<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klin klinem (Kraszewski, 1885)
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Marszałkowa była słabą, ale w istocie chorobę tę, a raczej zmęczenie i smutek powiększono umyślnie ażeby ściągnąć do niej syna. Prozorowicz był czynną sprężyną w całej intrydze, on ją niewidzialną ręką prowadził.
Nazajutrz też rano, gdy się zapewnił że Bernard wyjeżdża, przekradł się do protegowanego przez siebie pana Piusa Soleckiego, który się zdziwił nieco trochę wczesnej wizycie.
— A to ranny ptaszek z Burgrabiego! zawołał.
— Bom ja stary i spać nie mogę, rzekł siadając Prozorowicz, a z dobrą nowiną, do poczciwego człowieka nigdy zawcześnie przyjść nie można.
— Z dobrą nowiną! poskoczył, na kolanach mu kładąc ręce Solecki — czyż może być?
— Czekaj! słuchaj! odezwał się Prozorowicz — wiesz że szczerze ci sprzyjam więc chciałbym cię na ludzi wyprowadzić! Przez tę kobietę wejdziesz w świat... a tu ci widocznie do niej losy sprzyjają.
— Zmiłuj się.
— A ot co — matka naszego Bernardka, pani marszałkowa zachorowała ze zmartwienia — syn jedzie do niej, pewnie dni kilka zabawi — masz pole otwarte. Nikt ci przeszkadzać nie będzie. Mówiłeś mi żeś sobie starał ująć Rumińską, bardzo to sprytnie. Bijże żelazo póki gorące. Jego tu nie będzie... możesz po trzy razy chodzić... na dzień...
Solecki rzucił się na szyję staremu.
— Dobrodzieju, łaskawco — zbawco! czem ci służyć? śniadankiem, wódeczką? likworem? winem?
Pan ex-pisarz gdy się tylko poczuwał do wdzięczności naprzód wpadał na myśl traktamentu. Był to stary nałóg jarmarczny zapijania mohoryczu.
— Daj ty mi święty pokój z twojem śniadaniem — ja moją kawę wypiłem i nic w gębę nie wezmę, aż przed obiadem...
— Kiedy wyjeżdża? zawołał Solecki.
— Dziś, około południa... po obiedzie możesz już iść na śmiało i siedzieć bodaj do nocy.
Ścisnął jeszcze raz starego pan Pius i spytał go, czyby nie mógł zanieść z sobą cukierków paryzkich.
— Zanieś lepiej dużo sprytu i zręczności — odparł Prozorowicz, na słodycze czas będzie...
Solecki myślał już o ubiorze, Burgrabia go porzucił.
Gdy się to działo w hotelu, Bernard po nocy bezsennej, biegł do dworku pani Rumińskiej. Panie już były ubrane na rano i siedziały, oczekując na niego przy herbacie. Posłyszawszy idącego, Seweryna szepnęła przyjaciołce.
— Tylko proszęż cię nie odchodź!
Marszałkowicz wbiegł milczący i zasępiony, przywitał się zaledwie z gospodynią i pobiegł przysiąść do Seweryny... Spojrzał jej w oczy aby z nich zaczerpnąć trochę siły — a nie znalazł nawet litości. Spoglądała nań surowo pani Fantecka, bawiąc się kutasami od szlafroczka...
— Więc jedziesz — rzekła dosyć obojętnie — a ja — zostaję tu sama.
— Chcesz bym nie jechał? spytał Bernard.
— A! nie! obowiązki dla matki umiem przecie szanować, poczęła pani Fantecka — wcale go nie wstrzymuję...
— Będę pisał — co dzień! dorzucił Bernard.
Seweryna spuściła oczy...
— Któż wie — kończył, może to chwila stanowcza — może potrafię skłonić matkę...
Kobieta niedowierzająco potrząsła główką.... Nie spodziewam się — szepnęła.
— A! mój Boże — chwytając jej rękę niemal gwałtem i niosąc ją do ust, rzekł Bernard — ani słowa czulszego na wyjezdnem, ani wejrzenia coby mi wlało odwagę, Sewerynko! jakże ty dla mnie jesteś nielitościwą. Ja cię nie poznaję...
— Panie Bernardzie — pan mnie zamęczasz temi wymówkami, poważnie poczęła Fantecka — ja komedyi grać nie umiem — jestem zawsze taką jak mnie Bóg stworzył...
— Byłaś inną, czulszą...
— Złamało mnie nieszczęście.
— I wystudziło serce?
— Panie Bernardzie...
Zamilkł biedny — zrobiło mu się przykro...
— I tak się rozstaniemy? spytał.
— Czy chcesz żebym ci się przy Balbinie na szyję rzuciła.
Trochę dotknięty Bernard chciał wstać, pani Fanteckiej w końcu się go żal zrobiło. Tego ranka porównywając jego szlachetne rysy i twarz piękną, z pospolitą bardzo Soleckiego, przyznawała w duchu, żal jej trochę będzie dymisyonowanego anioła. Następca nie miał kwalifikacyi tej, ale na męża był tem wyśmienitszy.
— Śliczne chłopię, rzekła w duchu — i takie czułe! Jaka to szkoda, że ta matka... i te pieniądze i ten rozwód...
Uśmiechnęła mu się, ścisnęła jego rękę, szepnęła czulszych słów kilka. Bernardowi jak od promieni słonecznych rozjaśniło się lice, pochwycił jej rękę cisnąc do niej usta gorące... Zarumieniła mu się twarz; Pani Balbina patrząc na to doświadczyła jakby zazdrości.
— Szczęśliwa kobieta — tak ją kocha... i to pierwsza miłość tego chłopaka — a ona..
Gdy po kilkakroć powtarzanem pożegnaniu Bernard wybiegł nareszcie, a Seweryna jeszcze w oknie stanęła, aby mu przesłać ostatnie wejrzenie, bo i jej na chwileczkę zrobiło się troszkę smutnawo, Rumińska nie mogła wytrzymać by nie zawołać:
— Tak cię już żaden kochać nie będzie...
Potem siedziały obie trochę zamyślone, ale w godzinę potem jakiś bezimienny adorator, w którym łatwo się było domyśleć Soleckiego, przysłał bukiet bardzo piękny.
Była to jakby zapowiedź odwiedzin popołudniowych i obie panie nań oczekiwały. Seweryna umyślnie włożyła bransoletę, namówiwszy przyjaciółkę aby ją wzięła także.
Pius w karmazynowym krawacie, przystrojony jak mógł najśmieszniej, zjawił się zaraz po obiedzie.
Rozmowa z nim była bardzo ciężką, w myśli nie był bogaty, świata za Kijów, Berdyczów i Bałtę nie widział, ale wzdychał rzęsiście i znacząco, uśmiechał się, w padłszy w ferwor zaczynał kląć — natychmiast się opamiętywał i przerywał, czem przynajmniej do wesołego śmiechu pobudzał. Pani Rumińska lepiej z nim umiała rozmawiać na słowa, a Seweryna oczyma.
Julka nawet przydała się do utrzymania konwersacyi do herbaty...
Solecki ani myślał wychodzić. Po herbacie został póki tylko mógł. Pani Fantecka z pół godziny z nim chodziła po salonie, a choć w tym czasie nie wiele mógł wypowiedzieć ze swych sentymentów, rachował na to że się zręczna kobieta ich domyśli. Nazajutrz sam się zaprosił na obiad...
Balbina choć nie przeszkadzała trzymała się dosyć neutralnie — ten romans w jej domu — mający wyjść na jaw, nie bardzo jej był na rękę — chwilami ją to niecierpliwiło...
Fantecka też rada była stanowczego coś już posłyszeć, ale Solecki się wahał z obawy, aby jakim przyzwoitościom nie uchybić. Tak minął tydzień.
Za każdą pocztą pani Seweryna odbierała list od Bernarda.
Pierwszy był płomieniami pisany, ognisty drugi, wszystkie czułe, przecież różnica się w nich jakaś rozpoznać dawała... Bernard narzekał na brak wiadomości i odpowiedzi... O matce i o sobie nic nie donosił, było to znakiem że dobrego nic nie miał którem by się mógł podzielić.
Seweryna raz odpisała kilka słów, a że Bernard obawiał się by jej listów nie przejmowano i nie poznano pisma, uprosił Prozorowicza aby on pośredniczył i wysyłał je pod swoją kopertą. Burgrabia tak to jakoś urządził, że list nie doszedł do Stadnicy...
Tymczasem Solecki szturm przypuszczał do pani Fanteckiej, która go wcale nie odstręczała. I to już było bardzo wiele.
Po tygodniu spytał pani Rumińskiej czyby już mógł się oświadczyć. Ją to dosyć nudziło. A rób tam sobie jak chcesz... rzekła pozbywając się.
Obawiając się powrotu współzawodnika, pan Pius jednego wieczora postanowił wreszcie ryzykować oświadczenie. Sęk był w tem, że nie wiedział jak to przyzwoicie dopełnić. Za czasów swojego pisarzowania, dwa razy wprawdzie probował szczęścia, raz oświadczywszy się ekonomównie, która mu odpowiedziała otwarcie: — A! to mi jaki! patrzajcie czego mu się zachciało! Drugi raz córce bogatego duchownego wyraził tak niezgrabnie miłość swoją, iż mu się w nos rozśmiała... W tym nowym świecie w który go majątek wprowadził, jak się odbywały oświadczyny i w jakich granicach powinien się był trzymać sentyment, nie był pewnym. Obawiał się albo nie dosolić lub przesolić... słowem, im chwila ostateczna zbliżała się więcej, rósł bardziej niepokój biednego konkurenta.
Ale miał pod ręką przyjaciela. Z rana zaprosił na obiad do siebie Prozorowicza i zadysponował w hotelu co się zowie wytworny, a do niego wino stare, którem Burgrabia nie gardził.
Z pewną przebiegłością, dopiero przy deserze przysunął się do starego z krzesłem, rękę położył na poręczy i spuściwszy głowę szepnął mu do ucha...
— Wie pan Burgrabia — nadeszła godzina — nie ma co! albo starosta albo kapucyn... muszę się jej oświadczyć... a no, przyznam się kochanemu panu żem w tych bywalicach nie bywał... jak to to? taka edukowana... czort ją wie? Jak tu jej powiedzieć?... a nu — wyrwie się co, do stu dyabłów, za tłustego... albo ja wiem...
Machnął ręką.
Prozorowicz w twarz mu patrzał z ironicznym pół uśmieszkiem.
— Powiedz no pan, jak by to to? poradź.
Ścisnął starego za rękę...
— Cóż u diaska — szepnął Burgrabia cmokcząc wino — czyż nie wiesz jak kobiecie powiedzieć, że ci się podobała!
— Ale ba! Kaśce lub Maryśce, to ja bym wiedział jak dać do zrozumienia... Pochwyciłbym ją wpół, i pocałował... to by się reszty domyśliła... a tu... niewypada. No — i trzeba tej, jak to tam nazywają, rytoryki, czy cóś, trochę... Pan to wiesz, naucz mnie.
Prychnął Prozorowicz.
— E! wstydziłbyś się zaś, o takie rzeczy mnie starego pytać, com o nich miał czas zapomnieć.
— Ale no... naprzykład! nalegał Pius.
Stary, któremu się oczy śmiały powstał z krzesła.
— Cóż robić, rzekł, przyjacielowi dopomódz potrzeba... Mówiłeś z nią już kiedy coś takiego żeby się mogła domyślać czegóś?
— E! ona to doskonale wie, że mi głowę zawróciła.
— Więc prosta rzecz — odezwał się Burgrabia — zostawszy sam na sam, bo przy ludziach tego mówić nie wypada, weź ją za rączkę, pocałuj i powiedz: O! pani — jakże bym był szczęśliwy, gdybym tę śliczną dłoń jej mógł na zawsze zatrzymać.
Solecki palnął się dłonią po nodze.
— Jak Boga mego kocham! Śliczności. Czekaj dobrodzieju! jak! jak! jak? Jeszcze raz powtórz...
Prozorowicz powtórzył — ten westchnął.
— Jabym tego nigdy w świecie nie wymyślił... rzekł smutnie — nie dokończyłem szkół i nieodebrałem edukacyi jak należy.
— Pan Bóg ci za to dał pieniędzy dużo — odezwał się stary — dasz sobie radę na świecie, a ta kobieta cię poprowadzi...
Napił się Burgrabia. Jeżeli by ci na ten sposób nie wypadło — dodał, możesz i inaczej przystąpić do tego. Naprzykład... westchniesz raz i drugi ale ciężko, tak żeby ona to usłyszała. Spyta cię naturalnie: czegóż to pan tak wzdychasz.
— Ale czy spyta?
— Niezawodnie, kobiety o to zawsze pytają, ciągnął dalej stary...
Odpowiesz jej: wdzięki i przymioty pani dobrodziejki, wywołują z mej piersi te westchnienia. One mnie uczyniły nieszczęśliwym, a łaska jej szczęśliwym by mnie uczynić mogła...
— Jak to powiedziano! zakrzyknął Solecki a! panie Burgrabio... chyba się na pamięć nauczę...
— Ale są tysiączne sposoby — dodał stary...
Namyślił się Solecki — ten pierwszy komplement co do ręki — rzekł, najlepiej mi się podoba, bo go spamiętam najłatwiej, a ona zrozumie...
Nalał sobie wina kieliszek.
— Zdrowie pana Burgrabiego.
— Bóg ci zapłać, mówił uradowany w duchu Prozorowicz — pamiętaj tylko dla bezpieczeństwa, miej pierścionek na podoręczu, abyś zaraz go jej oddał — to tak jak połowa ślubu...
Uśmiechnął się Solecki pokazując ręce swoje pełne pierścieni.
— Na tych nie zbywa — rzekł — będzie miała do wyboru...
W ten sposób przygotowany, z bijącem sercem, powtarzając sobie lekcyę Burgrabiego, poszedł pan Pius na wieczór do dworku pani Rumińskiej.
Gospodynię te zaloty, o których już naturalnie w miasteczku mówiono, niecierpliwiły i niepokoiły, rada by była ażeby się to skończyło. Nie od tego była może i pani Fantecka, która codzień prawie rozpoczynała rozmowę o swoim „aniele“, wzdychała do niego przed Balbiną, a w chwilę potem śmiała się i bawiła z Soleckim, wyzywając go oczyma w najlepsze! Jak to się u niej razem z sobą godzić mogło, ta tęsknota sentymentalna za złotowłosym i to bałamuctwo z ex-pisarzem — wytłomaczyć trudno. Ostatniego wieczoru, gdy pani Balbinie zaczęła znów mówić o Bernardzie i unosić się nad nim, wdowie wyrwały się słowa:
— Jeśli go tak kochasz, toćbyś nie powinna durzyć tego Soleckiego, bo jednego z nich wybrać trzeba.
— Moja droga, tęsknie wzdychając zawołała Fantecka — jak ty w moje położenie wejść nie chcesz? Ja jestem tak nieszczęśliwa! tak nieszczęśliwa! Bernardek jakiem się przekonała teraz, nie jest panem swojej woli — mamże jego i siebie uczynić nieszczęśliwą? Wolę spełnić ofiarę a jego oswobodzić, pokój przywrócić rodzinie — pójdę za Soleckiego, choć go nie kocham... cóż robić! To nasze przeznaczenie.
— W takim razie lepiej powrócić i żyć z poczciwym Fanteckim.
— Z tym tyranem? gwałtownie przerwała Seweryna a za nic w świecie! Jak ty możesz nie widzieć tego, że Soleckiemu ja będę rozkazywała, gdy ten ohydny Fantecki trzymał mnie jak niewolnicę na uwięzi.
— Rób jak chcesz — zakończyła krótko Balbina.
Nazajutrz wieczorem przyszedł Solecki wyświeżony, uśmiechnięty, powtarzając sobie w duchu lekcyę Prozorowicza; przyniósł bukiet bardzo piękny... Do herbaty nie było sposobności wynurzenia się z sentymentami, roztargniony, czekał chwili stanowczej. Szczęściem pani Fantecka wyszła się przechadzać po salonie, Solecki wstał i poszedł za nią.
Grzybowicz i Julka pozostali przy herbacie. Pan Pius czatował tylko na rękę, ale, jakby na złość, Seweryna obie ręce trzymała złożone... Czas upływał Solecki czuł, że zręczność utracić może. Rozmowa szła tego dnia jak po grudzie. Zbliżyli się do okna. Co tu było począć...
Solecki wyciągnął dłoń, błagając o podanie sobie rączki. Fantecka głową potrząsła i dziwnie jakby zdumiona tą poufałością spojrzała mu w oczy.
Zmieszał się konkurent. Druga forma nieco skomplikowana oświadczenia się wyszła mu z pamięci. Co tu było począć. W takich razach pan Pius, zwykł był nadrabiać fantazyą i zakląwszy w duchu postanowił puścić się na azard własnego natchnienia.
— Pal dyabli — pomyślał — co ma być to będzie, smażyć nie ma co — hul w wodę...
— Pani dobrodziejko — odezwał się odkaszlując — jak Boga mego kocham miałbym coś bardzo ważnego do powiedzenia a nie śmiem.
— Cóż to takiego..? spytała ostygłym głosem Fantecka.
— Chodzi o los mój, pani dobrodziejko, jak Boga mego kocham.
— Nie rozumiem — mów pan wyraźniej.
— A nie będzie się pani gniewała?
— Czy to ma być co takiego co może do gniewu pobudzić?
Tu Solecki po herbaciany pot otarł z czoła chustką batystową, westchnął i z pewną gracyą oficyalistowską wachlować się zaczął.
— Co to panu tak gorąco? ironicznie spytała Fantecka.
— A! gorąco! gorąco! rzekł niespokojnie się rzucając Solecki i namyśliwszy się, raz jeszcze wyciągnął dłoń po rękę pięknej pani.
Tym razem podała mu ją z uśmiechem, pan Pius usta do niej przyłożył, ale skutkiem wzruszenia wielkiego, frazesu podyktowanego przez Burgrabiego — zapomniał.
— A! ta rączka — krzyknął przytrzymując — ta rączka...
Fantecka się uśmiechnęła.
— E! do stu... gdyby ta rączka moją być mogła...
Ledwie to wymówił Seweryna mu ją wyrwała i spojrzała groźnie.
Solecki struchlał.
— Cóż to ma znaczyć? spytała.
— Co? — no — to już nie będę w bawełnę obwijał — krzyknął zrozpaczony Pius — gdybyś pani mnie chciała uczynić szczęśliwym, jabym — jabym... u nóg się jej położył... abyś mnie deptała!!
— Pan się mi oświadczasz? podchwyciła Seweryna.
— Tak jest — jak Boga mego kocham — najformalniej..
Chwila niepewności i milczenia nastąpiła, ale twarz Fanteckiej nie zbyt była surową, zamyśloną tylko.
— Czy pan wiesz na co się narażasz?
— Pani — choćby przyszło pół majątku stracić i strzelać się (wymówił to dobitniej, strzylać), mnie to wszystko jedno, gotów jestem na wszelkie ofiary bo mnie pani oto poprostu — oczarowała.
— Nie cofasz się więc pan? powtórzyła Fantecka.
— Przed nikim, nigdy — jak Boga mego kocham...
Seweryna z wielką uroczystością i powagą podała mu rękę. Pius ukląkł na jedno kolano, a że mu pilno było zaassekurować się od ewentualnej zmiany, klęcząc zdjął co najprędzej pierścień z brylantem z palca i włożył go na paluszek Fanteckiej. Ona też nie chcąc być w długu, małą obrączkę z niezabudką z drobnych turkusów dała mu drżącą ręką. Solecki wstał zwycięzki...
— Stało się! rzekła wzdychając Seweryna — chodź pan, siadaj przy mnie — i mówmy otwarcie, bo jest wiele warunków do spełnienia, nim będziemy być mogli połączeni...
Pan Pius spełnił rozkaz i siadł... świat mu się uśmiechał. Patrzał na tę piękność tak zachwycającą i w duchu sobie powtarzał.
— Ta kobieta — śliczności, ta — którą zaswatał sobie Marszałkowicz... będzie moją... moją żoną... Trzysta!! moją, tego odartusa co niegdyś chodził bez butów...
Seweryna z wielką powagą rozpoczynała z chłodną krwią wyliczanie punktów przedugodnych.
— Już to pan dobrze wiesz, rzekła, że się we mnie kochał szalenie pan Bernard Zniński... Ja go nie kochałam, alem się chciała uwolnić od tyrana. Teraz z panem Bernardem ja muszę grzecznie zerwać sama. Niech pan to mnie zostawi, bardzo proszę — i dopóki to nie nastąpi, nie rozgłaszaj o niczem.
— To mnie wszystko jedno — będę milczał — dla czego nie...
— I to pan wie, że ja — obecnie — żadnych niemam funduszów... Być może iż po matce, która była z domu Hohenlandówna, coś spadnie, ale na to potrzeba czekać.
— E! o to tam, pal ich... (tu się zatrzymał Solecki) ja o to nie stoję... proszę pani, mam pieniędzy dość. Mniejsza z tem.
— No — i na rozwód łożyć potrzeba — i o to się starać — dodała Fantecka.
— Jam do tego przygotowany, zawołał Solecki, co ja się mam tu w konsystorzu nogom kłaniać — ja pojadę choćby do Rzymu, a rozwód musi być.
Pani Fantecka uśmiechnęła się. Solecki pocałował ją w rękę — i szepnął:
— Niech pani dobrodziejka z tym panem Bernardem nie odkłada — czem prędzej skończyć tem lepiej — jak Boga mego kocham — resztę ja biorę na siebie.
Pomniejsze niektóre układy odbyły się ścicha, poufnie, w coraz lepszem porozumieniu. Pius się godził na wszystko, wymagał stosunkowo nie wiele, Seweryna poczuła od pierwszego zbliżenia się że nad nim panować będzie.
Gdy po ukończeniu herbaty i nakarmieniu pieska przez Julkę, pani Rumińska, ona i Grzybowicz weszli do saloniku, znaleźli pana Soleckiego na kozetce z panią Fantecką tak blisko siebie siedzących i sobą zajętych — że Balbina się zarumieniła, domyślając iż umowa musiała być zawartą.
W chwilę potem postrzegła pierścień na palcu przyjaciółki i już nie potrzebowała jej pytać o to. Sama zresztą postawa i mina bardzo szczęśliwego Soleckiego dostateczną była, by zdradzić tajemnicę. Reszta wieczoru upłynęła na nic znaczącej rozmowie. Gdy Pius z Grzybowiczem wyszli, zawsze teatralna w swych ruchach i mowie Fantecka, rzuciła się na szyję przyjaciółce.
— Balbisiu — pobłogosław nas! Stało się — los mój rozstrzygnięty... Ofiarę z siebie czynię dla szczęścia Bernardka! Idę za Soleckiego — dałam mu słowo...
Apostrofa ta nie zdziwiła wcale gospodyni...
— No — chwała Bogu — odezwała się — raz się to przecie skończy... Myślże teraz jak odprawisz pana Bernarda tak ażeby awantury nie zrobił Soleckiemu, lub sam nie padł ofiarą twoją.
— A! ten mój złotowłosy! dobry, czuły Bernaś! o! tak jak on nikt mnie kochać nie będzie...
Chociaż — rzekła zmieniając ton — chociaż wiesz, Solecki też rozgorzał strasznie! Ja z nim zrobię co zechcę.
— Ale z Bernardem? cóż z nim poczniesz?
— Proszę cię — zawołała Seweryna — muszę czekać aż przyjedzie i znaleść jakiś pretekst. Na tym mi nie zabraknie... Matka — rodzina — jego szczęście, moje położenie. Ja przecie dla niego czynię tę ofiarę.
— Tak... słyszałam o tem — cicho szepnęła pani Balbina.
Przyszła pani Solecka była w usposobieniu długiego bardzo rozpamiętywania swej domniemanej przyszłości, mówić zaczynała o domu, o dworze, o życiu, o wszystkiem aż do ekwipaża i liberyi, ale pani Rumińska jakby naumyślnie miała tyle do biegania z kluczykami, tak jakoś była roztargniona iż się wyspowiadać z marzeń swoich nie miała przed kim. Poszła więc do zwierciadła u którego bardzo przesiadywać lubiła i rozpuściwszy czarne włosy, zwijając je na paluszkach, rozmyślała po cichu sama przyszłe szczęście swoje, napawając się niem przedwcześnie...
Na toalecie pod lustrem leżał cały stos listów Bernarda, rozpieczętowanych i nietkniętych: spojrzała na nie i westchnęła...
Wzięła nawet jeden z nich od niechcenia, położyła go przed sobą i jakiś czas go uśmiechając się smutnie czytała, niekiedy poruszając ślicznemi ramionami białemi.
Ktoby ją był zobaczył tak zadumaną nad temi poetycznemi młodzieńczemi utworami serca, wniósłby pewnie iż ją wielce zajmowały. W myśli przecież więcej myślała o przepychu, z jakim dom urządzi, niż o miłości Bernarda, która jej się wydawała jakąś dziwaczną, straszną.
Żal jej trochę było złotowłosego anioła — serce uderzyło czasem, a głowa wnet unosiła gdzieindziej. Odsunąwszy list poczęła się wpatrywać w pierścień, który jej na palce włożył Solecki. Błyszczał na nim soliter śliczny, a odbijające się światło iskrami go okrywało.
Zdjęła go aby obejrzeć — piękny był i na ręku wydawał się dziwnie ładnie, jakby dla tych palców był zrobiony... Seweryna pomyślała że z takich kamieni na szyję sznur byłby cudowny.
— Po ślubie musi mi go sprawić! powiedziała sobie.
Potem na myśl przyszła jej twarz Piusa... Niestety! brzydkim nie, ale wdzięcznym nazwać się też nie mógł...
— Ja go wytresuję, rzekła — musi inaczej wyglądać. Dobry jakiś człowiek, a tak mnie kocha!
Ten wyraz przypomniał Bernarda.
— Ja go nigdy nie zapomnę — dodała w duchu — ale dla jego szczęścia musiałam uczynić tę ofiarę. On nie miał by nic... Piękna rzecz mrzeć z głodu — męczyć się! Co mi za miłość w łachmanach i przy machinie do szycia! A pfe! a pfe! Jeszcze by broń Boże familija się powiększyła i te beki...
Wstrząsnęła się aż pani Fantecka ze zgrozy, myśl pobiegła w inną stronę — poczęła myśleć jak się urządzi w Lisiance u Soleckiego...
— Pałac musi postawić! z kolumnami — park... do koła... Fontanna w dziedzińcu — żelazna krata... Liberya... dla czego nie ma być pąsowa?? albo cytrynowa...
Pomiędzy temi dwoma barwami nie mogąc się zdecydować, gdy na dobranoc przyszła Rumińska, zagadnęła ją wchodzącą od progu.
— Proszę cię — pąsowa czy cytrynowa?
— Co!
— Ale mów, pąsowa czy cytrynowa?
Na której stanęło po naradzie, powiedzieć nie umiemy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.