Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dziesiąta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Talar przemieniony w liść suchy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga dziesiąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Talar przemieniony w liść suchy.

Grintoire i cały Okrąg-Cudów w śmiertelnym byli niepokoju. Od miesiąca nie wiedziano co się stało z Esmeraldą, co zasmucało bardzo księcia Egiptu i wszystkich jej przyjaciół z pośród truandów; nie wiadomo też było, co się stało z kozą tancerki, a dla poety była to podwójna boleść. Pewnego wieczoru dziewczę znikło — i odtąd o niej ani słychu. Wszystkie poszukiwania były daremne. Kilku włóczęgów mówiło Grintoirowi, że ją widzieli przy moście świętego Michała, idącą z oficerem; lecz ten „modny mąż cygański“ był niedowiarkiem w tym razie, zanadto bowiem był przekonanym o czystości swej żony, znając ją z osobistego doświadczenia.
Nie umiał więc wytłómaczyć sobie jej zniknięcia. Biedak cierpiał okropnie i byłby schudł niewątpliwie, gdyby to przy jego niepomiernej chudości było jeszcze możliwem. Z rozpaczy zapomniał o wszystkiem, nawet o swoich pracach naukowych i o dziele De Figuris regularibus et irregularibus, które za pierwsze pieniądze, jakie mu wpadną do ręki, zamierzał drukować (albowiem i on marzył o druku od chwili ujrzenia dzieła świętego Wiktora, wydrukowanego pismem Spóra).
Pewnego dnia, kiedy smutny przechodził około Tournelle kryminalnej, spostrzegł tłum ludu przed pałacem sprawiedliwości.
— Cóż to tam takiego? — zapytał młodego człowieka, który stamtąd wychodził.
— Nie wiem — odpowiedział młodzieniec. — Mówiono mi, że sądzą jakąś kobietę, która zabiła oficera. Jak się zdaje — i czary tam być muszą, bo ze strony biskupa oficyał wdał się w sprawę, a nadto mój brat, który jest sławnym prawnikiem. Właśnie chciałem się z nim w ważnym interesie rozmówić, lecz nie mogłem się docisnąć; to mi nie na rękę, bo bardzo potrzebuję pieniędzy.
— Niestety! — rzekł Grintoire — chętniebym panu pożyczył; dziurawe mam jednak kieszenie i to bynajmniej nie od talarów.
Nie śmiał powiedzieć młodemu człowiekowi, że znał jego brata alchemika, do którego nie zajrzał od owej sceny pod kościołem.
Jan poszedł w swoją drogę, a Grintoire udał się za tłumem, który się cisnął do wielkiej izby. Uważał, że nie ma lepszego lekarstwa na naprawienie złego humoru, jak iść na sądy kryminalne i napatrzyć się twarzom sędziów dowoli. Lud, pomiędzy który się wmieszał, popychał się i szedł w milczeniu. Po przebyciu ciemnego korytarza, który szedł przez pałac; jak kanał nieczystości przez miasto, doszedł do niskich drzwi, przez które zajrzał do sali ponad mnóstwem głów ludzkich.
Sala była obszerną i ciemną, i z tego powodu wydawała się jeszcze większą, niż była. Dzień zapadał; podłużne gotyckie okna zaledwie przepuszczały światło, tak, że ten niezliczony tłum ludzi rzucał cień na ściany. W sali wiele świec, palących się tu i owdzie na stołach, oświetlały głowy pisarzy, zatopionych w papierach. Przednią część sali zajmował lud; po prawej i po lewej stronie stali mężczyźni; w głębi, na wzniesieniu mnóstwo sędziów, których ostatnie szeregi niknęły w ciemnościach. Nad sędziami widać było ogromny krzyż, na wszystkie strony sterczały włócznie i halabardy, w których odbijały się płomienie świec.
— Panie, — zapytał Grintoire jednego z sąsiadów — co to za ludzie zgromadzeni jak prałaci na radę?
— To radcy wielkiej izby — naprawo, radcy skarbowi — nalewo, mieszczanie w sukniach czarnych, a panowie w czerwonych.
— A nad nimi, co to za jeden czerwono ubrany, co się tak poci?
— To prezydujący.
— A za nimi ci, ztyłu? — mówił dalej Grintoire, który nie lubił stanu sądowniczego.
— To są inkwizytorowie królewscy.
— A ten przed nimi?
— To pisarz parlamentu.
— A ten naprawo?
— Pan Filip Lheulier, prokurator królewski nadzwyczajny.
— A naprawo, ten czarny?
— Pan Jakób Charmolue, prokurator kościelny, przy nim zaś oficyały.
— A co oni robią, ci panowie?
— Sądzą.
— A kogo sądzą? nie widzę obwinionego.
— To kobieta, panie; nie możesz jej widzieć, bo odwróciła się tyłem i tłum ją zasłania. Patrzaj pan, oto tam, gdzie stoją halabardziści.
— Co to za kobieta? — zapytał Grintoire. — Czy pan znasz jej nazwisko?
— Nie, panie; dopieroco przybyłem; sądzę, że sprawa jest o jakieś czary, bo oficyał obecny.
— A więc czekajmy, — rzekł nasz filozof — zobaczmy jaki koniec nieszczęśliwej. Jestto widowisko równie dobre, jak każde inne.
— Panie, — uczynił uwagę sąsiad — czy nie uważasz, jak łagodną minę ma pan Jakób Charmolue?
— Tak; — odpowiedział Grintoire — jednak nie wierzę w łagodność osób, które mają nos haczykowaty i wąskie usta.
Tu sąsiedzi nakazali milczenie dwóm rozmawiającym, albowiem ważne składano zeznanie.
— Jaśnie wielmożni panowie, — mówiła ze środka sali stara kobieta, której twarzy nie można było widzieć, tak ją osłaniały łachmany — moi jaśnie wielmożni panowie, to tak pewne co powiem, jak, że się nazywam Falourdel, że jestem zamieszkałą od lat czterdziestu na moście świętego Michała, płacącą regularnie podatki i nic nikomu nie jestem winną. Biedna staruszka dzisiaj, dawniej byłam młodą i piękną. Jaśnie wielmożni panowie! Kilka dni temu mówiono mi: „Nie prządź, moja Falourdelowo, tak długo w wieczór, bo dyabeł lubi targać kądziel starych kobiet. To pewne i niezawodne, że upiór przeklęty, który dawniej się pokazywał od strony Templaryuszów, teraz naszą część miasta nawiedza. Falourdelowo, strzeż się, żeby nie zajrzał do ciebie“. Pewnego wieczoru przędłam na kołowrotku, gdy do drzwi zapukano. Pytam, kto? aż tu zaklęło strasznie. Otworzyłam i weszło dwóch mężczyzn: jeden czarny, a drugi piękny oficer. Żądali odemnie pokoju i dali mi talara. — Chowam owego talara do szafy i mówię: „Dobrze, będzie za co kupić jutro mięsa na obiad“. Kiedyśmy weszli na górę, ów czarny zniknął i to mię trochę zdziwiło. Oficer, który wyglądał jak jaśnie wielmożny, zszedł ze mną — poszedł na miasto i może w kwadrans powrócił z piękną, młodą dziewczyną. Miała ona z sobą kozła, wielkiego kozła czarnego czy białego, nie pamiętam. Pomyślałam sobie: „Dziewczyna jak dziewczyna, ale kozioł...“ Nie lubię tych zwierząt, bo mają brody i rogi. Przytem to pachnie sobotą. Ale nic nie powiedziałam, bom wzięła talara. To słuszne, wszak prawda, panowie sędziowie? Zaprowadziłam oficera i dziewczynę na górę, zostawiłam ich samych, czyli raczej z kozłem, i zeszłam na dół prząść dalej. Trzeba panom wiedzieć, że mój domek ma dół i pierwsze piętro; okna jego wychodzą na rzekę, jak i innych domów przy moście. Przędłam sobie w najlepsze i niekiedy myślałam o przeklętym upiorze, którym kozioł nabił mi głowę, i o pięknej dziewczynie, dziwacznie ubranej. Nagle słyszę krzyk na górze, upadnięcie i otwarcie okna. — Biegnę do okienka w mojej izdebce i widzę jak coś czarnego wpada w wodę. Był to upiór. Księżyc świecił i widziałam go bardzo dobrze — płynął ku Cité. Drżę cała i wołam na patrol. Ci panowie wchodzą i, nie wiedząc o co rzecz idzie, mnie biją; wytłómaczyłam im, co się święci i prowadzę na górę. Cóż tam znajdujemy? Cały mój pokój krwią zalany, kapitan rozciągnięty na podłodze ze sztyletem w szyi, dziewczyna półnaga też leży omdlała, a kozioł skacze jak szalony. „Dobrze — myślę sobie — z piętnaście dni trzeba będzie myć podłogę, skrobać i drapać“. Wynieśli oficera i dziewczynę. — Czekajcie panowie. Najgorszem ze wszystkiego jest to, że, gdy nazajutrz chciałam z szafy wyjąć talara, znalazłam liść suchy na jego miejsce.
Stara umilkła. Szmer powstał powiędzy słuchaczami.
— Ten upiór, ten kozioł, to wszystko tchnie czarami — rzekł sąsiad Grintoira.
— A ten liść suchy? — dodał drugi.
— Niema żadnej wątpliwości, — mówił trzeci — ta czarownica ma stosunki z upiorem, i wspólnie obdzierają oficerów.
Sam nawet Grintoire widział w tem coś niepojętego, a jednak prawdziwego.
— Kobieto Falourdel, — rzekł prezydujący z powagą — czy nie masz więcej nic do powiedzenia?
— Nie, panie, — odpowiedziała stara — chyba tylko to, że w raporcie nazwano mój dom budą walącą się. Prawda, domy nad mostem nie mają wspaniałej powierzchowności, ale mieszczą w sobie wielu ludzi porządnych, którzy nie mieszkaliby w lada lepiankach czy budach.
Jeden z urzędników powstał i zawołał:
— Ciszej! Proszę uważać, że sztylet znaleziono przy obwinionej. Kobieto Falourdel, czyś przyniosła ten liść, w który się talar przemienił?
— Mam, — odpowiedziała — oto jest.
Odźwierny podał liść suchy urzędnikowi, który wręczył go prezydującemu, ten prokuratorowi królewskiemu, i tak dalej liść obiegł salę całą.
— To liść brzozowy — rzekł pan Jakób Charmolue. Nowy dowód czarnoksięstwa.
Radca odezwał się do Falourdelowej:
— Dwóch mężczyzn razem weszło do ciebie: czarny, któregoś później widziała na Sekwanie i oficer; — który z nich dał ci talara?
Stara pomyślała chwilę i rzekła:
— Oficer.
Szmer powstał w tłumie.
— Ach! — pomyślał sobie Grintoire — to zachwiewa moje przekonanie.
Tymczasem pan Filip Lheulier, adwokat nadzwyczajny królewski, wystąpił.
— Przypominam prześwietnym sędziom, że w zeznaniu przedśmiertnem zamordowany oświadczył, jako czarny mężczyzna nalegał nań, aby się prędzej z obwinioną zeszedł, że był bez pieniędzy i że otrzymał od niego talara, którym opłacił Falourdelowę. Tak więc talar jest piekielną monetą.
Ta uwaga rozproszyła wszelkie wątpliwości sceptyków, a nawet Piotra Grintoire.
— Panowie, mamy dowody w ręku, — rzekł adwokat królewski siadając — możemy więc osądzić sprawę Febusa de Châteaupers.
Na to imię obwiniona powstała; głowa jej górowała nad tłumem. Grintoire przerażony poznał Esmeraldę.
Była jak trup bladą; włosy jej, niegdyś ślicznie zaczesane i pełne cekinów, dziś spadały w nieładzie; usta miała zsiniałe i oczy zapadłe... Niestety!
— Febus! — rzekła jakby z obłąkaniem — gdzie on jest? O! panowie, zanim mnie zabijecie, powiedzcie, czy on żyje?
— Milcz! — odpowiedział prezydujący — to do ciebie nie należy.
— Przez litość, powiedzcie, panowie, czy żyje? — powtórzyła, składając wychudzone ręce.
— A więc — rzekł adwokat królewski — właśnie umiera. Czyś zadowolona?
Nieszczęśliwa padła na ławę bez głosu, bez łzy, blada jak figura woskowa.
Prezydujący schylił się ku człowiekowi stojącemu u jego stóp, który miał czapkę złotą i czarną szatę, łańcuch na szyi i laskę w ręku.
— Odźwierny! każ wprowadzić wspólniczkę obwinionej.
Oczy wszystkich zwróciły się ku małym drzwiczkom, z których wyszła koza ze złoconemi kopytkami i rogami. Śliczne zwierzę zatrzymało się chwilę na progu i wyciągnęło szyję. Nagle spostrzegła cygankę i, przeskakując stół, padła u nóg swej pani, prosząc o wyraz albo pieszczotę. Obwiniona nie poruszyła się i nie spojrzała nawet na kozę.
— Ach! to ta szkaradna bestya! — mówiła stara Falourdelowa — teraz obiedwie poznaję.
Jakób Charmolue odezwał się.
— Jeżeli panowie pozwolicie, przystąpimy do wybadania kozy.
W rzeczy samej, byłato druga obwiniona. Nic zwyczajniejszego w owym czasie, jak proces przeciwko zwierzęciu, obwinionemu o czarnoksięstwo. Między innemi, w rachunkach prewotowstwa za rok 1466 znajdujemy szczegółowy wypis kosztów procesu Idziego Soulart i jego pstrąga, obudwu straconych w Corbeil. Są tam nawet wydatki na chleb i wino dla biednego pstrąga w ostatniej przedzgonnej chwili. Nawet dalej niekiedy rzecz posuwano, niż proces ze zwierzętami. Kapitularze Karola Wielkiego i Ludwika Debonnaire naznaczają srogie kary na pojawiających się upiorów i widma płomieniste.
Prokurator królewski odezwał się uroczyście:
— Jeżeli szatan, który opanował tę kozę, opiera się egzorcyzmom, uprzedzamy, że musimy użyć przeciwko niemu szubienicy, albo stosu.
Grintoire uczuł pot zimny na sobie. Charmolue wziął ze stołu bębenek cyganki i podał go kozie, pytając:
— Która godzina?
Koza spojrzała nań pojętnem okiem, podniosła złocone kopytko i uderzyła siedem razy. W rzeczy samej siódma była godzina. Trwoga przebiegła po tłumie. Grintoire już nie zdołał wytrzymać:
— Sama się gubi — biedne stworzenie! — zawołał głośno — wszak widzicie, że sama nie wie, co czyni.
— Proszę o spokój, panowie! — wołał z cierpkością odźwierny.
Jakób Charmolue kazał kozie wiele innych sztuk pokazywać, pytając o godziny, miesiące i dnie. Niestety! ci sami widzowie, których koza bawiła na publicznych placach, pod sklepieniem pałacu sprawiedliwości bali się jej złości szatańskiej. Kozę uważano za dyabła.
Cóż dopiero mówić o wrażeniu, jakiem przejął publiczność widok, kiedy prokurator królewski wypróżnił woreczek, który Dżali miała zawieszony u szyi, a koza z rozrzuconych liter ułożyła imię „Febus“. Czary, których kapitan miał się stać ofiarą, zdały się usprawiedliwione w oczach wszystkich, i cyganka, ta czarująca tancerka, obecnie była dla nich tylko straszną strzygą.
Ona sama nie dawała żadnego znaku życia; ani przymilenia kozy, ani groźby urzędników, ani złorzeczenia słuchaczy nie doszły jej uszu.
Aby ją ocucić, potrzeba było, aby sierżant wstrząsnął gwałtownie jej ramieniem, a prezydujący donośnie się odezwał:
— Dziewczyno, pochodzisz z rodu cyganów, zaprzedanego szatanowi. Sprzymierzyłaś się z kozą opętaną i w nocy 29 marca za pomocą czarów zamordowałaś łucznika królewskiego, Febusa de Châteaupers. Czy zaprzeczasz temu?
— Rozpaczy! — zawołała dziewczyna, zakrywając twarz rękami. — O mój Febusie! mój Febusie!
— Czy zaprzeczasz? — zapytał obojętnie prezydujący.
— Czy zaprzeczam! — jęknęło dziewczę ze straszną rozpaczą.
Powstała, oko jej płonęło.
Prezydujący mówił dalej:
— A więc jak usprawiedliwisz się z winy na tobie ciążącej?
Odpowiedziała głosem przerywanym:
— Już powiedziałam! Nie wiem... To czarny, którego nie znam; to czarny, który mię wszędzie ściga.
— To on, — odparł sędzia — to upiór zaklęty.
— Jaśnie wielmożni panowie, miejcie litość nad biedną...
— Cyganką — dodał sędzia.
Jakób Charmolue przemówił łagodnie:
— Zważając na opór oskarżonej, oddaję ją inkwizycyi.
— Zgadzam się — rzekł prezydujący.
Nieszczęśliwa zadrżała. Podniosła się przecież na rozkaz halabardzistów, i szła krokiem dosyć pewnym za Charmolue i oficyałami przez podwójny szereg ludzi zbrojnych; drzwi ukryte otwarły się przed nią i, gdy weszła, zamknęły. Grintoire te drzwi porównał do paszczy pochłaniającej biedną istotę. Gdy znikła, płaczliwa dała się słyszeć skarga. Byłto płacz Dżali.
Zawieszono sądy. Jeden z radców wniósł, że tortury długo potrwają i że na obiad iść trzeba; lecz prezydujący odpowiedział:
— Urzędnik powinien poświęcić się dla powinności.
— Przykra powinność czekać na obiad! — rzekł jeden z podeszłych wiekiem prawników.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.