Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII
ROZBITEK

Marlicz bez przeszkód powrócił do Warszawy. Prócz pieniędzy, doręczonych mu na dworcu przez Mongajłłę, otrzymał od starego kresowca jeszcze list polecający do niejakiego pana Jedleckiego, właściciela dużego biura komisowego, a kuzyna Mongajłły.
— Pieniądze szybko ci się rozejdą, kotusik! — rzucił ten, całując go na pożegnanie, gdyż sam pozostawał jeszcze w Nizzy. — Idź że więc, do mojego krewniaka, myślę, że da ci jakieś zajęcie bo bardzo prosiłem go o to. Czy spotkamy się kiedy jeszcze? Może i spotkamy! Świat jest taki mały, kotusik!
Przygnębienie, jakie ogarnęło Marlicza od chwili, gdy otrzymał wiadomość o ucieczce przewrotnej kochanki, nie opuszczało go w dalszym ciągu. Nawet, nie podziękował Mongajle za tę pomoc i opiekę i nie obiecywał, że listownie zawiadomi go o swoich losach.
W takim samym nastroju ducha przybył do Warszawy. Wynajął sobie prywatny, dość porządny pokój, a choć początkowo pieniędzy mu nie brakło, nie wychodził prawie z domu, nie odwiedzał modnych restauracji i kawiarni, nie widywał nikogo. Tylko, na stoliku ustawił fotografię Tamary, tę samą, którą w Nizzy cisnął na podłogę, a którą później zabrał i kupił do niej nową ramkę — i wpatrywał się w nią godzinami. Pod fotografią leżała złota papierośnica, pamiętny prezent kochanki.
Wszystko, co przeżył, wydawało mu się chwilami tylko snem. Ale, sam nie wiedział, czy przyjemnym, czy też koszmarnym i straszliwym. Czasami z tęsknotą wspominał o nocach, spędzonych w ramionach Tamary. O życiu przy jej boku, nawet niebezpiecznych przygodach. Uśmiechał się, gdy w jego wyobraźni rysował się „hrabia Marlicz“, udający wielkiego pana zagranicą, któremu wszyscy zazdrościli przepięknej „żony“ i który postrzelił pułkownika Monsley‘a. Po raz wtóry nie przeżyje podobnej przygody, on, skromny urzędniczek bankowy i nie dla niego to wyżyny życia... Ale wnet przypominały mu się inne obrazy, a wtedy znów chciał chwytać portret Tamary i rozbijać go na kawałki.
Chciał, lecz zawsze w ostatniej chwili brakło mu siły. Tak upłynęło parę miesięcy i w końcu wyczerpał się zapasik pieniędzy Marlicza. Choć trudno mu było teraz naginać się do jakiejkolwiek pracy, przypomniał sobie o liście polecającym, otrzymanym od Mongajłły. Odnalazł wymienione biuro komisowe i zgłosił się do Jedleckiego. Ten, przyjął go we wspaniałym gabinecie i odrazu poznać było można, że jest właścicielem dużego i dobrze prosperującego przedsiębiorstwa.
— Oczekiwałem wcześniej pana! — rzekł, przeczytawszy list i przyglądając się uważnie Marliczowi, jakby był powiadomiony o jego przygodach. — Mój kuzyn, Mongajłło, pisał do mnie jeszcze przed dwoma miesiącami, prosząc dla pana o pracę.
— Ach, tak! — bąknął. — Nie mogłem wcześniej.
— Mogę panu zaofiarować skromną posadę biurową. Podobno jest pan zdolnym buchalterem. Właśnie, wakuje u mnie taka posada. Na początek, trzysta złotych miesięcznie. Tylko.
Zapewne, nie dodawał, że prosi Marlicza, aby nie robił takich głupstw, jak w banku Kuzunowa.
Marlicz podziękował. Rozumiał doskonale, że szybkie otrzymanie posady będącej taką rzadkością w obecnych czasach, zawdzięczał wyłącznie Mongajle. Dlatego też, rzucił nieśmiałe pytanie:
— Czy pan Mongajłło już powrócił do Polski?
— Jeszcze nie! — zabrzmiała odpowiedź. — Ale o ile wiem, powraca w najbliższych dniach.
Odtąd rozpoczęła się szara, monotonna, biurowa praca, którą starał się spełniać jaknajlepiej. Jakże różna ona była od poprzedniego „świetnego“ życia, ale nie to bolało Marlicza. Dręczyło go, że nie mógł ustalić, gdzie przebywa Tamara, a gdy kilkakrotnie, zmieniwszy głos, zatelefonował do banku Kuzunowa, odpowiadano mu, że pan dyrektor jeszcze nie przyjechał z zagranicy.
Długo tam bawili. Obawiali się, widocznie, Marlicza i pragnęli, żeby uspokoił się i zapomniał.
Zapomniał?
Czyż to było możliwe.
Teraz dzielił swój czas między biuro i dom. Natomiast namiętnie począł czytywać gazety.
Wreszcie, któregoś dnia odnalazł wiadomość, której tak szukał. Aż drżała mu ręka, trzymająca pismo, gdy ją czytał. Była to korespondencja ze Sztokholmu i brzmiała w sposób następujący:

„W dniu wczorajszym odbył się w tem mieście ślub niezwykle popularnego bankiera warszawskiego p. Jana Kuzunowa ze słynną z urody p. Tamarą, baronową Drangiel, wdową po zmarłym rosyjskim arystokracie. Pismo nasze załącza jaknajserdeczniejsze życzenia młodej parze, która, jak się dowiadujemy, po krótkim pobycie na Fiordach, ma zamiar niezadługo powrócić do kraju“.

Młodej parze! Ona ma niecałe czterdzieści lat, a on sześćdziesiąt! Do Szwecji uciekli, żeby im nie przeszkodził w ich zamiarach? Więc, obawiali się jeszcze, a może Mongajłło doniósł im o jego rozpaczy? Teraz widocznie sądzą, że uspokoił się już i przestanie napastować Tamarę, skoro zdecydowali się powrócić do kraju.
Uspokoił się?
Bolesny uśmiech wykrzywił wargi Marlicza. Klamka zapadła. Jest cudzą żoną.
Długo znów patrzył na jej fotografię, ale w tym wzroku nie widać było tęsknoty, raczej przebijała nienawiść.
W kilka dni później jego oczy uderzyła inna wzmianka. Ta wywarła na nim nie mniejsze wrażenie. Tytuł był wydrukowany wielkimi literami, mianowicie:

ŚMIERĆ SŁYNNEGO FINANSISTY KONSTANTYNA PANOPULOSA

W Konstantynopolu zmarł nagle na udar sercowy słynny finansista Konstantyn Panopulos, który bezwzględnie po sir Bazylim Zacharowie, cieszył się największymi wpływami na Wschodzie. Obecnie rozegra się wielka batalia pomiędzy spadkobiercami tego finansowego potentata, który zakończył życie nieoczekiwanie, nie pozostawiwszy testamentu, a którego majątek szacują na kilka miliardów franków. Rzeczą jest niezwykle ciekawą, że p. Konstantyn Panopulos, jakby przeczuwając swój zgon, na parę dni przed tym, pozostawił na piśmie tylko jedno zarządzenie. Polecił, aby w razie jego śmierci odesłano wspaniałą brylantową kolię, stanowiącą ozdobę kolekcji biżuterii bankiera, jednej z pań, słynnej z urody, hrabinie Tamarze M., która niedawno bawiła w Nizzy i uchodziła za wielką przyjaciółkę finansisty. Zaznaczył, że kolia winna być odesłana hr. Tamarze M., gdyż stanowi jej własność, a dołączyć do niej należy imitację, bowiem p. Panopulos był na tyle przezorny, że chcąc uniknąć wszelkich zamachów na prawdziwy naszyjnik, sporządził jego imitację, i tę przeważnie wystawiał na pokaz.
Osobliwy ten legat, przy niepozostawieniu innych majątkowych zarządzeń, wywołał liczne komentarze i czynione są nawet zakłady, czy hr. Tamara M. go przyjmie. Jednocześnie, informują nas, że hr. Tamara M., rozeszła się z mężem hr. Jerzym i ma obecnie wyjść za mąż za jednego z warszawskich bankierów.“

Ha, dobrze miano Tamarę na oku! Informacje były ścisłe, choć dalekie od prawdy!
Więc...
I Panopulos umarł. Choć zmarł naturalną śmiercią, na udar serca, stanowiło to jeszcze jedno ogniwo w długim łańcuchu tajemniczych zgonów, oplatających życie Tamary. Ci wszyscy, którzy bliżej z nią się zetknęli, szybko schodzili z tego świata. Wszak była kobietą, która niosła śmierć. Przed tym, Grek zapisał jej naszyjnik! Marlicz doskonale rozumiał ukryty cel tego na pozór hojnego prezentu.
Otyły i podległy apoplektycznym atakom Panopulos czuł, że nie długo przeżyje. Kochał i nienawidził Tamarę. A kochając ją i nienawidząc, śledził każdy jej krok przez swych detektywów, był powiadomiony o wszystkich jej zamiarach. Musiał dowiedzieć się, że porzuciła Marlicza i złączyła się spowrotem z Kuzunowem. A wtedy, postanowił dokonać zemsty z za grobu. Skompromitować Tamarę tym podarkiem, podkreślając, że była jego przyjaciółką. Nie ofiarowuje się podobnych naszyjników kobietom, z którymi kogoś nic nie łączyło.
Może sądził, że ostudzi to „miłość“ Kuzunowa, i że odsunie się od ukochanej? Że w ten sposób rozbite zostaną małżeńskie projekty?
Uderzenie zostało wymierzone celnie, gdyż sensacja przedostała się na łamy prasy. Przyszła, niestety, zbyt późno, gdyż Tamara już była żoną Kuzunowa.
Ciekawe, czy przyjmie naszyjnik, który odegrał w życiu Marlicza tak fatalną rolę? W każdym razie Panopulos znał ją dobrze. Jeśli zmuszona będzie go odrzucić, wyobrazić sobie można, jak przy swej chciwości będzie wściekła i jaka w jej duszy rozegra się straszliwa walka.
— Et! — mruknął Jerzy, składając gazetę. — Co mnie to wszystko obchodzi! Inne ja z panią Tamarą mam porachunki i inaczej je załatwię!
Jak zazwyczaj, udał się do biura, ale tu oczekiwała go nowa niespodzianka.
Spostrzegł, że w pokoju, w którym pracował, w którym prócz niego znajdował się tylko drugi urzędnik, przy oknie ustawiono stół i że zajmuje przy nim miejsce jakaś młoda osóbka.
Siedziała odwrócona do niego plecami i w pierwszej chwili nie dojrzał jej twarzy.
— Hm... — pomyślał. — Szef przyjął nową korespondentkę! Ciekawe, że nic o tym nie wspominał!
Chcąc zachować formy towarzyskiej uprzejmości, zbliżył się do nowej koleżanki, aby jej się przedstawić. Raptem, odwróciła głowę a wtedy szeroko wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
Przed nim siedziała nieznajoma z Nizzy, ta sama, którą napotkał, wychodząc od Monsley‘a.
Czemuż pan tak gapi się na mnie? — roześmiała się, widząc jego niezbyt mądrą minę. — Wspomniałam panu wtedy, że świat jest mały i spotkamy się jeszcze.
— No tak, ale tu, w biurze?
— Dziwi pana, że pracuję w tym biurze i mogę sobie pozwalać na kosztowne zagraniczne wycieczki? Czasami i takie rzeczy bywają możliwe. Pozwoli pan, że przedstawię się panu. Jestem Stella Jedlicka!
— Panna Jedlicka?
— No, tak! Córka pańskiego szefa, właściciela tego biura. Nie lubię siedzieć bezczynnie, więc pracuję u ojca...
Jerzemu rozjaśniło się w głowie.
— Ach, więc jest pani skuzynowana z Mongajłłą! Widywała go pani w Nizzy i stąd posiada pani o mnie wszystkie szczegóły...
— Być może! Teraz przyznam się panu w pokorze ducha, że nie jestem jasnowidzącą.
— Czemuż panią tak zainteresowała moja osoba? — wreszcie rzucił.
Zaczerwieniła się lekko i odwróciła głowę, jakby unikając jego wzroku.
— Hm... — wymówiła po chwili. — Nawet najbardziej praktyczne, jak ja osoby, lubią czasami romantyczne historie. W Nizzy wydawał mi się pan jakimś bohaterem. Urzędniczek bankowy, zamieniony w hrabiego przy boku pięknej, a groźnej kobiety? Kobiety, niosącej śmierć!... Pojedynkuje się, niczym markiz, epoki rococo. Wraz z panem przeżywałam te wszystkie przygody, a gdy wuj Mongajłło opowiadał o nich, niepokoiłam się o pana... Wielką rolę u kobiet odgrywa wyobraźnia...
— A teraz?
— Teraz wydaje mi się pan inny. Więcej szary i zwykły. Czemuż się dziwić, wszak przechodzi pan kurację... Uzdrowienie z miłości!
— Kurację? — skrzywił się, po czym zmienił temat. — Wolno panią zapytać, czy pan Mongajłło też powrócił do Warszawy?
— Przyjechał wraz z nami, to jest z moją matką i ze mną. — Umyślnie przecież dla nas pozostał w Nizzy. Sądzę, że rychło pana odszuka.
Jerzy skinął głową i powrócił do swego biurka. Zatopił się w skomplikowanych rachunkach i tego dnia nie rozmawiał już poufale ze swą nową, biurową koleżanką.
Natomiast, po południu odwiedził go istotnie Mongajłło, gdyż znał jego adres.
— Kotusik, kochanie! — zawołał, wyściskując go swoim zwyczajem. — Cieszę się, że cię widzę! Wcale nieźle wyglądasz. Cóż, wiem, pracujesz! Kuzyn Jedlicki zadowolony z ciebie!
— Staram się jak mogę! — odparł ogólnikowo, sadowiąc w fotelu kresowca. — Panu zawdzięczam moją posadę!
Ten sapnął, popatrzył z zadowoleniem na Marlicza, po czym zaczął prawić:
— A ja tam z początku, kotusik, za granicą niepokoiłem się o ciebie. Nie pisałeś. Nie ładnie, kotusik. Dopiero jak Jedlicki doniósł, żeś do niego się zgłosił i pracujesz, uspokoiłem się... Toć, ja naprawdę cię lubię, kotusik... Może więcej, niż lubię... Prawie, uważam za syna... Dwa razy wyrwałem cię śmierci.
Ton starego rozczulił Marlicza.
— No, tak... — szepnął. — Pojedynek, a później...
— Ze szponów tej diablicy! — z nienawiścią dokończył Mongajłło. — Ona każdego doprowadzi do zguby. Nie wróżę szczęścia Kuzunowowi. Czytałeś, wzięli ślub...
Jerzy skinął głową. Nie nadmieniał nic o Panopulosie, gdyż nie miał ochoty wtajemniczać starego w historię z naszyjnikiem. Tymczasem Mongajłło mówił dalej:
— Niezadługo wrócą do Polski. Cóż, chyba nie bardzo cię to wzrusza? Zapomniałeś o niej? Po tych krzywdach, jakie ci wyrządziła, ostatnim byłbyś draniem, żebyś choć na dnie serca pozostawił resztki uczucia dla tej istoty.
Odwrócił się gwałtownie do okna.
— Pewnie! — bąknął.
— Doskonale! — pochwalił go Mongajłło który nie dostrzegł tego ruchu. — Chyba przejdziesz teraz obojętnie obok niej i nawet na nią się nie popatrzysz. Szczególniej, że ja coś ciekawego powiedziałbym kotusik, tobie.
— Cóż takiego?
— No, to nie odwracaj się ode mnie i nie udawaj głupiego! Sam może już spostrzegłeś? Jest jedna osoba, która bardzo interesuje się tobą!
— Nie wiem! — udał, że się nie domyśla.
— Ha... ha... — zaśmiał się rubasznie kresowiec. — Takiś naiwny? Bardzo ładna i dobra osóbka, kotusik. Niesie życie, nie śmierć... Sam nie rozumiem, dlaczego tak się tobą zainteresowała? Ale zagranicą wciąż dopytywała się co słychać z Marliczem. Poprostu nudziła, aż czasem byłem zły.... A teraz po powrocie słyszałem, prosiła ojca, żeby ją posadził w tym samym pokoju, w którym i ty pracujesz.
— Och! — machnął ręką. — Coś zdaje się panu!
— Kotusik! — ciepło przemówił Mongajłło. — Idź tylko tą drogą jaką idziesz, a naprawdę pięknie możesz ułożyć sobie życie... I jeszcze nazwę cię krewniakiem...
Kiedy kresowiec opuścił Marlicza, ten długo siedział w zadumie.
Rację miał stary. Istotnie pięknie jeszcze mogło ułożyć się przed nim życie, tylko...
Wypadki następnych dni potwierdziły słowa Mongajłły. Panna Stella wyraźnie pragnęła zbliżyć się do Jerzego i wyraźnie była nim zainteresowana. Nietylko pierwsza zaczynała dłuższe pogawędki w biurze, ale nawet zaprosiła go do nich do domu.
W ten sposób Marlicz znalazł się i na obiedzie u Jedlickich i na kolacji.
Rodzice przyjmowali go niezwykle uprzejmie, a Mongajłło, obecny podczas tych wizyt, uśmiechał się z zadowoleniem.
I prawdę powiedzieć, Jerzy odżył w tej atmosferze domowego ciepła. O, jakżeż inna była ta atmosfera cicha i spokojna, całkowicie odmienna od tej, jaka go stale otaczała podczas znajomości z Tamarą. Jakżeż czuł się inaczej i chwilami chwytał się myśli, że warto żyć w ten sposób.
Warto, lecz...
Pozorna odmiana, jaka zaszła w Jerzym, ogarniający go czasami dobry humor zwiodły otoczenie, a przede wszystkim Stellę.
Wyciągała go teraz na przechadzki, a czasami do kawiarni, sądząc, że wszystko znajduje się na jaknajlepszej drodze. A uśmiech opromieniał jej twarzyczkę, gdy Jerzy zachowywał się beztrosko i żartował. Jedno dziwiło ją nieco. Mimo jej wyraźnej zachęty nie zdobywał się nigdy względem niej na poufalsze słówko, na cieplejsze spojrzenie, mogące służyć jako zadatek ich miłości. Tłómaczyła to tym jednak, że może go onieśmiela to właśnie, że wie wszystko o jego stosunku z Tamarą. Wogóle unikał na ten temat wszelkiej rozmowy, najlżejszego nawet wspomnienia.
Wreszcie któregoś dnia nie wytrzymała. Postanowiła uczynić próbę. Zresztą wiadomość posłyszana przed kilku godzinami od rodziców nie dawała jej spokoju.
Znajdowali się we dwójkę w biurze.
— Wie pan? — rzekła nagle — Kuzunow wraz z żoną powrócili do Warszawy.
— Co? — mało nie krzyknął, lecz pohamował się i możliwie obojętnym tonem zapytał:
— Kiedy?
— Wczoraj wieczorem. Mongajłło powiedział to ojcu, gdyż Kuzunow zawiadomił go o swoim powrocie. Zamieszkał wraz z panią Tamarą w swoim dawnym apartamencie przy Alei Róż.
W Jerzym drżało wszystko. Zdobywał najpotrzebniejsze informacje. W dalszym ciągu nic nie dał znać po sobie.
— Ach, tak! — mruknął.
— Cóż? — zapytała ucieszona jego pozorną obojętnością. — Nie sprawia to na panu wrażenia?
— Najmniejszego! — udawał, że przegląda z zajęciem buchalteryjną książkę.
— Brawo! — wykrzyknęła. — Więc jest pan wyleczony! A ja wahałam się, czy mam to powtórzyć panu.
— Niesłusznie! — wzruszył ramionami. — Cóż mnie obecnie może obchodzić pani Tamara i pan Kuzunow. Ci ludzie dla mnie umarli...
Radosny uśmiech opromienił twarzyczkę Stelli i przestała mówić o Tamarze.
Tylko później ździwiła się nieco. Mianowicie, gdy skończyły się biurowe zajęcia i już miał udać się do domu, zaproponowała mu zwykłą wieczorną przechadzkę. Na to otrzymała nieoczekiwaną odpowiedź:
— Musi pani mi wybaczyć! — rzekł — ale czuję się dziś fatalnie i nie pójdę na spacer.
— Co za nagła niedyspozycja? — niezadowolenie odbiło się w jej głosie.
— Mam migrenę...
— Tak raptem?
— Nie, dokucza mi od rana!
— Czyżby ją wywołała wiadomość o przyjeździe pani Tamary? — rzuciła złośliwie.
Odwrócił głowę, aby ukryć czerwień, zalewającą jego policzki.
— Och! — zdobył się na drwiący ton. — Jest pani niepoprawna! Wciąż powraca do tego samego tematu.
— Przepraszam! — wymówiła wesoło, wyciągając rączkę na pożegnanie. — Więcej dokuczać nie będę. Daję panu dziś urlop. Niechże pan idzie leczyć swoją migrenę.
Wymówiła to napozór spokojnie, kiedy jednak opuścił biuro i pozostała sama, troska narysowała się na jej czole.
— Czyżby tylko udawał? — szepnęła. — A ta przeklęta miłość trawi go jeszcze?
Marlicz, kiedy powrócił do domu, nie zjadł nawet obiadu, który mu gospodyni postawiła na stole i długo chodził niespokojnie po pokoju.
Wreszcie przystanął przed portretem Tamary i patrzył na niego uporczywie. Później otworzył szufladę biurka. Znajdował się tam browning, kupiony przed kilku tygodniami. Wtedy, gdy przeczytał pierwszą wzmiankę o powrocie Tamary.
— Dziś! — szepnął i dziko błysnęły mu oczy. — Po cóż dłużej zwlekać?
Wyszedł o północy z domu. Noc była ciemna i mżył drobny deszcz. Skierował się w stronę Alei Róż, ściskając browning w kieszeni.
Wiedział doskonale, gdzie znajduje się mieszkanie Kuzunowa i nie raz tam go odwiedzał. Mieściło się ono na parterze jednej z kamienic oddzielonej od ulicy ogródkiem i o ile przesadziło się niskie sztachety, okalające ten ogródek, łatwo można było dostać się do wewnątrz, lub zobaczyć przez okno, co działo się w środku mieszkania.
Wszystko sprzyjało zamiarom Marlicza. Kiedy znalazł się w Alei Róż, zdala spostrzegł że jedno z okien apartamentu Kuzunowa jest oświetlone.
Więc tam ich odnajdzie! Uważnie rozejrzał się dokoła. Nigdzie, nie widać przechodniów. Wydało mu się tylko, że w głębi uliczki miga jakiś niewyraźny cień. Lecz nie... Pomylił się...
Na palcach, niczym złoczyńca podkradł się do ogródka i przesadził sztachety. Trawa stłumiła odgłos kroków. Prześlizgnął się do oświetlonego okna i wspiął się na mur. Okno było lekko uchylone, a dzięki niedomkniętej sztorze mógł nietylko widzieć ale i słyszeć wszystko.
W luksusowo urządzonym salonie znajdowali się mężczyzna i kobieta. Ci, których spodziewał się ujrzeć. Tamara i Kuzunow. Widocznie zamierzali udać się na spoczynek, bo Tamara miała na sobie lekki szlafrok, a Kuzunow był ubrany w piżamę.
Z całej siły, do krwi zagryzł wargi, aby nie krzyknąć głośno.
Sam nie myślał, że takie wrażenie wywrze na nim widok Tamary.
Przez te kilka miesięcy nie zmieniła się prawie. Przeciwnie jeszcze wypiękniała. Wszak wolna była teraz od trosk i obaw o przyszłość, a na jej twarzy rysowało się zadowolenie. Również Kuzunow miał rozpromienioną minę, a całe jego zachowanie się świadczyło, iż mimo poważnego wieku, pragnął udawać przy swej żonie zakochanego młodzieńca.
Siedział obok niej na kanapie, objąwszy ją ramieniem i raz po raz jego usta zbliżały się do jej policzka:
— Najdroższa!.. — dobiegał Marlicza jego przyciszony namiętny szept.
Marlicz czuł że gotuje się w nim krew. Wyjął browning z kieszeni i odsunął bezpiecznik. Nie długo będzie pieścił ten wstrętny starzec tę, która tyle razy spoczywała w jego ramionach. Wystarczy trochę więcej uchylić okno, a następnie wycelować przez szparę w sztorze...
Lecz jeszcze nie podnosił broni. Słuchał.
— Najdroższa! — powtórzył bankier. — Naprawdę mnie kochasz?
— Możesz w to wątpić? — odparła z najczarowniejszym ze swoich uśmiechów.
— Podła! — mało nie ryknął Marlicz głośno.
Tymczasem Kuzunow przycisnął ją do siebie.
— Całkowicie zapomniałaś o nim? Bo z tamtymi łączyły cię interesy tylko. O nich nie jestem zazdrosny.
— O kim mówisz, — skrzywiła się wzgardliwie. — O Marliczu?
Skinął głową.
— O tym durniu! — syknęła ironicznie. — Też masz o kim wspominać!
— Przecież uciekłaś z nim zagranicę!
— Gdyż zerwałeś ze mną i nie miałam innego wyboru. Zresztą chciałam cię podrażnić. Ale masz najlepszy dowód, że porzuciłam go na pierwsze twoje skinienie...
— Maro złota...
— Proszę cię bardzo, żebyś nigdy nie wymieniał jego nazwiska. Działa mi to na nerwy. Marlicz, to głupi smarkacz, pajac bez charakteru, a nie mężczyzna. Po stokroć wolę ciebie. Wstydzę się wprost, iż choć przez krótki czas musiałam udawać żonę tego błazna.
Słowa te tak szczerze wyrwały się Tamarze i tyle w nich zadźwięczało pogardy do osoby niedawnego kochanka, że Kuzunow nie mógł wątpić.
— Skarbie mój! — zawołał radośnie. — Nigdy już nie będzie między nami wzmianki o Marliczu. Uspokoiłaś mnie całkowicie i nie mogłaś mi sprawić większej radości...
— Ach, tak! — leniwie przeciągnęła się Tamara. — Istotnie sprawiam ci tę radość tanim kosztem. Ale, dość o tym głupcu! Czy nie uważasz, że czas udać się na spoczynek...
Kuzunow porwał się z miejsca.
Od dłuższej chwili przed oczami Marlicza wirowały jakieś krwawe plamy. Wyśmiewała się z niego, gardziła nim i teraz była bezwzględnie szczera. Jeśli jeszcze łudził się, że jej poprzednim postępowaniem powodowały inne, ukryte względy i mimo wszystko żywiła dla niego odrobinę uczucia, teraz rozbite zostały ostatecznie te złudzenia.
— Pokaże ci ten pajac bez charakteru! — syknął. — Nikt cię nie będzie pieścił więcej i nie będziesz okłamywała nikogo więcej!
Nie wahał się dłużej. Bez szmeru uchylił okno i już miał wsunąć browning w ten otwór, gdy wtem ktoś pochwycił go za rękę.
— Nie popełni pan morderstwa! — posłyszał szept.
Drgnął, przestraszony. Początkowo sądził, że to spostrzegł go stróż nocny lub spóźniony przechodzień. Ale nie! Przed nim stała kobieta. Rozpoznał ją, wśród mroku.
Tą kobietą była Stella.
— Tak! — mówiła dalej cicho. — Przyznaję się, śledziłam pana bo już w biurze wydało mi się nienaturalne pańskie zachowanie. Na szczęście zdążyłam na czas, żeby przeszkodzić zbrodni.
— Proszę mnie pozostawić! — daremnie usiłował uwolnić rękę trzymającą browning.
— Nie!
— Wtrąca się pani do nieswoich rzeczy.
— Wiem, co robię.
Niewiadomo jak skończyłaby się ta cała scena, i czy Marlicz wyrwawszy swoją rękę nie spełniłby swoich poprzednich zamiarów gdyby wtem z wewnątrz pokoju nie rozległ się głos Kuzunowa.
— Cóż to za szepty pod oknem. Czyżby ktoś zakradał się do nas!
— Uciekajmy! — mocno szarpnęła Marlicza.
Pod wpływem jej energicznego ruchu, zeskoczył z muru i wślad za nią przesadził spowrotem sztachety. Dopiero gdy znaleźli się na ulicy, ukryci w mroku przed wzrokiem Kuzunowa, który w międzyczasie znalazł się przy oknie, zapytał z gniewem:
— Czemu mi pani przeszkodziła?
— Podziękuje mi pan, skoro ochłonie.
— Czyżby? — syknął z ironią, wciąż trzymając browning w ręku. — Więc powiem pani szczerze... Nie mam celu w życiu... Jeśli pani ją ocaliła, to ja skończę ze sobą...
Podniósł broń do czoła.
— Panie Jerzy! — wykrzyknęła prawie z płaczem. — Co pan robi? Jurku...
Uczepiła się jego ręki i poczęła się z nim szarpać, usiłując mu wyrwać broń z ręki.
— Bum! — wtem huknął wystrzał.
— Ach! — jęknęła cicho i usunęła się na chodnik.
To browning sam wypalił w czasie szarpaniny, trafiając nieszczęsną Stellę prosto w piersi.
Teraz dopiero oprzytomniał.
— Co uczyniłem?! — zawołał z rozpaczą, nachylając się nad leżącą, dokoła której poczęła się tworzyć kałuża krwi.
Tymczasem, dokoła rozległy się niespokojne głosy. Skądciś biegli przechodnie na miejsce wypadku, a w oknie obok Kuzunowa, ukazała się Tamara.
— Ktoś strzelał? Kogoś zabił? — wymówiła, nie mogąc dobrze rozróżnić sylwetki Marlicza w mroku.
— Przeklęta! — ryknął, patrząc z nienawiścią w jej kierunku i w tejże chwili poczuł, że raz na zawsze zagasło w nim wszystko. — To jeszcze jedna twoja ofiara! Czyż nie lepiej było, żebyś ty, zamiast niej poniosła śmierć?

Ale, Stella, na szczęście nie umarła i rana okazała się niezbyt głęboka. Sama historia nie nabrała rozgłosu, dzięki staraniom jej ojca, Jedlickiego — no i Kuzunowa. Oficjalne tłumaczenie brzmiało, że powracając z przechadzki Aleją Róż, poczęli oglądać browning i strzał nastąpił przypadkowo. Jakie znaczenie posiadał wykrzyknik Marlicza, tego nie zrozumiał żaden z podnieconych świadków tragicznego wypadku.
Tylko Tamara i Kuzunow domyślili się o co chodzi. Dlatego też, nazajutrz bankier błagał Mongajłłę, aby ten coś wymyślił, aby na przyszłość zabezpieczyć się od podobnych „nocnych wizyt“ Marlicza, gdyż o swych przypuszczeniach nie miał ochoty meldować policji w obawie skandalu.
— To będzie zbyteczne! — odparł na to krótko kresowiec.
— Jakto zbyteczne? — zdziwił się bankier.
— Marlicz napewno, nie napadnie na ciebie więcej, kotusik! Ani na panią Tamarę.. Możecie, nawet otrzeć się o niego na ulicy...
Kuzunow nic nie zrozumiał, ale Mongajłło wiedział, co mówił.
Krew Stelli wymazała całkowicie z serca Jerzego wspomnienie Tamary.
Stellę, która znajdowała się w lecznicy odwiedzał codziennie i przy jej łożu spędzał długie godziny. Sam sobie się dziwił, że mógł ją nawet porównywać z Tamarą. Czuł, że w jego duszy budzi się coś czystego, pięknego, wspaniałego i że odradza się całkowicie. Że ogarnia go potężnym płomieniem uczucie dla Stelli, oparte nie na zmysłach, a na tym co człowiek ma w sercu najszlachetniejszego.
A gdy wspominał, że cierpiała przez niego, palący wstyd, złączony z bólem aż ściskał go za gardło.
— Najdroższa! — szeptał, nachylając się nad łóżkiem. — Poświęciłaś się dla mnie i cierpisz przeze mnie!
Wtedy, na jej wargach pojawił się uśmiech, pełen szczęścia.
— Głupstwo! — szeptała. — Niezadługo powrócę do zdrowia! Ale, najważniejsze, żeś ty zupełnie wyleczony!

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.