Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X
POJEDYNEK.

Z rana Mongajłło wraz z majorem Bruczem i lekarzem przybyli po Marlicza i wraz z nim udali się wynajętym, prywatnym samochodem do lasku, za miastem, gdzie miał odbyć się pojedynek.
Poranek był wyjątkowo piękny. Lasek zalewały potoki słońca, a wśród drzew odzywał się wesoły świergot ptasząt.
Jerzy mimowoli porównywał rozbieżność pomiędzy tym weselem natury, a Jego własnym nastrojem ducha... Pomimo zapewnień, którymi starał się uspokoić Tamarę, podczas szalonej nocy, jaką z nią spędził po pamiętnej rozmowie (może bardziej szalonej jeszcze niż ich pierwsza w Wilnie), a nawet dziś rano, kiedy żegnała go, jakby nigdy więcej nie miała go zobaczyć — nie mógł się opędzić od złego przeczucia.
— Nie wyjdę cało! — myślał — za dobrze strzela ten Anglik. Czyżby to był naprawdę ostatni dzień mego życia i po raz ostatni miałbym oglądać i te piękne drzewa i słońce?
Porównał swój stan ze stanem ducha ongiś, na moście Poniatowskiego, gdy zamierzał popełnić samobójstwo. Lecz to było co innego. Wówczas nie miał przed sobą nic, prócz hańby, nie żałował życia. Teraz oczekiwała go Mara.
Starał się jednak ukryć przygnębienie i zachowywał się tak, jakgdyby nie lękał się grożącego mu niebezpieczeństwa. A robił to tak na pozór naturalnie, że z uznaniem popatrzył na niego Mongajłło.
W kilka minut po nich, przybył, również prywatnym samochodem, Monsley wraz ze swymi sekundantami. Byli to dwaj sztywni Anglicy, ubrani niezwykle uroczyście w żakiety i lśniące cylindry.
Ukłonił się zimno Marliczowi oraz jego zastępcom i wnet przystąpili do przygotowań przed pojedynkiem.
Podczas, gdy sekundanci odmierzali teraz przestrzeń i losowali pistolety — każda ze stron przyniosła swoją parę — Jerzy przyglądał się przeciwnikowi.
Stał odwrócony nieco bokiem i na pozór obojętnie ćmił papierosa. Złowrogo jednak połyskiwał monokl, a koło ust rysował się wyraz zaciętości.
— Chce ze mną skończyć — przemknęło w umyśle Jerzego. — Widać, że mnie nienawidzi. Za co! Za to, iż myśli że jestem mężem Tamary.
I znów nieprzyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż pleców Marlicza, ale nie było już czasu na dalsze refleksje.
— Panowie wybiorą pistolety — zabrzmiała po francusku komenda majora Brucza, który objął kierownictwo nad pojedynkiem — i zajmą swoje miejsca!
Marlicz położył na trawie kapelusz i zbliżył się ująwszy machinalnie wyciągnięty do niego pistolet.
— Tylko nie trać otuchy! — posłyszał w tej chwili cichy, rozrzewniony szept Mongajłły i zauważył, że kresowiec ma twarz bladą i wzruszoną. — Wszystko będzie dobrze, moje dziecko!
Nie powiedział „kotusik“ — a „moje dziecko“.
— Jest przekonany że ten łotr mnie zabije — pomyślał i skierował się na wyznaczone mu stanowisko.
Teraz stał naprzeciw Monsley‘a. O piętnaście kroków. Z boku, po obu stronach sekundanci, a nieco dalej, koło drzew lekarz. W głębi zaś widniały sylwetki szoferów, którzy opuściwszy samochody, zbliżyli się, aby przyjrzeć się niezwykłemu dla nich widowisku. Tak. Dla nich było to tylko widowisko.
I znów popatrzył na Monsley‘a. Ten, bez cylindra w zapiętym żakiecie nie wypuścił monokla z oka i spoglądał na niego wyraźnie drwiąco.
— Uwaga! — rozległ się głos Brucza. — Na raz podnieść pistolety i mierzyć, na trzy strzelać.. Więc liczę... Raz...
Pistolet Jerzego nerwowo podskoczył do góry. Jednocześnie widział, że Anglik powoli podnosi swoją broń i z całym spokojem jakby znajdował się w strzelnicy, bierze go na cel. Twarz udał kamienną, bez wyrazu. Monokl połyskiwał w słońcu.
— Mierzy prosto w głowę — pomyślał z przerażeniem. — Zaraz będzie koniec!
Starając się stać bokiem i zająć taką pozycję, najmniej dogodną dla strzału przeciwnika jaką wczoraj mu wskazywał major, również począł mierzyć, lecz czuł, że drży mu ręka.
— Dwa... Trzy... — rozległa się donośna komenda.
Dwa wystrzały huknęły prawie jednocześnie. Coś gwizdnęło i otarło się prawie o czoło Marlicza, jego kula zaszeleściła w drzewach, daleko od Anglika.
— Ach! — ledwie powstrzymał się od głośnego okrzyku.
Kula Monsley‘a przeszła cal ponad jego głową. Cal bliżej, a byłoby po nim. Ale żył. Nic mu się jeszcze nie stało. Niestety, nie był to koniec. Oczekiwała go powtórna wymiana strzałów.
Spostrzegł, że Anglik patrzy na niego ze zdziwieniem, jakby nie rozumiejąc w jaki sposób go nie trafił. Lecz zdumienie to natychmiast zmienił wyraz poprzedniej zawziętości.
Tymczasem major Brucz zapytał zwracając się do przeciwników:
— A może panowie pogodzą się po pierwszym strzale? Uważam z mej strony, że honorowi stało się zadość.
Monsley wykonał tylko pogardliwy ruch ręką. Jerzemu nie pozostało nic innego, jak również przecząco potrząsnąć głową.
— W takim razie, nabijamy pistolety!
Nastąpiły nowe, denerwujące przygotowania.
— Ależ, wściekła bestia! — pomyślał. — Postanowił mnie zabić i teraz napewno nie spudłuje. Kuła przeszła cal od głowy. Cóż to za barbarzyństwo, pojedynek! Człowiek czuje się niczym zwierzę, prowadzone na rzeź. Ocalałem tylko po to, aby za chwilę zginąć. Przedłużone konanie.
Kiedy zbliżył się po nowy pistolet, Mongajłło znów począł do niego szeptać po polsku. Twarz miał jeszcze wzruszoną ale oczy patrzyły jakoś raźniej.
— Widzisz kotusik! — wymówił cicho. — Nie takie to straszne, jak się wydawało i nic ci Anglik nie zrobił. I za drugim razem nic ci nie zrobi. Tylko po komendzie strzelaj pierwszy i zasłaniaj w tej chwili głowę pistoletem, bo on, kanalia, kotusik, mierzy prosto w czoło.
— Dużo to pomoże — chciał odpowiedzieć, ale powstrzymał się i powrócił na poprzednie miejsce.
I znów zobaczył drwiącą twarz Monsley‘a z impertynenckim monoklem. I raptem miast poprzedniego przygnębienia i — bądźmy szczerzy — strachu, ogarnęła go wściekłość.
— Ty małpo przeklęta! — omal nie ryknął głośno. — Takiś zawzięty na moją skórę? Kończ, prędzej kacie! Nie przedłużaj mojej męki.
Na chwilę nie wierzył, żeby mógł trafić Anglika. Również rady udzielone mu przez kresowca nie uważał za zbyt skuteczne. Ponieważ jednak nie miał nic do stracenia, postanowił zastosować się do nich. Wystrzeli pierwszy, a następnie zasłoni się pistoletem. A nuż wyjdzie cało, jak poprzednio. Mocno ścisnął broń i czekał.
— Raz.. dwa.. trzy. — rozległa się nowa komenda.
I podczas gdy Monsley począł mierzyć powoli, rzekłbyś lubując się jego przerażeniem i igrając z nim, niczym kot z myszą, nacisnął cyngiel i wypalił, bez wahania. Wślad za nim huknął wystrzał Anglika lecz kula popędziła hen wysoko pod obłoki.
A wtedy błyskawicznie nastąpiło coś tak nieoczekiwanego, że Jerzy nie pomyślał o tym, nawet w najśmielszych marzeniach. Zobaczył że z dłoni Monsley‘a wypada pistolet, on sam osuwa się na murawę, i że pędzą ku niemu sekundanci wraz z lekarzem.
— Trafiłem go! — stwierdził ze zdumieniem — miał rację Brucz, że różne bywają cuda w pojedynku. Toć nie mierzyłem wcale!
Rzucił pistolet na trawę i skierował się w tę stronę. Kiedy zbliżył się, zauważył, że Anglik ma ubranie i koszulę rozpiętą i że z jego prawego boku sączy się krew.. Leżał nieruchomo na trawie, ale był przytomny, i nie wypuścił nawet z pod powieki nieodłącznego monokla. Koło rannego krzątał się lekarz, szykując bandaże, w czym pomagali mu dwaj sekundanci Monsley‘a.
— Na szczęście powierzchowna rana! — zwrócił się do nadchodzącego Marlicza. — Spory upływ krwi ale żebro pozostało nienaruszone. Baronet przeleży kilka dni w łóżku i na tym się skończy!
Jerzy raczej był kontent z podobnego wyniku. Obecnie, gdy minęło niebezpieczeństwo nie żywił względem przeciwnika krwiożerczych instynktów, a pojedynek, do którego został zmuszony uważać za tragiczne głupstwo. Na jego twarzy odbił się wyraz zadowolenia.
— Dobrze się stało że go nie zabiłem — pomyślał — poleży kilka dni w łóżku i ma, czego chciał! Nie ja parłem do tych jatek.
Chwilę stał w niepewności, nie wiedząc, czy się zbliżyć do rannego i czy wypowiedzieć kilka uprzejmych słów. A nuż Anglik odpowie impertynencko. Lecz nie, Monsley już go zauważył i po twarzy jego przebiegł dziwny skurcz.
— Miał pan szczęście! — wymówił wyciągając rękę w stronę Marlicza. — Nie zamierzałem pana oszczędzać... Udało się panu... Ale nie mam pretensji. Zachował się pan jak skończony dżentelmen... Tylko...
Wydawało się, że jeszcze chce coś dodać, lecz urwał i znów popatrzył dziwnie na niedawnego przeciwnika. Ten bez słowa uścisnął wyciągniętą rękę..
Kiedy Jerzy, w chwilę po tym odjeżdżał samochodem z miejsca pojedynku wraz ze swoimi sekundantami, wydawało mu się, że powtórnie narodził się na świat.
Nie tylko żył, ale postrzelił aroganckiego Anglika.
Och! Z jaką lubością zaciągał się teraz tytoniowym dymem.
Jak piękne wydawało mu się wszystko, co widział dokoła. I drzewa i kwiaty i dalekie, połyskujące lazurem morze. Zdawało mu się nawet, że inaczej świergocą ptaki i z jakąś radością powtarzają:
Żyjesz, żyjesz, żyjesz...
Jego sekundanci nie mniej byli ucieszeni, a Mongajłło nie ukrywał swej radości.
— Widzisz kotusik, wszystko zakończyło się dobrze.powtarzał. — A najadłem się strachu o twoją skórę. Ho, ho, ho, kotusik. Wyszedłeś cało i postrzeliłeś mistrza nad mistrze! Toć o tym będzie gadała cała Nizza... No — raptem zaśmiał się rubasznie i klepnął Jerzego z całej siły w kolano — ma słuszność major, w pojedynku najniebezpieczniejszy fuszer!
Marlicz pomyślał, że właśnie dlatego ludzie rozsądni powinniby raz na zawsze zaniechać tych krwawych błazeństw, będących parodią honorowej satysfakcji. Jednak milczał. Tymczasem Brucz dodał:
— I ja rad jestem, że tak się stało. Monsley rychło będzie zdrów. Przyznać trzeba, że zachował się bardzo przyzwoicie i pogodził się z panem — obaj nie tytułowali stale Marlicza „hrabią“. — Chociaż.. od samego początku miałem wrażenie, że wasze nieporozumienie ma głębszy podkład. Wydawało się, że chce panu powiedzieć coś poufnego, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
Jerzy odniósł to samo wrażenie, a nawet zadowolony był, że Monsley nie dokończył zdania. Obawiał się, że będzie to jakaś nieprzyjemna rewelacja o Tamarze..
— Wątpię — bąknął umyślnie.
Dalej rozmowa potoczyła się na obojętne tematy i oczywiście wspominano przeróżne pojedynki, których wynik był podobny do tego spotkania. Wreszcie samochód znalazł się przed domem, w którym zamieszkiwał i zatrzymał się pod bramą.
Marlicz uścisnął ręce swoim towarzyszom i wyskoczył z auta.
— Musimy dziś wieczorem oblać to wszystko, kotusik! — zawołał w ślad za nim Mongajłło.
— Tak... tak.. — odparł szybko pragnąć jaknajprędzej zobaczyć i uspokoić Tamarę. — Zatelefonuję i umówimy się na wieczór.
Niestety, ta uczta nigdy nie doszła do skutku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.