<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klasztor
Podtytuł Opowiadanie
Wydawca Czytelnia "Pielgrzyma"
Data wyd. 1928-1929
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Gdy w spokojne mrowisko pod sosną nagle wiatr, strąciwszy gałąź suchą, uderzy, wszystkie stworzonka wybiegają strwożone, roi się i porusza co żyje. Tak samo wczorajsza przygoda całą ciszę i spokój klasztoru zachwiała, poruszyła umysły, obudziła ciekawość, wlała jakieś życie obce i niezwykłe w te mury, w których nawet zgon zakonnika nie wywoływał nigdy takiego niepokoju. Krwawą ręką życie zewnętrzne uderzyło w tę furtę, która klasztor od niego dzieliła.
Ani brat Michał, umiejący ludzi badać, ani o. Szymon nie potrafili z czeladzi porucznika Bużeńskiego wyciągnąć coś więcej nad to, co gwardjanowi powiedział pachołek.
Porucznik był w drodze do Warszawy i nie miał znajomych w tej okolicy.
Ponieważ rany mogły się stać groźnemi, a Berko jeszcze za nie nie ręczył, zdawało się o. Rafałowi, iż możeby rodzinie porucznika donieść należało o wypadku.
Nie godziło się tego jednak czynić bez jego zezwolenia.
O. Rafał poszedł do chorego, ale ten leżał w tak silnej gorączce, iż z nim mówić nie było można. Cios zadany w głowę wstrząsnął mózgiem, upływ krwi był wielki, cyrulik wzdychał i powiadał, że nie takie czasem rany goiły się bez szkody, ale i mniej znaczące bywały śmiertelne.
Należało czekać, aby gorączka przeszła. Ranny był młodym i silnym.
Domyślano się i odgadywano, co ta napaść mogła znaczyć — nikt nie umiał wytłumaczyć jej sobie.
Tymczasem z miasteczka i gospody, w której wóz stał, nim go do klasztoru zabrano, wieść zaraz poszła po okolicy o zagadkowym wypadku i najbliższy sąsiad, podkomorzy Bielski, człowiek niezmiernie nowin chciwy, gaduła niespokojny, przybiegł do klasztoru.
Powiedziano mu, że posiekanego okrutnie odartego przez rabusiów na gościńcu młodzieńca zawieziono do klasztoru.
Podkomorzy wpadł jak wiatr prosto do celi gwardjana.
— Cóż to się u nas dzieje, ojcze! sądny dzień i rozbój!... Przyleciałem tu, aby się czegoś dowiedzieć...
— Ale my nic nie wiemy — odparł gwardjan.
Podkomorzy, przysiąść nie mogąc, biegał po celi.
— Jak się zowie?
— Bużeński, syn kasztelana.
— Ciężkie rany?
— Mówią, że dosyć niebezpieczne.
— A widzieć go nie można?
— Zlituj się, leży w gorączce!
— Bużeński! Bużeński! — powtarzał jakby sam do siebie podkomorzy, bijąc się w czoło. — Bużeński, syn kasztelana! Coś mi się ochapia! Czekajcież. Kiedyż i od kogo o nim słyszałem?
Stanął podkomorzy i podniósł głowę.
— Jestem w domu. Stanisław z Bużenina Bużeński, porucznik kawalerji pułku buławy.
Gwardjan podsuwał krzesło.
— Niechże pan podkomorzy siada.
— Czekaj, ojczulku! myśli zbieram — dodał Bielski — bo to widzisz, w starej głowie, jak w magazynie, wszystko na kupie, trzeba umieć dobyć tylko. Ale już jestem w domu. Ostatnim razem gdym był w Warszawie, dużom się o nim nasłuchał. Rozpowiadał mi młody Bogusz.
O. Rafał przysłuchiwał się z uwagą, ale z cierpliwością też wielką.
— Ot co — zaczął podkomorzy — Bogusz mi o nim mówił z okazji awantury świeżej, której był świadkiem, gdy na Woli, przy śniadaniu ów Bużeński, o marną rzecz się popstrzykawszy z siedzącymi przy stole, trzech z nich wyzwał na rękę i wszystkich ich poobcinał.
Powiadał o nim, że podobnie zuchwałego i napastliwego człowieka, nawet pod te czasy, gdy ich się u nas namnożyło, trudno spotkać. A przytem — podkomorzy zniżył głos — bezbożnik być ma, farmazon-wolterzysta, że gdy pocznie pleść, włosy na głowie wstają.
Usłyszawszy ostatnie słowa, ks. gwardjan porwał się niespokojnie z siedzenia, pod pierwszem wrażeniem, jakie one na nim sprawiły; ale natychmiast uspokoił się, ostygł i siadł, westchnąwszy tylko.
— Nieprzyjemna to rzecz mieć takiego w domu gościa — rzekł — ale obowiązek chrześcijański spełnić potrzeba. Więcej powiem — dodał po namyśle — jeszcze się troskliwiej zaopiekować należy niedowiarkiem, aby się przekonał, że wiara nakazuje dobre uczynki.
— Święte słowa! — westchnął podkomorzy — ale to wszystko groch na ścianie z tą teraźniejszą młodzieżą, dla której nic świętego niema. Jeżeli to tensam Bużeński, co najpewniej, bo trudno, aby ich dwu jednoimiennych w tym samym pułku służyło, będziecie mieli kłopot za miłosierdzie wasze.
O. Rafał dobrodusznie się uśmiechnął.
— Nawykliśmy do różnych w życiu przypadłości — rzekł spokojnie.
Podkomorzy począł jeszcze niektóre szczegóły z pamięci dobywać o tym Bużeńskim wedle opowieści owego Bogusza:
— Wszyscy się go boją w pułku, a i w Warszawie nieradzi z nim przestają, tak skłonnym jest do burd i niepohamowanego języka. Życie też ma prowadzić rozpustne i nie wątpię, że ta napaść na drodze.. bądź co bądź, nie daremną była. Rozbójników u nas niema.
— Kraść ludzie kradną — rozśmiał się gwardjan — ale kryminały są rzadkie. W istocie coś tu innego zajść musiało, nie prosta napaść w biały dzień, na gościńcu dla rabunku.
Ks. Szymon, który był w dobrych stosunkach z podkomorzym, nadszedł, gdy to mówili, a Bielski mu powtórzył żywo wszystko to, co zwierzył gwardjanowi. Bezbożność Bużeńskiego nie zrobiła na starcu najmniejszego wrażenia. Zażył tabaki i rzekł:
— To bardzo dobrze, iż w nasze ręce popadł. Bernardyni go nawrócą!
Na to Bielski głową poruszył.
— Dajże pokój, mój ojcze, na to trzeba o.o. jezuitów.
— Niekoniecznie — rzekł ks. Szymon. — Jezuici słowem nawracają, a my... łaską Bożą i cierpliwością. Podkomorzy myślisz, że stracona wiara odzyskuje się rozumem? Nie. Jak poszła, tak powraca przez serce.
Bielski głowę skłonił.
— Cóż się dzieje z chorym? — zapytał gwardjan. — Nie byliście u niego?
— Owszem, idę stamtąd — rzekł o. Szymon. — Jeden z naszych siedzi tam ciągle po kolei, bo go na łasce cyrulika i jego czeladzi zostawić nie można... Majaczy i rzuca się jeszcze. Gorączka, która zwykle po ranach przychodzi, w silnym człowieku wybuchła mocna; ale przetrwa ją i jest nadzieja, że potem rany się zagoją, choć dużo na to czasu potrzeba.
— Sądzicie? — zapytał jakoś frasobliwie o. gwardjan.
O. Szymon wskazał szramę, która mu przecinała głowę.
— Widzicie, ojcze, żem expertus Robertus — dodał. — Wiem-ci z doświadczenia, co to rana przez łeb, a tu w dodatku i ręka jeszcze, której żyły poprzecinane.
Mimowolnie może, o. Rafał westchnął tęskno. Chociaż miał miłosierdzie nad biednym człowiekiem, nie mógł się oprzeć jakiemuś wstrętowi i odrazie, którą budził w nim bezbożnik i farmazon.
Masonerja, która na dworze i wielkim świecie była właśnie w modzie, jako nauka nowa, pomiędzy duchowieństwem i pobożnymi katolikami wywoływała obawę i uważaną była za najniebezpieczniejsze kacerstwo. Z trwogą mówiono o tajemniczych obrzędach farmazonów.
O. Szymon tak był nawykłym żyć oddawna z ks. Rafałem i czytał tak dobrze w jego twarzy, iż myśli jego odgadywał, ale nie zdawał się jej podzielać.
Podkomorzy siedział, nierad widocznie, iż zamiast z wycieczki swej przywieźć jakieś wiadomości, sam jeszcze ich tu dostarczył, nic wzamian nie dostawszy. A że nie był nawykłym łatwo się zrzekać jakiejkolwiek imprezy, począł ks. gwardjanowi i o. Szymonowi wmawiać, że koniecznie należało kogoś roztropniejszego z ludzi Bużeńskiego wziąć na spytki i coś z niego o panu wydobyć.
— Pytaliśmy się już — rzekł o. Rafał — ale z nich nie można nic wybadać.
— Ba! ba! — zawołał podkomorzy — wy byście się do tego nie zdali. Proszę was, dajcie mi jednego z tych ludzi: ja będę indagował sam. Nie może być, aby się czegoś nie dowiedział. Juścić donieść rodzinie jest obowiązkiem, więc trzeba wiedzieć gdzie, jak i komu?
Gwardjan się wahał, spoglądając na o. Szymona, jakby go wzywał do rady; ale nim się na odpowiedź zdobyli, we drzwiach ukazał się kwestarz, brat Michał. Szedł on powitać podkomorzego, z którym był w bardzo miłych stosunkach i rad je utrzymywał, bo kwesta u Bielskiego zawsze niespodziane i obfite przynosiła owoce.
Na widok brata Michała, zaraz się humor poprawił podkomorzemu i wstał z nim się ściskać.
— Ojcze gwardjanie — zawołał — dalipan, nie ujmując nikomu, bo szanuję pobożność i naukę, ale oto brat Michał z was wszystkich najrozumniejszy. Niech on mnie sądzi, czy nie mam racji.
Spuścił kwestarz głowę z pokorą.
— Ale co, bo podkomorzy z prostaczka sobie żarty stroi? — rzekł. — Ja mam rozum tylko do łapania gęsi i baranów...
Ręką wstrząsnął i głowę zaszył w szerokim kołnierzu habitu.
Bielski gwałtownie przy swojem obstawał, iż należało jednego ze sług indagować. Kwestarz słuchał, ani potwierdzając ni przecząc.
Gwardjan wkońcu, choć nie z wielką ochotą, zgodził się na przywołanie pachołka, a brat Michał poszedł po niego.
Był to najstarszy ze służących rannego porucznika, chłop słuszny, silny, bo takich tylko miał przy sobie Bużeński, lecz z twarzy mu patrzyło, że i nie głupim był i ostrożnym. Samo przywołanie do indagacji musiało w nim obudzić obawę. Wpadł na próg z pokłonem i stanął wyprostowany. Podkomorzy z powagą inkwyzatora zbliżył się do niego.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Jaśko Sierociuk.
— A pan wasz, nieprawdaż, Stanisław z Bużenina Bużeński, porucznik?
Jaśko głową potwierdził i słuchał z natężoną uwagą, a ściągniętemi brwiami.
— Cóż to za historja się stała z panem waszym? — począł podkomorzy. — Musicie wiedzieć...
— Jechaliśmy przodem z wozem i końmi luźnemi. Dopiero gdyśmy krzyk pański posłyszeli, nadbiegli Marcyś i Jurko. Pan nie mówił nic... słaniał się i krew lała się z niego.
— Nie mówił kto go napadł i ranił? — nalegał Bielski.
Jaśko podumał trochę.
— Proszę jaśnie pana, nasz porucznik nie ma zwyczaju nic z ludźmi mówić. U niego czuj duch, posłuszeństwo i gęba zamalowana! Ja nic nie wiem.
Podkomorzy zżymnął się nieco.
— Widzisz, mój kochany Sierociuku, trzeba przecie komuś dać znać o tem. Może ojcu pańskiemu. Czy ma kogo więcej z familji.
— Nie, ojca tylko — rzekł Jaśko — ale — tu się trochę zająkał — pan kasztelan podobno się na naszego pana od kilku lat sierdzi za coś, a pan też na niego. To tam niema po co słać.
Bielski poruszył ramionami.
— Porucznik ma swój majątek? — zapytał.
— A jakże, po matce, proszę jaśnie pana, na Podlasiu, klucz duży.
— Któż tam gospodaruje? — indagował podkomorzy.
Na to pytanie Sierociuk nie odpowiedział wcale.
— Ja nie wiem — zamruczał po chwili.
Indagacja, mimo całej umiejętności badania pana Bielskiego, jak widzimy, nie przyniosła nic, oprócz nowego cienia, który rzucała waśń z rodzonym ojcem. Podkomorzy chodził po celi, o. Szymon tabakę zażywał. Gwardjan słuchał spokojnie, a brat Michał patrzył w oczy ostrożnemu drabowi, który widocznie na baczności się miał, aby nie wygadać się niepotrzebnie.
— Widzisz, mój kochany Sierociuku — dodał Bielski — rzecz jest taka. Rany ciężkie, kto wie, co z nich może być, więc komuśby o tem trzeba dać znać.
Jaśko, który z nogi na nogę niecierpliwie przestępował, odezwał się po namyśle:
— I, proszę jaśnie pana, niema tu co wielkich rzeczy robić z tego; albo to dla nas pierwszyzna? Gorsze rany nieraz bywały, a my sobie z tego nic nie robili. Co ma być? Pomajaczy trochę i przyjdzie do siebie. Jakby się pan potem dowiedział, że się to roztrąbiło, zły byłby, bo on tego nie lubi. Nawykł sobie zawsze sam radę dawać... Nużby się potem na nas skrupiło, żeśmy plotki...
Bielski słuchał z uwagą.
— Ja to pytam tylko dla mojej wiadomości — rzekł — bo to przecie powiat mój, a ja tu urzędnikiem... mnie się to tyczy... Nie wiecie czy pan w tej okolicy nie miał z kim zajścia?
Gwałtownie ruszył ramionami Sierociuk.
— Gdzie zaś! my tu nigdy nie bywali, nie znał nawet nikogo... Jechaliśmy do Białegostoku do chorągwi...
— Skąd?
— Od rotmistrza naszego z Zawodowic...
— Nie był gdzieindziej? nie miał zwady jakiej po drodze?
Wzięty na spytki, Jaśko aż twarz z potu ocierał, a coraz niecierpliwiej z nogi na nogę się przechylał.
— Proszę jaśnie pana — rzekł — bo ja jestem od koni, nie wiem nic... Mało z kim i gdzie przyjdzie się posporzyć, a dlatego na gościńcu ludzi nie napadają. My nie wiemy nic.
Indagowany wyraźnie się już zabierał do odwrotu. Podkomorzy, zachmurzony, nie wstrzymywał go, a gdy wyszedł, zwrócił się do gwardjana.
— Słyszeliście? — rzekł.
— Tak, od nich się niczego dowiedzieć nie można — odpowiedział gwardjan. — Więc też nic nam nie pozostaje, jak pielęgnować go, aby corychlej wyzdrowiał i jechał sobie z Bogiem.
— Enigma, słowo daję, enigma![1] — zamruczał podkomorzy — ale, nie może to być, ja jej dojdę. Powiadam ojcu kochanemu, muszę wyszperać. Mam znajomych i w chorągwi tej, napiszę do Białegostoku.
Zajęty tą myślą, niespokojny i nierad odjechać z niczem, podkomorzy pożegnał gwardjana i ojca Szymona, zapraszając go do siebie na marjasza i przeprowadzony przez brata Michała, który mu aż za furtę towarzyszył, pojechał do domu.
Nazajutrz jeszcze chory leżał w gorączce. Berko był zafrasowany, tak mu się wydawała groźną i silną. Ojcowie wszyscy, w niedostatku innych stróżów, nie odstępowali łoża chorego. Osobliwie o. Anioł, który i do tego kunsztu pielęgnowania słabych czuł się powołanym, z niewieścią prawie starannością okładał głowę, pomagał do opatrywania, poił i okrywał porucznika.
W gorączce tej od rzeczy gadając, klął i wykrzykiwał tak furjacko, a tak bezbożnie, iż biednemu Aniołowi włosy na koronie wstawały: żegnał siebie i jego. Mieszały się w tych wykrzykach klątwy polskie, francuskie, niemieckie i jakieś niezrozumiałe, a przerażające cynizmem i namiętnością.
Ks. Anioł, gdyby był ciekawym, byłby mógł pochwycić nazwiska i imiona mężczyzn i kobiet, które, ciągle się powtarzały. Ale jedno go tylko imię Emilji uderzyło.
Gorączka wreszcie zaczęła słabnąć, chory zasypiał spokojniej, mówił i rzucał się mniej. Berko zapowiadał, że wkrótce przyjdzie upadek na siłach i potem nastąpi prawidłowe ran zagojenie.
W czasie gdy w klasztorze tak byli wszyscy zajęci rannym, na drugi dzień po przeniesieniu go do klasztoru, w miasteczku trafiło się coś, co mogło być w pewnym związku z tajemniczym tym wypadkiem.
Gościniec, który tędy prowadził, mało był uczęszczanym. Rzadko się na nim ktoś ukazał zupełnie nieznany i zdaleka. W mieście niemal wszystkich przejeżdżających znano i właściciel wielkiej austerji[2], która się zwała Warszawską, po koniach i wozach poznawał z łatwością podróżnych.
Tymczasem drugiego dnia rano zjawił się tu poczet konnych ludzi, dwóch panów, jeden starszy, młodszy drugi, z liczną służbą, bez wozu, wszyscy konno; dwór jakiś dostatni, konie piękne, rzędy sute. Wszystko to najzupełniej nieznane nikomu i widocznie obce okolicy.
Wjechali w rynek, rozglądając się powoli, a gdy właściciel zajazdu wyszedł naprzeciw nich, długo się zdawali wahać... zajadą czy nie.
Służbę pozostawiwszy opodal, dwaj panowie podjechali ku gospodarzowi. Były to pańskie, marsowe, nasępione, groźne postacie. Nie zsiadając z koni, zapytali czy gospoda próżna.
Żyd zapewniał, że niema nikogo. Naówczas starszy się odezwał:
— Bo ja, widzisz, nie lubię ani dla koni, ani dla siebie żadnego sąsiedztwa.
Po tem zapytaniu, obaj panowie zsiedli z koni, oddali je służbie, a sami wolnym krokiem iść poczęli, tak jakby się w rynku chcieli po domach rozpatrywać.
— Cóż tu u was tak pusto? — rzekł starszy. — Czy to gościniec opuszczony, że nikt nie jeździ tędy? Nie było nikogo w tych dniach?
Gospodarz w początku obawiał się wspomnieć o porąbanym poruczniku, zawiezionym do klasztoru.
Zamilczał.
Po długiem wahaniu się, obcy panowie zajechali do Warszawskiej gospody.
Gospodarz, nie śmiąc pytać panów o nic, poczęstował ludzi ich wódką i starał się czegoś dowiedzieć. Ale odpowiedzi były widocznie na żart umyślnie rzucane.
Jeden powiadał, że jadą panowie Winopijscy z pod Czopa do Wiadra: drugi prawił o Pacanowie, trzeci o Osieku, a wszyscy patrzyli się sobie w oczy i się śmieli.
Widocznem było, iż mieli rozkazy niewydawania nazwiska swych panów.
Gdy się posilili podróżni, przywołano gospodarza. Starszy pan leżał na sianie, z rękami podłożonemi pod głowę, młodszy chodził po izbie. Zaczęto od zwyczajnego.
— Cóż tu u was słychać?
Arendarz był przywykły do takiego badania, bo albo on je sam rozpoczynał, gdy mógł się na to ośmielić, albo był przygotowanym, że go nie minie od gości.
— Co ma być słychać? — rzekł. — U nas, dzięki Bogu, cicho.
— W istocie, że za to możecie Bogu dziękować — odparł stary — bo czasy są niezbyt spokojne... ale to taki kąt zapadły...
Arendarzowi ta kwalifikacja zdała się honorowi miasteczka uwłaczająca.
— Z pozwoleniem jaśnie pana — rzekł — ono to nie jest taki kąt zapadłe. U nas bywają wielkie odpusty i jarmarki.
— Ale gościńce przecie wszędzie bezpieczne? — podchwycił młodszy.
Arendarz popatrzył bacznie.
— Panowie już co słyszeli? — spytał.
Pytający zamilkł.
— Albo co? — rzekł starszy, spoglądając na młodszego.
— Wczoraj się tu przytrafiła historja — rzekł arendarz — ale to taka osobliwa rzecz, że tego u nas za ludzkiej pamięci nie bywało.
— Wczoraj? — zamruczał młodszy. — Cóż tam takiego?
— Przywieźli tu porąbanego pana, okropnie skaleczonego, co koło niego teraz Berko cyrulik siedzi. Powiadają, że tu niedaleko w lesie ktoś go napadł... i pobił...
— O! o! — zawołał starszy, — i niewiadomo kto? A tenże porąbany?
— To ciekawa rzecz — dodał drugi.
— Cóż się z nim stało? — odezwał się pierwszy.
— Zawieźli go do klasztoru... leży tam; kto wie, czy będzie żył.
Żyd, mówiąc, miał czas rzucać oczyma na słuchających i uderzyło go to, iż, jak mu się zdawało, chwytał pewne znaki porozumienia między nimi.
— Niewiadomo, jak się ten nazywa, którego porąbano? pytał starszy.
— Ja nie wiem, ale w klasztorze wiedzą nazwisko.
— Może kto znajomy? — dodał młodszy. — A na kogoż pada podejrzenie o tę napaść?
Poruszył ramionami arendarz.
— Tu u nas na nikogo w świecie nie może paść podejrzenie — zawołał — wszystko ludzie spokojni. Tego nigdy nie bywało. Pan podkomorzy Bielski przyjechał umyślnie się dowiadywać, bo to strach... na gościńcu, w biały dzień.
Milczeli słuchający.
— A prawda — dodał starszy — że to nietylko w tym spokojnym kącie, ale wogóle u nas w kraju całym coś podobnego teraz się nie trafia. Rychło po barskiej mogło się co podobnego stać... ale dziś, gdy wszędzie spokojnie.
Arendarz to potwierdzał. Rozmowa się na chwilę urwała.
— Niewiadomo czy ranny co mówił? Boć przecież żyje, musiał opowiadać, co i od kogo mu się przygodziło — rzekł starszy.
— Nie, on słyszę nie gada nic, a ludzie nic nie wiedzą.
— Proszę! proszę! — przebąknął drugi. — Szczególna rzecz!
— Dziś on leży w strasznej gorączce — dodał gospodarz.
Młodszy z dwóch panów znajdował tę przygodę tak ciekawą, iż rad był widzieć się z cyrulikiem, który około rannego miał staranie. Posłano więc po Berka, który do domu jeść chodził i gospodarz uprosił go, aby się do niego pofatygował.
Zaledwie ukazał się cyrulik, gdy ciekawi panowie podróżni zasypali go pytaniami. Nie było się czemu dziwować, gdyż istotnie wypadek mógł nawet obcych ludzi zająć.
— Rany bardzo niebezpieczne? — pytał starszy, dwuzłotówką popierając badanie, co Berka uczyniło otworzystszym.
— Pewnie że one nie są bezpieczne — odparł cyrulik; — kto to widział tak przez łeb ciąć, aby aż kość się strzaskała.
— Kość? w głowie? — podchwycił młodszy bardzo żywo.
— A na ręku żyły poprzecinane — dodał Berko. — Krew udało się zatamować, ale co jej z niego wyciekło! a, waj!
Pytający znowu popatrzyli na siebie.
— Na takie rany trudna rada — rzekł starszy. — Beknie.
Berko pociągnął sobie pejsy i głową strząsnął.
— Może i nie beknie — rzekł — to jest strasznie twardy człowiek... On jeszcze teraz jak ściśnie palcami, mógłby któremu kości połamać.
Podróżni nic już nie mówili, a starszy, żegnając cyrulika zakończył.
— Dajże Boże, aby się wam udało postawić go na nogi, bo to jednak ciekawa rzecz, kto na niego tu napadł i co to było. Jak wyzdrowieje, pewnie coś powie.
Berko znów głową potrząsnął.
— Ks. Michał mówi, że gdy jego do klasztoru przywieźli, mógł jeszcze gadać; pytali go, a tylko klął i nie chciał powiedzieć nic.
Oczyma porozumieli się słuchający i stary żywo dodał:
— Bywaj zdrów! Bóg zapłać.
Zaraz po tej rozmowie młodszy wyszedł do koni i nie upłynął kwadrans, gdy te już były okulbaczone. Rozpłacono się, nie targując z gospodarzem i podróżni odjechali. Ale dziwna rzecz! arendarz, który stał w oknie, spostrzegł że naprzód puścili się w stronę przeciwną tej, z której przybyli, a potem małemi uliczkami zawrócili i tęgim kłusem pojechali z powrotem.
Wielce mu się to zagadkowem wydawało i gdy wieczorem brat Michał przechodził mimo gospody, idąc do proboszcza, bo w miasteczku był kościołek parafjalny — arendarz nie wytrzymał, żeby mu o tej wizycie, o pytaniach i powoływaniu Berka nie powiedzieć.
— Ho! ho! — zawołał brat Michał. — To coś jest!
Wszedł żywo do izby, w której ci goście popasali, jakby szukając po nich śladu jakiegoś... Pod stołem leżał właśnie kawał papieru, zatłuszczony i pomięty... Brat Michał schylił się i podniósł go. Świstek ten jednak zawiódł jego nadzieję, bo to była karta wydarta ze starych jakichś registrów gospodarskich i już ją miał precz rzucić, gdy w nagłówku wyczytał:
„Regestr ekspensy i propinacji z folwarku Zabiecza jw. Kaspra na Wielkich Mostach Mościckiego...“
Brat Michał schował papier do kieszeni. W okolicy, a nawet w województwie tem, o żadnych Mostach i Mościskach nie słyszał nigdy. Ale nuż papier ten mógł jakie rzucić światło na tę ciemną sprawę, w której, jak się zdawało bratu Michałowi, ci ichmoście nieznani jakiś udział bardzo mieć mogli?
Powróciwszy do klasztoru, pocichu wszystko to opowiedział kwestarz gwardjanowi i corpus delicti złożył w jego ręce.
O. Rafał obejrzał wprawdzie papier i zamknął go do szufladki, ale zwierzenie to przyjął obojętnie.
— Mój bracie — rzekł do brata Michała — do nas to nie należy. Sprawiedliwość ludzka niech sobie bada, a my, módlmy się i rany gójmy... Co nam tam do tego.
Skłonił głowę kwestarz. Nazajutrz rano miał już potrzebę i ochotę puścić się na zwykły objazd swojej, jak ją nazywał, parafji.
— Choć wiem, że jechać wam trzeba — westchnął Rafał — a ledwieby mnie wstrzymał. Pytać was będą, badać... a jabym nierad, aby się o tem wieści rozchodziły. Kto wie, co tam siedzi na dnie tej historji.
— A ja co mam o niej rozpowiadać? — odparł brat Michał. — Odemnie się o niej nie dowiedzą. Ja nic nie wiem. Informerja do mnie nie należy, a tylko spiżarnia..
— Otóż to — powiedział gwardjan — bardzo dobrze... a wracaj nam prędko i z dobrym plonem.
Brat Michał uśmiechając się, całując rękę przełożonego.
— Przy pomocy Bożej! — zakończył.
Nazajutrz wózek kwestarza wytaczał się za bramę, a na wyjezdnem żegnający go o. Szymon rzekł pocichu:
— Spał dobrze i odzyskał dziś przytomność; ale, coby miał dać komu dobre słowo, albo Panu Bogu podziękować za życie, począł od tego, że czeladź swą do psów i łajdaków zbeształ.




  1. Zagadka.
  2. Oberża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.