<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klasztor
Podtytuł Opowiadanie
Wydawca Czytelnia "Pielgrzyma"
Data wyd. 1928-1929
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Niewygodnym był gościem pan porucznik Bużeński dla poczciwych zakonników, bo zaledwie zaczął przychodzić do siebie, z życiem wróciła mu natura nieokiełznana, temperament gwałtowny, słowo rubaszne, a często grubiańskie... Na księży, którzy tego słuchać musieli, najmniejszego nie miał względu.
Niecierpliwiły go rany, gniewał cyrulik, którego parę razy za pejsy już wytargał, a z czeladzią się tak obchodził, iż latała jak oparzona.
Nawet z o. Antonim i otaczającymi go mnichami, pełnymi atencji, uprzedzającymi najmniejsze jego żądania, ostrym był jakimś, pogardliwym, niegrzecznym.
Być może, że go jątrzyło cierpienie, że oprócz tego miał jakiś ból duszny, z którego się nie spowiadał, a czuł dolegający — lecz dzikszego człowieka żaden z ojców nie przypomniał sobie. Patrzyli na niego, jak na istotę dziwną, niezrozumiałą, straszną.
Najmniej ze wszystkich miał ochoty poznawać się z porucznikiem i zbliżać do niego surowy i posępny o. Gabrjel.
Przy jego usposobieniu starcie się z biedakiem rozpasanym stawało się nieuchronnem, a Berko ciągle powtarzał, że rannemu potrzeba było spokoju.
Mówił on to i jemu samemu, lecz za całą odpowiedź pozyskał:
— Co ty wiesz, Judaszu jakiś? Co ty mi będziesz komenderował!
Wkońcu jednak, słysząc ciągle o. Gabrjel o tym zuchwałym człowieku, ze wszystkimi obchodzącym się tak bezwzględnie, szorstko, dumnie, domyślając się w nim jakiejś boleści, co tę gorycz i żółć wywoływała — ciekawym zaczął być zobaczyć go i posłyszeć.
Z kolei ciągle jeden z ojców lub braci siadywał w celi chorego, choć nietylko nie był im za to wdzięcznym, ale ledwie się ich nie pozbywał. O. Gabrjel wprosił się jednego wieczora na godzinę.
Zastał chorego leżącego, jak zwykle, z podniesioną poduszkami głową, oczyma wlepionemi w sufit, dumnie podniesionemi usty, nieraczącego spojrzeć nawet na to, co go otaczało.
Na pozdrowienie o. Gabrjela nie odpowiedział wcale. Dopiero nierychło z kwaśną miną zwrócił na niego oczy i począł mu się przypatrywać.
— Ksiądz tu u mnie pierwszy raz? — zapytał szorstko.
— Tak jest: mieniamy się, abyś pan sam nie był...
— A mnie z was co? — szyderczo odparł Bużeński.
— Posłużyć możemy, jeżeli nie pocieszyć — rzekł Gabrjel.
— Pocieszyć? albo to ja pociechy cudzej potrzebuję? hm?
— Jeśli nie od ludzi, to od religji — odparł zakonnik.
Powtórnie obejrzał się na niego pan Bużeński i usta mu się skrzywiły szyderstwem.
— Czy to ja dziecko? — zawołał. — Dajże pokój, księżuniu. Wszystko to dobre dla bab, dla dzieci i dla głupiego gminu.
O. Gabrjel pobladł, słuchając.
— Prawdziwie mi was żal — odezwał się.
— A mnie nawzajem — począł żywo Bużeński. — Ja przynajmniej mówię co myślę, a wy...
Ksiądz chciał przerwać, ale nie dał mu porucznik.
— Księżuniu mój — rzekł — stare to są łachmany. Ludzie je znosili i podarli, na nic się nie zdały. Wy mnie nie nawrócicie, a dziś już i na stosach nie palą.
Zakonnik chwycił machinalnie różaniec wiszący u pasa i przebiegł jego paciorki.
— Chory pan jesteś i podrażniony, panie poruczniku — odezwał się. — Nie czas dysputować i ja też nie przedsiębiorę tego. Podejmie się za mnie życie.
Bużeński uśmiechnął się sucho.
— Widzisz, mój ojcze — rzekł — wszystko to na swój czas dobre było, ale światło przyszło, ludziom łuski z oczów spadły. Nie zapędzicie już ich, jak dawniej, do swojej owczarni.
— Zbłąkane owieczki wracają też czasem same — cicho odezwał się o. Gabrjel i zamilkł.
Zamilkł, ale słowa zamienione z chorym poruszyły go tak, że, zwykle blady, czuł jak mu się twarz paliła. Człowiek ten budził w nim litość niewypowiedzianą.
Z tego, co mówił, biorąc miarę, widział, że stał na skraju i że cudu było potrzeba niemal, aby go stamtąd zawrócić.
Sam ten bezwstyd, z jakim przed nieznajomym kapłanem, zakonnikiem niepowoływany zdradzał się ze swą niewiarą, chlubił się z nią niemal, — miał bolesne a wielkie znaczenie.
— Jakże rany wasze? czujecie się cokolwiek lepiej? — spytał łagodnie zakonnik umyślnie, chcąc myśl jego odwrócić i usta mu zamknąć na bluźnierstwa.
— Łeb mi się jeszcze trzaska i czuję w nim ból okrutny — odparł ranny. — Dla mnie to piekielna męczarnia leżeć tu bezwładnemu, gdy wcale gdzieindziej chciałbym i powinien być; ale i wam taką załogę parszywą trzymać też niebardzo miło! hę?
— Mylicie się — odparł o. Gabrjel — my właśnie czujemy się w obowiązku choćby nieprzyjaciołom wiary i naszym dawać dowód miłości.
— A! a! księżuniu, ale z ciebie sofista i stylista nielada — zaśmiał się porucznik. — Ja to już słyszałem. Tak, tak, miłujecie, miłujecie; wołacie jak gosposia na kury, gdy jednej z nich na kuchnię potrzebuje. Ale mnie nie weźmiecie. Cha! cha! Pozwólcie nawzajem spytać, jakże wam w tym habicie, w tem więzieniu i tej wiekuistej komedji, którą grać musicie? hę?
Zwrócił się szydersko ku zakonnikowi, który śmiało i spokojnie w oczy mu patrzył.
Nim na niewczesne i niezdarne pytanie zakonnik odpowiedział, wpadł ks. Anioł, wesół jak zawsze i uwolnił go od dalszej rozmowy.
I tego już, w podobny sposób jak o. Gabrjela, zaczepiał swemi szyderstwami chory, ale kunsztmistrz, nie wdając się w żadne rozprawy z nim, zbywał go żartami, lub milczeniem.
Ks. Anioł przychodził do łóżka, jak się w klasztorze wyrażano „na stójkę“, to jest na swoją godzinę stróżowania przy chorym. Mógł więc o. Gabrjel pożegnać go i odejść.
Porucznik syknął, poprawiając się na łóżku.
— Już to przyznać wam muszę — odezwał się do nadchodzącego — że co do pościeli sybarytami nie jesteście i na miękkich puchach nie legacie.
— Bóg widzi — przerwał przybyły — żeśmy wam jeszcze dali, cośmy mieli najlepszego, by my sami czasem i na gołych deskach sypiamy.
— Zato o brzuchu pamiętacie! — rzekł Bużeński.
— Tak to złośliwi ludzie głoszą — odparł wesoło o. Anioł — widząc że wszyscy rumiano i zażywnie wyglądamy. Ale wy, panie poruczniku, na naszym stole niedługo byście wytrzymali.
— I próbować nie będę — zawołał chory — bo ciała męczyć dla miłości Bożej nie myślę. Na co się to Panu Bogu zdało?
— Zapewne — rzekł śmiało o. Anioł — Pan Bóg by się obszedł bez tych ofiar z naszej strony, ale nam z tem lepiej. Ja przynajmniej, gdy pracować mam, albo się chcę modlić, postem się do tego najlepiej przysposabiam.
Rozśmiał się Bużeński.
— Winszuję! — rzekł krótko.
Ks. Anioł, który już obyty był w ciągu kilku dni z chorym, odwrócił rozmowę i począł mówić o Warszawie, w której wiedział, że Bużeński często bywał, a razem o malarzach, których dzieła porucznik tam mógł oglądać.
Zapytał o Smuglewicza.
— Tego nie znam — odpowiedział chory, chwytając każdą sposobność, ażeby mnichów drażnić — ale co Bacciarellego, tom widział dużo pięknych kobietek, przedziwnie malowanych.
O. Anioł oczy spuścił. Porucznik szydersko się wciąż uśmiechał.
— W Białymstoku też — dodał — u hetmana są piękne obrazy; maluje mu tam Miers, ale także nie świętości! Hetman co innego lubi.
Zmilczeć musiał ks. Anioł znowu.
— A ty, księżuniu, pono malujesz także — przebąknął chory — no i musisz wzorów do aniołów potrzebować, więc je zapewne z dziewcząt młodych bierzesz...
— Ja obrazów nie maluję — odparł ks. Anioł — stare tylko łatam. Nie porwałbym się na to.
Do izby wszedł jeden z ludzi porucznika, którego on zobaczywszy, jakby już zakonnika przy nim nie było, zwrócił się do pachołka.
— A co się tam w stajni dzieje? — spytał. — Siwy nie kuleje? Niema was komu doglądać, pewno konie zaniechane. Ale, pamiętajcie, niechno ja wstanę, a znajdę, że który schudł i sierść mu się jak lustro nie świeci, to wam dobrze skórę wygarbuję.
Sługa coś zamruczał tylko, a porucznik, zwracając się do ks. Anioła, począł:
— Nikomu zaufać, na nikogo się spuścić nie można. Wszystko łajdaki! Prawda, że i my może na ich miejscu nie bylibyśmy lepsi. Niema na świecie poczciwych ludzi.
— Pan porucznik nadto jesteś surowym — szepnął Anioł. — Są ludzie różni, to pewna, słabości mamy wiele, ale jak zupełnie dobrych ludzi, tak i całkowicie zepsutych mało.
— Tak to po waszemu — odparł porucznik — a u nas na świecie już tych złudzeń niema. Każdy się tylko miłością własną powoduje, więc i na nic rachować nie można dla żadnej miłości innej. Z marzeń tych ludzkość się przebudziła.
O. Anioł patrzył z serdecznem współczuciem na leżącego, który zdawał się w tem znajdować przyjemność, gdy głosił zasady, które w przeciwieństwie były z wyznawanymi przez jego słuchaczów.
Do dysput kunsztmistrz nie miał ani zdolności, ani ochoty, zmilczał więc. A że próżnowania nie znosił, z szerokiego rękawa dobył maleńką, rozpoczętą z kości słoniowej trupią główkę i nożykiem powoli dłubać począł koło niej.
— Co to ksiądz robisz? — odezwał się Burzeński.
O. Anioł pokazał mu poczętą główkę.
— To do różańca, dla o. prowincjała — odezwał się.
— Ha, trupia główka! — rzekł porucznik. — Co to za głupia idea śmierć w ten sposób wyobrażać! — dodał. — Średniowieczny postrach... na lachy! Śmierć wcale wygląda inaczej. Jest to kobiecina ładna, pulchna, zwinna, tylko trochę żarłoczna... Sama żre, ale i ludziom obżerać się nie broni, do każdej biesiady z nimi zasiąść gotowa, do każdej rozpusty dopomóc... I nie krzywi się, jak wasze spróchniałe szkielety, ale się śmieje, mruga i śpiewa. To dobra kumoszka, a nie ta straszna kostucha, jaką wy dla dzieci tworzycie.
Ks. Anioł słuchał, ale głową potrząsał.
— Nawet poganie poważniej ją pojmowali — rzekł.
— A ja ją tak rozumiem, jako mówię — na przekorę rzekł porucznik. — Wy, inaczej ludzi w garść nie mogąc wziąć, musicie ich straszyć... Straszycie śmiercią, piekłem, a że i tego wam mało, toście czyściec wymyślili i ten wam skarbonki napełnia. Cha! Cha!
Zamilkł zakonnik, spuściwszy głowę nad robotą.
Niepodobna było mówić z tym człowiekiem... Na ratunek jakoś nadciągnął szczęśliwie Berko, bo czas było ranę opatrywać. Zobaczywszy go, porucznik zwrócił się ze swym sarkazmem na żyda. Zdawało się, że wszystko mu było jedno, kogo jątrzyć i komu dokuczać, byle pokoju nie dał tym, co go otaczali.
— Powiedzno, żydzie — zakrzyczał — co to będzie, gdy mnie rany przyjdzie słoniną smarować, bo ja to mam za pewne, że od świeżej słoniny one się najprędzej goją. Jesteś cyrulikiem, będziesz musiał ze świniną mieć do czynienia! Kiedyś grzyb, leź w kosz, ja cię nie zwolnię.
— Wolne żarty jaśnie pana — odezwał się Berko; — jeszcze do tego świństwa, z pozwoleniem, daleko...
Przystąpiono do opatrywania, a ks. Anioł, choć doznał przykrości od porucznika, jął się bardzo zręcznie pomagać Berkowi. Wszystkie te posługi człek ów, dziwnie usposobiony, przyjmował z jakiemś lekceważeniem i nie płacąc za nie żadnem dobrem słowem.
Lecz przyznać mu też było potrzeba w cierpieniu wytrzymałość nadzwyczajną, męstwo wielkie, panowanie nad sobą ogromne. Nieraz żyd zadawał mu mimowoli ból, który się tylko wyrażał kroplistym potem na czole i zaciętemi usty; ale porucznik miał sobie za punkt honoru ani syknąć. Gdy go mocniej zabolało, albo poświstywał, lub nucił coś niewyraźnie.
Cyrulik, który nieraz wspólnie z doktorami przy rannych bywał, nakazał dietę i posuwał ją może do zbytku, karmiąc porucznika kleikiem owsianym i połówkami kurczęcia...
Bużeńskiemu — to było nie do zniesienia. Łajał Berka co wlazło, a ten obojętnie przyjmował wszystko, do rachunku zapisując obelgi.
Ks. Rafał w pierwszych dniach z wielką delikatnością napomknął o obowiązkach religijnych, o modlitwie, podziękowaniu Bogu za ocalenie.
— Ale daj mi, ojcze, pokój z tem — sucho odparł porucznik — ja jestem niedowiarek. Dawnom się przestał modlić i Pana Boga czczę w naturze całej...
— I nie czujesz pan potrzeby podniesienia się ku Stwórcy i Zbawicielowi duszą?... — rzekł spokojnie gwardjan.
Po swojemu porucznik rozśmiał się.
— Dusza moja w tem cielsku tak zagrzęzła, że jej z niego nie dobyć — odparł. — Zostawcie ją w tej zgniliźnie... Ze mnie pociechy mieć nie będziecie.
Te i tym podobne wybryki można sobie wyobrazić, jak biednych mnichów przerażały.
O. Serafin, który rzadko do chorego zaglądał i brzydził się nim, jak istotą nieczystą, otwarcie mówił:
— Panu Bogu podziękuję, gdy nasz klasztor od tego farmazona uwolni, a dalipan i celę po nim nanowo trzeba będzie benedyktować, bodaj nawet korytarz którym chodził. Dożyliśmy czasów okropnych, gdy bezbożność śmie jawnie na świat wychodzić i naigrawać się z tego, co najświętsze dla człowieka. Powietrze nam ten człowiek zakazi.
Obstawał o. Serafin, aby przynajmniej młodszych braciszków nie posyłano na usługi do chorego, bo ten miał sobie za największą przyjemność gorszyć ich i od życia zakonnego odwodzić.
Słowem ciężka to była dla klasztoru próba, przez miłosierdzie trzymać pod swym dachem tak zepsutego człowieka. Gwardjan wszakże chciał dopełnić obowiązku aż do ostatka i kielich ten dopić do dna.
— Nie zgorszy nas, mój ojcze, bądźcie spokojni — pocieszał Serafina.
Wszelako nawet o. Rafał, czując ten ciężar, badał cyrulika, jak też prędko chory będzie mógł powstać i podróż przedsiębrać.
Żyd wcale nie czynił nadziei, ażeby to przed kilku miesiącami mogło nastąpić.
Niespokojny pan podkomorzy Bielski, który ścierpieć tego nie mógł, że się jeszcze nie zapoznał z Bużeńskim i sam z nim nie mówił, bo się z niego spodziewał coś wyciągnąć — jak tylko dowiedział się, że porucznik przytomnym był i że przystąpić doń nie broniono, wybrał się do klasztoru.
O. gwardjan przyjął go twarzą nad swój zwyczaj posępną, składając ręce rozpaczliwie.
— A! mój panie podkomorzy — rzekł pocichu — ale to plaga prawdziwa i nasłanie ten człowiek! Takiego niedowiarka i szydercy anim widział, nie przypuszczałem, żeby się mógł zrodzić na ziemi naszej! Gęba okropna!... nie wstrzymuje się nawet przez poszanowanie sukni naszej, bluzga, wygaduje...
— Hm! — rzekł podkomorzy — żołnierz i farmazon... co chcecie! a przytem te rany go egzasperują[1]. Ale ze swą przygodą nie wygadał się?
— My go przecie badać nie możemy — rzekł gwardjan — zresztą nie ciekawiśmy.
— Zróbcież mi tę łaskę — dodał Bielski — zaintrodukujcie[2] mnie do niego... Jest rzeczą naturalną, że brat szlachcic, podkomorzy tego powiatu, żąda mu okazać swą kommiseracją.[3]
O. Rafał nie miał nic do zarzucenia przeciwko temu.
— Jeżeli was przyjmie...
— Jakżeby miał atencją[4] odrzucić?
Poszli do chorego zaraz i gwardjan przedstawił Bielskiego, który cum omni formalitate[5] rozpoczął komplimentem kondolencyjnym, zapytując, czy może w czem p. Bużeńskiemu być pomocą.
Perory[6] tej wysłuchał chory, jedno oko przymrużywszy, z zupełną obojętnością, okazując raczej znudzenie nią, niż ukontentowanie[7].
— Wdzięczen jestem — rzekł sucho — panu podkomorzemu za jego uprzejmość. Przypadki i guzy chodzą po ludziach, ale niema tu nic ważnego... Żołnierz do podobnych akcydensów[8] przygotowanym być musi.
— Na wojnie, zapewne — żywo począł podkomorzy — ale jak tu, czasu pokoju, w biały dzień, na gościńcu, u nas... to niesłychana rzecz.
Zmarszczyły się brwi porucznikowi, jakby mu o tem mówić i słuchać było przykro.
— Bagatela! furda! panie podkomorzy, niema o czem mówić...
— Mnie o powiat mój chodzi — przerwał podkomorzy.
Skrzywił się Bużeński, podparł głowę na zdrowej ręce i po chwili mruknął.
— Prawdziwiebym był obowiązanym panu, gdybyśmy o tej okoliczności nie mówili... Niemiła to rzecz szlachcicowi i żołnierzowi być porąbanym, więc — lepiej zapomnieć.
— Tandem[9] — począł podkomorzy; ale porywczy Bużeński mówić mu nie dał.
— Suplikuję[10][11] mnie nie indagować, krew mi to psuje.
Bielski, którego ciekawość paliła, po tak kategorycznem odpaleniu, nie śmiał już nastawać.
— Radbym tylko jedno wiedział, że na mój powiat nie pada supozycja[12] takiego rozbójniczego najścia — odezwał się po namyśle.
Bużeński zadumany i na to nie odpowiedział. Zacząć potrzeba było z innej beczki.
— Chociaż osobiście szanownej rodzinie pańskiej znanym nie jestem — rzekł — gdyby potrzeba było do kogoś napisać, oznajmić...
— Ja, mości podkomorzy, rodziny tak jak nie mam — ofuknął się ostro Bużeński. — Z p. kasztelanom, ojcem moim, nie żyjemy — nie... Innych krewnych bliskich nie znam, a nie nawykłem na niczyją pomoc rachować. Każdy o sobie myśli. Ja też się spodziewam albo umrzeć, lub się wylizać i co najprędzej ten kąt opuścić.
— A mybyśmy radzi tu wszyscy pobyt ten przymusowy u nas uczynić znośnym, — dodał podkomorzy — i gdybyśmy czemś służyć mogli...
— Dziękuję — rzekł sucho porucznik. — Jakoś się i sam z tego barłogu wygrzebię.
Zmiarkował p. Bielski z tego początku rozmowy, że z Bużeńskim istotnie nie było łatwo się pokumać. Niewiedzieć o czem już było z nim mówić. Począł o cyruliku i doktorach.
— Natura doktór najlepszy — odparł ranny — jeżeli ta nie pomoże, żaden lekarz i aptekarz nie dadzą rady. Taki dobry Berko, jak pan La Fontaine, albo inny. Rachuję na to, żem nie przeszedł trzydziestki, a krew mam niepopsutą.
— To pewne i święte słowa! — potwierdził podkomorzy. — Przy pomocy Bożej....
— A! — przerwał Bużeński! — na co tu do niej sprawy Pana Boga mieszać, który ma i bez tego zbyt wiele do czynienia. Gdyby Mu przyszło wszystkich plejzyrowanych[13] oglądać, nie miałby czasu na ważniejsze sprawy.
Tem zamknął usta pobożnemu podkomorzemu, który wierzył w Opatrzność, dającą szaty liljom i żywiącą ptaszki maluczkie.
Chory, któremu odwiedziny natrętne podkomorzego wcale nie były do smaku, jakby się go corychlej pozbyć chciał, to wody żądał, to kazał poduszki poprawiać i oznaki dawał bardzo znaczące, że wolałby sam pozostać. Podkomorzy zaś nie tracił jeszcze nadziei, że choć przypadkiem coś z niego wydobędzie. Zagadnął więc o Białymstoku i o panu hetmanie.
— Ja przy chorągwi rzadko siedzę — odparł Bużeński. — Czasu pokoju nudna to rzecz, wolę Warszawę... Dosyć się opowiedzieć w miejscu, a potem weselej przy dworze.
Wpadł więc Bielski na naracje[14] o dworze, królu i konjunkturach politycznych, na które pogardliwym uśmiechem odpowiadał Bużeński.
I z tej beczki nic utoczyć nie było można... Ranny widocznie mówić nie chciał. Już Bielski prawie zrozpaczył, by mu się udało bliższą zabrać znajomość z porucznikiem, gdy on sam wreszcie zagadnął o sąsiedztwo, obywateli i rodziny w okolicy mieszkające.
W tym przedmiocie nikt nad Bielskiego kompetentniejszym nie był. Zdawna osiadły, z wielu domami skoligacony, znający wszystkich nie tylko w powiecie, ale w województwie, wtajemniczony we wszystkie familijne sprawy — gdy raz począł mówić, starczyło mu treści nie na jeden dzień.
Bużeński słuchał dosyć roztargniony. Niekiedy jednak głowę podnosił i słówko jakieś rzucił; ale podkomorzy napróżno starał się odgadnąć, co i kto go w opowiadaniu szczególniej zajmował.
Czuł tylko, że rozpytywano go niedarmo. Sam bystry w poznaniu ludzi, na ten raz miał do czynienia z przebiegłym człowiekiem, iż ten mu się uchwycić nie dawał.
Siedzieli dosyć długo; podkomorzy wyczerpał zapas wiadomości główniejszych, a ile razy nawzajem sięgnął jakiem pytaniem, wychodził z próżnemi rękami.
O. gwardjan, w początku świadek rozmowy, wkońcu samych ich pozostawił. Sług nawet nie było.
Obejrzawszy się dokoła, skorzystał z tego porucznik odzywając się pocichu:
— Przyznam się acindziejowi, że mi troskliwość moich ludzi wcale niepożądaną przysługę uczyniła, zaprowadzając do klasztoru... Mam wstręt do tych mnichów, próżniaków, darmozjadów, świętoszków... Wolałbym był w karczmie leżeć u żyda.
Podkomorzy się niemal przestraszył.
— Mój mości dobrodzieju — zawołał — ale tu są bardzo dobrzy ludzie i spodziewam się, że tu mu na wygodach nie zbywa.
— A! dobrzy ludzie, miód z cukrem! — Zaśmiał się Bużeński. — Co mi tam po ich dobroci? Nudzą swojemi pobożnemi minami i chcą mnie nawracać, a ja jestem wolnomyślny człek i za stary do tych bałamuctw.
Bielski zamilkł.
— Nie są fanatycy, zaprawdę — rzekł wreszcie.
— Jeszczeby też tego brakło! — zawołał Bużeński. — Ale słyszę to ich mruczenie w chórze, te modlitwy, dzwonki, widzę przyklękanie i całowanie po rękach. To niewolnicze posłuszeństwo mnie oburza!
Pomimo całej swej wyrozumiałości i pobłażliwości, Bielski już tego znieść nie mógł, nie stając w obronie księży.
— Panie poruczniku — rzekł zimniej — to ich reguła; przyjęli ją, stosują się do niej, jest im z tem dobrze... Nie można tego mieć za złe, owszem, zazdrościć im należy spokoju i szczęścia, jakiego tu kosztują.
— Próżniaki! — zamruczał Bużeński — faryzeusze!
Podkomorzemu tak się przykro zrobiło, słysząc wyrzekania i szyderstwa z ludzi, których szanował, że nie będąc już nawet ciekawym człowieka, odkrywającego mu tak ohydną stronę swego charakteru — niewdzięczność — zaczął się zabierać do wyjścia. Ale zdawało mu się, że chorego nie mógł samym pozostawić, dopóki ktoś nie nadszedł.
Nienawykły do tak cynicznej bezbożności, podkomorzy, choć sam sobie nieraz niewinnych żartów z księży pozwalał, składał to rozdrażnienie chorego na stan jego.
Porucznik w czasie milczenia, które nastąpiło, przymrużywszy oko, przypatrywał się pilnie panu Bielskiemu.
— Gdybym czem mu służyć mógł — odezwał się podkomorzy, wstając, ujrzawszy wchodzącego sługę.
— Uniżenie dziękuję — odparł Bużeński — nie potrzeba mi niczego, oprócz spokoju, abym siły pokrzepił.
Tą dosyć niegrzeczną odprawą zbywszy się Bielskiego, zaledwie ten był na progu, począł porucznik łajać sługę, że go odszedł i nie był na rozkazy.
Wróciwszy do sali gwardjana, podkomorzy tak się upokorzonym i zafrasowanym wydał o. Rafałowi, że spytał się, ażali czego przykrego od chorego się nie dowiedział.
— Wcalem się o niczem od niego nie dowiedział — rzekł podkomorzy — oprócz że istotnie farmazon jest, jakiegom w życiu nie spotkał.
O. gwardjan westchnął.
— Któż to więc? — rzekł pobożnie. — Pan Bóg czyni czasem cuda. Mógł właśnie sprowadzić tu człowieka tego, zmuszając go przebyć czas jakiś w klasztorze, aby jakie ziarenko zasiać w jego duszy. Nie pochlebiam ja sobie, abyśmy go nawrócić mieli, bo to nie nasze powołanie. My prostaczkowie jesteśmy, ale najmniej godne naczynie może się stać łaski Bożej narzędziem.
Podkomorzy zażył podanej mu tabaki.
— Dubito[15] — rzekł. — Co prędzej, to lepiej pozbyć go się stąd. Jak skoro pozdrowieje, nie wstrzymujcie go. Cała ta sprawa teraz, gdym go widział i mówił z nim, w nowem mi się przedstawia świetle. Nie była to żadna napaść rozbójnicza, boby nie miał powodu milczeć o niej. Domyślam się albo zemsty, lub kłótni jakiejś, bo człowiek jest szorstki i drapieżny, a musi się sam czuć winnym, gdy milczy. Na naszem terytorjum zakończyła się ta historja krwawo, lecz nie tyczy się nas ona.
O. gwardjan słuchał pilnie.
— Nie dowiedzieliście się więc niczego? — dopytał.
— Najmniejszej rzeczy — zamruczał podkomorzy. — Chciałem mu pomóc z mej strony ofiarować pośrednictwo, przyjacielską usługę — odtrącił wszystko.
Rozstawił ręce podkomorzy.
— Bóg-że z nim! Bóg z nim! Narzucać się mu nie będę. Ale zaprawdę, zbadanie tej tajemnicy bardzoby było pożądane.
Ucałowawszy ręce gwardjana, podkomorzy wolnym krokiem poszedł do furty, przy której konie jego stały.




  1. Doprowadzają do rozpaczy.
  2. Wprowadźcie.
  3. Współczucie.
  4. Uprzejmość.
  5. Z wszelką formalnością.
  6. Przemowy.
  7. Zadowolenie.
  8. Przypadków.
  9. A więc.
  10. Proszę mnie nie badać.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przypis winien odnosić się do następującego później słowa indagować.
  12. Podejrzenie.
  13. Rannych.
  14. Opowiadania.
  15. Wątpię.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.