Kościół a Rzeczpospolita/Rozdział czwarty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół a Rzeczpospolita |
Wydawca | „Życie“ |
Wydanie | wznowione |
Data powstania | 1904 |
Data wyd. | cop. 1911 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Aleksander Sulkiewicz |
Tytuł orygin. | L’Église et la République |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Utworzono ministerjum obrony republikańskiej z Waldeck-Rousseau’em na czele. Nie tylko jego autorytet prawniczy, doświadczenie w sprawach publicznych, rzadka inteligiencja i wielki talent krasomówczy wskazywały go wszystkim, jako obrońcę praw społeczeństwa cywilnego i niezależności Rzeczypospolitej. Roku 1883 podczas dyskusji nad wnioskiem Dufaure’a o stowarzyszeniach, będąc podówczas ministrem spraw wewnętrznych w gabinecie Juljusza Ferry’ego, zwalczał już w senacie najście mnichów, a od nowego ministerjum żądano właśnie powrotu do zbyt szybko porzuconej polityki Julj. Ferry’ego. Nadto Waldeck-Rousseau’a uznawano powszechnie za liberała i umiarkowanego; wiedziano, ze pod jego kierunkiem obrona republikańska nic nie będzie kosztowała wolności. Wreszcie, jeśli większość składała się z radykałów i socjalistów, znaleźć również można było w jej łonie republikanów o odcieniach bladych lub, lepiej mówiąc, o odcieniach łagodnych, a w parlamencie łatwiej jest narzucić postępowcom przywódcę umiarkowanego, niż umiarkowanym — wodza mniej umiarkowanego, niż oni.
Gdy Waldeck-Rousseau stanął wobec Izby ze swemi kolegami, został przyjęty wyciem i obelgami nacjonalistów. A co dlań musiało być bardziej dotkliwe, to to, że jego przyjaciele najbliżsi, republikanie liberalni, odmówili snu poparcia. Przez liberalizm swój rozumieli obronę, wespół z nacjonalizmem, wolności przywileju i panowania; było to równoznaczne ze zbyt wielkim ustępstwem na rzecz zasad, lub prędzej jeszcze grą słów (liberalizm i wolność — po francusku „liberté“). Wiadomo, że doktrynerzy dość lubią tę grę. Większość republikańska, nadszarpnięta w ten sposób, nie była bardzo liczna, lecz nie zawiodła nigdy ministerjum Waldeck-Rousseau’a w ciągu tych trzech lat, gdy było ono u władzy.
Dziełem tego ministerjum było prawo o stowarzyszeniach z dnia 1 lipca roku 1901, na którego zasadzie żadna kongregacja nie może powstać bez upoważnienia. Kongregacje, istniejące w chwili wydania prawa, a które nie były upoważnione ani uznane, winny były prosić o upoważnienie. Te, które nie prosiły o nie w terminie prawem przepisanym, lub którym byłoby ono odmówione, byłyby uważane za prawnie rozwiązane. Likwidacja ich majątków odbyłaby się drogę sądową. Nadto prawo to zabraniało nauczania członkom kongregacji nieuznanych. Prawo tak tradycyjne i tak francuskie, że odnajdujemy jego ducha i formę w całym dawnym prawodawstwie naszym, i że prawnicy przeszłości, zarówno za porządku nowego jak i starego, mówili o nim słowami Waldeck-Rousseau’a. Artykuł 14 prawa z d. 1 lipca roku 1901 nie jest niczym innym, tylko artykułem 7 Juljusza Ferry’ego. Wykład motywów można, że tak powiem, znaleźć w nocie, zredagowanej za drugiego Cesarstwa przez ministra Rouland’a, a którą cytuje Combes w mowie swej, wypowiedzianej w senacie dnia 21 marca roku 1903. Roku 1847 minister Salvandy złożył projekt prawa, głoszącego, że „nikt nie może kierować zakładem prywatnym lub pełnić w nim jakiekolwiek funkcje, o ile należy do kongregacji nieupoważnionej“. A Odilon Barrot powiedział wówczas: „Nie będę bardziej liberalnym, niż Konstytuanta, nie dopuszczę, by kraj mój mógł pokryć się kongregacjami i klasztorami w obliczu prawa, które byłoby pozostawało milczące i bezsilne“. Za Restauracji, tak przychylnej dla mnichów, na mocy prawa z roku 1825 żaden zakład kongregacyjny nie mógł powstać bez upoważnienia prawa, a tym, które już istniały, potrzeba było dekretu dla zakładania nowych klasztorów. Co zaś dotyczy dawnego ustroju, to prawdą jest, że tłuste opactwa, które król dawał swoim ministrom, bękartom, faworytom i kochankom, stały ponad prawem. Ale i w tej sprawie, gdziekolwiek mógł dosięgnąć parlament, wszędzie dla dobra państwa uciekał się do środków, które prawo z dnia 1 lipca roku 1901 tylko naśladuje.
Edykt z roku 1749, ułożony przez kanclerza d’Aguesseau, postanawiał, że nie modą być zakładane żadne nowe kapituły, kolegja, seminarja, domy lub klasztory religijne bez wyraźnego zezwolenia królewskiego. Wszelkie donacje dóbr, uczynione na rzecz zakładów religijnych, nie mających upoważnienia prawnego, były nieważne; mający do nich prawo mogli reklamować je za życia fundatorów. Jeśli tego nie czynili, dobra te były sprzedawane więcej dającemu i ostatni licytant oraz król konfiskowali ich cenę. Edykt ten z roku 1749 odnawiał tylko dawniejsze ukazy. Estienne Pasquier w księdze III, rozdziale XLIV swych Recherches sur la France powiada: „Nie dozwolone jest gminom kościelnym posiadać dóbr świeckich i przyłączać ich do swych dochodów bądź przez donacje, czynione za życia lub otrzymane drogą zapisów, bądź przez kupno bez wyraźnego zezwolenia króla, który może, jeśli chce, nakazać im wyrzeczenie się tych dóbr, aby nie stały się one dobrami martwej ręki“.
Gdy przerzucimy tę długą listę praw, nie będziemy już uważali prawa z dnia 1 lipca roku 1901 za coś szczególnego; nie znajdziemy w nim nic potwornego; zauważymy prędzej z niepokojem, że zbyt jest podobne do innych, które nie wywołały skutku nieoczekiwanego, i niemożliwym będzie nie bać się, aby przepisy puste i pogardzane za ustrojów, które budziły w papieżu zaufanie lub strach, nie okazały się jeszcze bardziej niedostatecznemi dla obrony porządku, którego kościół nienawidzi najbardziej i obawia się najmniej. Czy trzeba powiedzieć? Prawo to, które było jedynie nowym uświęceniem jednej z najstarszych i najstalszych zasad prawa publicznego we Francji, zostało uznane przez stronnictwo Czarne za zamach najwstrętniejszy przeciw wolności. Waldeck-Rousseau przedstawił je w Izbach z odwagą i bronił z talentem. Pozostawało jeszcze zastosowanie prawa, gdy okres prawodawczy zakończył się.
Gdy Izby obradowały, zakonnicy pracowali i tym razem jeszcze, by zdobyć głosy wyborcze. Nie można zarzucić jezuitom, aby robili z tego zbyt wielki sekret. Jeden z nich, O. Coubé, wypowiedział d. 25 kwietnia roku 1901 w kościele w Lourdes wobec zuawów z Patay mowę, w której apelował „do miecza wyborczego, dzielącego dobrych od złych“, wzywał przenajświętszej Panny z Lourdes pod imieniem „Dziewicy Wojowniczej“ i wolał głosem marsowym: „Na bój, pod sztandarem Serca Jezusowego! Sztandar ten nie jest znakiem pokoju, lecz wojny“.
Mowę tę wydrukowano pod tytułem Glaive électoral („Miecz wyborczy“) i rozpowszechniono w tysiącach egzemplarzy. Lecz pocóż mówić o Lourdes i o O. Coubé? We wszystkich djecezjach mnichy mówiły kazania polityczne, z aprobatą biskupów konkordatowych. I sądzimy, jak Leon Chaine, katolik rozumny i samotny, że podobne mowy wiele pomogły Waldeck-Rousseau’owi do skłonienia senatu, by uchwalił prawo o stowarzyszeniach[1].
Prawo to posłużyło za platformę wyborczą w maju roku 1902. Właściwie mówiąc, stanęły oko w oko dwa tylko stronnictwa: zwolennicy ministerjum i ludzie kościoła, bogaci w intrygi i odznaczający się w oszczerstwach. Ministerjum nazwano gabinetem zagranicy i ministerjum Dreyfusa, co miało znaczyć — ministerjum zdrady. Albowiem pomyłka sądowa z roku 1894 stanowiła dogmat zasadniczy Czarnych.
Do nowej Izby, dość różniącej się od poprzedniej, nacjonaliści weszli nieco zmęczeni wysiłkiem, lecz liczniejsi, niż poprzednio, przyczym nie można było twierdzić, iż zostali wybrani jedynie przez przeciwników Rzeczypospolitej, ogłosili się bowiem za republikanów; należało prędzej przypuszczać, że zjednoczyli się w ich imionach wrogowie jawni i przyjaciele uwiedzeni demokracji. Mogli sami w pewnym sensie nazywać się republikanami, gdyż byli świadomie lub nieświadomie narzędziami stronnictwa Czarnego, które chciało nie tyle zrzucić Rzeczpospolitą, ile nią zawładnąć. Tymczasem progresiści, którzy odmówili pomocy gabinetowi Waldeck-Rousseau’a w dziele obrony republikańskiej i w walce przeciw klerykalizmowi, powrócili w komplecie, znacznie zmniejszonym, utraciwszy przeszło czwartą część wyborców, którzy przeszli bądź do nacjonalistów, bądź do radykałów, licząc, że w ten sposób pewniej znajdą przeciwników gwałtownych lub obrońców energicznych polityki ministerjalnej. Miało to wielkie znaczenie. I można było przewidzieć, że stronnictwo, które przecież zdobią wielki talent Ribot’a i piękny charakter Renault-Moliére’a, będzie się wlokło bez sławy na granicy nieokreślonej klerykalizmu.
Wreszcie, większość stanęła po stronie rzędu obrony cywilnej. Okazało się wkrótce, że większość ta jest silniejsza niż poprzednia, a nadewszystko bardziej zdecydowana. Odniósszy zwycięstwo, Waldeck-Rousseau porzucił władzę.
Plutarch w rozdziale LVI Żywota Solona powiada[2]:
„Gdy przeto w ten sposób ogłosił swe prawa, codzień przychodzili doń ludzie, którzy mu one chwalili lub ganili niektóre artykuły i którzy prosili, by z nich ujął lub też coś do nich dodał, a niektórzy przychodzili doń pytać, jak-by pojmował ten lub ów ustęp, i prosić go, by im oświadczył, w jakim należy go brać znaczeniu. Wobec czego, uważając, że nie miał powodu do odmowy i że, czyniąc zadość, wzbudziłby wiele zazdrości, postanowił w jakikolwiekbądż sposób wydobyć się z tej matni, iżby uniknął gniewów, skarg i sporów współobywateli, albowiem, jak sam mówił:
„Trudno jest móc w sprawie wielkiej
„W zupełności każdemu uczynić zadość.
„Podjął się przeto kierownictwa okrętu, by nadać jakiś pozór swej podróży i swej nieobecności“.
Waldeck-Rousseau udał się w podróż morską dla powodów mniej tchórzliwych. Twierdził, że wypełnił swój program, i że porządek publiczny został nanowo zaprowadzony. Porządek niewątpliwie zapanował na ulicy. Lecz wszystkie powody niepokoju trwały w umysłach, i pozostawało jeszcze zastosowanie prawa o stowarzyszeniach, zadanie niezbędne i trudne.
Przypadło ono w udziale Emilowi Combes’owi, senatorowi, byłemu ministrowi oświaty publicznej, którego Waldeck-Rousseau polecił prezydentowi Rzeczypospolitej. Izba wiedziała, czego po nim spodziewać się, wiedział o tym również Waldeck-Rousseau. Jako prezes komisji, której było polecone zbadanie prawa o stowarzyszeniach, Combes wypowiedział w senacie dnia 21 czerwca roku 1901 mowę w obronie artykułu 14, który stwierdza „niezdolność prawną członków kongregacji nieupoważnionych w sprawie nauczania. I odtąd, dalekim będąc od ukrywania własnej myśli, korzystał z każdej sposobności, by dać ją poznać. Na wiosnę r. 1902 Jules Huret rozpoczął dla Figara ankietę w kwestji praw o szkolnictwie świeckim. W ciszy pałacu Luksemburskiego odszukał przedewszystkim Combes’a i, po szeregu pytań na temat dobrych i złych stron monopolu państwowego, rzekł:
— Na wypadek, gdyby, nawet po skasowaniu prawa Falloux, wolność nauczania nie została zniesiona, czy sądzi pan, te będą przedsięwzięte środki w celu wstrzymania rozwoju nauczania kongregacyjnego, i jakie mianowicie?
Combes odparł:
— Prawo o stowarzyszeniach jut o tym pomyślało. Jeśli rząd zastosuje je w duchu, w jakim zostało wydane, nauczanie kongregacyjne rychło dokona żywota.
Wywiad ten ukazał się na szpaltach Figara dnia 18 marca. I nie zauważono wówczas, aby Waldeck-Rousseau czynił zarzut Combes’owi, te przekształca prawo kontroli na prawo wyłączania.
Już w miesiącu czerwcu, zastosowując prawo z r. 1901, Combes nakazał zamknąć drogą dekretu sto dwadzieścia sześć zakładów, które otwarto od chwili ogłoszenia tego prawa bez uprzedniego zwrócenia się do rządu o upoważnienie. W miesiącu sierpniu rozkazał zamknąć zakłady, które nie prosiły o upoważnienie w przeciągu trzech miesięcy i w ten sposób wykroczyły przeciw prawu. Zdziwienie i oburzenie Czarnych nie miało granic. Zdziwienie było szczere. Powiem nawet, że było uprawnione; nikt bowiem nie przypuszczał wtedy, aby prawo, wymierzone przeciwko, kongregacjom, mogło być stosowane. Nie było to we zwyczaju. Co się zaś tyczy oburzenia, było ono niezmiernie silne wśród umiarkowanych członków Izby. Jeden z nich, człowiek zazwyczaj mity, mówić zaczął o zbrodni przeciw ludzkości i wolności. Lecz należy to rozumieć w znaczeniu parlamentarnym. Świat klasztorny urządził manifestacje publiczne. W słońcu lipcowym odbyty się święte przechadzki w miastach i po wsiach. W Paryżu tłumy arystokratyczne uczyniły pochody za wygnanemi siostrami. Widziano, jak niewiasty silne, o których mówi Pismo Święte, kroczyły przez Pola Elizejskie w kierunku ministerjum spraw wewnętrznych, mając nadzieję, że ukoją pragnienie męczeństwa, które jednak nie zostało tam ugaszone. W Bretanji komitety katolickie zorganizowały opór przeciw prawu. Ludzie kościoła wzywali kobiety i dzieci do nienawiści, popychali do walki chłopstwo, pijane religją i wódką, rozstawiali dniem i nocą straże dokoła domów szkolnych. Przed domami temi księża pod dowództwem oficerów dymisjonowanych budowali barykady, kopali rowy i lali na wyklętego komisarza policyjnego strumienie smrodliwego płynu, w którym umarł bezbożny Arjusz. Widziano, jak proboszcz w pewnej gminie położył się na podłodze w szkole i zmusił w ten sposób żandarmów, by go wynieśli, jak pakiet.
„Jest to taktyka zwykła partji klerykalnych — powiedział Rénan w swej Histoire du Peuple d’Israēl. — Doprowadzają do ostateczności władzę cywilną, a następnie przedstawiają czyny władz, przez nich samych wywołane, jako okrutne gwałty“.
Oto fakt, który charakteryzuje stan, do jakiego katolików bretońskich doprowadziły podżegania kleru. Pewien ksiądz, który wylał na komisarza policyjnego kubeł nieczystości, otrzymał na pamiątkę tego wielkiego czynu cenny podarunek, zakupiony drogą składek publicznych. Przypomnijmy sobie, jak oficerowie odmawiali posłuszeństwa rozkazom prawnym, i jak nabożni wojskowi rzucali swe dymisje pod stopy ministra wojny. Przypomnijmy sobie te wyroki śmieszne, wydawane przez sędziów, którzy odmawiali stosowania prawa o kongregacjach, a dojdziemy do przekonania, że umysły nie były tak uspokojone, jak to sądził Waldeck-Rousseau.
Nieczuły na obelgi i groźby, Combas dalej pełnił swe dzieło. Rzeczą Izb było dać zezwolenie lub odmówić upoważnienia kongregacjom nieuznanym, zgodnie z prawem z r. 1901. Prośby te były liczne, i gdyby trzeba było uczynić z każdej przedmiot prawa specjalnego i oddawać na rozpatrzenie jednej lub drugiej Izbie, dziesięć lat nie byłyby starczyły; prawo nigdy nie byłoby zastosowane; a, nie można było przypuszczać, aby takim był zamiar prawodawcy, nawet gdy chodzi o prawo o kongregacjach. Po wysłuchaniu zdania Rady Państwa, rząd przedstawił prośby o upoważnienie w sposób, który pozwolił Izbom głosować przez „tak“ i „nie“, a prośby, odrzucone przez jedną z Izb, nie wchodziły już do drugiej, przestawały bowiem odtąd być prawnie dopuszczalnemi.
Rząd podzielił kongregacje na trzy grupy: nauczające, dobroczynne i kontemplacyjne, i przedłożył dla każdej z tych trzech kategorji projekt specjalny.
Metodę tę, która dla prawicy przedstawiała tę wielką niedogodność, że czyniła prawo stosowalnym, zwalczano za pomocą argumentów prawnych, na które minister odpowiedział w mowie, wygłoszonej przed Izbą Deputowanych d. 18 marca 1903. Oto jej ustępy zasadnicze:
„Głosując zbiorowo, nie sprzeciwiacie się ani literze, ani duchowi prawa z d. 1 lipca r. 1901. Nie traćmy czasu na subtelności. Zwróćmy się wprost do tekstu.
„Sprawą tą rządzą dwa teksty. Pierwszy, zawarty w artykule 13, uchwala, że żadna kongregacja nie może istnieć bez prawa, które na nią zezwala. Tekst drugi, zawarty w artykule 18, głosi, że kongregacje, którym odmówiono upoważnienia, będą uważane za prawnie rozwiązane. Lecz żaden tekst nie skazuje nas na odpowiadanie odmową oddzielną i kolejną na jednakowe podania o autoryzację.
„Sprawa kongregacji nauczających staje przed wami, jako kwestja zasady, dotycząca wyższych interesów Rzeczypospolitej, kwestja zasady, dotycząca wolności nauczania. Więc jako zagadnienie zasadnicze, musicie ją rozwiązać..
„Rząd, bez wątpienia, obowiązany był rozpatrzyć każdą prośbę oddzielnie. Zmuszały go do tego dwa powody Pierwszy polega na tym, że istnieje regulamin administracji publicznej, dotyczący stosowania prawa z dnia 1 lipca r. 1901, regulamin, który nakazuje rządowi badać nie prośby kongregacji, lecz w liczbie pojedyńczej prośbę każdej kongregacji i przedstawiać ją jednej lub drugiej Izbie w formie projektu prawa. Drugi powód polega na tym, że mieliśmy obowiązek wyświetlić sobie sami i wyjaśnić Wam charakter każdego podania, jego wagę i istotne znaczenie.
„Postępując w ten sposób, panowie; uczyniliśmy to, co inne rządy zrobiły już przed nami. Albowiem ustawa z r. 1901 nie wprowadziła w tym wypadku żadnych inowacji; odtworzyła tylko i potwierdziła prawodawstwo dawniejsze.
„Ta tylko różnica istnieje między prawodawstwem dawniejszym a nowym, te dawne nie wkładało na rząd obowiązku przedstawiania Izbom próśb o upoważnienie, które doń wpływały, i czyniło kongregacje bezwzględnie bezbronnemi wobec odmowy, gdy prawodawstwo nowe nakazuje nam składać Wam te prośby. Lecz niema nic ani w dawnych tekstach, ani w nowych takiego, co byłoby zmuszało Was do obradowania oddzielnego nad każdym z podań tego samego rodzaju, podań, które rząd proponuje Wam odrzucić dla powodów jednakich, powodów zasadniczych.
„Panowie, te powody zasadnicze stoją ponad wszelkiemi rozważaniami, dotyczącemi rodzaju podań i osób, które je wniosły. Jeśli sumienie wasze uzna je za ważne, byłoby zarówno mato odpowiednie, jak i zbyteczne, zmuszać rząd do powracania dwadzieścia pięć razy na tę trybunę, by powtarzać je Wam dwadzieścia pięć razy w tych samych słowach w odpowiedzi na dwadzieścia pięć podań jednakich.
„Rząd ma przekonanie, że przyjął, zgodnie z komisją, procedurę, w niczym nie przeczącą prawodawstwu. Większość republikańska w tej Izbie nie zechce odmówić mu swej aprobaty i, odmawiając mu jej, uczynić niemożliwym dalsze spełnianie zadania...
„Odrzuci przeto bez wahania podania kongregacji nauczających. Odrzuci je również bez zwłoki, nie tracąc czasu na rozważanie istniejących pomiędzy niemi różnic.
„Rozważanie poszczególne każdego podania przez was zajęłoby, nie ukrywajcie tego przed sobą, nie tylko czas całkowity trwania okresu prawodawczego obecnego, lecz jeszcze cały okres prawodawczy następny.
„Bez względu na to, czy słusznym było z waszej strony, czy błędnym, żeście zachowali dla władzy prawodawczej prawo decyzji ostatecznej w sprawie podań kongregacji, znajdujecie się wobec faktu dokonanego. Otóż, panowie, jeśli zechcecie badać oddzielnie każdą prośbę, bylibyście zmuszeni wpisać na porządek dzienny 451 projektów praw.
„Poza niemożliwością przedsięwzięcia podobnego zadania bez wyrzeczenia się wszelkiej innej pracy, badanie kolejne podań przedstawiałoby cechy identyczne, powtarzając się jednostajnie poprzez fantastyczność nazw i rozmaitość kostjumów. Wszędzie, poza pozorną rozmaitością typów regulaminu, płynie ten sam prąd ideowy, porusza się ta sama wola, fermentują te same nadzieje kontrrewolucyjne. Moralnie wszystkie te stowarzyszenia są skopjowane z tego samego wzoru. Wszystkie mają tę samą rację bytu, te same dążenia, ten sam cel.
„Duch czasów dawnych, duch reakcji wyłonił je ze zwalisk dawnego świata, jako żywe zaprzeczenie zasad podstawowych społeczeństwa współczesnego.
I dziś duch społeczeństwa współczesnego, duch Rewolucji winien je odrzucić nazawsze w przeszłość potępioną ostatecznie przez doktryny i obyczaje demokratyczne“.
Okazało się nagle, że Combes na tym punkcie nie zgadzał się ze swym poprzednikiem, a nie można było zaprzeczyć, że Waldeck-Rousseau miał wielki autorytet w tłumaczeniu prawa, które sam przedłożył i popierał. Lecz powracał z długiej podróży i za późno zdecydował się na wypowiedzenie swego zdania. Zdanie to samo przez się było tego rodzaju, te mniej zadowalało tych, którzy głosowali za prawem, niż tych, którzy glosowali przeciw niemu. Waldeck-Rousseau oświadczył, iż leżało w zamiarach prawodawcy, aby każde podanie było rozpatrywane oddzielnie i składane obu Izbom. I nie krył się z tym, te podług niego władze publiczne powinny hojnie udzielać upoważnień, że odmowa, sprawiedliwie mówiąc, powinna stanowić wyjątek, a nie regułę, jednym słowem, iż nie należy „prawa kontroli przekształcać na prawo wyłączania“.
Myśl dawnego prezesa ministrów nabierała w tę późną godzinę cech elegancji czystego rozumowania, odziewała się w pewien niedbały wdzięk. Lecz przez swą interesowność i samo oderwanie od rzeczywistości napełniła nadzieją nieoczekiwaną serca wszystkich tych, którzy pragnęli dać kongregacjom wolność wraz z przywilejem. I takim był autorytet, takiemi były wiedza prawnicza i talent krasomówczy Waldeck-Rousseau’a, że poruszyły senat, Izbę i publiczność. Ujrzano ze zdziwieniem, że wszyscy, przyjaciele i przeciwnicy, pomylili się co do zamiarów tego męża stanu, i że prawo, z którego powodu Francja cała kłóciła się od sześciu miesięcy, bynajmniej nie było tym, za co je uważano. Wbrew wszelkim pozorom, Waldeck-Rousseau uważał (dziś jest to wiadome), te po wygnaniu stowarzyszeń najczynniejszych i najgwałtowniejszych, tych mnichów, których nazywał członkami ligi i aferzystami, tych assompcjonistów ciemnych i wściekłych, do których sam papież nie śmiał przyznać się, Rzeczpospolita mogła żyć szczęśliwie z liczną resztą zakonników kontemplacyjnych, dobroczynnych i nauczających; pomysł dziwny w umyśle tak rozumnym, albowiem prawo jego, zastosowane w tym duchu i w tej formie, prawo, które, jak sam mówił, jest tylko prawem kontroli, pozostawiało wszystkim kongregacjom, których nie rozwiązywało, nadzieję na pewnego rodzaju upoważnienie i uznanie, jakich żaden rząd, nawet ten z czasów Restauracji, nie śmiałby im udzielić z taką hojnością. I zaiste, pozostawało już tylko Waldeck-Rousseau’owi porozumienie się ze Stolicą Apostolską, porozumienie, które mogłoby nastąpić wkrótce, aby zawrzeć Konkordat, bardziej uciążliwy, nit układ z r. 1801, aby uznać mnichów, jak pierwszy konsul uznał duchowieństwo świeckie, by przywrócić Francji „męża sprawiedliwego“ Piusa VII, by stać się, jednym słowem, Bonapartem mnichów. Przedsięwzięcie uśmierzające, bez wątpienia wielkie i szlachetne, lecz pełne niebezpieczeństwa, które każdy Napoleon nawet byłby uznał za nieostrożne, jakkolwiek miałby przeciw partji przeciwnej gwarancje, jakich brak Rzeczypospolitej, jak naprz. rozstrzeliwanie Ojców spiskowców i oddawanie do wojska nowicjuszów burzliwych! Zdumiewająca skrajność koncepcji ze strony surowego prawnika! Uwolniwszy nas od mnichów bojujących i od mnichów aferzystów, Waldeck-Rousseau dawał nam wzamian mnichów państwowych! Nie można nie uznawać wielkich usług, jakie nam oddał, nie mniej wszakże należało bronić jego prawa przeciw niemu samemu.