<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klasztor
Podtytuł Opowiadanie
Wydawca Czytelnia "Pielgrzyma"
Data wyd. 1928-1929
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

O małą milkę od miasteczka miał zagrodę i pola szlachcic Jeremi Wojakowski. Był to jeden z tych Mazurów kolonistów, którzy od wieków po całym obszarze Rzeczypospolitej w lasach, na równinach, w stepach rozsiadali się, zaludniali je i ciężką pracą na biedny kawałek chleba zarabiali.
Spokojniejszego człowieka nad starego Jeremiasza nie było na świecie. Pracowity, milczący wolał z ludźmi nie obcować, niż najmniejsze z nimi mieć zajście. Tak żył tu dziad i ojciec jego, w ślady ich poszedł on i zapewne syna by na godnego po sobie następcę wychował, gdyby mu go Pan Bóg był dał.
Lecz stare małżeństwo, Jeremi i Basieczka, pomarszczona, zgrzybiała, starszą się wydająca od niego — małżeństwo przypominające bajecznego Filemona i Baucis — miało tylko dwie córki. Jedna z nich była o mil kilka za ekonomem, druga w domu przy rodzicach. Oprócz tego miał Wojakowski sierotę Mazura parobka do pomocy, istotę upośledzoną, chłopa silnego, zdrowego, lecz tępego na umyśle, tak iż tylko zwierzęcą swą siłą mógł się przydać na coś komu, a cierpliwy tylko Jeremi wyżyć z nim zdołał.
Oboje Wojakowscy, ludzie pobożni, bywali w kościele regularnie i w miasteczku niekiedy ale się wogóle mało pokazywali i na świat wychodzili. W klasztorze, gdzie ich znano, szczególnie o. Szymon był im przychylnym i on w razie choroby, gdy pociechy lub rady potrzebowali, zwykle pieszo ich odwiedzał.
Jeremi, bojaźliwy z natury, gdy najmniejszą miał wątpliwość lub troskę, przychodził zawsze do o. Szymona na konsyljum[1].
Dawno go tu już jakoś nie widziano, gdy dnia jednego zjawił się u furty. A że nigdy nie przychodził z próżnemi rękoma, bo jałmużnę dla księży miał sobie za obowiązek i tym razem naprzód bratu szafarzowi oddał jaja, które przyniósł, a potem, włosów przygładziwszy, udał się do celi o. Szymona.
— No! jakże ty mi się masz, mój stary? — zawołał księżyna, zobaczywszy go i spiesząc naprzeciw szlachcicowi, który wpół zgięty do ucałowania ręki się nachylał. — Kopę lat jak was nie widziałem, ale w tem potrosze wina moja, bom był powinien was odwiedzić.
— Roboty w polu było dużo — rzekł, wzdychając, Wojakowski. — Jesień mieliśmy niestateczną, tak że z pola zebrać trudno było.
— No, ale chwalić Boga — przerwał zakonnik.
— Jakoś się to pościągało.
Westchnął ciężko stary, a twarz wielki wydawała frasunek.
Po chwilce tajemniczo się przysunął do o. Szymona.
— Ja tu do dobrodzieja jak do ojca rodzonego — rzekł cicho. — Ciężka nas spotkała przygoda.
Potarł się po głowie.
— No, cóż takiego? mów!
— Tygodni już temu parę będzie — mówił, zniżywszy głos, Jeremi — właśnie z pola na połudenek przyszedłem do mojej starej i miałem zasiąść do miski... gdy przed chatą zatętniało. Co takiego? Ażem się zerwał do okna, bo to u nas dziura taka, że nikt nigdy nie zajrzy. Dokoła lasy... Patrzę, koni z dziesięć, ktoś u wrót, państwo jakieś znaczne; ale ja, co wszystkich w sąsiedztwie znam, zaraz powiedziałem żonie: Jacyś zdaleka! A tu, nim ja miałem czas na próg, już drzwi się otworzyły nagle i wpadł w czapce jeden niemłody, bardzo dostatnio odziany, a taki jakiś zdyszany i przelękły, że słowa z piersi dobyć nie mógł w początku... Spojrzał na mnie.
— Tyś gospodarz?
Obejrzał się po chacie.
— Masz komorę jaką dla chorego?
Jegomość znasz naszą chatę, gdzie u nas komora taka. Ruszyłem ramionami.
— Widzicie — rzekłem — mnie samemu ciasno. Mała mila do miasteczka nawprost, tam wszelką wygodę znajdziecie. Myśmy ludzie ubodzy.
— Nagrodzi się wam sowicie — krzyknął; — do miasteczka go wieźć nie można, musi u was poleżeć.
Wpadł zaraz, nie pytając, do komory i obejrzał się.
— Wyście przecie ludzie, co Boga w sercu macie... zobaczył obrazy święte na ścianie, ratujcie! Człowieka tego dalej wieźć nie można.
Nie było sposobu ani się sprzeczać, ani opierać. Moja poszła zaraz wybierać z komory naprzeciwek co było i łóżko słać, a tu już ludzie nieśli chorego. Ale jako żywo, nie chory on był, tylko zrąbany i to tak szpetnie, że już ledwie dycha. Głowę miał posieczoną i pierś przecięta tak, że zdawało się do wieczora nie dotrwa. Co było robić? Przyjęliśmy biedaka, nie wiedząc ani skąd, ani kto, ani gdzie tej rany i z jakiej okazji dostał.
Wojakowski potarł głowę.
— Starszy pan rzucił mi na stół — mówił dalej — sakiewkę, w której my potem z żoną naliczyliśmy dukatów obrączkowych dwadzieścia, a talarów srebrnych cztery. Ledwie się to stało, a myśmy rozpytywać chcieli, gdy zawołał starszy:
— Zgłosimy się tu po niego, a proszę żebyście mieli o nim staranie.
Potem mi się schylił do ucha:
— Jeśli umrze, pochować go każcie po chrześcijańsku a nagroda nie minie.
Rzekł tych kilka słów i już do proga spieszył; ja za nim żeby rozpytać się lepiej; ale wszyscy zaraz na konie, na łeb na szyję i puścili się cwałem polami, jakby ich kto gonił. Ja i moja stara małośmy nie poszaleli. Co tu czynić? Basieczka się tam koło chorych i na ranach zna, więc poszła do jęczącego. Ja też, choć była robota w polu, porzuciłem wszystko i jęliśmy go ratować. Sprowadziłem babę Salomoniakową, robiliśmy, co mogli.
— Co tu mówić długo — dodał Wojakowski — mimo wszelkiego starania, żyć nie będzie. Daremna rzecz, bo ma coś w piersi popsutego i żebra w nią powbijane.
— Żyje jeszcze? — przerwał o. Szymon.
— Dychać dycha — rzekł Jeremi i skłonił się ojcu do kolan. — Ja do dobrodzieja, żeby choć się wyspowiadał, a potem co ja tu pocznę z tym pogrzebem.
O. Szymon przeszedł się po swej celi.
— Kiedyż to było? — zapytał.
Jeremi oznaczył dzień. Uderzyło księdza, że właśnie ten sam był, którego Bużeńskiego do klasztoru przywieziono.
— Pieszo przyszedłeś? — zapytał Wojakowskiego.
— Mam kałamażkę na mieście — rzekł Jeremi.
— U mnie wybór krótki — dodał o. Szymon, ale o. gwardjanowi opowiedzieć się potrzeba, a i Przenajświętszy Sakrament i oleje zabrać z sobą. Czekaj tu na mnie!
Żywym krokiem wyszedł starzec, bo gdy obowiązek miał do spełnienia, zdawało się, że młodzieńcze odzyskał siły. O. gwardjana znalazł w celi i w krótkości mu opowiedział, z czem Wojakowski przybył.
— Jawna rzecz — westchnął o. Rafał — że to jeden z tych którzy naszego porucznika napadli. Może się w ten sposób rzeczy wyjaśnią. Jedźcie z Bogiem, ale rozgłaszać zawczasu nie trzeba. Któż wie, co w tem wszystkiem tkwi?
W kwadrans potem o. Szymon ubrany, z torebką na piersiach, modląc się, jechał na wózku Wojakowskiego, który jak mógł, nie żałując konia, poganiał.
Gdy wydobywszy się z lasu, zobaczyli chatę, stała przed nią oczekująca niespokojnie na męża przybycie stara Basieczka. Zobaczywszy o. Szymona, wbiegła nazad do domu, aby się na przyjęcie przygotować.
Wojakowski wychodzącą naprzeciw nim córkę zapytał:
— Żyje?
Odpowiedziała skinieniem głowy tylko rozpaczliwem, które oznaczało, że życia tego niewiele w nim pozostało.
Tymczasem o. Szymon, modląc się ciągle, wchodził zwolna do przyciemnionej komory. Potrzebował czasu trochę, nim się oczy po blasku dziennym z mrokiem tym oswoiły.
Wniosła też zapaloną gromnicę stara Basieczka i dwa świec złomki, aby je na stole ustawić.
Teraz dopiero zakonnik mógł się lepiej rysom umierającego przypatrzeć.
Był to człowiek młody jeszcze, uderzającej piękności rysów, chociaż nic w nich wypieszczonego, arystokratycznego nie było. Twarz wyrażała energję i męstwo, któremi nawet cierpienie i śmierć zbliżająca się zachwiać nie potrafiły. Rozpacz milcząca, cicha, oblekała marmurowe oblicze.
Żył jeszcze, ale oczy jego blasku już nie miały; twarz wychudzoną, bladą, martwa barwa powlekała.
Oddychał przyspieszonym piersi wysiłkiem; chrząszczenie w nich słychać było przykre, a ręce zbielałe chwytały dokoła okrycie, jakby szukając ratunku, podpory...
W sam czas przybywał o. Szymon; poznał, że ostatnia nadchodziła godzina.
Zobaczywszy go, chory usiłował się podnieść napróżno; dłoń jednak błogosławiącą chwycił i do ust przycisnął.
Widać było, że wysilał się, aby przemówić, lecz z piersi wyrywał się świst tylko i chrząszczenie; głos dobyć się nie mógł. Czoło okrywał pot.
O. Szymon przeżegnał go, pomodlił się i począł spowiedź ostatnią, żądając tylko znak skruchy.
Łzy toczyły się z oczu umierającego, który wciąż niespokojnie rękami poruszał, aż nareszcie słabnąć zaczął. Nie przemówił ani słowa.
Z tym widokiem, który na nieoswojonych z nim ludziach czyni tak wielkie wrażenie, obytym był zakonnik. Widywał śmierć na polu bitwy, spotykał się z nią ciągle w swoich wycieczkach po chatach i dworach; dla niego był to obraz znany, który w nim tylko pobożność obudzał.
Wzruszenie, jakiego doznał ranny i wysiłek przyspieszyły może nieruchomy już koniec.
O. Szymon poznał łatwo, że w ostatnim oddechu dusza opuściła ziemskie swe mieszkanie i głosem podniesionym rozpoczął Anioł Pański.
Poklękłszy na progu, połączyli się z nim w modlitwie oboje Wojakowscy i ich córka.
Modlitwa ta trwała chwilę zaledwo; trzeba było zaraz obmyślić pogrzeb i zaradzić się o to z o. Szymonem.
Stara Basieczka, choć trochę popłakawszy, wzięła się nakrywszy ciało, do zapalenia świec przy niem i ustawieniu krucyfiksu.
Mówiono pocichu, jak gdyby szanując spokój nieboszczyka.
— Wiecież kto on taki był? skąd? jak się nazywał? Tyle dni tu przeleżawszy, musiał wam co powiadać o sobie.
Jeremi potarł głowę.
— Otóż bo to — rzekł — że nam chorego badać nie wypadało, a on wcale o niczem nie mówił, tylko co chwila dopytywał, czy kto nie przyjechał i nie dowiadywał się o niego. Ciągle się napróżno spodziewał...
— Ale jakże to może być? — przerwał o. Szymon — aby tak ciężko porąbanego porzuciwszy, ani się nawet zgłosili do niego? To niepojęta rzecz! Znajdą się może przy nim jakie papiery.
Jeremi potrząsł głową.
— Zaraz pierwszego dnia, gdyśmy go rozbierali i odzienie zdjęli, umyślnie przepatrzyłem kieszenie. Nie było nic, oprócz woreczka z kilku talarami i sygnetem, który zachowałem.
To mówiąc, poszedł stary do szufladki, otworzył ją i dobywszy zielonej sakiewki, położył ją przed księdzem.
Dla o. Szymona, równie jak dla biednych Wojakowskich, była to rzecz dziwna i nieprzyjemna. Należało pochować tego nieznajomego, o którym nie wiedziano co za jeden był, a nawet z jakiej przyczyny tak gwałtowną z ran odniesionych śmiercią ginął.
Lecz cóż z tem począć było? Wojakowski ofiarował się z pieniędzy, jakie zostawiono, na pogrzeb przystojny łożyć, ile było potrzeba. O. Szymon miał się naradzić z proboszczem, aby pogrzeb się odbył niezwłocznie i Wojakowscy od nieprzyjemnego widoku zwłok byli uwolnieni.
Biednym starym cała ta smutna historja bardzo była nie na rękę, ale ludzie dawnego autoramentu[2], pamiętając że do obowiązków chrześcijanina należało „umarłych grześć“, spełnili powinność swą bez szemrania.
Parę tygodni tych usług przy rannym zbliżyły go do nich, obudziły politowanie, pewien rodzaj przywiązania. Basieczka i jej córka płakały pocichu nad losem tego pięknego młodzieńca, który nie miał nawet pociechy u łoża swego widzieć kogo z krewnych i przyjaciół i umarł z tą myślą bolesną, że przez nich został opuszczonym.
Jak cały dworek Wojakowskich teraz musiał być na usługi zmarłego, tak i stara klacz Jeremiego, zaledwie przekąsiwszy, musiała nazad o. Szymona wieźć do klasztoru. Tym razem tylko powoził milczący parobek, bo Jeremi, zmęczony i zakłopotany, w domu pozostać musiał.
Za powrotem do klasztoru, o. Szymon naprzód się rozmówił z o. gwardjanem, potem z proboszczem.
Wszyscy byli tego przekonania, że zmarły na Wojakowszczyźnie i chory Bużeński musieli w jednej uczestniczyć awanturze. Nie wypadało jednakże pytać o to porucznika, który i tak był aż nadto podrażniony, rozgorączkowany, a wyleczenie go wymagało spokoju.
Proboszcz i bernardyni zgodzili się skromny pogrzeb nieznajomemu sprawić jaknajmniejszym kosztem, aby starego Jeremiego i tak już dotkniętego wypadkiem, na koszta nie wyciągać.
W klasztorze wiadomość tej śmierci uczyniła wielkie wrażenie.
Bużeński, który wciąż obcował z zakonnikami, byłby może dostrzegł po nich jakiegoś poruszenia i domyślił się czegoś niezwyczajnego, ale zupełnie fałszywie sobie wyobrażając życie zakonne, przypisywał to co widział wewnętrznym jakim rozterkom.
Żartował więc z księży, jak zwykle, w sposób cyniczny. Wszyscy przed nim milczeli. Rzecz byłaby się zataiła gdyby w czasie pogrzebu nieznajomego z Wojakowszczyzny gdzie ludzie Bużeńskiego nie dowiedzieli się o wszystkiem, biegając na miasteczko.
Dobrze powiada przysłowie: jaki pan, taki kram. Służba porucznika miała coś z jego charakteru niespokojnego i obyczajów. Kłóciła się między sobą i z parobkami klasztornymi, wylatywała na miasteczko i plotki niedorzeczne przynosiła panu dla zabawy.
Starszy a najulubieńszy porucznikowi dworzanin Chychłowski, który pomimo faworów, codzień z błotem bywał zmieszany i nieraz w kark dostawał — nie miał nic pilniejszego, nad doniesienie Bużeńskiemu o tym jakimś szlachcicu nieznajomym, który z ran umarł, nic nie powiedziawszy o sobie.
Z ust do ust przechodząc opowiadanie o nim wzrosło już było na bajkę wcale udatną. Opowiadano, że szlachcic po nim wziął ogromną sumę pieniędzy i klejnoty; że człowiek był jakiś pańsko wyglądający; że zostawił zlecenia tajemnicze do osób wysoko położonych itp.
Gdy Chychłowski począł opowiadać panu o tem, Bużeński o mało się z łóżka nie porwał, ale rany mu nie dały. Oczy się zaiskrzyły, szybko dopytywać począł, kto przy umierającym był z księży, chciał aby mu go zaraz przywołano; ale o. Szymon jeszcze był z pogrzebu nie powrócił.
Musiał więc czekać. Chychłowski tylko spostrzegł, że niebardzo się przysłuchując temu co prawił, niespokojnym się stał wielce, a koniecznie o. Szymona się domagał. Twarz Bużeńskiego, trochę uspokojonego ostatniemi dniami, zarumieniła się, on sam dziwnie się zaraz ożywił, roznamiętnił, mówił coś sam do siebie, mruczał, wykrzykiwał i na drzwi spoglądał.
Tak nareszcie doczekał się powrotu o. Szymona, który, słysząc, że niecierpliwie go wyglądał, nawet nie zrzuciwszy płaszczyka, poszedł do niego.
— Mój ojcze — zakrzyknął, zobaczywszy go porucznik — na miłego Boga, co mi tu bajki plotą, jakobyście wy dysponowali na śmierć porąbanego jak ja... gdzieś tu w sąsiedztwie... Któż to? co za jeden? zmarł?
Zasypał tak pytaniami zakonnika, który się namyślał, co miał odpowiedzieć.
— Któż wam o tem mówił? — zapytał.
— Moi ludzie. Cóż to, sekret jest? Albom ja dziecko, żeby przedemną trzeba było taić, że ktoś nogi zadarł? Tfu! albo ja się boję śmierci?
Z gniewem prawie to mówił, patrząc w oczy o. Szymonowi.
— Któż to był taki? — dodał.
— Niewiadomo — rzekł zakonnik. — Istotnie z ran umarł, w dworku szlachcica Wojakowskiego.
— A jakże się tam dostał?
— Ja się o te rzeczy, co do mnie nie należą, dopytywać tak bardzo niezwykłem — rzekł mnich. — Moim obowiązkiem było wyspowiadać go i pogrzebać.
Bużeński głową pokręcił.
— Jakaś zaraza na te rany od szabel — rzekł. — Coś się tak składa, jakby człowiek ten równocześnie zemną był porąbany. Z tego co mi Chychłowski mówił, tak wnoszę. Ale, ojcze kochany, któż to był taki? przecież nie mógł taić się z nazwiskiem?
O. Szymon, po namyśle, sądził, że gdy już Bużeński o tem wiedział, reszty szczegółów taić nie było potrzeba.
Jeśli był sprawcą śmierci nieboszczyka, powinien był uczuć to, a może i skruchę wiadomość sprowadzić miała.
— Nazwiska — rzekł poważnie zakonnik — nie wiem ja i nikt nie wie. Za to zaręczyć mogę.
— Ach, ach! — zamruczał porucznik. — Aleście nieboszczyka widzieli. Jak wyglądał?
— Piękny, młody mężczyzna — westchnął o. Szymon. — W kwiecie wieku, wielka szkoda!
— Jest takich młokosów poddostatkiem — rzekł lekceważąco Bużeński. — Nie macie się co nad losem jego rozpadać. Nie wiecie, ojcze, jaką ranę otrzymał, że na nią rady nie było?
— Był podobno kilkakroć ranny — odezwał się o. Szymon — ale najniebezpieczniejsza pierś mu i żebra pogruchotała.
Porucznik drgnął i zbladł nieco i w tejże chwili krew mu na twarz powróciła.
— A, a! — szepnął i tchnął silnie. — Byłoż go choć pogrzebać za co? — dodał po krótkiem milczeniu. — Gdyby nie stało, zawsze to brat szlachcic, gotowym sumpt[3] łożyć.
O. Szymon spojrzał na niego.
— Nie potrzeba nic — odparł. — Wojakowski, u którego zmarł, proboszcz i my postaraliśmy się o to, aby trumnę miał, pogrzeb chrześcijański i modlitwę za duszę...
Porucznik zadumany nie odpowiedział na to.
Nigdy od pierwszych dni ks. Szymon nie widział go tak wzruszonym, niespokojnym. Razem z tem jednak nie było po nim widać smutku, ani żalu, lecz przeciwnie, jakby uczucie odniesionego triumfu.
— To jakaś historja arcana[4] — zwrócił się do o. Szymona. — Żeby też nie wiedziano ni kto, ni skąd, ani przez kogo był odwieziony i powierzony szlachcicowi. Cóż? znalazł go może na polu, czy w lesie, hm?
— Nie — rzekł ks. Szymon, który umyślnie mówił otwarcie, badając jakie to uczyni wrażenie. — Odwieźli go jacyś panowie towarzysze. Mieli się zgłosić i choć parę tygodni upłynęło, nikt ani przybył, ni się dowiadywał.
Złośliwie zaśmiał się porucznik.
— Ho! bo to widzicie, ojcze, snadź był chudy pachołek, a tamto dostojni panowie. Łba za nich postawił, spełnił obowiązek i — basta! Co o nim mają pamiętać? Dobrze trutniowi tak, niech-by na wysokie progi nóg nie zadzierał.
Zmilczał trochę Bużeński i znowu począł gorączkowo:
— Przecież choć świstek, znaczek, papierek zostać musiał po zmarłym?
— Sygnet pono i sakiewka...
— Niebardzo nabita! — dodał porucznik — a na sygnecie co? chyba figa.
Czoło mu się zmarszczyło.
Wtem Berko nadszedł dla opatrywania, a porucznik zawołał, podnosząc pięść:
— Żydzie ty, niewiaro! Chcesz mieć uszy całe i dostać dobrą rekompensatę za swoje plastry, to prędzej mnie lecz! Słyszysz? Potrzebuję być zdrów. Gadaj, rychło wstanę?
Berko, nawykły już do połajań i groźb, do serca ich nie brał.
— Ja nie jestem Pan Bóg — odparł — ani cudów robić nie umiem. Nie mogę wiedzieć, kiedy jaśnie pan wstanie, a co mam kłamać i obiecywać!
— Osioł jesteś! — krzyknął Bużeński i zamilkł.
Gdy wieczorem przyszedł na swoją „stójkę“ o. Anioł, do którego najwięcej miał zaufania i poufałości porucznik, po raz pierwszy nieco grzeczniej się z nim obszedłszy, poprosił go, aby mu krótki list napisał, gdyż on sam nie mógł jeszcze pióra utrzymać.
Miał on być wysłanym do pierwszej poczty najbliższej.
Chętnie się za sekretarza ofiarował zakonnik, a list też nie był długi i zawierał tylko wezwanie do towarzysza chorągwi w Białymstoku stojącej, pana Kalasantego Zerwikaptura, aby coprędzej dla widzenia się z rannym Bużeńskim pospieszał.
Jak tylko pismo było gotowe, porucznik Chychłowskiego zawołał i pomimo nocy, kazał pachołka na deresza wsadzić i jechać z niem do najbliższej poczty.
Nazajutrz i dni następnych, wszyscy uważali pewną zmianę w Bużeńskim. Posądzono go wielce o to, że on, nie kto inny, owego nieznajomego o śmierć przyprawił; lecz skruchy nie widać było wcale po nim. Wesół był w sposób jakiś chorobliwy, gorączkowy; szydził jeszcze okrutniej ze wszystkiego, dokuczał dotkliwiej jeszcze zakonnikom.
Zwykle dla ludzi ostry, teraz się okazywał nielitościwym. Jakby mu milczenie i samotność dolegały, mówił ciągle. Starał się dowcipkować, lecz żółć tryskała z każdego słowa.
Już po pogrzebie biednego nieznajomego, gdy wszystko u Wojakowskich weszło w karby powszedniego życia i porządku, a stary Jeremi chodził znów za pługiem, jednego dnia przybiegła do niego córka, boso, ledwie się chustą okrywszy i cożywiej zawezwała do matusi, do chaty, mówiąc że jakaś jejmość stara przybyła i chciała z nim mówić.
Domyślił się, że to pewnie tyczyło się nieboszczyka.
Pospieszył Wojakowski, pług porzuciwszy w polu i zastał przed chatą brykę dosyć porządną, którą wyrostek powoził w parę tęgich koni. We dworze siedziała, oczekując na niego, kobieta niemłoda, rozmawiając z Basieczką i rozpytując istotnie o zmarłego. Nie musiała to być jednak ani krewna żadna, ani w bliższych z nim stosunkach zostająca osoba, gdyż nie okazywała zbytniego żalu, a więcej ciekawości.
Gdy Wojakowski nadszedł, wytłumaczyła mu się, iż była uproszoną dowiedzieć się o rannego i nie spodziewała się, że go już nie zastanie. Nadewszystko chodziło jej o to, czy po nim listów jakich i papierów nie było, a gdy ją Wojakowski upewnił, iż ani świstka nie znaleziono, nazwiska nie wiedziano, a sygnet tylko w woreczku z talarami kilku, wolniej odetchnęła i twarz się jej rozjaśniła.
Wojakowski spodziewał się, że od jejmości tej napewno się dowie teraz, kto był ranny i gdzie miał rodzinę, ale kobieta, zająknąwszy się, zakłopotawszy, odparła, że o tem się później od kogo innego dowiedzą, a jej tylko zlecono o papiery się zapytać.
Nie chciał jej tak puścić szlachcic, niemal napastliwie dopominając się nazwiska i wiadomości o rodzinie; ale przybyła, na stół tylko położywszy woreczek, jako tymczasowe wynagrodzenie, sama do bryczki zaraz pobiegła i kazała cożywiej popędzać.
Wojakowski byłby może gonił za nią, lecz w stajni, oprócz starej kobyły, nie miał konia, a nimby pobiegł na pole i sprowadził, okulbaczył, siadł, niepodobieństwem już było dopędzić.
W worku pozostawionym, z prostej siatki nicianej, nie było więcej nad dziesięć czerwonych złotych i to monety osobliwej, starej jakiejś, różnego stempla, chociaż bardzo ważnych.
Do mnogich zagadek, przybyła tedy jeszcze jedna, kim była ta kobieta, skąd i o jakie papiery tak się niepokoiła?
Wojakowski, z powodu roboty w polu, nie mógł zaraz iść z tem do ks. Szymona; musiał czekać do niedzieli i dopiero po sumie pochwycił księdza na cmentarzu, spowiadając mu się z nowej tej przygody.
Dawała ona do myślenia, bo tak staranne ukrywanie nazwiska i ten niepokój o listy jakieś czy papiery, które nieboszczyk, jak mówiła jejmość, miał zawsze nosić na piersiach, jakąś dziwną komplikację tajemniczej tej sprawie nadawały.
Wojakowski z ubrania, uprzęży, bryczki wnosząc, utrzymywał, że jejmość zdaleka, o mil przynajmniej kilkanaście, przybyła.
Szlachcicowi szło i o to, czy z sumieniem czystem mógł dukaty porzucone zatrzymać, o co ks. Szymon go uspokoił. Starowina jednak przy tem stał, zdaniem swem i Basieczki, aby choć z tych pieniędzy krzyż postawić na mogile.
Ale cóż na nim napisać było? O. Szymon radził dzień tylko śmierci położyć i prośbę o Anioł Pański...




  1. Naradę.
  2. Pokroju.
  3. Koszt.
  4. Tajemnicza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.