to mu stojący na koniu odparł gburowato:
— Myślisz, że się tu kto na twoją nagrodę głupią połakomi?
Od słowa do słowa łajać się poczęli, ale wkońcu człek na koniu zawołał:
— Jedźcie za mną, jeśli możecie.
Nie tak to jednak łatwem było, bo naprzód sanie ciężkie, wóz na gryndżach, musieli ludzie z Kalasem ruszyć; a potem bez drogi, zaspani po nawałach, gałęziach, dołach sunąć się za tym niechętnym przewodnikiem.
Wlekli się tak noga za nogą, a konny, zwolniwszy też kroku, począł obok sani jechać. Nie mówił nic, aż go Kalas zaczepił, pytając, gdzieby byli.
— Gdzie? w puszczy! — zawołał człek. — Tu naokół osady niema, las i las; niedźwiedzi i wilków panowanie i moje! — dodał groźno. — Nie wiecie że to Czartowe góry? Czart, zwierz i ja tu mieszkamy. Noclegu się nie spodziewajcie innego, tylko takiego, jaki czarci dać mogą.
— Licho was tu nadało z waszem strzelaniem. Nie wiem poco ruszyłem was ratować, bo jakbyście zmarźli w lesie, no to co? mało na świecie trutniów? a poco się włóczycie po nocy?
Dziwny głos, którym to mówił, jakoś znajomo brzmiał Kalasowi chwilami. Coś mu przypominał... Jadący obok to milczał, to klął.
Od Kalasa, który milczał zły, niczego się nie dopytawszy, przewodnik do idącego przodem sługi podjechał.
— Kto ten twój pan, słyszysz?
Sługa nie śmiał ani zataić, ani skłamać nazwiska. Posłyszawszy je, człek zamilkł. Jechał długo, nie mówiąc nic.
Wtem Kalas zapytał:
— A daleko tam jeszcze?
— Do czego daleko? — odparł przewodnik. — Myślisz że gospodę znajdziesz? Niema tu nic, jeno mój nędzny szałas... w którym do jutra musicie przestać. Nawet żłobu dla koni nie znajdziecie.
Nie mówili już z sobą, wlokąc się niezmiernie wolno. Naostatek, wśród drzew, pokazało się coś jakby licha zagroda. Ponieważ na dachu chaty śnieg leżał, nie można było nic rozpoznać, tylko czarne ściany.
Chałupa była mała, nędzna, z przypierającą do niej szopką. Gdy przed nią stanęli, człek przeprowadzający zsiadł, konika poprowadził do stajenki, a sam, powróciwszy, począł mówić:
— Konie ponakrywajcie i zasypcie im obroku, jeśli macie, bo ja go nie mam. A i wy, mości podróżny, najlepiej byście zrobili, zostając na wozie, bo u mnie w chacie tak zimno prawie jak na dworze i strawy pewnie u was w nogach więcej, niż u mnie na policy. Jutro rano drogę wam pokażę.
— Ale, na rany Pańskie, cóż to znowu jest? — krzyknął Kalas. — Choćby chlew, bo zawsze w nim lepiej, niż na zamieci. Żebyście zbłąkanemu podróżnemu drzwi nie chcieli otworzyć...
— No, a jakbym nie chciał, to co? A mnie co zbłąkany podróżny? — począł gburowato przewodnik. — Podziękujcie Bogu, żem wam ginąć nie dał.
Kalas, pomimo odmowy przytułku, wyskoczył z woza i szedł ku drzwiom, które mrucząc otwierał niegościnny człowiek. Nie wzbraniał on mu iść za sobą.
W istocie w chałupie, do której się pociemku dostali, tak było ciemno, jak na podwórzu i niewiele zaciszniej.
Nie zważając na natrętnego gościa, począł ognia z pod popiołu w piecu dobywać gospodarz i łuczywo rozpalać.
Blade światełko dozwoliło się rozpatrzeć w nędznej izbie, w której lepiony piec lichy, barłóg w kącie i rodzaj stołu, a na ścianie półek parę, tak wiele miejsca szczupłego zajmowały, że w środku ledwie się można było obrócić.
Ubóstwo straszne, lub zaniedbanie się widać było w tem schronieniu, ledwie mogącem starczyć człowiekowi. Ciągle tyłem zwrócony do Kalasa przewodnik, gdy ognia trochę rozniecił, nie patrząc na niego, począł mruczeć.
— Widzisz, że to nie gospoda, ale barłóg. Zagrzej się i idź do woza; tu niema nic dla was.
Zerwikaptur teraz, gdy głos pośród ścian inaczej mu brzmiał, nagle powziął myśl jakąś.
— Bużeński! — zawołał.
— Jak mi Bóg miły, tyś Bużeński.
Nie było długo odpowiedzi, stał tyłem zwrócony przewodnik.
— Bużeńskiego — rzekł wreszcie — na świecie niema.
Zwrócił się potem powoli ku niemu i w świetle ognia Zerwikaptur spostrzegł twarz wychudłą, zarosłą siwiejącym przedwcześnie włosem, w której chyba on jeden byłby mógł poznać Bużeńskiego, a nawet on nie domyśliłby się, gdyby głosu nie posłyszał.
Dziko patrzył na niego, stojąc jak wryty porucznik.
— Niema już Bużeńskiego na świecie — powtórzył.
— Nie budź bestji, gdy śpi... Dajcie mi, jak dzikiemu zwierzęciu, które na zdychanie do lasu idzie, zdechnąć tu i zczesnąć, gdy mi odwagi brakło życie sobie odebrać!
To mówiąc, rzucił się na swój barłóg i podparł na ręku.
— O nic nie pytaj — dodał — o niczem mi nie mów. Co było, przepadło... Nie chcę widzieć ni słyszeć nic. Dosyć mam wszystkiego... i was wszystkich!
— Jam ci przecie nie zawinił — zawołał Kalas.
— Jakto nie? — zawiniłeś! boś był mi powinien w łeb strzelić, gdym do ciebie przyszedł, widząc, że ja na to siły nie mam — krzyknął porucznik.
— Dałeś mi się zwalać i jeszcześ mi pieniędzy rzucił garść... Tyś taki, jak i drudzy. Pozbyć ci się było pilno.
Nie wiedział, co miał odpowiedzieć Zerwikaptur. Stał smutny, zwiesiwszy ręce; poszedł potem, milcząc, zagrzać się u małego ognia rozpalonego. Spotkanie to bolesne i przygniatające czyniło na nim wrażenie. Leżący na barłogu swym Bużeński sapał, oddech jego ciężki słychać było.
W przeciemnionym kątku, w którym leżał, oczy jego świeciły, jak wzrok dzikiego zwierza.
— Gdybym wiedział, że ciebie nadybię w lesie, anibym wylazł z tej nory — zamruczał Bużeński.
— Myślałem, że jakie chłopisko, których ja tu łaski skarbić sobie muszę, aby mnie precz nie wygnali. Ty po świecie o Bużeńskim rozniesiesz, a Bużeńskiego niema. Rozumiesz?
— Rozumiem przecie — rzekł urażony Kalas.
— Tu jest tylko nędzarz, co przyszedł na świat kląć i zdychać, gdzie go ludzie nie znajdą i nie zobaczą — dodał Bużeński.
— Obwiniasz ludzi! — odparł Kalas. Nie będę ja ich bronił i są po świecie różni; ale wnijdź że sam w siebie!
— Myślisz żem ja na to czasu nie miał? — przerwał leżący.
— Rzuć najzdrowszy owoc między zgniłe, a gnić będzie.
Zgnilizną wy jesteście wszyscy.
Czegoż ramionami zżymasz?
Kto z was ma odwagę prawdę powiedzieć?
Patrzycie na zło i uśmiechacie się grzecznie.
Pięścią je gnieść trzeba, nie głaskać!
Tak było ze mną.
O, dobrzy ludzie!
Wyście dobrzy — dla siebie.
Kto na drodze wam stoi, choćby w przepaść, aby szedł.
Braterstwo ludzi! piękni mi bracia!... Zjeśćby rad jeden drugiego!
Wyrzekań tych oklepanych Kalas słuchał z politowaniem, nieporuszony niemi wcale.
Bużeński, mrucząc, dokończył, jakby sam do siebie. Widząc, że wcale go przyjmować nie myśli, zmarzły i zgłodzony Zerwikaptur już nie zważał na niego.
Rozprawiać z nim nie było warto. Poprawił ogień i dołożył suchych gałęzi do niego, otworzył drzwi i zawołał na sługi, aby mu puzderko i jedzenie przynieśli.
Bużeński leżał nieruchomie, wcale też nie zważając na niego.
Rozpatrując się po izbie, dawny przyjaciel nieszczęśliwego wystawiał sobie, jakie on tu życie musiał prowadzić.
Pojąć było trudno, czem się żywił. Na półce leżał czarny chleb i kilka czerepów jakichś stojących obok kazało się domyślać, że w nich coś mógł gotować. Woda w lichem wiaderku stała w kącie. Kupa gałęzi suchych około pieca leżała, aby niemi łatwiej było ogień rozpalać.
— Życie tu osobliwe prowadzisz — odezwał się Kalas. Strach pomyśleć!
— I ty to życiem nazywasz? — odparł porucznik. Wolę takie konanie, niż na oczach ludzi, niż litość waszą głupią, podobną do miłosierdzia starych bab, które dzieci na śmierć zakołysują, aby same zasnąć mogły... Wolę głód, wolę mróz, abym sam był.
Znowu Kalas, poruszywszy ramionami, nie znalazł na to odpowiedzi.
— Całe życie psie — dodał Bużeński. Oszukaństwo, komedia, szalbierstwo!
Nastąpiło milczenie.
— Tobie lepiej na świecie, ty komedjancie, co się każdemu podlizać umiesz, aby cię nikt ni szturgnął, hę?
— Odpowiedziałbym ci inaczej, gdybym litości nad tobą nie miał — rzekł Kalas.
— Ale ja litości ani twojej, ani czyjejkolwiek nie chcę! — krzyknął Bużeński. — Pluję na tę waszą litość! Zwierzęta, gdy widzą skaleczonego śmiertelnie, to go dobiją. To mi litość! A wy go karmicie, aby się dłużej męczył i żebyście chwalić się mogli, żeście takie anioły serdeczne.
Roześmiał się straszliwie Bużeński.
Kalas, widząc, że go już nie potrafi z tego rozpaczliwego szyderstwa wywieść, nie zważał na niego. Zajął się przyniesionem jadłem, napił się wódki i jął zimne mięso, dobyte z woza, pożywać.
— Chcesz jeść ze mną? — zapytał.
— Nie chcę — odparł leżący — aby mi jutro mój chleb z wodą wydał się obrzydliwszym.
Wielka łaska!
— Gdybyś nie tak szalonym był, jak jesteś — począł Kalas — powiedziałbym ci: siądź jutro na mój wóz i jedź do mnie. Chleba ci nie pożałuję.
— Abyś się czwanił, żeś tego łotra od głodnej śmierci na puszczy ratował — zawołał Bużeński. — Daj mi pokój, nie proszę o nic i nie chcę niczego, oprócz tego jednego, żebyś zapomniał, żeś mnie widział i był tu... Zdechnę prędko, a wilcy się z kośćmi uwiną i to najlepszy pogrzeb; długo gnić nie trzeba.
Kalas ramionami ruszał, coraz więcej zniecierpliwiony.
— No, ty gadaj co robisz na świecie? — odezwał się trochę ciszej Bużeński. — Łżesz jak drudzy i drogę sobie tem torujesz?
— Siedzę na wsi, hreczkę sieję i nie potrzebuję nikomu kłamać, bo, dzięki Bogu, od nikogo nic nie potrzebuję.
— Ożeniłeś się, co? zwodzi cię żona, czy ty kogo bałamucisz? Bo to inaczej nie może być — rzekł Bużeński.
— No inaczej jest — oparł się Kalas. — Swojej nie mam, a cudzych nie bałamucę.
— Święty człowiek — roześmiał się gospodarz. — W dziurze siąść, łapę ssać... i to ma być życie!
Nie chcąc wywoływać nowych podobnych szyderstw, Kalas milczał. Położyć się spać nie było gdzie, siedział więc w kącie, kiedy niekiedy ognia podkładając, a prosząc Boga, aby dzień nadszedł prędzej. Lecz długie są te zimowe noce.
Dla obu była to męczarnia, bo Bużeński, zamiast pociechy, jakąby miał z dawnego towarzysza, złościł się na niego, że go wyszukał, widział i był świadkiem nędzy, w jaką popadł. Kalas, nie mogąc go poratować, bolał, lecz wszelkie usiłowanie przemówienia do niego rozbijało się o gorycz tę i żółć, jaką Bużeński miał w duszy.
Po dłuższem milczeniu, Zerwikaptur, chcąc przekonać przyjaciela, że i w tej podróży nie zapomniał o nim, począł mu opowiadać jak śladów jego szukał po Warszawie. Przypomnienie jej gniew tylko wywołało z piersi zdziczałego człowieka.
— No! widzisz — krzyknął ze złością. — Pan Bóg twe dobre serce wynagrodził i masz przyjemność oglądać Łazarza na barłogu. A jużcić przyjemność, bo to słodka rzecz myśleć sobie: ot gnije ta paskudna bestja, a jam zdrów i cały.
Obruszył się Kalas na to.
— Nie udawaj lepszego, niż jesteś — przerwał grubiańsko Bużeński. — Dość żeś człowiek, byś podłym musiał być!
— Niema więc już na świecie dobrego człowieka? — odparł Kalas.
— A niema! — zawołał Bużeński. — Psy są dobre czasami, a ludzi niema poczciwych. Na to rozum mają, aby szelmami ich robił.
Widząc, że do niczego rozmowa taka nie doprowadzi, umilkł Kalas. Poszedł do okienka, wielkiego jak dwie dłonie, w którem kawałek szkła wprawiony był i wyjrzał, czy się nareszcie świt nie robi.
Na podwórzu śnieg biały i zamieć tylko widać było. Podłożył ognia. Dotrwali tak aż do chwili, gdy sługa Kalasa drzemiącemu już panu przyszedł oznajmić, że na dworze dniało.
Zadymka nieco się zmniejszyła. Bużeński na barłogu swym chrapał w śnie jakimś gorączkowym. Poruszenie się Kalasa zbudziło go. Wstał i on, nic nie mówiąc. Poszedł do konia swego do szopki, wrócił prędko i odezwał się zimno:
— Konie każ okiełznać i w drogę. Doprowadzę jużciż do gościńca... Miło mi uczynić przysługę tę, bo wiem, że dłużej żyjąc, będziesz ją przeklinał. Życie daje ci, jak mnie! Każdy musi się męczyć, a ty, coś się dotąd z prawa tego wyłamywał, pójdziesz pod nie, jak i ja! W drogę! — krzyknął, wychodząc.
Wszystko gotowem było. Bużeński siadł na lichą szkapę swoją; wóz ruszył z ciężkością z miejsca.
Godzin parę wlekli się tak, aż do skraju lasu.
Dobiwszy się tu, Bużeński stanął i ręką wskazał na prawo.
— Trzymać się ponad lasem aż do karczmy, dalej gościniec pokaże.
I nie spojrzawszy nawet na Kalasa, zawrócił konia w gąszcze.
Na święty Antoni odpust był w kościele oo. bernardynów, na który corocznie tysiące ludu się zgromadziło. Ożywiało się naówczas i miasteczko, bo z uroczystością kościelną łączył się jarmark; a ściągali nań i rozwożący towary kupcy ruscy i izraelici z większych miast i wiejscy rzemieślnicy.
Na wiosenny ten jarmark nie przywożono wprawdzie kożuchów, nie rozsprzedawano wiele bydła, ledwie odżywionego po zimie — ale budy z łokciowym towarem, garnki i wszelki sprzęt gospodarski się znalazł. Na kilka mil wokoło, św. Antoni gromadził tu pobożnych i ciekawych. Drobnej szlachty, oficjalistów, a nawet pańskich bryczek, wózków i kałamaszek przybywało tyle, iż ich gościnne domy pomieścić nie mogły. Ci też, których nabożeństwo tylko tu sprowadziło, obozem się rozkładali pod murem klasztornym. Konie posilały się z torebek, które im zarzucano na głowę, a woźnice stali u bramy, gwarząc, o ile im do niej zbliżyć się dozwalał cały zastęp żebraków, obsiadujący i wielkie wrota i część murów i całą drogę do kościoła prowadzącą.
Dziadów i bab natłok tu był nadzwyczajny, a śpiewy ich, pisk, wołanie, kłótnie niekiedy dźwięk dzwonów głuszyły.
Oprócz nich pod samą bramą dwa kramiki, w których sprzedawano obrazki, medaliki, krzyżyki i świeczki, — zatrzymywały po drodze pobożnych pielgrzymów.
Niemniej życia dnia tego było i w samym kościele i klasztorze. Duchowieństwa świeckiego przybywało wiele, gości z sąsiedztwa, dobrych przyjaciół oo. bernardynów, mnóstwo także. Gwardjan musiał swych benefaktorów[53] przyjmować wedle możności zakonu, żyjącego z jałmużny.
Pomimo iż niemało kłopotu dnia tego mieli wszyscy, a poprzedzające i następne dni od niego wolne nie były, wszystkie twarze się tu dnia uroczystego uśmiechały, począwszy od najmłodszego braciszka, który najwięcej miał do czynienia, aż do ks. prowincjała, zwykle także odpustowi asystującego.
Już w wigilję musiano myśleć o przystrojeniu ołtarza, o przybraniu kościoła, o wszystkiem co na ten dzień potrzeba, było mieć w zakrystji, na chórze, w kościele. Światło, wino, ampułki, bielizna, lampy, kadzielnice, kobierce do wysłania stopni ołtarzy — dobywały się z szafy, z szuflad i opatrywały starannie.
Na ten dzień też zwykle dobywano kosztowną monstrancję koralową, dar fundatora, wspaniały pacyfikał, wielki krzyż srebrny i kadzielnicę, którą chłopak ledwie mógł dźwignąć. Wszystkie wspaniałości musiały się oczom pobożnych ukazać dnia tego.
Lecz i o. prowincjał i o. gwardjan i konwent cały mogli się pochwalić, że nigdzie piękniej, wspanialej, pobożniej nie obchodzono dnia wielkiego świętego padewskiego, niż tutaj.
Najbardziej przyczyniła się do tego i wiosna, już cała w kwieciu, a ciepła i promienna. U nas czerwiec zastępuje prawne maj, który płacze i drży z zimna.
I teraz dopisał dzień tem piękniejszy, że się nawet, dzięki wietrzykowi, nie obiecywał zbyt gorącym. Zjazd był nadzwyczaj liczny. W miasteczku rynek był, jak nabity. Cała droga do klasztoru roiła się tłumami, a około muru ledwie się można było przecisnąć. I twarzy prawie smutnej wśród tej ciżby nie można się było dopatrzeć.
W kościele, strojnym w kwiaty i światło, przy ołtarzu św. Antoniego, wtajemniczeni ukazywali sobie ozdobę dotąd niewidzianą. Na prawo i na lewo klęczały dwa nowiuteńkie anioły, z główkami podniesionemi do góry ku il santo,[54] jakby się wstawiały do niego za pobożnych ludzi ołtarz tłumnie otaczających.
Wśród przyciemniałych ornamentacyj[55] otaczających obraz, okryty srebrno-złocistą szatą, dwie te nowe postacie odbijały nietylko świeżością swoją, ale jakimś wdziękiem naiwnym, którego żadne inne figury dawne nie miały.
Była to widocznie jakaś nowa ofiara, przyniesiona patronowi, zapewne drogo kupiona, sprowadzona zdaleka, bo ludzie się kunsztowi, z jaką wykonaną była, dziwili. Braciszek w komży, który chodził z długim prętem, na końcu mającym przymocowany stoczek, szeptał po cichu ciekawym, dowiadującym się o prowenjencją[56] aniołów, że one były zrobione tu na miejscu, w klasztorze. Ale imienia ich twórcy, uśmiechając się, wyjawić nie chciał.
W istocie były one dziełem ręki ojca Anioła, który, póki rzeźbił je, bardzo się radował swej pracy, a teraz, oglądając ją na ołtarzu, wstydził się i znajdował biedną.
O. Rafał i wszyscy zresztą podziwiali piękną robotę samouczka, który tak umiał proste kloce lipowe, dostarczone przez podkomorzego, przeistoczyć na dwie zaklęte w drzewo modlitwy.
Msze następowały jedne po drugich. Wyszła suma z akolitami[57] uroczysta, a po Ewangelji o. Serafin ukazał się na ambonie, wymownie opowiadając nietylko o żywocie i cudach świętego, ale o pierwocinach zakonu św. Franciszka i wielkiego ducha założyciela.
Całe nabożeństwo wesoło, pięknie, bez najmniejszego wypadku, jaki się czasem trafia mimo pilności i dozoru, przeszło aż do końca i do tych śpiewów, które je zamykają. Żadna świeca nie zgasła, nie zapaliła się żadna firanka, nie zemdlał nikt w ciżbie, kościół przepełniającej.
Wszyscy powoli opuszczali świątynię, a honoratiores,[58] znajomi, przyjaciele, sąsiedzi, ciągnęli do refektarza na skromny posiłek.
Zdziwionym był o. Rafał, gdy w progu refektarza ujrzał prawie zapomnianego Zerwikaptura, który na myśl mu przywiódł nieszczęśliwego porucznika; tłumaczył on tem swe przybycie na odpust, że towarzyszył swej dalekiej krewnej, której imię było Antonina.
— Chciałem, korzystając z bytności mojej, pokłonić się ojcu gwardjanowi i jeszcze mu raz za gościnność podziękować.
Gwardjan westchnął. Wiedział on, choć niespełna, o losach porucznika i nie śmiał nawet spytać o niego Kalasa, który natychmiast się chciał oddalić; ale nadchodzący podkomorzy go zatrzymał.
Postarzały trochę Bielski pochwycił Zerwikaptura, rad że od nowego człowieka czegoś się może dowie nowego.
W refektarzu gwar, powitania, rozmowy, ruch panował jak nigdy. Skromna przekąska prawie zapomnianą była, tak wszyscy, spotykający się tu, mieli z sobą wiele do mówienia. Ojcowie gospodarowali, nie wyjmując nawet o. Serafina i dwu młodszych, świeżo przybyłych księży, oo. Dydaka i Kolumbana.
O. Anioł jak mógł się wymykał od tych, którzy mu jego dwu pięknych klęczących imienników winszowali, rumieniąc się jak panienka.
Kwestarz Michał podnosił ogórki na żartobliwych, którzy sobie pozwalali zbyt wesołych konceptów. Zapach doskonałego bigosu, fundowanego całą faską przez podkomorzego, rozchodził się po refektarzu, mieszając do innych woni jadalnych mniej wybitnego charakteru, gdy w podwórzu usłyszano gwar, który zwrócił wszystkich uwagę, gdyż zupełnie tonem się różnił od tego, jaki tu panował.
O. Anioł i brat Michał pobiegli coprędzej, domyślając się jakiegoś zajścia lub nieprzyzwoitej bójki między czeladzią gościnną, a do refektarza z raportem wbiegł braciszek Krescentyn zmieszany i wprost się skierował ku gwardjanowi.
— Co to tam za wrzawa — zapytał niespokojny o. Rafał.
— Na rynku w miasteczku powstała jakaś bójka — rzekł żywo braciszek. — Niewiadomo o co poszło, ale jakiegoś nieszczęśliwego tak pobito, że go tu niosą na ratunek, bo w miasteczku obawiano się, aby szlachta gorzej go jeszcze nie mordowała.
Smutną tę odebrawszy wiadomość, która wesołe święto zatruła, pospieszył gwardjan sam i gdy ludzie w dziedzińcu rozstępujący się przepuścili go, spostrzegł na ziemi leżącego, okrwawionego, w nędznej odzieży, odartego mężczyznę. Twarzy jego krew, którą była okryta, rozpoznać nie dawała.
Pobity, chociaż straszliwie stłuczony, ledwie dyszący, ruszał się jeszcze, jakby mordować chciał nieprzyjaciół. Kto to był, o co poszło, nie wiedział nikt, nie umiał nikt powiedzieć. Ci, co pobili biedaka, pouciekali ze strachu.
Kalas, powracający do swoich kobiet, wyszedł był z refektarza i musiał pomijać leżącego na ziemi, na którego spojrzał; ale w tejże chwili poskoczył ku niemu, pochylił się, aby lepiej przypatrzeć i coś o. gwardjanowi na ucho szeptać zaczął.
O. Rafał zbliżył się także i ręce załamał.
Natychmiast wydał rozkazy, młodych kilku braciszków wzięło ostrożnie na ręce stękającego człowieka i w milczeniu nieść go poczęto do klasztoru. Kalas i o. Rafał szli za nimi.
— Klucz! klucz od celi! — zawołał gwardjan, wskazując tę, w której niegdyś tak długo leżał porucznik.
Widok pobitego mógł w istocie litość obudzić, tak nietylko odzież jego, ale niesłychanie wynędzniała twarz, całe ciało, ze skóry tylko i kości złożone, okropną nędzę opowiadały. Pomimo, to, oblicze było dumne i zuchwałe, a teraz gniewem do szału posuniętym wyszpecone straszliwie.
Nowozaciągnięty do klasztoru braciszek Dydak, który tak, jak o. Anioł do dzieł kunsztu, miał powołanie na szpitalnego dozorcę i posądzano go, że musiał może praktykę przy cyruliku odbywać, natychmiast nieproszony wziął się do opatrywania złożonego na tapczanie biedaka.
Znano już w klasztorze jego zręczność i umiejętność, nie zabroniono mu więc zająć się rannym, a o. Rafał naprzód niepotrzebnych tu świadków, oprócz Kalasa, z celi wyprosił i drzwi zamknął.
Pobity z początku bronił się Dydakowi i opatrywanym być nie chciał, lecz wkrótce sił mu zabrakło i leżał już bezwładny.
Potrzeba było z niego zwlec w części ubranie, aby się przekonać, czy mu kości nie połamano. Ciało całe niemal okryte było sińcami, krwawemi plamami i guzami. Nie poszanowano też głowy, ani piersi i można było powiedzieć, że wszystek był jakby jednem sinem obrzmieniem.
Kalas patrzył milczący z politowaniem. W tym nieszczęśliwym poznał on odrazu Bużeńskiego.
O przyczynie tego zajścia, o sprawach okropnego pobicia napróżno się czegoś dowiedzieć chciano.
Wójt, który nadszedł z miasteczka za pobitym, opowiadał o. gwardjanowi, że gdy na wrzawę nadbiegł tam, gdzie pijana hałastra mordowała tego nieznajomego, już go zastał na ziemi leżącym i okrwawionym.
Bądź co bądź, dziwny zbieg okoliczności, jakgdyby ręka Opatrzności, po raz wtóry już do tego klasztoru sprowadzała człowieka, którego pierwszy pobyt był tu jeszcze pamiętnym.
Lecz jakże lata ubiegłe zmieniły nieszczęśliwego rozbitka!
Kalas siedział ze łzami na oczach. Oddalił się na krótko do kobiet, z któremi przybył, aby im wytłumaczyć, dlaczego towarzyszyć im nazad pewnie nie będzie mógł i wrócił do łoża Bużeńskiego.
Brat Dydak prawie musem napoił go jakąś polewką, obłożył chustami, w winie z rozmarynem zmoczonemi, otulił i siadł pilnować. Osłabły porucznik spał, chorobliwie się ruszając; można się było domyślać, że mu głowę potłuczono, gdyż gorączka i inne symptomata[59] dowodziły tego.
Miał-li osłabły i wycieńczony wytrzymać to pobicie? możnaż go było ocalić? tego nikt powiedzieć nie umiał. Brat Dydak szeptał, że naturze należało zostawić resztę.
Wypadek ten, który na chwilę wesoły odpust zakłócił, wkrótce innemi wrażeniami został zatarty. Rozpoczęły się uroczyste nieszpory z wystawieniem N. Sakramentu i śpiewy. Kazanie wieczorne powiedział o. Gabrjel.
W końcu goście się z przed kościoła rozjeżdżać zaczęli; pod murem zostało jeszcze trochę żebractwa, a w miasteczku tylko gwar pijanych przedłużył się do późna.
Piękny spokojny wieczór późnej wiosny, ze śpiewem słowików i skrzeczeniem żabek, z powiewem wietrzyka wonnym, z gwiaździstym niebem i ciszą swą uroczą rozpostarł się nad miasteczkiem.
Zdala brzmiały piosenki i wykrzykniki powracających z jarmarku.
Jak niegdyś przy dostatnim panu poruczniku, tak teraz przy nędznym ubogim, którego nazwiska nie wyjawniono, ojcowie chodzili z tem poszanowaniem dla niedoli i cierpienia, które jest najpiękniejszą z cnót chrześcijańskich.
Wiedział o. gwardjan od Kalasa, że Bużeńskiego doznane od losu plagi nie nawróciły, że zbuntowany ten, choć obalony niedowiarek, pozostał zawsze sobą. Budziło to tem większą w nim litość.
— Któż wie? palec Boży! — szeptał o. Serafin. — Czekajmy... może duszę ocalimy.
Zerwikaptur pragnął bardzo pozostać przy chorym, lecz okazało się to niepodobieństwem. Kobiety czekały na niego i same jechać nie chciały. Wstąpił tylko późnym wieczorem do o. gwardjana.
— Mój ojcze — rzekł, schylając się przed nim — o jedną bym łaskę was prosił. O ile możności wstrzymujcie tego biedaka w klasztorze. Ja, gdy tylko będę mógł, przybiegnę tu, a koszta, jakie za sobą pobyt jego i kuracja pociągnie, powrócę z wielką wdzięcznością.
— Nie bój się, nie wygnamy go, nie opuścimy — odparł o. Rafał. — Zrobimy co można, by go zatrzymać; ale wiecie jak zuchwały jest i samowolny, a gwałtu popełnić nie możemy. O. Dydak powiada, że w najszczęśliwszym razie, nim wstać i chodzić będzie mógł o swej sile, kilka tygodni upłynie. Pobicie okrutne, innyby je pewnie życiem przypłacił. Któż wie, co z nim będzie?
Z tem odjechał Zerwikaptur, najmocniejsze mając postanowienie powrócić corychlej do klasztoru, bo mu Bużeńskiego żal było i ratować go chciał koniecznie, zamierzając zabrać na wieś do siebie.
Ale chłop strzela...
Panna Antonina cześnikówna, dla której pobożną pielgrzymkę odprawiał, a do której rączki aspirował[60] od roku nie mogąc się zebrać na oświadczenie, w ciągu podróży, a wraz z matką swą, tak okazała się łaskawą dla Kalasa, iż insperate[61] się jej na popasie, po trzech kieliszkach wódki wypitych dla kurażu[62] oświadczył i... został przyjęty.
To go tak wstrząsnęło razem i uszczęśliwiło, tak poruszyło, iż zupełnie o Bużeńskim zapomniał.
Oświadczenie się pociągnęło za sobą następstwa nieskończone. Stracił głowę Kalas. Jeżdżąc po krewnych panny, umawiając się o termin wesela, czyniąc przygotowania, nie miał już na nie więcej czasu.
Sumienie swe uspokajał tem, gdy mu Bużeński na myśl przyszedł, że poczciwi ojcowie bernardyni nie opuszczą biedaka, że zrobią dla niego, co tylko się da uczynić, aby ratować nieszczęśliwego.
Odkładając od tygodnia do tygodnia, potem od miesiąca do miesiąca, napisał do gwardjana, prosząc, aby mu dał znać tylko, gdyby Bużeński się gwałtem z klasztoru chciał wyrwać. A że odpowiedzi na list ten nie było, uspokojony zajął się znowu przygotowywać do wesela. Dopiero w sierpniu ruszyło go sumienie dowiedzieć się o poruczniku i parę dni na to przeznaczywszy, pojechał do klasztoru.
Do miasteczka przybywszy przed wieczorem, nie tracąc czasu, ledwie się otrząsłszy z pyłu, pobiegł Kalas do o. gwardjana. Chciał najprzód od niego zasięgnąć wieści, co się stało z Bużeńskim i strach go opanował na myśl, czego się tu dowie.
O. Rafała zastał na poufałej konferencji z kwestarzem Michałem. Obaj przywitali go z tą niczem nigdy niezamąconą wesołością, która niczego domyślać się nie dawała. Kalas pospieszył z pytaniem:
— Cóż się z tym biedakiem dzieje?
— No, nic złego — odparł, prosząc siedzieć, gwardjan. — Nie możemy się pochwalić, aby był na duszy zdrów, tak jak jest, dzięki Bogu, na ciele: ale stan teraźniejszy zawsze lepszy oddawnego.
— Jest tu? — wtrącił Kalas.
— A jakże! — zawołał, ręce trąc kwestarz — i nie ma wielkiej ochoty uciekać, wierzcie mi.
Zerwikaptur, zdumiony wielce umilkł, spoglądając na wesołe oblicze księży.
— To prawie nie do wiary! — zawołał. — Gdy go widziałem raz ostatni, był w stanie rozpaczliwym.
— Mówiłem już acanu dobrodziejowi — przerwał gwardjan — że i teraźniejszy stan nie jest bardzo błogim. Wiele zostaje do życzenia, ale zobaczycie go sami. Sądzę, że różnica wielka od tego co było.
— Gdzież mam go szukać? — zapytał, wstając, już niecierpliwy Kalas.
— Ja zaprowadzę — odparł kwestarz. — Pewny jestem, że w ogrodzie być musi, bo tam najczęściej siedzi, a czasem i pracuje.
— Pracuje? — z niedowierzaniem zapytał Zerwikaptur.
— No, tak się to nazywa; jeśli chcecie, powiedzmy, że się bawi — dodał brat Michał. — Chodźmy.
Wieczór był piękny; w milczeniu przeszli korytarze klasztorne i z nich dostali się do ogrodu, którego gęstą zieleń oblewały ostatnie promienie zachodzącego słońca.
W ulicach widać było kilku zakonników, przechadzających się z brewjarzykami w ręku. Inni stali parami na rozmowie.
Kalas, szukając oczyma, nie dostrzegł Bużeńskiego. Brat Michał także oglądał się na wszystkie strony i poprowadził na lewo. Uszli kilkadziesiąt kroków, gdy zdala ukazała się chuda, sucha postać człowieka w obcisłej sukni, butach do kolan, w czapce na głowie wyłysiałej. W niej Kalas więcej się domyślił, niż poznał Bużeńskiego.
Szedł on z głową spuszczoną, krokiem wolnym, nakuliwając na jedną nogę. Kalas, zbliżając się, myślał, jak go ma przywitać. Nie taił tego przed sobą, że swym przybyciem poruszy struny, które brzmieć przestały... i mogą wydać dźwięk przykry. Powoli podchodził, tak że Bużeński, kroki usłyszawszy, wzrok podniósł i zatrzymał się. W twarzy jego spostrzec mógł Kalas drganie jakieś.
— Jak się masz? — odezwał się, nie wysilając na powitanie.
— No, widzisz, żyw jestem — odparł Bużeński dosyć spokojnie, choć głos mu nieco drżał. — Kazali — mi gwałtem żyć bernardyni — i muszę!
Kalas nie wiedział już naprawdę, o czem zagaić, tak się lękał rozdrażnić go.
— Cóż cię tu przygnało? — spytał porucznik.
— Przejeżdżałem tędy — skłamał Kalas.
Brat Michał, widząc, że rozmowa się spokojnie rozpoczęła, usunął się na bok, zostawiając ich samych. Zaczęli razem iść ulicą. Uderzało to szczególniej w Bużeńskim, że dawniej gwałtowny, wzburzony, niepokojący się, teraz wyglądał jakby odrętwiały i zastygły. Twarz zestarzała zżółkła, nie miała wyrazu szyderstwa... Była zmęczoną i obojętną. Bużeński, równie jak Kalas, zdawał się mieć trudności w prowadzeniu rozmowy, nie chcąc także poruszyć popiołów i rumowisk.
Wśród tego milczącego pochodu, nastręczył się im o. Anioł, który o przybyciu Kalasa nie wiedząc, teraz dopiero go zobaczywszy, z serdecznością wielką witać zaczął i zwrócił się do Bużeńskiego.
— Widzisz pan, na mojem stanęło; pewien byłem, że przyjaciel odwiedzi nas.
— I byłbym to daleko wcześniej uczynił — rzekł Kalas — ale w istocie zaszły przeszkody nadzwyczajne.
Bużeński ciekawie obejrzał się na niego. Uśmieszek dziwny, jaki dawniej nigdy się na jego ustach nie ukazywał, przesunął się po nich.
— Przysiągłbym — rzekł — że Kalasisko albo się ożenił lub żeni, bo on należy do tego rodzaju ludzi, którzy wkońcu zawsze muszą parę znaleźć sobie.
— Trafnie odgadłeś — rzekł, rad z tego zwrotu, Kalas — w istocie, żenię się.
Wejrzenie na Bużeńskiego, w którego twarzy lękał się spotkać urągowisko, zdziwiło go znowu. Porucznik skłonił głowę i rzekł:
— Byłem tego pewnym.
O. Anioł wtrącił się do rozmowy z życzeniem szczęścia.
Idąc tak powoli, znaleźli się w ulicy, w której ozdoba nowa uderzyła Kalasa. Nie przypominał jej sobie w dawniej znanym mu ogrodzie. Przy murze rodzaj małej groty zawierał w sobie klęczącego na modlitwie w ekstazie[63] św. Franciszka z Asyżu. Drewniana figura, pomalowana, miała wiele wyrazu.
— Coś nowego — wtrącił Kalas.
— Robota o. Anioła — rzekł porucznik, trochę się ożywiając. — Człowiek szczęśliwy. Na wszystko ma czas, godzin w chórze nie opuszcza nigdy, modli się jak nikt goręcej... a rzeźbi, złoci, maluje, toczy, naprawia kobierce... i czas mu tak schodzi.
Zamilkł i obracając się do Kalasa, dodał nagle, śmiejąc się:
— Wiesz, to paradna rzecz! nie dasz chyba wiary. Ja tu wyjdę pono na organistę! Niegdyś — dawne dzieje — grywałem licho na klawikordzie. Otóż tu począłem próbować organów. Okazuje się, że nic nie umiem, ale ucho mam, więc gdy brat Antoni niedomaga, ja obejmuję klawjaturę.
Dziwnie sucho, smutnie począł się śmiać Bużeński.
Kalas słuchał niemal osłupiały. Chodził więc już do kościoła porucznik.
Wtem powołano ich na wieczerzę do refektarza i Bużeński poszedł razem. Siadł w końcu stołu, zachował się milcząco i spokojnie, a w czasie modlitwy, choć nie odmawiał jej, wstał. Kalas potem z nim razem udał się do tej samej celi, którą i teraz jeszcze zajmował.
Mimo obawy, aby jakiem słowem nieostrożnem nie rozbudzić starych wspomnień, rozstać mu się z Bużeńskim trudno było. Obudzał w nim, oprócz innych uczuć, ciekawość. Rad był zajrzeć w głąb tej duszy poranionej, zabliźnionej i zapewne bolejącej jeszcze.
Gdy do celi weszli, porucznik się przeszedł po niej parę razy milczący, a potem stanął naprzeciw Kalasa.
— Ciąży mi to wielce, że ja tu dla tych ludzi co z jałmużny żyją, brzemieniem jestem — rzekł cicho.
— Nic łatwiejszego, jak się z tego powodzenia wyzwolić — odparł Kalas. — Mam lasy, mam dwór dla leśniczego. Lubisz samotność. Chcesz, to osiądź sobie spokojnie u mnie. Najmniejszej mi nie zrobisz różnicy.
Bużeński nie ruszał się z miejsca zadumany.
— Dziękuję — rzekł. — Przyjąłbym twoją ofiarę; lecz mamli prawdę rzec? Zupełnej samotności z sobą samym się lękam. Śmieszno mi się przyznać, ale prawdziwie nie wiem, jak przyzwyczaiłem się do tych ludzi i ich życia. Wstyd mi, bo słabość to jest...
Nie dokończywszy, chodzić począł znowu:
— Religji nie miałem i nie mam — rzekł. — Dawniej jej w drugich nieuznawałem, dziś się to zmieniło... Zazdroszczę im. Oni są z tem szczęśliwi! Szpital to jest ten klasztor — dodał. — No tak... ale okazuje się, iż bez nich obejść się trudno. Przez czas tej mojej choroby, ciągle się spodziewając umrzeć, patrzyłem i obserwowałem wiele. Coby taki asceta, jak o. Serafin, na świecie robił, gdyby go stąd wygnano? Słowo daję, nie wiem. A o. Gabrjel podobnież, a o. Anioł, który pono artystą by nie potrafił być, gdyby go na swobodę puścili, boby mu się głowa zawróciła... Wszyscy tu oni na swem miejscu, a że bab niema, sami są, siedzą jak u Pana Boga za piecem.
Jedno wspomnienie kobiet było jakby oddźwiękiem przeszłości. Kalas unikał podniesienia go umyślnie.
— Ta chata w lesie smakowałaby mi może — mówił dalej Bużeński — ale boję się samotności. Powtarzam...
Wzdrygnął się.
— Nie wiem, na co żyję, bo ochoty ani potrzeby życia dla siebie nie czuję, dla drugich zaś na nic się nie zdałem. Ale trzeba tę farsę dograć do końca. Nie chciałbym już w niej ani monologów zbyt tragicznych, ani zakończenia. Spokojnie skuliwszy się... umrzeć. Tu, gdzie zaczyna mi być w duszy mroczno i czuję, że na burzę by się zebrać mogło, idę grać na organach, pomagam o. Aniołowi w obracaniu kloców, kopię w ogrodzie i tak ogłupiwszy, spotniawszy, śpię potem bez snów.
Słuchając, Kalas napróżno szukał na to odpowiedzi.
— Chciałbym w istocie ojcom być w czemś użytecznym — dokończył Bużeński — aby mnie nie wygnali.
— O to się nie masz co obawiać — wtrącił Kalas.
— Tak — odparł Bużeński — lecz jak ono jest, to jest — reguła... to nie szpital, ani przytułek dla podupadłej szlachty. Wkońcu mi muszą drzwi pokazać.
— Ja się rozmówię o tem z gwardjanem — rzekł Kalas.
— Daj pokój, nie, nie trzeba! Miłosierdzia nie chcę! — zawołał Bużeński. — Organista wkrótce zdaje się pójdzie muzykować gdzieindziej, a ja się nałamię do organów.
Zwrócił się do Kalasa, rękę mu kładąc na ramieniu.
— Cóż ty na to? hę? Bużeński dławidudą u bernardynów! Naprawdę, trzeba było osobliwego zbiegu okoliczności.
Godzina się zbliżała, w której Kalas musiał klasztor opuścić, bo miał nocować w mieście. Rozstali się do jutra. Wyszedłszy za furtę, Zerwikaptur przeżegnał się mimowoli, tak był zdumiony, tak nie pojmował tego, co się z Bużeńskim stało. Wydawało mu się to jeśli nie cudem, to czemś do tego zbliżonem.
Nazajutrz rano wstąpił do kościoła i pod chórem zobaczył w kącie stojącego z założonemi rękami Bużeńskiego. Nie modlił się wprawdzie, ale znalazł się tu, gdzie dawniej nie bywał nigdy.
Po mszy wyszli razem.
— Słyszałeś — odezwał się porucznik — jak obrzydliwie ten stary przygrywał na organach? Ja ci powiadam, że za kilka miesięcy potrafię lepiej. Klucze już wypróbowałem. Nogami po pedałach źle chodzę, ale tam jak jedną nutę pociśniesz kiedy niekiedy, tak huczy, że jej starczy.
W ciągu dnia ani razu nie zachmurzył się i nie uniósł po dawnemu Bużeński. Po cichu spytał Kalas o. Gabrjela, kto tak cudownie uchodził tę naturę dotąd nieokiełznaną i buntowniczą.
— Kto! — odparł o. Gabrjel. — Chyba sama ta atmosfera klasztorna. Żaden z nas nie próbował go nawracać, nie czując, aby był przygotowanym. W duszy jego własne siły uspokajająco działały. Jestem pewny, że czas więcej jeszcze uczyni.
Z o. gwardjanem na sposobności się widząc Kalas począł go usilnie prosić o to, aby Bużeńskiego nie wyganiano z klasztoru.
— Nikt o tem ani myśli! Zlituj się! — zawołał gwardjan — znamy położenie jego. Byłoby to zbrodnią znowu go w świat rzucić. On sam chyba...
— Nie, on o tem ani myśli — odpowiedział Kalas. — Zapraszałem go na wieś do siebie... Odmówił.
Dwa dni tu zabawiwszy, Zerwikaptur do domu powracać musiał. Z Bużeńskim pożegnali się trochę chłodno. Była chwila, iż chciał przeprowadzić przyjaciela na miasteczko, do gospody; ale zawahał się u furty, uściskał Kalasa i zawrócił, jakby się zląkł tego powietrza, które go zewnątrz owionąć miało.
Zerwikaptur wkrótce się ożenił, a w miodowych miesiącach nie dziw, że trochę o przyjacielu zapomniał. O. gwardjan przyrzekł mu najmocniej, gdyby co zaszło z Bużeńskim niespodziewanego, że go natychmiast zawiadomi.
Nie odbierając wieści żadnych, Kalas uspokoił się i nie myślał o poruczniku, przerobionym na organistę...
Rok tak upłynął, a żona jego, która przypisywała pono św. Antoniemu wynalezienie męża, zażądała być znowu na odpuście...
Wchodziło to tak dobrze w plan Kalasa i odpowiadało życzeniu jego, iż z największym zapałem myśli tej przyklasnął.
Posłano tylko przodem kuchtę, aby w gospodzie zajął izbę, o którą w czasie odpustu było trudno, a państwo nocować tam chcieli. Wieczorem, przybywszy już po nieszporach, Kalas nie wybrał się do klasztoru, na jutro to odkładając.
Odpust i w tym roku, chociaż dni były gorące, wielką się odznaczał frekwencją[64] osób z dalekich stron przybyłych. Od rana klasztor był w oblężeniu.
Po wotywie, nie czekając sumy, żonę z matką jej pozostawiwszy w kościele, Zerwikaptur pobiegł do klasztoru.
Pierwszym znajomym, którego tu spotkał, był ks. Anioł. Ten spojrzał mu w oczy pytająco jakoś i dziwnie...
— A cóż wasz organista? — spytał Kalas.
— Jakto pan nic nie wiesz?
— Cóż się stało?
— Pochowaliśmy biedaka niespełna cztery tygodnie temu.
Tyle tylko mógł powiedzieć o. Anioł, bo już go z zakrystji wołano.
Musiał, chcąc się czegoś dowiedzieć, czekać Kalas, aż się całe nabożeństwo skończy. W refektarzu ten sam był natłok wesołych gości. Witali go znajomi.
Ponieważ gwardjan nadto był zajęty, zwrócił się do podkomorzego przybyły, ale ten, oprócz podziwu nad cudownem Opatrzności zrządzeniem, która dała tu burzliwego życia dokończyć człowiekowi skołatanemu — o zgonie, o przyczynach jego nie umiał nic powiedzieć.
W czasie nieszporów o. Serafin był wolny; poszedł do niego Kalas, niespokojny, aby się czegoś dowiedzieć o przyjacielu.
— Z czegoż zmarł Bużeński? — spytał.
— Zaprawdę dla nas wszystkich to było i jest zagadką — rzekł o. Serafin. — Nie był chory, słabł tylko w oczach i niknął, gasł jak wypalony kaganiec, nie cierpiąc nawet. Dniem dopiero przed śmiercią, poskarżywszy się, że mu nogi nie służą, że słabym się czuje, położył się do łóżka. Nie przeczuwał ani domyślał się zgonu i my też, wiedząc jak silną była i wytrwałą ta natura, nie przypuszczaliśmy tak rychłego końca. Bylibyśmy z obowiązku starali się tę biedną duszę, w którą może promyk już jakiś wstąpił, uratować. Drugiego dnia, gdy długo nie wstawał brat Dydak poszedł zajrzeć do niego i znalazł już ostygłym...
— A w ostatnich czasach — wtrącił Kalas — nie widać w nim było zmiany?
— To co się w nim działo — rzekł o. Serafin — zakrytem było dla nas. Zmieniał się na lepsze, to pewna; lecz przychodziło to tak nieznacznie i zwolna, że dostrzec było trudno. Żartem zaczynał niby mówić o tem, że dla zupełnego uspokojenia radby wdziać sukienkę, przypisując jej cudowne działanie; lecz do tego nie przyszło. Chodził i pracował w ogrodzie, ciosał u o. Anioła, próbował przygrywać na organach, ale sił mu później brakło, choć widać było, że się nie poddawał osłabieniu, które czuł w sobie. W ostatnich dniach spokojnym był i wesołym nawet. O przeszłości swojej nigdy nie wspomniał. Żal go bardzo. Któż wie... Trochę dłuższe życie możeby...
O. Serafin, nie kończąc, ręką rzucił i zamilkł smutny.
— Bóg — dodał — łaskaw będzie duszy, która w walce z życiem przecierpiała wiele.
- ↑ Całość opowiadania „Klasztor“ wydrukowano w dodatku „Pielgrzyma“ Nr. 6-13.
- ↑ Zagadka.
- ↑ Oberża.
- ↑ Doprowadzają do rozpaczy.
- ↑ Wprowadźcie.
- ↑ Współczucie.
- ↑ Uprzejmość.
- ↑ Z wszelką formalnością.
- ↑ Przemowy.
- ↑ Zadowolenie.
- ↑ Przypadków.
- ↑ A więc.
- ↑ Proszę mnie nie badać.
- ↑ Błąd w druku; przypis winien odnosić się do następującego później słowa indagować.
- ↑ Podejrzenie.
- ↑ Rannych.
- ↑ Opowiadania.
- ↑ Wątpię.
- ↑ Naradę.
- ↑ Pokroju.
- ↑ Koszt.
- ↑ Tajemnicza.
- ↑ Do rzeczy.
- ↑ Zbadać.
- ↑ Podziw.
- ↑ Czatowało, sprzyjało.
- ↑ Współczucie.
- ↑ Ciało słabe.
- ↑ Przyjął.
- ↑ Brak wyjaśnienia oznaczonego w tekście przypisu. Powinno brzmieć: Stypa.
- ↑ Zdarzenie.
- ↑ Bezimienny
- ↑ Tajemnica
- ↑ Czasem żarłoczny, ale twórca rzeczy
- ↑ Dorywczo
- ↑ Niech im ziemia lekką będzie!
- ↑ Brakujący numer rozdziału dodano w oparciu o wydanie „Klasztor“ Józef Ignacy Kraszewski, 1883, Wydawnictwo Gebethnera i Wolfa, str. 125.
- ↑ Nieobecnym być
- ↑ Przedziały
- ↑ Mądrością.
- ↑ W pokoju.
- ↑ Obłudy.
- ↑ Opowiadanie.
- ↑ Stronach niewiernych.
- ↑ Z honorem.
- ↑ Przypuszczać.
- ↑ Więcej się błaznuje, więcej się śmieje.
- ↑ Towarzystwo.
- ↑ Czasy się zmieniają.
- ↑ Zdaleka od kłopotów
- ↑ Jeżeli serce wam o tem mówi
- ↑ Rycerzem przemysłu.
- ↑ Dobroczyńców
- ↑ Świętego
- ↑ Ozdób
- ↑ Pochodzenie
- ↑ Klerykami noszącymi świece na lichtarzach
- ↑ Znakomitsi
- ↑ Objawy
- ↑ Wzdychał
- ↑ Niespodzianie
- ↑ Odwagi
- ↑ Zachwyceniu.
- ↑ udziałem.