Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta, która niesie śmierć |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tamara siedziała przed toaletą w sypialni. Ujrzawszy Jerzego, który wpadł tam, niczym bomba, drgnęła, ale zamiast radości, która chyba winna się zarysować na jej twarzy, że kochanek wyszedł bez szwanku z niezwykle niebezpiecznego spotkania, w pierwszej chwili przemknęło tylko niezadowolenie i zdumienie.
Trwało to wprawdzie ułamek sekundy, lecz niezwykły ten szczegół uderzyłby bacznego obserwatora. Uszedł on rzecz prosta, uwadze podnieconego Marlicza, tymbardziej że natychmiast w rysach pięknej kobiety nastąpiła zmiana. Na jej obliczu zajaśniała wielka radość i porwawszy się ze swego miejsca, podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Żyjesz! Żyjesz! — poczęła powtarzać. — Nic ci się nie stało? Co za szczęście! Tak niepokoiłam się! Mało nie umarłam ze strachu!
Chociaż świeżo wymanicurowane paluszki i niezwykle starannie podmalowane oczy, świadczyły że zaprzątnęły ją raczej poprzednio, zabiegi tualetowe, niźli troska o los kochanka — Jerzy nadal nie widział tego wszystkiego i zaczął ją również zasypywać pocałunkami.
— Żyję, dla ciebie, żyję!
Gdy minął ten pierwszy wybuch radości, Tamara pozostając w jego ramionach, nerwowo zapytała:
— Nie trafił cię?
— Nietylko nie trafił! — odrzekł z dumą. — Ale ja go postrzeliłem... Wprawdzie nieszkodliwie.
— Ty, jego?
— Tak!
— Przecież on podobno asy strzela w locie? — w jej głosie mimowoli przebiło się niesłychane zdumienie.
— Widzisz — począł opowiadać przebieg pojedynku — na dobrych chęciach mu nie brakło, ale ślepy traf zrządził inaczej, bo wyznam ci szczerze pojedynkowicz i strzelec ze mnie żaden, a właściwie wcale nie umiem strzelać. Trafiłem go nie mierząc, a gdybym nie trafił, zapewne roztrzaskałby mi głowę bo za pierwszym razem kula przeszła tylko o cal od mego czoła...
Słuchała tych szczegółów z zapartym oddechem.
— O cal od czoła! — po czym dała znowu upust swej radości. — Co za szczęście. Jakież to barbarzyństwo, taki pojedynek. O cal od czoła! Jeszcze przebiega mnie dreszcz — gdy o tym pomyślę. Ale nie wspominajmy o tak okropnych rzeczach! On — raptem zapytała, — jak zachował się później? Więc tylko lekko ranny?
— Powtarzam, lekko. A jak się zachował? Nadspodziewanie przyzwoicie i pierwszy wyciągnął rękę do zgody. Nigdy nie spodziewałem się tego po aroganckim Angliku.
— Pierwszy wyciągnął rękę do zgody?
— Przecież słyszysz. Wydawało mi się nawet, że chce mi coś rzec w zaufaniu, ale w ostatniej chwili wstrzymał się, może ze względu na obecność sekundantów.
Lęk przebiegł po jej twarzy.
— Chciał ci coś rzec w zaufaniu?
— Takie odniosłem wrażenie.
— Och! — wykrzyknęła. — Nie wdawaj się z nim w żadne rozmowy. Gdyby się jeszcze zwrócił, unikaj go. Wszelkie zetknięcie z nim może cię narazić tylko na przykrość.
Nic nie rozumiał.
— Czemu?
— Domyślam się, o co mu chodzi. Przez zemstę pragnie ci napleść na mnie rozmaitych głupstw. Jest niezwykle zawzięty. Daj mi słowo, że się z nim nie zobaczysz!
Zdziwiło go nieco to niezwykłe podniecenie Tamary.
— Zapewniam cię — odparł, — że nie mam najmniejszej chęci spotkania się z nim i jestem przekonany, że do mnie nie zwróci się. Co się zaś tyczy owych głupstw, to choć nie jesteś ze mną zupełnie szczera i wciąż mam wrażenie, że Monsley rości sobie do ciebie jakieś prawa, nietylko nie słuchałbym ich, ale potrafiłbym mu odpowiedzieć należycie.
— Naprawdę, jesteś kochany!
Nowy grad pocałunków posypał się na twarz Jerzego. Wnet jednak, widocznie całkowicie uspokojona, oderwała się od kochanka i zawołała:
— Czułości na później! Po twej bohaterskiej walce musisz być porządnie głodny i zaraz przygotuję ci śniadanie! Wybiegła do stołowego pokoju i tam sama, bez pomocy służącej poczęła się krzątać. Rychło Jerzy znalazł się przy obficie zastawionym stole, a Tamara naprzeciw niego jak przystało na czułą oddaną kochankę, siedziała rozpromieniona i wesoła.
Raz jeszcze kazała sobie powtórzyć szczegóły spotkania, raz jeszcze cieszyła się, że tak wszystko pomyślnie zostało zakończone i sami nie wiedzieli kiedy zbiegło im w ten sposób przy stole parę godzin.
— Ach! — zawołała raptem spojrzawszy na zegar, stojący na kredensie. — Już po jedenastej a Bemer nie przychodzi!
Teraz dopiero przypomniał sobie o naszyjniku.
— Miał ci przynieść pieniądze?
— Tak, o jedenastej. Czterysta siedemdziesiąt tysięcy. Nie rozumiem, co to znaczy. Zwykle jest nadzwyczaj punktualny.
— Każdy może się spóźnić o kilka minut!
— Oczywiście! — postarała się uspokoić sama siebie.
Lecz upłynął jeszcze kwadrans, a Bemera nie było widać.
— Niepojęte! — powstała z miejsca i niepokój odbił się w jej głosie. — Już wpół do dwunastej, a jego nie ma. Nic nie rozumiem...
— Jak umówiłaś się z nim?
— Przecież powiedziałam ci! — Zostawiłam mu wczoraj naszyjnik, a ponieważ nie miał przygotowanej odpowiedniej sumy, przyrzekł dzisiaj przynieść pieniądze. Nawet Bemerowi nie łatwo zebrać czterysta siedemdziesiąt tysięcy przy obecnym kryzysie..
— Pozostawiłaś mu naszyjnik? — uderzył go ten szczegół — wzięłaś chyba pokwitowanie.
— Nie wzięłam, gdyż miałam do niego całkowite zaufanie...
— A jeśli zechce to wykorzystać? Czy nie postąpiłaś nieco lekkomyślnie?
Widocznie te same obawy poczęły trapić Tamarę, gdyż przeszła się nerwowo kilkakrotnie po pokoju.
— Zatelefonuję do niego — oświadczyła, zbliżając się do telefonicznego aparatu.
W tej samej jednak chwili, gdy miała ująć do ręki słuchawkę, rozległ się dzwonek u wejściowych drzwi.
— Bemer! — zawołała z ulgą. — Jednak przyszedł. Zaraz sama mu otworzę i posłyszy ode mnie kilka słówek za to, że się spóźnił!
Podbiegła do drzwi. Wnet ździwiła się. Nie był to jubiler, a goniec w liberii z jego firmy.
Podał jej list.
— Pan szef kazał oddać pani hrabinie!
— Czemu sam nie przyszedł?
Chłopak wzruszył ramionami.
— Nie wiem!
— Czy mam dać odpowiedź na ten list?
— Szef oświadczył, że odpowiedzi nie będzie!
Skłonił się i nie czekając na dalsze zapytania Tamary, zbiegł ze schodów.
Wzburzona powróciła do stołowego pokoju, gdzie oczekiwał na nią Jerzy, trzymając list w ręku.
— Bemer — wyrzekła niespokojnie — zamiast stawić się osobiście, przysłał jakiś list. Nic nie rozumiem, co to znaczy?
— Czy nie kręci?
— Zaraz się przekonamy.
Pośpiesznie rozerwała kopertę, i poczęła czytać list, napisany maszynowym pismem na firmowym papierze. W miarę czytania bladła. Wreszcie oczy jej rozszerzyły się z przerażenia i wykrzyknęła zmienionym głosem.
— Jakieś łajdactwo!
Jerzy zerwał się ze swego miejsca.
— Co się stało?
— Czytaj!
Pochwycił pismo do ręki.
„Szanowna Pani Hrabino! — brzmiało ono — Nie chcę podejrzewać pani o świadomą chęć wprowadzenia mnie w błąd, ale ktoś musiał zadrwić z Niej, albo ją oszukać gdyż naszyjnik jest sfałszowany i w żadnym razie nie pochodzi z wiadomego źródła. Pozostawiona mi kolia stanowi imitację, co prawda doskonałą, ale tylko imitację, nie przedstawiającą dla mnie żadnej wartości. Wobec tego zrezygnować muszę rzecz prosta z całej tranzakcji, ale z całym naciskiem zmuszony jestem prosić o zwrot zadatku, wysokości trzydziestu tysięcy franków przy jednoczesnym odbiorze imitacji naszyjnika. Gdyby to nie nastąpiło w przeciągu dwudziestu czterech godzin z prawdziwym żalem będę zmuszony do podjęcia kroków, które nie wiem, czy będą zbyt miłe dla pani Hrabiny. Z poważaniem — Bemer“.
Jerzemu ze ździwienia wypadł list z ręki.
— Imitacja?
— Ależ to najzwyklejsze oszustwo! — wołała tymczasem z pasją Tamara. — Na swoje nieszczęście pozostawiłam mu naszyjnik, musiał domyślić się okoliczności, w jakich weszłam w jego posiadanie, umyślnie zwlókł wypłatę pieniędzy do dzisiaj, żeby zrobić w ciągu nocy imitację i teraz we mnie wmawia, że mu doręczyłam falsyfikat. To łotr nad łotrami.
— Możeś się istotnie pomyliła? — zapytał nic nie rozumiejąc z całej sprawy, gdyż jubiler w żadnym wypadku nie robił na nim wrażenia oszusta.
— Niemożliwe! — zaprzeczyła energicznie. — Uprzytamniam sobie nawet obecnie doskonale, jak odbyło się wszystko. Imitację miałam schowaną za gorsem sukni, a na kolanach położyłam prawdziwy naszyjnik. Kiedy zasłoniłeś mnie przed Panopulosem tak, że nie mógł nic spostrzec, nałożyłam szybko imitację na szyję, a prawdziwy naszyjnik schowałam za suknię. Nie mogło być pomyłki. Później oczywiście zdjęłam imitację i schowałam ją do pudełka.
— W takim razie!
— Bemer chce mnie ograbić najzwyczajniej! — wykrzyknęła z nowym porywem gniewu. — Liczy na to, że obawiając się Greka, nie złożę na niego skargi i będę milczała. Wmawia we mnie, że pozostawiłam mu falsyfikat, gdyż chce ukraść pół miliona.
I Jerzy poczynał w to wierzyć.
— Istotnie! Co za nieostrożność! — Jak mogłaś mu pozostawić naszyjnik!
— Widzisz! Nawet najsprytniejszy człowiek da się podejść!
— Co zamierzasz zrobić?
— Och! — uderzyła dłonią z całej mocy w stół. — Nie pozostawię tego. Bemer liczy na bezkarność ale grubo się zawiedzie. Jeszcze nie zna mnie dobrze! Zobaczymy, czy tak gładko przejdzie mu ten kawał.
— Pójdziesz do niego?
— Ubieram się i idę!
Już miała Tamara pobiec do sypialni i dokończyć swoją tualetę, aby udać się do jubilera, gdy wtem u wejścia zabrzmiał dzwonek.
— Któż to taki? — skrzywiła się z niechęcią. — Pewnie Mongajłło przychodzi wałkować jeszcze raz szczegóły pojedynku, lub jaki inny nudziarz. Bądź łaskaw, odpraw go! W stanie w jakim obecnie znajdujemy się, nie mamy chyba nastroju do przyjmowania gości.
Jerzy wyszedł do przedpokoju i otworzył drzwi. Zobaczył przed sobą jednak nie Mongajłłę, a jakiegoś wygalowanego i sztywnego lokaja, który wyciągał w jego stronę list.
— Od pana prezesa Panopulosa — wymówił — po czym skłonił się i odszedł.
Złe przeczucie ścisnęło serce Marlicza i nie zatrzymywał służącego.
— Czyżby Panopulos się spostrzegł — pomyślał — i występował teraz z pretensjami? Ładna historia! Bemer oszukał Tamarę i będziemy jeszcze mieli kryminalną aferę na karku.
Nie czekając na kochankę, która znajdowała się w sypialni, drżącymi palcami rozerwał kopertę i czytał ten nowy list:
„Droga pani Tamaro! — brzmiał on — Ponieważ pragnę oszczędzić Pani fatygi ośmielam się nadesłać te kilka słów wyjaśnienia. Istotnie postąpiłem bardzo nieładnie, zbierając pewne informacje, ale już taka jest moja natura i nie darmo nazywa mnie Pani „chytrym Grekiem“.
Otóż mniej więcej na godzinę przed obiadem, który zaszczycili Państwo swą łaskawą obecnością, mój detektyw, znany pani osobiście Drenk, zakomunikował mi, że dobra ziemskie wielce szanownego Pani małżonka, hrabiego Marlicza składają się z doniczki na balkonie... i zdaje się niczego więcej. Wobec tego, nie zdziwi się Pani, że ze zwykłą sobie ostrożnością, wolałem, gdy Pani tak nastawała na obejrzenie kolii, pokazać Jej imitację, zamiast prawdziwego naszyjnika... Imitacja ta jest doskonała i pochodzi z wiadomego Pani źródła, gdyż o ile nie mylę się, korzystała Pani również z usług bardzo zdolnego człowieka, niejakiego pana Garnier który ma tylko tę wadę, że zbyt lubi pieniądze i za odpowiednią sumę, czasem zdradza cudze sekrety...
— Ach! — zawołał, gdyż raptem wszystko stało się dlań jasne, poczym czytał dalej:
„Chociaż wszystkie imitacje wychodzące z rąk monsieur Garnier‘a są jednakowe i jednakową posiadają wartość, mam wrażenie, że więcej podobała się Pani moja, niż będąca w Jej posiadaniu. Nie roszczę o to żadnej pretensji i bardzo mi miło zrobić Pani przyjemność tak drobną przysługą. Szczególniej, że nic na tym nie tracę. Chcąc tylko zaoszczędzić Jej zbytecznych rozmów z Bemerem, śpieszę donieść o tym fakcie.
Naprawdę, przykro mi, że nie będę miał szczęścia gościć Państwa u siebie raz jeszcze w najbliższej przyszłości i spędzić wieczoru w Jej towarzystwie i czarującego małżonka, jakim jest hrabia Marlicz. Niestety, interesy zmuszają mnie do dłuższego wyjazdu na Wschód i nie mam pojęcia, jak długo tam zabawię. Wyjeżdżam dzisiaj rano i ten list otrzyma Droga Pani, zapewne po moim wyjeździe.
Łączę najserdeczniejsze pozdrowienia dla Niej i Małżonka. — Szczerze oddany Konstantyn Panopulos“.
Jerzy pobiegł z listem do sypialni, gdzie siedziała Tamara.
— Oto rozwiązanie zagadki! — zawołał, wyciągając do niej papier. — Niestety, tragiczne! List od Panopulosa.
Prawie wydarła mu pismo z ręki, a gdy przeczytała je osunęła się na fotel. Widać było, że otrzymała cios w samo serce i tak złamanej Marlicz nie widział jej nigdy jeszcze.
— Więc Bemer nic nie winien! — wyszeptała. — Ten łotr mnie podszedł, był sprytniejszy odemnie..
— Ma znakomitego detektywa! — mówił pośpiesznie. — Wszystko wyśledził. Przekonał się, że nic nie posiadam, z kpinami pisze o doniczce na balkonie. A wówczas postanowił z ciebie zadrwić i wręczył imitację. Szczególniej że ten twój Garnier musiał mu wszystko wypaplać...
— Idiota — syknęła. — Możliwe, że biegał do niego z imitacją naszyjnika, gdy mnie nie było w Nizzy... W każdym razie wszystko stracone.
— Istotnie! — mruknął.
Raptem, w Tamarze zaszła szybka zmiana. Miast poprzedniego przygnębienia, ogarnął ją gniew.
— Szubrawiec! — zaklęła głośno pod adresem Greka. — Raz jeszcze mnie zwyciężył i cieszy się teraz! A sądziłam, że jestem tak bliska celu! Lis przebrzydły. Jak perfidnie grał komedię... Nadskakiwał, udawał czułego. A w duchu pękał ze śmiechu, że nabiorę się na tę imitację.
Jerzy pomyślał, że właściwie była to równa walka, gdyż oboje działali podstępnie tylko Panopulos okazał się chytrzejszy. Również pomyślał że prawie wszyscy Grecy mają podobne zwyczaje. Czyż nie czytał wczoraj jeszcze w nekrologu, jaki ukazał się po śmierci sir Bazylego Zacharowa (przyjaciela Panopulosa), że ten postąpił podobnie z niewiastą, która usiłowała go szantażować. Doręczył jej z najsłodszym uśmiechem pieniężną sumę, a nazajutrz osadził w więzieniu. Nie miał jednak zamiaru powtarzać Tamarze o tych szczegółach, jak również wyznawać jej, że w gruncie był rad że w taki sposób zakończyła się ta cała przygoda z Panopulosem, a raczej z usiłowaniem kradzieży naszyjnika.
Przezornie milczał. Tymczasem ona dalej rozpaczała.
— Nie mam szczęścia, stanowczo nie mam... Nie darmo nazywano mnie fatalną kobietą! Czego się tknę, obraca się przeciw mnie. I to małżeństwo z Kuzunowem i teraz ten naszyjnik... Czyż nigdy nie potrafię ułożyć sobie życia, osiągnąć upragniony cel?
I teraz znów mógł odpowiedzieć, że drogi, jakie wybierała, aby zdobyć majątek były niemoralne i bardzo śliskie i nic dziwnego że przeważnie zawodziły. Że należałoby postępowanie zmienić zasadniczo.
Nie miał zamiaru jednak rozdrażniać jej. I przed nim przyszłość rysowała się więcej, niż w ponurych barwach.
— Cóż teraz będzie? — mimowoli wymówił.
— I ty pytasz się jeszcze, co teraz będzie? — powtórzyła z pasją. — Łatwą możesz dać sobie odpowiedź. Miliony rozchwiały się w powietrzu, ja nie mam prawie ani grosza, bo te kilka tysięcy franków, jakie pozostały, nie starczą na długo. A dług u Bemera pozostał! Nie dziwię się, że jest wściekły. Bardzo być może, że posądza mnie naprawdę o chęć oszustwa, skoro mu doręczyłam imitację kolii. Teraz nie będzie żartował. Czytałeś, co napisał? Daje mi dwadzieścia cztery godziny terminu. O ile w tym czasie nie zwrócę pieniędzy, podejmie kroki, sam wiesz jakie... A zebrać trzydzieści tysięcy franków w ciągu dnia nie łatwo..
Marliczowi znów przebiegły mrówki wzdłuż pleców, takie same jak przed pojedynkiem. A może nawet wolał swoją ówczesną sytuację. Wszak groziła mu tylko śmierć, a teraz skandal, więzienie. Jeśli Bemer złoży skargę do policji, wyda się wszystko. Ich niewyraźna sytuacja, podszywanie się pod miano ludzi zamożnych, fałszywy hrabiowski tytuł.
— Istotnie potworne! — mruknął. — Ale jakaż na to rada?
— Nie znajduję rady!
— Może pogadać z Mongajłłą? — błysnęła mu raptem myśl. — Stary ma pieniądze, gdyby chciał, pożyczyłby trzydzieści tysięcy funtów.
Wzruszyła ramionami!
— Nie pożyczy. Doskonale wie, kim jesteś. Zresztą nie zwracaj się nawet o to do niego. Zawiadomiłby natychmiast Kuzunowa.
— Może i masz słuszność! Ale, cóż w takim razie pozostaje nam uczynić? Ucieczka?
— Uciec z Nizzy? Byłoby to może najmądrzejsze wyjście. Sama zastanawiam się nad tym.
— Spakujemy po cichu kufry i w nocy, dzisiaj znikniemy, zanim Bemer zawiadomi władze!
— A co dalej? — wyrwało się jej szczerze. — Dokąd uciec? Za co? Daleko nie zajedziemy.
Zagryzł usta.
Chodziła po pokoju, jakby rozmyślając nad czymś.
Wyciągnął papierośnicę, wyjął papierosa, zapalił go i głęboko zaciągnął się dymem.
— Istotnie nie wesoło! — wymówił do chwili.
Tamara raptem przystanęła przed nim, a w jej oczach zamigotały iskry gniewu.
— Tylko krakać potrafisz! — syknęła. — Stękać i powtarzać, co będzie... co będzie? — przedrzeźniała — to naprawdę nie ja tylko ty jesteś pechowy.
— Maro! — drgnął zaskoczony tym wybuchem.
— Pechowy! — powtórzyła nie panując, pod wpływem nerwowego podniecenia, nad sobą i całkowicie teraz szczera. — Odkąd ciebie poznałam, wszystko, czegokolwiek się tknę, kończy się najstraszliwszą katastrofą. I nieudane małżeństwo z Kuzunowem i ta historia z kolią...
— Ależ...
— Tak, tak...
— Wobec tego — począł, jakby chciał powiedzieć, że skoro doszła do podobnego przekonania, powinni się rozstać, ale umilkł nie mając siły wypowiedzieć tej myśli.
Długą chwilę trwało przykre milczenie. Wreszcie jakby opamiętała się i z jej twarzy znikł wyraz gniewu.
— Widzisz — rzekła, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na jego ramieniu — do czego doprowadzić mogą nerwy. Sama nie wiem, co mówię.
— Maro! — zawołał ucieszony. — Wcale nie mam do ciebie żalu. Rozumiem, w jakim stanie się znajdujesz.
— Przepraszam cię! — musnęła wargami jego policzek. — Niesłusznie wyrządziłam ci przykrość! Bardzo cię przepraszam...
— Ależ zapewniam... — objął ją ramieniem i przytulił do siebie.
Wnet jednak wysunęła się z tego uścisku.
— Tak! — rzekła. — Jestem wyjątkowo podrażniona, byle co wyprowadza mnie z równowagi. Dlatego też sądzę, najlepiej będzie, o ile przez pewien czas pozostanę sama. Czuję początki migreny.. Zamknę się w pokoju. Muszę skupić myśli. Trzydzieści tysięcy dla Bemera! — zawołała ze strachem. — Do jutra, nie żarty...
— Nie będę ci przeszkadzał!
— Idź na przechadzkę! — wymówiła, jakby dając do zrozumienia, że na jego pomoc, ani radę nie może liczyć. — Idź się przejść, ja przez ten czas powrócę do równowagi. Dobrze nawet, żeby cię wszędzie zobaczono po pojedynku. A gdy powrócisz, zobaczysz swoją dawną Marę! — dziwny błysk przemknął jej w oczach. — Zapewniam cię, że coś wymyślę.
— Masz słuszność! — skinął głową, pragnąc, aby w czasie jego nieobecności uspokoiła się całkowicie. — Wyjdę i za godzinę powrócę...
— Doskonale!
Rychło Jerzy opuścił mieszkanie, nie udał się jednak ani do kasyna, ani na promenadę. Zbyt wielkie czuł przygnębienie, aby tam pójść, a nawet unikał ludzi. Straszliwe pytanie, co dalej nastąpi, rysowało się przed nim w całej swojej grozie. Wydawało mu się że wszyscy napotkani przechodnie patrzą na niego i myślą:
— To ten, co wraz ze swoją kochanką chciał oszukać Bemera!
Oszukać Bemera! Nic dziwnego, że Tamara jest taka zdenerwowana, jubiler nie będzie żartował. Ale, jeśli uda się jej nawet znaleźć jakiś nowy wykręt i wywinąć się z niebezpiecznej sytuacji, co stanie się dalej? Toć pieniędzy mają niewiele, Tamara nie dostosuje się do skromnych życiowych warunków i aby utrzymać się na dotychczasowym poziomie i zaspakajać przyzwyczajenia do luksusu, trzeba będzie popełnić nowe oszustwo. Jeśli nie tutaj, to gdzieindziej.
Do czego to wszystko doprowadzi?
Szczególniej, gdy Tamara już poczyna z nim rozmawiać, jak rozmawiała przed chwilą i może czasami nabiera przekonania, że jest jej tylko kulą u nogi.
— Straszne!
Jerzy wzdrygnął się, gdy wiem ktoś głośno zawołał za nim po francusku:
— Panie hrabio...
Nie odwrócił się, zapomniawszy nawet obecnie o swoim fałszywym hrabiowskim tytule..
— Panie hrabio Marlicz! — posłyszał powtórnie i zupełnie wyraźnie.
Przystanął i obejrzał się ździwiony. Szedł za nim pośpiesznie jakiś wysoki, elegancko ubrany pan i dawał mu ręką znaki, aby się zatrzymał. Poznał go. Był to jeden z Anglików, którzy sekundowali Monsley‘owi.
— Ja, do hrabiego! — wymówił Anglik, zbliżywszy się tymczasem. — Szedłem do pana do domu, ale skoro napotkałem go, oszczędzi mi to trudu.
— Ma pan do mnie jakaś sprawę?
— Tak.
— Słucham?
— Mój przyjaciel, sir Artur Monsley, niedawny pana przeciwnik, prosił koniecznie aby pan zechciał natychmiast go odwiedzić.
— Ja.... mam odwiedzić pana Monsley‘a?
— Z całym naciskiem zaznaczył, że jest to sprawa nie cierpiąca zwłoki i leżąca przede wszystkim w pańskim własnym interesie.
— Moim? Czyżby sir Monsley‘owi było gorzej? Rana okazała się poważniejsza?
— Ach nie o to chodzi! Na szczęście nie nastąpiło żadne pogorszenie. Mój przyjaciel pragnie panu zakomunikować coś poufnego.
— Poufnego? Tak ważne...
— Oczywiście i przedemną zachował tajemnicę! Ale ma to być sprawa pierwszorzędnej wagi dla pana...
— Pierwszorzędnej wagi!
Jerzemu przypomniało się raptem dziwne zachowanie Monsley‘a po pojedynku. Już wówczas uczynił ruch, jakgdyby chciał mu zakomunikować coś wysoce niezwykłego. Ale również przypomniał sobie słowa Tamary, że Monsley jest niezwykle zawzięty i przez zemstę może różnych głupstw na nią napleść. Czyżby o to szło? Przecież wymogła nawet na nim obietnicę, że nie zobaczy się z nim.
Zawahał się...
— Nie rozumiem, czemu pan się namyśla? — wymówił z dziwnym uśmiechem Anglik, zauważywszy jego wahanie. — Zapewniam, że nie zamierzam wciągnąć pana w żadną pułapkę, a mam wrażenie, że nawet nie wypada odmówić prośbie mego przyjaciela. Wyglądałoby to nieco dziwnie po tym, gdy podaliście sobie ręce do zgody. Zresztą, nie namawiam. Postąpi pan, jak uzna za właściwe...
Ostatnie słowa, ostatecznie wpłynęły na decyzję Marlicza. Mimo przyrzeczenia, danego Tamarze, postanowił odwiedzić niedawnego przeciwnika. Toć, gdyby ten wystąpił nawet z niemiłymi rewelacjami, potrafi zawsze należycie się zachować. Zresztą, zagrała w nim ciekawość.
— Ależ, źle mnie pan zrozumiał! — zaprzeczył pragnąc zatrzeć poprzednie wrażenie. — Czemuż, nie miałbym odwiedzić sir Monsley‘a, szczególnie, gdy pragnie mnie zobaczyć. Wszak i tak było moim obowiązkiem, złożyć mu wizytę.
— Znakomicie! — ucieszył się Anglik. — Pójdziemy razem... Mieszka niedaleko.
Skręcili i rychło znaleźli się w jednym z hoteli, w którym Monsley zajmował numer na drugim piętrze. Kiedy, jechali tam windą, lift boy oświadczył im z tajemniczą miną:
— Pan pułkownik zaznaczył, że po za panami, dziś nie przyjmie nikogo.
Przyglądał się przy tym z zaciekawieniem Marliczowi. Może, dowiedział się, że właśnie przez tego, nieznanego mu młodego człowieka, Monsley powrócił ranny z tajemniczej wyprawy. Zastukali i znaleźli się w numerze. Pachniało tam lekarstwami a Anglik spoczywał wyciągnięty i wysoko wsparty o poduszki, na łóżku. Miał jednak, dobrą minę, nieodstępny monokl tkwił mu w oku i z widocznym zadowoleniem, popatrzył na wchodzącego Jerzego.
— Raczył pan hrabia przybyć na prośbę chorego! — wyciągnął rękę w jego stronę.
— Och! — odparł Marlicz uprzejmie. — Byłbym się stawił i bez zaproszenia. Jak pan się czuje?
— Zupełnie dobrze! Głupstwo! Pojutrze mam zamiar tańczyć na dancingu.
Po wymianie tych wzajemnych uprzejmości, na chwilę zapanowało milczenie. Monsley popatrzył znacząco na swego przyjaciela, który sprowadził Jerzego.
Ten, zrozumiał.
— Nie będę panom przeszkadzał! — rzekł. — Tym bardziej, że mam jeszcze do załatwienia kilka pilnych spraw. Skłonił się i wyszedł.
— Niechże pan siada! — wskazał Monsley na fotel, znajdujący się w pobliżu łóżka, kiedy pozostali sami. — Proszę zapalić papierosa... Papierosy znajdują się w pudełku obok pana, na stoliku...
Jerzy usiadł, zapalił papierosa i zastygł w oczekiwaniu.
Anglik zastanowił się chwilę, jakby nie wiedząc, w jaki sposób rozpocząć draźliwą rozmowę. Marlicz wprost nie poznawał go. Miast zwykłej arogancji, przebijało w Monsley‘u jakieś zażenowanie, jakby poczuwał się wobec Jerzego do winy, mimo, że sam został ranny w pojedynku.
— Panie! — wreszcie począł. — Chociaż dobrze nie wiem, kim pan jest i nie bardzo wierzę w pański hrabiowski tytuł, pragnę panu uczynić pewne wyznanie.
Marlicz drgnął. Wstęp był dość obraźliwy, mimo że został wypowiedziany łagodnym tonem. Czyżby do Anglika już doszły echa historji z Panopulosem i naszyjnikiem?
— Nie rozumiem... — bąknął zimno.
— Tylko, proszę się nie obrażać! — zaprzeczył Monsley. — Nie zamierzam dotknąć pana! Pragnę tylko, aby nie było pomiędzy nami niedomówień..
— Mianowicie?
— Powtarzam, zebrałem o panu pewne informacje i pański tryb życia jest mi wiadomy. Dla tego też, zaznaczam, że nie jest pan tym, za kogo pan pragnie uchodzić.
Jerzy poczerwieniał.
— W takim razie — wyrzekł podraźniony — nie rozumiem po co pan strzelał się ze mną? Przecież, pojedynkuje się z ludźmi, co do których nie wysuwa się żadnych zarzutów.
— Widocznie, miałem inny cel.
— Jaki.
— Zaraz pan się dowie! Jeszcze zaznaczam, że po początkowych niezbyt pochlebnych informacjach, dowiedziałem się z ust pana Mongajłły, do którego żywię całkowite zaufanie że jest pan w gruncie rzeczy przyzwoitym, tylko zaślepionym człowiekiem.
— Och! — skrzywił się, przypomniawszy sobie ostrzeżenia Tamary i domyślając się, o co chodzi Monsley‘owi. — To tylko zamierzał pan mi powiedzieć?
— Nie tylko! Chciałem uczynić ten krótki wstęp, aby pan zrozumiał, dla czego posyłałem po niego i pragnąłem z nim rozmawiać. Bo, doszedłem do przekonania, że moim obowiązkiem jest powiedzieć mu wszystko szczerze. Obowiązkiem uczciwego człowieka. Więc, przejdziemy do sprawy pojedynku.
— Proszę?... — głos Marlicza zabrzmiał lodowato. Postanowił w duchu, o ile Monsley rozpocznie opowiadać jakieś niewłaściwe rzeczy o Tamarze, powstać z miejsca i nie żegnając go opuścić pokój.
Nastąpiła, jednak zupełnie inna rewelacja.
— Zapytywał pan — powoli wymówił Anglik — dla czego pojedynkowałem się z nim skoro wiedziałem wiele i mogłem niektóre nieprzyjemne dla niego rzeczy wyciągnąć na światło dzienne. Pojedynkowałem się, gdyż pragnąłem pana zabić.
— Każdy — wzruszył ramionami — pragnie zabić przeciwnika w pojedynku!
— Ale mnie, proszono o to!
— Pana proszono żeby mnie zgładzić ze świata?
— Tak!
— Któż to? — zdziwił się.
Anglik popatrzył mu prosto w oczy, po czym wymówił mocnym głosem.
— Pańska żona, czy też przyjaciółka, pani Tamara!
Jerzy doznał wrażenia, że ktoś trzasnął go obuchem po głowie.
— Co?
— Tak, pani Tamara!
Zerwał się z miejsca.
— Pan kłamie! Nigdy! Nigdy w to nie uwierzę!
— A jednak tak jest... Zaznaczam panu, że właśnie nigdy nie kłamię...
Jerzy nie hamował dłużej swego oburzenia.
— Nie wierzę! — wykrzykiwał, podniecony. — Przenigdy. Słusznie, twierdziła Tamara, że pan przez zemstę gotów na nią rzucić najpotworniejszą kalumnię...
I wówczas stała się rzecz niezwykła. Monsley, zazwyczaj taki impertynencki, nie poczuł się zupełnie dotknięty tymi ostrymi słowami. Popatrzył raczej, z politowaniem na Marlicza.
— Młody człowieku! — rzekł. — Jestem blisko o dwadzieścia lat starszy od pana! I ja również byłem taki zaślepiony. Jeśli panu to wszystko mówię, to tylko dlatego, żeby go ratować. No i że samemu mi wstyd, że dałem się wciągnąć w podobną intrygę. A wie pan, czemu tak postąpiłem...
— Nowa insynuacja?
— Bo — mówił Anglik, niezrażony wykrzyknikiem Marlicza — pani Tamara wytłumaczyła mi, że jest pan skończonym łotrem...
— Ja? — Skończonym łotrem?
— Który przyczepił się do niej, pochwycił ją w swe szpony, wyzyskuje i szantażuje ją...
— To ona miała mówić?
— Tak! Błagała mnie, żebym ją wyrwał z pańskich rąk. Sama podsunęła myśl o pojedynku, wiedząc, że dobrze strzelam. Toć, nie moja wina, że pan uszedł śmierci. Umyślnie przysłała pana do kasyna wówczas wieczorem, żebym go sprowokował. Z góry, wszystko było ułożone i dlatego oczekiwałem pana zdala od stołów gry i zachowywałem się obraźliwie. Dopiero później, Mongajłło otworzył mi oczy...
— Panie... panie... — bełkotał zawstydzony temi wyznaniami.
— Uważałem więc pana za niebezpiecznego ptaka i postanowiłem z nim skończyć. Dopiero, pan Mongajłło, do którego mam całkowite zaufanie, nieco otworzył mi oczy i przekonał, kto z was jest właściwie ofiarą. Ale cofać się było za późno. Może z tego względu nie mierzyłem w pojedynku, jak należało. Dość, że wyszedł pan bez szwanku, a ja jestem ranny. Jednak, poczytywałem sobie za obowiązek powiadomić pana o wszystkim. Chciałem to uczynić wcześniej, lecz... Wykonał ruch ręką jakby dając do zrozumienia, że nie uważał za wskazaną tę rozmowę przy świadkach.
Jerzy, mimo wszystko, nie wierzył. Gdyby Monsley nie był ranny i nie leżał w łóżku, skoczyłby mu do gardła. Zaciskał pięści z bezsilnego gniewu i powtarzał:
— Kłamstwo... Potworna intryga...
— Nieszczęsny zaślepiony człowieku! — krzyknął raptem Anglik, unosząc się na swym posłaniu! — Może to, wreszcie ci wystarczy! Czytaj!
Sięgnął pod poduszkę i wyjąwszy stamtąd pomiętą kartkę, wyciągnął ją w kierunku Marlicza.
Ten, pochwycił ją pośpiesznie i przeczytał:
Podpisu brakło, ale bilet ten został skreślony bezwzględnie ręką Tamary.
Kartka wypadła mu z dłoni. Trudno nadal było wątpić. Pochwycił się za głowę.
— Straszne.
Raptem, począł sobie przypominać przeróżne, drobne szczegóły, na które dotychczas nie zwracał uwagi. Niektóre odezwania się kochanki, jej namawianie, aby nie cofał się przed pojedynkiem, wreszcie owo zdziwienie, które trwało co prawda tylko sekundę, gdy wrócił do domu żywy i cały. Lecz, jakiż cel miała, wysyłając go na niehybną śmierć?
Raptem, olśniła go okrutna prawda i zrozumiał wszystko. Nie kochała go nigdy a używała tylko, jako powolnego pionka. A gdy wydało się jej, że dobrnęła do upragnionego celu, posiędzie naszyjnik i związaną z tym materialną niezależność, postanowiła pozbyć się niewygodnego kochanka, który mógł jej być tylko kulą u nogi, przeszkodą w dalszej „karierze“. Pojął, czemu nieraz nazywała go niedołęgą, była dlań opryskliwa, a nawet jak wydawało mu się, patrzyła nań z nienawiścią. Och, czemuż nie przejrzał jej wcześniej!.. Co za przewrotność! W taki podstępny sposób chcieć pozbawić go życia...
— Potwór! — wypadł mu zdławiony okrzyk ze ściśniętego gniewem i rozpaczą gardła.
— Tak, — potwór! — cicho powtórzył Anglik. — Kobieta która niesie śmierć! Nie jest bezpiecznie zadawać się z nią w jakiejkolwiek formie. I ja, choć znacznie jestem starszy od pana..
Nie dokończył zdania. Raptem, zamknął powieki, jakby zbyt bolesne mu były jakieś wspomnienia i zastygł w milczeniu.
— I pan... pan? — wybełkotał Marlicz.
Ale Monsley nie odparł nic na to zapytanie. Leżał nieruchomo, a twarz jego przybrała zwykły kamienny wyraz.
Wreszcie otworzył powieki.
— Młody człowieku! — rzekł. — Spełniłem mój obowiązek. Niech pan mnie sądzi, jak chce i z naszej rozmowy dowolne wyciąga wnioski. Chwilami, żałuję, że pan mnie nie zabił. Teraz żegnam. Przypuszczam, że nie spotkamy się nigdy...
Jerzy zrozumiał.
Skinąwszy głową i nie podając ręki Anglikowi, który widocznie nie kwapił się do tego gestu, wyszedł z pokoju. Nie zabrał nawet ze sobą tragicznej kartki, która z jego ręki wypadła na podłogę. Czyż mu teraz była potrzebna?
Jak oszalały biegł na dół ze schodów, mrucząc coś do siebie i wymachując rękami, ku zdziwieniu hotelowej służby, która sądziła, że gość sir Monsley‘a, w jego numerze, na górze raptem oszalał. Sam nie wiedział, kiedy znalazł się na ulicy i pędził wprost przed siebie roztrącając przechodniów.
Byle prędzej znaleźć się w domu, byle prędzej pochwycić Tamarę i móc wypowiedzieć jej wszystko. Co dalej nastąpi nie wiedział i nie miał w swej głowie ułożonego planu. Ale czuł, że musi nastąpić coś strasznego i że on przed niczym się nie cofnie. Kobieta, która niesie śmierć! Czyż wielu jeszcze ludzi miała doprowadzić do zguby? Chyba, nie! Och, wyprawiła go z domu, gdyż drażniło ją, że żyje. Zaraz przestanie się kłopotać i o Bemera i o inne przykrości. Będzie to najlepsze rozwiązanie sytuacji.
Jerzy jeszcze mocniej zacisnął pięści i wydawało mu się że dławi kobiecą szyję...
— Panie! — posłyszał raptem czyjś wystraszony głos. — Niech pan uważa! Przejadę pana!
Drgnął i obejrzał się raptownie. Istotnie, przechodząc przez ulicę, mało nie wpadł pod samochód, który przejeżdżając otarł się o jego ubranie. Ale, również zobaczył, że z tyłu za nim stoi młoda i przystojna osóbka i teraz uśmiecha się do niego.
— Ależ pan zamyślony! — wymówiła.
Teraz dopiero spostrzegł, że rozmawiała po polsku.
— Pani mnie zna? — zapytał, zdziwiony. — Czy też domyśla się pani tylko, że jestem jej rodakiem?
— Może i znam! — odrzekła, mrużąc filuternie oczy.
— Nie wierzę!
— Hrabia Marlicz!
Drgnął.
— W jaki sposób?
— Nizza jest mała! — oświadczyła ogólnikowo. — Widocznie, skądciś dowiedziałam się kim pan jest!
— No... no...
Stojąc naprzeciw niej, przyjrzał się jej uważnie. Bezwzględnie, nie wyglądała na awanturnicę, raczej na pannę z dobrego domu, która wraz z rodzicami przybyła do nadmorskiej miejscowości, aby tu przepędzić pewien czas. Wysportowana, żywa, współczesna panna. Była ubrana spokojnie, ale wytwornie i wszystko świadczyło, że musi pochodzić z zamożnej sfery. Lecz, w jaki sposób ustaliła, że jest Polakiem? Sama, naprowadziła go na nić, mogącą rozwikłać tą zagadkę.
— Hm... — zaśmiała się. — Czyż tak trudno znać nazwisko pana, który jest szczęśliwym małżonkiem pięknej hrabiny Marliczowej!
Tak! Tamara zwracała powszechną uwagę. Musiała spotkać go z nią w kasynie, lub na promenadzie i tam dowiedziała się nazwiska. Nie było w tym nic tak dalece niezwykłego, tym bardziej, gdy chodziło o rodaczkę. Ale...
— Bardzo mi miło — odrzekł, siląc się na uprzejmą minę, która nie przyszła mu łatwo, wobec stanu, w jakim się znajdował — że pani zwróciła na mnie uwagę! Ale czy mógłbym dowiedzieć się z kolei, z kim mam zaszczyt rozmawiać? Żebym wiedział — wysilił się na żart — komu zawdzięczam ocalenie przed śmiercią pod samochodem.
— Och! — spojrzała nań dziwnie. — Moje nazwisko nic panu nie powie i wolę go nie wymieniać. O ile zaś chodzi o ocalenie pana życia, to po raz drugi uszedł pan dziś śmierci.
— Nie rozumiem?
— Samochód teraz, a rano pojedynek!
Drgnął.
— Skąd pani wie to wszystko? Czyżby wiadomość o moim pojedynku już rozeszła się po Nizzy?
— Wątpię!
— W takim razie?
— Wiem nie tylko to! Wiem o panu znacznie więcej!
— Mianowicie?
— Że należy unikać kobiet, niosących zgubę!
— Co to znaczy?
— To, co pan słyszy!
Był teraz zaciekawiony do najwyższego stopnia, ale jednocześnie zniecierpliwiony.
— Czyni pani — zawołał — jakieś aluzje do mego prywatnego życia...
— Najmniejszych! — ironiczny uśmiech znów przemknął po jej twarzy.
— Proszę nie udawać! Przede wszystkim, kim jest pani i skąd te informacje?
— Kim jestem? Powtarzam, musi to pozostać tajemnicą. A informacji mogłabym udzielić więcej...
— Doprawdy?
— Że nie warto przejmować się przykrościami, które w gruncie nimi nie są, a obracają się tylko na pańską korzyść.
— Co?
— I w żadnym wypadku nie warto robić tego, co pan zamierza uczynić...
Aż zbladł.
— Pani.
— W dalszym ciągu pragnąłby pan uchylić rąbka mego incognito. Rozumiem! Niestety, nie uda się to panu, gdyż zaraz wsiadam w taksówkę. Niech się panu zdaje, że odwiedził pan wróżkę i że ta badała jego przeszłość i przyszłość. Czasem i ja bywam dobrą wróżką, tylko należy me rady zrozumieć i zastosować się do nich. A teraz, pa... — Do widzenia! Gawędziliśmy za długo...
Wymawiając te słowa, skinęła na przejeżdżający samochód i zanim Jerzy zdążył ją zatrzymać, jednym zgrabnym skokiem znalazła się w środku.
— Ależ, proszę mnie tak nie zostawiać! — wykrzyknął, zrozpaczony.
— Ha, — ha — ha... — rozległ się srebrzysty śmiech w odpowiedzi. — Mam nadzieję, spotkamy się jeszcze. Ale, nie tu. Świat jest taki mały. Jeśli nie tutaj, to na innej planecie...
— Wciąż te żarty...
— Do widzenia! Proszę pamiętać o dobrej wróżce i zastosować się do jej rad.
Zamachała rączką i w tejże chwili samochód ruszył z miejsca. Wnet zmieszał się z szumem innych pojazdów i znikł z oczu Jerzego.
Potarł ręką czoło.
— Do djabła! — zaklął głośno. — Chwilami, wydaje mi się, że to tylko halucynacja. Niestety, rozmawiałem z nią naprawdę. Któż to taki? Skąd może znać najbardziej ukryte szczegóły z mego życia, a nawet domyśla się, co obecnie zamierzam uczynić?
Ze spuszczoną głową, ruszył naprzód, w kierunku domu. Wstrząsnęła nim ta przygoda. Jakaś tajemnicza osóbka — na pozór przeciętna, choć bardzo przystojna panienka — zaglądała do najintymniejszych zakamarków jego duszy i mówiła rzeczy, ukryte przed wszystkimi. Czyżby, istotnie jasnowidząca? Nie wierzył w to. Jasnowidzące nie prześwietlają w podobny sposób ludzi na ulicy. W takim razie? Od kogo otrzymała te wszystkie informacje, z jakiego powodu interesowała się nim. Ale, ale... Gdyby nawet, zdobyła je od kogoś, kto znał go dobrze, w jaki sposób odgadła, co się działo obecnie w jego sercu?
— Nadzwyczajne! — powtórzył. — Powiada, żebym nie czynił tego, co zamierzam uczynić! Obawiam się, że nie wiele poskutkuje ta rada.
Znów ogarnął go przypływ wściekłości. Co za potwór ta Tamara! Należy skończyć prędzej.
Biegiem śpieszył teraz do domu. Wreszcie, wpadł do mieszkania.
— Gdzie pani? — zapytał służącej, którą mu otworzyła drzwi.
— Pani hrabina wyszła! — posłyszał odpowiedź.
Zagryzł wargi. Na to nie był przygotowany.
— Wyszła? Nie mówiła, kiedy powróci?
— Nie! Nic pani nie mówiła!
— Dziękuję...
Gdy służąca powróciła do służbowego pokoju, Jerzy, niespokojnie począł chodzić po mieszkaniu. Zapewne Tamara wyszła, aby zdobyć pieniądze na wyjazd i oczywiście popełnić jakieś nowe łajdactwo, gdyż od kogoż w uczciwy sposób mogła otrzymać gotówkę? Och, zbyteczny stanie się ten wyjazd i skończy się dalsze oszukiwanie ludzi. Oboje pojadą w daleką drogę, ale podróż tę odbywa się darmo.
— Ścierwo! — ryknął głośno, a nie mogąc pochwycić tej, której pragnął karę wymierzyć, porwał dużą fotografię Tamary, umieszczoną w kosztownej ramie w salonie, na kominku i grzmotnął nią z taką siłą o podłogę, że rozleciała się na kawałki, a ze służbowego pokoju wypadła przestraszona subretka.
Wnet cofnęła się, a nawet zamknęła przezornie drzwi na klucz, zobaczywszy wykrzywioną nienawiścią twarz pana i błędny wzrok, jakim toczył dokoła. Sądziła, że niespodziewanie, oszalał.
Ale nawet ten czyn gwałtowny nie uspokoił Jerzego i znów rozpoczął swą niespokojną wędrówkę. Tymczasem minuty płynęły za minutami składając się w kwadranse, a później godziny, lecz Tamara nie powracała do domu.
Co to znaczy? Czyżby, ze zwykłym swym sprytem domyśliła się wizyty Jerzego u Monsley‘a i umyślnie opóźniała swój powrót, pragnąc, aby uspokoił się i licząc na to że po tym udobrucha go ostatecznie jakimś kłamstwem?
Tak, udobrucha!
Tamary nie było. Natomiast, około dziewiątej wieczorem odezwał się telefon. Marlicz już sądził, że to dzwoni kochanka, gdy ku swemu rozczarowaniu rozpoznał Bemera. Jubiler zawiadamiał go dość impertynenckim tonem, że ponieważ pani hrabina nie dała żadnej odpowiedzi na jego list, o ile nazajutrz do dziesiątej rano nie otrzyma pieniędzy, podejmie odpowiednie kroki.
— Dobrze, dobrze! — odparł Jerzy i położył słuchawkę.
Odpowiednie kroki, więc policja! Cóż go to mogło obchodzić. O dziesiątej rano będą daleko. Przecież Tamara musi kiedyś powrócić do domu.
Wreszcie, w dziesięć minut może później, odezwał się dzwonek u wejściowych drzwi. Zdziwiło go to trochę, gdyż posiadała klucz od zatrzasku. Pobiegł pośpiesznie do przedpokoju i otworzył drzwi.
A gdy je otworzył, cofnął się zaskoczony. Przed nim stała nie Tamara, a Mongajłło.
— Pan? — wyrzekł, niezbyt serdecznym tonem, nie wiedząc jak pozbyć się niedawnego sekundanta, który zapewne przybywał w nadziei wyciągnięcia go do restauracji i „oblania“ pojedynku, o czym zdążył całkowicie zapomnieć. — Pan? Chyba nie będę mógł towarzyszyć...
Ale, Mongajłło miał jakąś wyjątkowo poważną minę, a nawet wydawało się, był mocno zażenowany.
— Ja do ciebie kotusik, w niezwykle poufnej sprawie! — wymówił. — Musimy pogadać w cztery oczy... Cóż tak trzymasz mnie na progu, wcale nie chcesz wpuścić do mieszkania?
— W poufnym interesie? — Jerzy niezbyt przejął się jeszcze tym oświadczeniem, ale ustąpił z przejścia. — Bardzo proszę, niech pan pozwoli... O, tędy... Przejdziemy do saloniku...
Nie mógł go nie przyjąć, bez popełnienia niegrzeczności. Tylko zastanawiał się, jak „spławić“ nudziarza, zanim przybędzie Tamara.
— Oczekuję kogoś! — dodał, gdy znaleźli się tam, sądząc, że to oświadczenie skróci wizytę.
Mongajłło rozejrzał się po salonie, popatrzył na szczątki fotografii Tamary, nie sprzątnięte jeszcze z dywanu, ale nie powiedział nic, tylko w milczeniu zajął miejsce w fotelu.
— Czego chce ode mnie, skoro nie zamierza ciągnąć na pijaństwo? — pomyślał Marlicz i postanowił przyśpieszyć zwierzenia kresowca. — Pan do mnie z interesem? — począł.
Starszy pan sapnął ciężko i popatrzył na Jerzego tak, jak się patrzy na kogoś, komu za chwilę wyrządzi się wielką przykrość.
— Hm... sam nie wiem, jakby to, kotusik...
— Słucham?
— Czekasz na kogoś?
— Tak!
— Pani Tamary nie ma w domu?
— Istotnie! Skąd pan wie? — poczęła go niecierpliwić ta indagacja.
— Hm... Wiem... Na nią czekasz?
— Może...
— Ona nie wróci, kotusik!
W pierwszej chwili wzruszył ramionami, przypuszczając, że Mongajłło żartuje.
— Czemuż miałaby nie wrócić?
Kresowiec kręcił się teraz niespokojnie w fotelu. Wreszcie, wypalił.
— Bo, nie wróci i basta! Prosiła mnie, żeby ciebie o tym zawiadomić, kotusik!
Marlicz, który siedział na kanapie, naprzeciwko kresowca, porwał się ze swego miejsca.
— Co?
Starszy pan czerwony jak burak, począł się gęsto tłumaczyć.
— Ty, nie gniewaj się na mnie, kotusik, że ja do ciebie z taką misją. Mnie, naprawdę bardzo przykro. Ale trzeba cię było zawiadomić, a oni nie mieli nikogo... Toć, już lepiej ja, niż kto obcy, kotusik... Tak mnie prosili że musiałem obiecać, że przyjdę...
Jerzemu w piersiach zabrakło tchu.
— Kto oni — wybełkotał.
— Ano... Tamara i Kuzunow, kotusik...
— Tamara uciekła z Kuzunowem?
Mongajłło skinął głową.
— Wyjechali!
Wydawało mu się, że salon wraz z meblami z siedzącym w fotelu Mongajłłą wiruje dookoła. Jeśli przed tym, poznawszy jej przewrotność, przeklinał Tamarę, chwilami przysięgał sobie zadusić ją własnymi rękami, teraz doznał uczucia, że utracił coś najdroższego i że rozwarła się przed nim bezdenna przepaść. Zapomniał nawet, że porzuciła go, gdy poprzednia próba zgładzenia go rękami Monsley‘a spełzła na niczem.
— Więc uciekła z Kuzunowem! — wykrzyknął zmienionym głosem... — W jaki sposób się złączyli? Ach, rozumiem... — przypomniał sobie, wczorajszą scenę spostrzeżoną w aucie. — Mnie posyłała na pojedynek, a z nim robiła, na wszelki wypadek, zgodę...
Mongajle, zarówno jego rola jak i cała ta scena nad wyraz była przykra. Szczególnie, że również poczuwał się do pewnej winy wobec Marlicza. Nie wytrzymał i zdobył się na szczerą spowiedź.
— Wszystko ci powiem, kotusik! Kuzunow przyjechał do Nizzy umyślnie dla Tamary. Szalał, gdyż żyć bez niej nie mógł w Warszawie. Nie wierzył w wasze małżeństwo, wiedział, że jesteście bez pieniędzy, obawiał się, że Tamara zrobi jakieś głupstwo.
— Niewiniątko, zrobi głupstwo! — syknął z ironją, przypominając sobie historię z naszyjnikiem.
— Ona dla niego zawsze niewinna ofiara! — jakby z pogardą wymówił kresowiec. — Nie przerobisz go, kotusik! Ale, słuchaj dalej. Kiedy przyjechaliśmy do Nizzy, zaczął mnie męczyć, „Mongajłło, stary przyjacielu, żebyśmy się spotkali. Ty z nimi się zetknij, bo mnie nie wypada!“ To ja wtedy, na ciebie polowanie, kotusik, urządziłem w kasynie...
— Ach! — zawołał, gdyż poczynało mu się wszystko rozjaśniać w głowie.
— Trochę ja przed tobą nie w porządku, kotusik, ale prawdę mówiąc, też myślałem na początku, żeś ty skończony drań, przepraszam, że tak prawdę gadam, kotusik. Później, dopiero przekonałem się, żeś chłop porządny, tylko otumaniony.
— Panie...
— Powtarzam, nie gniewaj się... Więc przyczepiłem się do waszej kompanii, a później pojechałem grać w karty. Myślisz, że nie zauważyłem sztuczek twojej Tamary? Dobrze widziałem, ale przegrałem dziesięć tysięcy, bo tak chciał Kuzunow. Obawiał się, że siedzi bez grosza...
— To, tak...
— Czekaj! A kiedyś ty wychodził z pokoju, zapytałem się szczerze, czy jest z tobą szczęśliwa, i czy nie żałuje Kuzunowa, bo ten umyślnie dla niej przyjechał do Nizzy... Odpowiedziała mi tak, że odrazu zrozumiałem, iż jej na tobie nie zależy...
— O tym rozmawialiście, wychodząc z kasyna?
— Niestety, kotusik! Powiedziałem jej jeszcze, gdzie może zatelefonować do Kuzunowa i że ten będzie zachwycony o ile do niego się odezwie. Reszty, możesz się domyślić sam, kotusik.
Reszty, mógł się domyślić. Zgoda, uczyniona na „wszelki wypadek“ z dawnym kochankiem, przydała się Tamarze i gdy zawiodły nadzieje na bogaty łup, w postaci naszyjnika a jubiler począł grozić, uciekła z nim z Nizzy. Może, nawet, gdyby dostała pieniądze za naszyjnik, uczyniłaby to samo, pragnąc urzeczywistnić dawniejsze małżeńskie projekty, bo przecież za wszelką cenę chciała usunąć Marlicza ze swej drogi.
Tymczasem, Mongajłło, postanowił wszystko wyrzucić ze siebie.
— Później, kotusik, przyszła ta historia z Monsley‘em. Nie miałem do ciebie wielkiego zaufania, ale postanowiłem dopomóc. No i przekonałem się, że odważny i przyzwoity z ciebie człowiek, tylko bardzo nieszczęśliwy. Uderzyło mnie, zachowanie się Anglika po pojedynku. Postanowiłem go odwiedzić i wyciągnąłem wszystko. Chyba wiesz, o co chodzi, bo na moją prośbę ciebie wzywał do siebie, pokazał ci bilet Tamary i wyznał, że to ona go błagała, aby cię zgładził, twierdząc, że znęcasz się nad nią...
— Co za potwór! — zawołał Jerzy raptem i jak nieprzytomny, przyskoczywszy do Mongajłły, pochwycił jego ramię i z całą mocą począł nim potrząsać. — Czy pan wie, że szalała wprost ze strachu i rozpaczy, przed pojedynkiem, rzekomo obawiając się o moje życie? Że biła głową o mur, powtarzając, że jest kobietą fatalną, ktokolwiek do niej się zbliży, naraża się na niebezpieczeństwo, i że jeśli coś złego mi się stanie, to ona tego nie przeżyje... Panie Mongajłło... Czyżby pan przypuścił kiedy równie potworną komedię? Gdyby nie jej bilet, napisany do Monsley‘a, no i teraz ta ucieczka, nie uwierzyłbym nigdy, w jej obronie rzucałbym się na wszystkich.
— Zaraz... zaraz, kotusik! — kresowiec daremnie usiłował się wyrwać z ucisku. — Rozumiem, że ciebie spotkało nieszczęście, ale pocóż zaraz łamać ręce! Opowiadasz o przewrotności tej pani? Mnie tym nie zadziwisz! A dla czego urządzała tę komedię przed pojedynkiem? Bo chciała ci odebrać resztę hartu ducha, chciała żebyś żywy nie wrócił. Dobrze musiała się ździwić, kiedy przekonała się, że to Monsley, a nie tyś został ranny. Tak kotusik! Straszna osoba! Nie darmo ją przezywają kobietą, która niesie śmierć! I prawdę ci powiem — jestem rad, żeś się wydostał z jej szponów... Tylko puść rękę...
Marlicz puścił rękę Mongajłły i stał teraz w zamyśleniu obok niego.
— Lepiej dla mnie się stało, że mnie porzuciła! — wymówił. — Jest więcej, niż niebezpieczna? Czemuż, w takim razie dopuścił pan do tego, że złączył się z nią spowrotem pański przyjaciel, Kuzunow?
Po twarzy Mongajłły przemknął bolesny uśmiech.
— Bo tyś mody, a on stary! Jego już nic nie wyleczy, a ciebie...
— Och! Mnie nie trzeba już leczyć! — wykrzyknął Jerzy z pasją. — Ja pragnę się zemścić! Pragnę zadusić własnymi rękami tę wampirzycę. Panie! — znów przyskoczył do Mongajłły. — Dokąd oni pojechali?
— Nie wiem!
— Pan wie!
— Jeśli nawet wiem, to ci nie powiem! Przestań wariować, kotusik!
— Błagam pana!
Ale ta prośba pozostała bez odpowiedzi i Mongajłło tylko przecząco potrząsnął głową.
Jerzy raptem zachwiał się na nogach i osunął się na stojącą w pobliżu kanapę.
— Jaki ja nieszczęśliwy! — zaszlochał.
Kresowiec popatrzył na niego z politowaniem. Tragiczny i przykry był widok tego płaczącego, niczym dziecko, mężczyzny.
— Słabyś, bardzo słaby, kotusik! — mruknął z wyrzutem. — Uspokój się. Doprawdy, rozpaczać nie warto!
Marlicz, zawstydzony, przestał płakać. Lecz, wówczas ogarnęła go apatia. Siedział, wtulony w róg kanapy, bezmyślnie patrzył przed siebie i nie odpowiadał na zapytania.
Cóż go teraz obchodziło wszystko!
Zdawało się, że nie słyszał nawet, gdy Mongajłło począł mu mówić, że prócz wiadomości o ucieczce Tamary, przynosi cały szereg innych, bardzo ważnych nowin. Mianowicie, został upoważniony przez Kuzunowa do zlikwidowania wszystkiego w Nizzy.
Przede wszystkim więc, z polecenia bankiera zapłaci jutro rano trzydzieści tysięcy franków, o jakie upomina się Bemer.
Rzecz prosta, Tamara, wyznawszy Kuzunowowi o tym długu, nie nadmieniła w jakich on powstał okolicznościach, wobec tego spadnie Jerzemu największy kłopot z głowy. Następnie, pokojówka spakuje rzeczy Tamary i zostaną one odesłane w kierunku, wiadomym tylko Mongajlle. Wreszcie, Tamara przesyła Jerzemu trzy tysiące franków, aby mógł wybrnąć z obecnej sytuacji.
— Za te pieniądze, kotusik — dodał Mongajłło — powrócisz do kraju! Sam bilet kupię i sam cię wyprawię, resztę gotówki dopiero w ostatniej chwili doręczę. Inaczej, czort wie jakich głupstw mógłbyś narobić, kotusik. Ot, to jest! A o przyszłości też pomyślimy!
— Hm... — szepnął boleśnie, na chwilę wyrywając się z apatii. — Dają trzy tysiące odczepnego i wysyłają do kraju, żebym tam się powiesił!