Klub Pickwicka/Rozdział dwunasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział dwunasty.
Zawierający bardzo ważne postanowienia pana Pickwicka, stanowiące epokę zarówno w jego życiu, jako też i w niniejszej historji.

Chociaż mieszkanie pana Pickwicka przy ulicy Goswell było niezbyt obszerne, ale za to czyste i wygodne, przedewszystkiem zaś było w doskonałej harmonii z jego geniuszem spostrzegawczym. Jego bawialny pokój znajdował się na dole, sypialnia na pierwszem piętrze od frontu; w ten sposób, czy był na dole, czy też przed zwierciadłem do golenia na górze, mógł w równej mierze badać naturę ludzką we wszystkich jej fazach, i to w miejscu, które nieustannie roztaczało przed nim bujne życie ludu ulicznego. Gospodyni jego, pani Bardell, niepocieszona wdowa i jedyna egzekutorka testamentu swego nieboszczyka męża, była to kobieta pulchna, wiecznie czemś zajęta i z ponętną fizjognomją. Do tych zalet fizycznych dodać należy cenne jej przymioty moralnej natury: wskutek szczęśliwych studjów i długiej praktyki, przeistoczyła ona w wytworny talent owo szczególne uzdolnienie, jakie otrzymała od natury, ów dar do wszystkiego, co dotyczyło kuchennej umiejętności. W domu jej nie było ani dzieci, ani kur, ani służących. Jeden wielki człowiek i jeden mały chłopiec uzupełniali liczbę mieszkańców. Pierwszym był nasz bohater, drugim własne dzieło samej pani Bardell. Wielki człowiek powracał do domu punktualnie o godzinie dziesiątej wieczorem i wkrótce potem zanurzał się we francuskiem łóżku. Co do młodego Bardella, to jego dziecięce gry i gimnastyczne ćwiczenia były ograniczone wyłącznie do przestrzeni sąsiednich chodników i rynsztoków. Czystość więc i spokój panowały w całym budynku, a wola pana Pickwicka stanowiła w nim prawa.
Rano, w przeddzień zamierzonego wyjazdu do Eatanswill, postępowanie naszego filozofa musiało wydawać się szczególnie tajemniczem i niewytłumaczonem każdemu, kto znał jego podziwienia godną równość charakteru i jego domowe zwyczaje. Przechadzał się po swoim pokoju krokiem przyspieszonym. Co trzy minuty wysuwał głowę za okno, ciągle spoglądał na zegarek i okazywał rozmaite inne symptomaty zniecierpliwienia, bardzo u niego niezwykłe. Widocznie zanosiło się na fakt wielkiej wagi; ale cóż to mógł być za fakt? Sama pani Bardell odgadnąć tego nie umiała.
„Pani Bardell“, rzekł wreszcie pan Pickwick, gdy miła ta dama miała już kończyć strzepywanie prochów, za długo trwające w pokoju filozofa.
„Co panie?“ odrzekła pani Bardell.
„Syn pani długo coś nie wraca“.
„To prawda, ale też stąd do Borough kawał drogi“.
„A tak“, odpowiedział pan Pickwick i znowu zapadł w milczenie.
„Pani Bardell?“ zaczął znów po kilku minutach.
„Co panie?“
„Czy sądzi pani, że wydatki dla dwóch osób byłyby znacznie większe, aniżeli dla jednej?“
„O! Panie Pickwick!“ odrzekła pani Bardell, rumieniąc się aż do szlarek swego czepka, gdyż zdało się jej, że dostrzegła w oczach swego lokatora pewne mruganie matrymonialne. „O! Panie Pickwick, co za pytanie!“
„No, jak pani myśli?“
„To zależy“, odpowiedziała pani Bardell, przysuwając trzepaczkę w kierunku łokcia pana Pickwicka; „wiele zależy, jak panu wiadomo, od osoby, i jeżeli jest to osoba dbała i oszczędna...“
„Wielka prawda! Ale osoba, którą mam na myśli (tu spojrzał na panią Bardell), posiada, jak sądzę, te przymioty. Ma przytem wielką znajomość świata i wiele sprytu. Będzie mi niezmiernie przydatną“.
„O! Panie Pickwick!“ szepnęła pani Bardell, znów się rumieniąc.
„Jestem o tem przekonany!“ mówił dalej filozof z wzrastającą energją, jak to się zwykle działo, gdy mówił o przedmiocie zajmującym, „jestem tego pewny i, jeżeli mam powiedzieć całą prawdę, pani Bardell, to już rzecz postanowiona“.
„Wielki Boże!“ krzyknęła pani Bardell.
„Może pani wyda się to dziwne“, mówił dalej ujmujący pan Pickwick, rzucając na kobietę wzrok pełny zadowolenia, „może wyda się pani dziwne, że nie zasięgałem jej rady w tym względzie i nawet nigdy o tem nie mówiłem, aż do chwili, w której wyprawiłem jej syna?“
Pani Bardell mogła tylko wzrokiem odpowiedzieć na to, oddawna bowiem wielbiła już pana Pickwicka jak bóstwo, do którego nie godziło się jej nawet przybliżać; i oto naraz bóstwo zstępuje ze swego piedestału i bierze ją w objęcia. Pan Pickwick robił jej po prostu propozycję, która była wynikiem obmyślanego planu, gdyż wysłał jej małego chłopca do Borough, by zostać z nią sam na sam. Co za delikatność! Jakie względy!
„No“, rzekł filozof, „co pani myśli o tem?“
„Ach! Panie Pickwick“, odrzekła pani Bardell, drżąc ze wzruszenia, „pan jest bardzo dobry!“
„To pani zaoszczędzi pracy, prawda?“
„O! Nigdy nie myślałam o tem; zresztą będę pracować więcej niż kiedykolwiek, by się przypodobać panu. Ale, pan jest taki dobry! Pan pomyślał o mojej samotności!“
„A! Prawda! Nie pomyślałem o tem... Gdy będę w mieście, będziesz pani miała zawsze z kim porozmawiać. Tak, tak!“
„To pewna, że powinnam poczytywać się za kobietę bardzo szczęśliwą“.
„A syn pani?“
„Niech Bóg błogosławi to kochane dziecię!“ przerwała pani Bardell w macierzyńskiem uniesieniu.
„On także będzie miał towarzysza“, ciągnął dalej pan Pickwick, wdzięcznie uśmiechając się, „i to wesołego towarzysza, który, jestem tego pewny, nauczy go więcej figlów w jednym tygodniu, aniżeliby sam nauczył się w ciągu całego roku“.
„O! Co za drogi człowiek“, szepnęła pani Bardell.
Pan Pickwick zadrżał.
„O! Drogi przyjacielu!“
I bez dalszych ceremonij, dama zerwała się z krzesła, objęła rękami szyję pana Pickwicka razem z całym potopem łez i nawałnicą szlochów.
„Niech mię Bóg ma w swojej opiece!“ zawołał pan Pickwick, zdumiony niesłychanie, „pani Bardell! Dobra pani! Boże Wszechmocny! Co za położenie! Ależ, pani, proszę! Puść mię pani! Gdyby kto nadszedł!“
„Cóż mię to obchodzi!“ zawołała w szale pani Bardell. „Nigdy pana nie opuszczę! Kochane, szlachetne serce!“
I wymawiając te wyrazy, przytuliła się do pana Pickwicka jak bluszcz do dębu.
„Boże! Miej mię w swojej opiece!“ zawołał pan Pickwick, szamocąc się: „słyszę, że ktoś idzie po schodach. Puść mię, moja dobra pani! Zaklinam panią, puść mnie!“
Ale prośby i przedstawienia pozostały bez skutku, gdyż dama zemdlała w objęciach filozofa i nim miał czas usadowić ją na krześle, młody Bardell wprowadził do pokoju panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa.
Pan Pickwick skamieniał. Stał on z miłym ciężarem na ręku i spoglądał w osłupieniu na swych przyjaciół, nie robiąc żadnego znaku powitania, nie mogąc dać im żadnych wyjaśnień. Ci znowu patrzyli ze zdumieniem na mego, a mały Bardell z niepokojem spoglądał na wszystkich, nie wiedząc co to ma znaczyć.
Zdumienie pickwickistów było tak wielkie a pomięszanie pana Pickwicka tak okropne, że i on i oni mogliby trwać w tem samem położeniu, dopókiby omdlała dama nie przyszła do siebie, gdyby czuły jej syn nie przyspieszył rozwiązania pięknym i rozrzewniającym wybuchem miłości synowskiej. Młody ten chłopak, ubrany w kurtkę z wielkiemi miedzianemi guzikami, naprzód stał, niepewny i zmieszany, we drzwiach; ale myśl, że matce jego wyrządzono jakąś krzywdę, stopniowo owładła jego nawpół rozwiniętym umysłem. Uznawszy pana Pickwicka za stronę zaczepną, krzyknął dziko i, rzuciwszy się głową naprzód, zaatakował tego nieśmiertelnego gentlemana, w okolicach między grzbietem a nogami, szczypiąc i bijąc, o ile mu pozwalała na to siła i gwałtowność uniesienia.
„Weźcie tego smarkacza!“ zawołał pan Pickwick w przystępie rozpaczy; „oszalał!“
„Co się stało?“ zapytali trzej pickwickiści zdumieni.
„Albo ja wiem!“ odrzekł mentor z niesmakiem; „zabierzcie tego bębna“.
Pan Winkle odniósł w przeciwległy kąt pokoju interesującego chłopca, który krzyczał i szamotał się co miał sił.
„Teraz“, mówił pan Pickwick, „dopomóżcie mi sprowadzić na dół tę kobietę“.
„Ach! Już mi lepiej“, westchnęła słabo pani Bardell.
„Pozwól pani podać sobie rękę“, rzekł pan Tupman, zawsze ugrzeczniony.
„Dziękuję panu, dziękuję!“ zawołała dama głosem spazmatycznym, poczem sprowadzono ją na dół w towarzystwie tak bardzo przywiązanego do niej syna.
„Pojąć nie mogę“, zaczął pan Pickwick, gdy przyjaciele jego wrócili, „pojąć nie mogę, co się tej kobiecie stało... Chciałem poprostu oznajmić jej, że przyjmę służącego, gdy wtem wpadła w jakiś szczególny paroksyzm, w którym ją zastaliście. To bardzo dziwne...“
„Niezawodnie“, odpowiedzieli trzej przyjaciele.
„Postawiła mię w położeniu bardzo kłopotliwem“, mówił dalej filozof.
„Tak, tak“, powtórzyli jego uczniowie, lekko chrząkając i spoglądając na siebie z wyrazem powątpiewania. Nie uszło to uwagi pana Pickwicka. Dostrzegł tę nieufność; widocznie niewinność jego była podejrzewaną.
Po kilku chwilach milczenia pan Tupman odezwał się:
„Tam, w przedpokoju czeka jakiś człowiek“.
„Pewno ten, o którym była mowa“, odrzekł pan Pickwick; „posyłałem po niego do Borough. Panie Snodgrass, bądź tak dobry i każ mu wejść“.
Pan Snodgrass wykonał to zlecenie i Samuel Weller ukazał się bezzwłocznie.
„Sądzę, że mnie poznajesz?“ rzekł pan Pickwick.

„Niby!“ odpowiedział Sam, mrugnąwszy protekcyjnie.
„A to urwis, tamten, za sprytny dla pana, co? Zadrwił sobie z wszystkich, a znikł, zanim starczyło czasu, by sięgnąć po tabakierkę — co?“

„Nie o to teraz idzie“, odrzekł żywo filozof, „mam do pomówienia o czem innem. Usiądź“.
„Dziękuję panu“, odrzekł Sam, i usiadł bez dalszych ceremonij, postawiwszy poprzednio na podłodze swój stary biały kapelusz. „Nie bardzo to świetne“, mówił dalej, wskazując na swe nakrycie głowy i przyjemnie uśmiechając się do pickwickistów, „ale doskonałe w noszeniu. Gdy miał rondo, był pięknym boliwarem; od czasu, jak go nie ma, jest lżejszy a przytem każda dziura przepuszcza świeże powietrze: to także coś warte. Nazywam go kapeluszem z wentylacją“.
„Teraz“, rzekł pan Pickwick, „pomówmy o sprawie, dla której cię tu wezwałem“.
„Owszem, panie; zaczynajmy od środka, jak tam ktoś mówił do dziecka, które połknęło grosz“.
„Najpierw chciałbym wiedzieć, czy masz jakie powody, by być niezadowolony ze swego obecnego zajęcia?“
„Nim odpowiem na to zapytanie, chciałbym wiedzieć przedewszystkiem, czy masz pan lepsze dla mnie?“
Promień łagodnej życzliwości rozjaśnił rysy pana Pickwicka, gdy odpowiadał:
„Chcę wziąć cię na służącego“.
„Czy tak?“ zapytał Sam.
Pan Pickwick skinął twierdząco.
„Płaca?“
„Dwanaście gwinei rocznie“.
„Ubranie?“
„Dwa ubrania“.
„Robota?“
„Służyć mi i podróżować z tymi gentlemanami“.
„Zdejmcie kartę!“ rzekł Sam z naciskiem. „Jestem w służbie u jednego gentlemana i zgadzam się na warunki“.
„Przyjmujesz moje propozycje?“
„Naturalnie. Jeżeli ubrania tak mi będą odpowiadać jak miejsce, to wszystko pójdzie jak z płatka“.
„Rozumie się, że przedstawisz dobre świadectwa“.
„Spytaj się pan oberżystki z pod „Białego Jelenia“, ona panu wszystko powie“.
„Możesz przyjść dziś wieczorem?“
„Z ubrania mogę skorzystać natychmiast, jeżeli tu jest!“ zawołał Sam, wielce uradowany.
„Wracaj wieczorem o ósmej”, odrzekł pan Pickwick, „a jeżeli świadectwa będą zadawalniające, pomyślimy o ubraniu“.
Pomijając pewną miłosną awanturkę, której jednocześnie okazała się winną jedna z dziewcząt hotelowych, konduita pana Wellera była zawsze wzorową. Pan Pickwick nie wahał się więc przyjąć go do służby i z szybkością i energją, jakiemi nacechowane były zawsze nietylko kroki publiczne, ale nawet i prywatne czyny tego niepospolitego człowieka, zaprowadził bezzwłocznie nowego służącego do jednego z tych dogodnych zakładów, gdzie można dostać gotowe, przenoszone już ubranie i gdzie formalność brania miary nie jest znana. Przed końcem dnia jeszcze Sam Weller ubrany był w szaraczkowy frak z guzikami K. P., w czarny kapelusz z kokardą, kraciastą kamizelkę, krótkie spodnie i kamasze, tudzież w wiele innych rzeczy, których wyliczać tu nie będziemy.
I nazajutrz rano, ten, tak nagle przeistoczony człowiek, mówił do siebie, siadając na wierzchu dyliżansu, jadącego do Eatanswill: „Doprawdy, że jeszcze nie wiem z pewnością, czy mam być lokajem, groomem czy strzelcem: mam jakąś pośrednią fizjognomję. Ale to wszystko jedno: użyję świeżego powietrza, zwiedzę kawał kraju i nie będę miał wiele roboty; to bardzo mi odpowiada. Dlatego hasłem mojem: niech żyją pickwickiści!“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.