Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX
POJEDYNEK

Nazajutrz cały dzień upłynął Marliczowi na przygotowaniach do pojedynku. Nawet, mocno denerwująca go sprawa naszyjnika ustąpiła na drugi plan. Podczas, gdy Tamara miała się zająć zakończeniem tranzakcji z Bemerem, on postanowił odszukać Mongajłłę.
Wiedział, że ten zamieszkuje w hotelu „Excelsior“. Udał się więc tam w rannych godzinach. Kresowiec zajmował ładny i drogi numer na drugim piętrze i znajdował się w domu.
Zdziwił się mocno, ujrzawszy tak wcześnie u siebie Jerzego. Wydawało się nawet, że był zdziwiony nieprzyjemnie i jakby z obawą popatrzył na drzwi, łączące jego numer z sąsiednim pokojem. Wnet jednak, opanował się, a na jego szerokiej twarzy wykwitł zwykły, dobroduszny uśmiech.
— Cóż z ciebie za ranny ptaszek, kotusik.
— Sprowadza mnie do pana niezwykle ważna sprawa! — począł Marlicz wyłuszczać powód swego przybycia i opowiedział o zajściu z Anglikiem. — Pojedynek jest nieunikniony, sądzę, że nie odmówi mi pan w tym wypadku.
Kresowiec uważnie wysłuchał opowieści, poczem ze współczuciem pokiwał głową.
— Aj — wyrwało mu się niespodziewanie. — Na co ci to wszystko? Nie dla ciebie było to hrabiostwo!
Jerzy drgnął. Domyślił się, że Mongajłło wspominał o jego małżeństwie (jeśli w nie wierzył), lub związku z Tamarą i uważał, że dzięki niej dostał się w tę całą historję. Nie miał zupełnie zamiaru wtajemniczać go w bliższe szczegóły.
— Nie rozumiem pańskiego odezwania się! — odrzekł, podrażniony. — Chodzi o to, że znalazłem się w przykrej sytuacji i ponieważ nie znam nikogo w Nizzy, zwracam się do pana jako rodaka. Zresztą, oświadczał mi się pan z przyjaźnią, jeśli zaś obecnie...
— Nie! — zamachał ręką kresowiec, jak ktoś, kto uważa, że zaślepionemu nie warto otwierać oczu. — Wcale nie to chciałem powiedzieć, kotusik. Wcale nie odmawiam. Sekundowania nie wolno nawet odmawiać, według honorowego kodeksu. Więc, Monsley czeka na twoich sekundantów? — dodał, jakby zdziwiony, że Anglik wogóle pragnie się strzelać z Marliczem.
— Przecież, słyszy pan! A pan go zna?
— Czemu nie mam go znać, kotusik! Nie pierwszy raz się jest zagranicą!
— A któż to taki? — usiłował zdobyć informacje o swoim przeciwniku, o którym naprawdę wiedział niewiele.
— Nie powiedziała ci pani Tamara? Hm... przyzwoity człowiek, lekko niebezpieczny. Były pułkownik armii angielskiej z czasów wielkiej wojny. Strzela asa w lot. W zeszłym roku, przy winie, tu w Nizzy dostał pierwszą nagrodę za strzelanie do gołębi. Ot, co, kotusik!
Marliczowi mrówki przebiegły wzdłuż pieców, nie dał jednak, nic poznać po sobie.
— A niech sobie strzela — wypalił z brawurą. — To mnie nie przestraszy!
— Takiś odważny? — kresowiec wydawał się mile zaskoczony oświadczeniem Marlicza. — No, no, kotusik i w tobie odzywa się dobra krew! Że strzela dobrze, to jeszcze nie powiedziane, żeby ciebie trafił. Więc, chcesz się pojedynkować? Jak pojedynek, to pojedynek, cofać się nie można, choć teraz wszyscy śmieją się z pojedynków. I o drugiego pewnie, sekundanta ci chodzi? Zaraz, wynajdziemy drugiego...
— O to właśnie chciałem pana prosić! — zawołał, ucieszony, że odpada ostatnia trudność. — Kogo pan tu zna takiego!
Mongajłło klasnął w dłonie.
— Ot, kotusik, nawet w tym hotelu mieszka jeden mój znajomy, Polak.. Major rezerwy i obywatel ziemski. Major kawalerii, Brucz się nazywa, kotusik! On lubi takie rzeczy i napewno się zgodzi. Zaraz zatelefonujemy do niego!
Podszedł do aparatu, służącego do wewnętrznych połączeń i nakręcił numer. Wnet odezwał się głos majora Brucza, który na szczęście nie udał się jeszcze na ranną przechadzkę i znajdował się w domu. Kiedy posłyszał, o co chodzi, zainteresował się bardzo całą sprawą i oświadczył, że wnet przybędzie do pokoju Mongajłły. Potrwa to krótko, gdyż zejdzie tylko z czwartego piętra na drugie.
Jerzy postanowił wykorzystać tę chwilę, gdy jeszcze znajdował się sam na sam z kresowcem i zadał mu inne pytanie, nie tyczące się pojedynku. Mianowicie, przypomniało mu się wczorajsze spotkanie i podsłuchana rozmowa Mongajłły z Kuzunowem.
— O kim to tak rozmawialiście panowie? — Stałem w pobliżu kasyna — skłamał — i widziałem, jak pan wychodził z moim byłym dyrektorem. Dobiegły mnie nawet niektóre wasze słowa, ale tak byliście zajęci sobą, że nie spostrzegliście mnie. O jakiej to damie pan wspominał, nadmieniając, że lekceważy swego adoratora?
Kresowiec szybko odwrócił głowę.
— Nie ładnie podsłuchiwać, kotusik! — burknął. — Co cię obchodzą cudze tajemnice? Nie o tobie w każdym razie, bo przecież jesteś bardzo szczęśliwy z panią Tamarą. Ot, jedna moja znajoma dama robi ze swego męża durnia! Może go nawet umyślnie pcha w niebezpieczeństwa — tu Mongajłło podniósł oczy i dziwnie popatrzył na Jerzego. — Lecz, co tobie do tego, kotusik?
— Istotnie, nic! — odparł, całkowicie uspokojony uwagą Mongajłły, że jest całkowicie szczęśliwy ze swoją rzekomą żoną.
Dalsze zapytania przerwało ukazanie się w pokoju majora Brucza. Był to wysoki mężczyzna, w sile wieku, o ogorzałej twarzy, po którym poznać było można, że całe swe życie przepędził w polu i na koniu.
Uścisnął serdecznie dłoń Marlicza, widocznie zachęcony rekomendacją Mongajłły.
— Więc to pan ma pojedynek? — zapytał.
— Trzeba mu pomóc, kotusik! — wyjaśnił kresowiec. — Nie zna tu nikogo, miał awanturkę z Monsley‘em. Znasz, majorze tego angielskiego pułkownika?
— Znam! Niebezpieczna sztuka.
— Co tam zaraz, niebezpieczny, kotusik! Zobaczymy! Może Anglik udobruchał się od wczoraj i wszystko da się ułożyć polubownie.
Po chwili krótkiej rozmowy, w czasie której Marlicz starał się zachowywać z jaknajwiększą godnością, uradzono, że Mongajłło wraz z Bruczem, przebrawszy się w czarne garnitury, udadzą się natychmiast do Monsley‘a, a Jerzy zaczeka na wiadomość od nich w domu.
Marlicz raz jeszcze serdecznie podziękowawszy swoim sekundantom, opuścił numer kresowca i powrócił do swego mieszkania. Nie zastał tam Tamary. Na stole leżała tylko kartka napisana, oczywiście, po polsku, w której zawiadamiała go, że udaje się załatwić wiadomą sprawę.
— Kradzież naszyjnika i sprawa honorowa! — pomyślał z ironią. — Zaiste, niezwykłe zestawienie!
Historia z naszyjnikiem niepokoiła go coraz mniej. Poczynał nabierać przekonania, że Tamara w rzeczy samej tak zabezpieczyła się przed Panopulosem, że ten w obawie skandalu, w żadnym wypadku nie złoży skargi, najwyżej uważać ich będzie za parę wyrafinowanych łobuzów. Natomiast, dręczyło go co innego. Czyżby Monsley, naprawdę, strzelał tak dobrze? Hm, narażać się na podobne niebezpieczeństwo, gdy przed Tamarą i przed nim otwiera się nowe życie?
— Brr... — wzdrygał się mimowoli, lecz wnet postarał się pocieszyć myślą, że może Mongajłło z Bruczem wszystko ułożą polubownie.
W jakiś czas później odezwał się telefon.
Telefonował Mongajłło, zawiadamiając, że Monsley już wyznaczył swoich sekundantów i że niedługo mają się z nimi spotkać w jednym z hotelów. Prosił, aby Marlicz mniej więcej za dwie godziny znalazł się w sąsiedniej cukierni, to przybędą tam i zakomunikują mu o wyniku tego posiedzenia.
Podziękował i położył telefoniczną słuchawkę. Hm, może wszystko jakoś się ułoży. Zdenerwowany, chodził po mieszkaniu, paląc papierosa za papierosem. Mimo jednak, że czas biegł i w ten sposób upłynęły dwie godziny, Tamara nie powróciła do domu.
Cóż to znaczyło? Dlaczegoż tak przeciągnęła się konferencja z jubilerem Bemerem?
Niepokój ścisnął sercem Jerzego, nie miał wszakże czasu udać się na poszukiwanie kochanki. Zbliżyła się pora, o której miał stawić się w cukierni, to też opuściwszy mieszkanie, pośpiesznie skierował się w tę stronę.
Kiedy ten wszedł, Mongajłło z Bruczem już siedzieli przy stoliku. W kawiarni mało było osób i odrazu ich spostrzegł. Wnet poznał po ich minach, że sprawa przedstawia się poważnie. Szeptali coś pomiędzy sobą, wydawało się z niepokojem i drgnęli na jego widok.
— Siadaj! — powiedział kresowiec, gdy uściskał ich ręce. — Cóż, robiliśmy wszystko, aby sprawę załatwić polubownie! Ale, Anglik nie zgadza się na nic. Pojedynek, nieunikniony, kotusik!
Znów zimny dreszcz przebiegł wzdłuż pleców Marlicza, gdyż pamiętał o mistrzowskim strzelaniu Monsley‘a. W dalszym ciągu nadrabiał miną.
— Byłem na to przygotowany — oświadczył — i wcale nie miałem zamiaru przeprosić Anglika. Zresztą, pierwszy zaczął i każdy na moim miejscu straciłby cierpliwość. To mnie nie przeraża.
— Spodziewałem się tej odpowiedzi po panu! — major z uznaniem skinął głową. — Jakiś głębszy podkład leży we wczorajszym zajściu i nie nasza rzecz w to się wdawać. Monsley nie chce słyszeć o niczem. Tylko...
— Tylko? — powtórzył Jerzy.
— Postawił niezwykle ostre warunki spotkania. Piętnaście kroków, dwukrotna wymiana kul, pistolety gwintowane...
Marliczowi na chwilę zaparło dech w piersiach.
— Hm... — wyrzucił wreszcie z siebie — dybie na moją skórę. Zobaczymy.
— Uważam to za szaleństwo, kotusik! — wyrwało się szczerze Mongajle. — Toż to takie warunki, jak przy najcięższej obrazie i... — nie dodawał, że podobne spotkanie musi się skończyć krwawym wynikiem. — Protestowałem, jak mogłem. Kiedy te hycle, kotusik, jego sekundanty, Angliki, zaczęli się uśmiechać i oświadczyli że uznają tylko prawdziwy pojedynek a nie zabawkę. Monsley musiał im dać taką instrukcję.
— Oczywiście! — bąknął z bladym uśmiechem.
— Musieliśmy ustąpić — dodał Brucz, — nie chcąc być posądzeni o tchórzostwo. Ale — zapytał nagle, jakby z zażenowaniem. — Przepraszam, że mówię otwarcie.... Czy — czy pan umie strzelać?
— No... tak! — odparł niepewnie, gdyż w strzelaniu nie miał wyprawy.
— Z pistoletów pojedyńczych?
— Kiedyś próbowałem... Przyznaję się, pierwszy to pojedynek w moim życiu...
— Zaraz ci mówiłem! — wykrzyknął Mongajłło. — On, o strzelaniu z pistoletów, pewnie, kotusik, nie ma pojęcia!
— Tak źle nie jest! — Jerzy starał się go pocieszyć.
Brucz siedział zasępiony.
— Wiecie? — mruknął. — Najlepiej będzie o ile zaraz pojedziemy do strzelnicy.
Opuściwszy kawiarnię, udali się taksówką, natychmiast do strzelnicy, a tam twarze sekundantów Marlicza, stały się jeszcze bardziej ponure.
Co prawda, Jerzy wiedział, jak obchodzić się z bronią pojedynkową, ale strzelał tak słabo i tak chybiał celu, iż wnet stało się jasne, że nie będzie dla Anglika poważnym przeciwnikiem. Mongajłło z Bruczem tylko kręcili głowami za każdym pudłem, aż wreszcie kresowiec nie wytrzymał.
— Daj no mnie, pistolet! — zawołał, odbierając Marliczowi broń z ręki. — Patrz, tak się strzela!
Prawie nie mierząc, trzykrotnie trafił w sam środek tarczy, ustawionej w strzelnicy, poczem dodał:
— Nauczyłbym ja tego Monsley‘a, choć on podobno taki mistrz. Szkoda kotusik!
Wnet jednak się zreflektował, że nie można osłabiać na duchu swego klienta. Począł więc opowiadać, że pojedynek przeważnie polega na ślepym trafie i że najlepsi strzelcy wychodzili zeń poranieni przez niewprawnych nowicjuszy. Tak zdarza się nawet w większości wypadków. Niechże więc Marlicz nie traci otuchy i nie przejmuje się zbytnio „mistrzostwem“ Monsley‘a, gdyż wszystko może zakończyć się znakomicie.
Major Brucz dodał ze swej strony kilka pożytecznych wskazówek. Pokazał Marliczowi jak należy mierzyć z pistoletu, jak ustawiać się bokiem na placu, aby służyć za najtrudniejszy cel dla przeciwnika, wreszcie, jak po strzale zasłaniać się bronią, by kula trafiła ewentualnie w pistolet, a nie w ciało.
Mimo jednak tych opowiadań i pouczeń, obaj mieli zafrasowane miny, i widać było, że nie daliby dwóch groszy za skórę swego klienta.
— I po co ci to było, kotusik? — o mało znów nie wyrwało się Mongajlle, wnet się jednak pohamował i głośno rzucił:
— Uszy do góry, kotusik! Wszystko dobrze będzie! A teraz idź do domu, wypocznij! Połóż się wcześnie spać, my po ciebie przyjedziemy rano. Pojedynek wyznaczony na siódmą na bo[1] pod Nizzą.
Marlicz nadal nadrabiał miną i nawet z uśmiechem — nie przyszedł mu łatwo ten uśmiech — pożegnał swoich sekundantów.
Dopiero, kiedy znikli i sam począł się kierować na piechotę w stronę domu z rozdrażnieniem mruknął:
— Doktora! Kto wie, czy w podobnych rzeźnickich warunkach wogóle potrzebny będzie lekarz! Prędzej właściciel zakładu pogrzebowego!
Teraz dopiero, gdy nikt go nie obserwował i nie musiał kryć się ze swym lękiem, ogarnęło go przygnębienie. W wyobraźni już zobaczył siebie na marach. Monsley strzela konkursowo, napewno nie będzie go oszczędzał. Wydało mu się, że widzi arogancję i zawziętą twarz Anglika i omało wślad za Mongajłłą nie wykrzyknął głośno:
— Po co to mi było.
Ogarnęła go złość na Tamarę. Monsley musiał mieć na nią inne zamiary i w ten sposób chciał usunąć go ze swej drogi, sądząc, że jest jej mężem. Pocóż Tamara wdawała się z nim w konszachty, wiedząc, że narazi na niebezpieczeństwo Jerzego?
Tak rozmyślając, szedł Jerzy do domu dość pustą i cichą o tej porze uliczką — była już blisko ósma wieczorem, gdyż sporo czasu upłynęło na rozmowie z sekundantami i pobyciem w strzelnicy — gdy wtem te niewesołe rozmyślania przerwał warkot przejeżdżającego samochodu.
Obejrzał się mimowoli i drgnął.
— Niemożliwe!
W żaden sposób nie mógł się pomylić. Wewnątrz auta siedziała Tamara. Doskonale poznawał jej roześmianą obecnie twarz, czerwoną, letnią sukienkę i duży, czarny kapelusz.
Tak, Tamara. Nie było w tym nic tak dalece dziwnego i mógł być przygotowany, że napotka ją powracającą do domu. Wszak niepokoił się nawet nieco o wynik jej konferencji z Bemerem. Ale obok Tamary w samochodzie zajmował miejsce mężczyzna. A mężczyzną tym nie był jubiler, jakby można było się tego spodziewać, a zupełnie ktoś inny. Mężczyznę tego doskonale znał Jerzy i dlatego w pierwszej chwili skamieniał ze ździwienia i aż przetarł oczy.
Niestety, nie uległ halucynacji.
Obok Tamary siedział Kuzunow.
Kuzunow! Choć trwało to tylko sekundę rozróżnił dobrze jego rysy i wydało mu się nawet, że od wczorajszego spotkania w kasynie, dawny zwierzchnik wyprostował się, odmłodniał, wyzbył się przygnębienia i z ożywieniem rozmawiał ze swoją towarzyszką.
Tamara i Kuzunow! Gdzie się spotkali? W jaki sposób pogodzili się? Nie do wiary! Cóż to wszystko znaczyło? W jakiej roli on się znalazł obecnie.
Zapomniawszy nawet o pojedynku i o grożącym mu niebezpieczeństwie, pędem pobiegł do domu. Kiedy tam dotarł, zauważył, że samochód oddalił się wraz z siedzącym w nim mężczyzną w przeciwną stronę. Widocznie Kuzunow odjeżdżał, odwiózłszy Tamarę do domu i musiała znajdować się w domu.
Nie zawiodły go przewidywania, gdyż kiedy tam wpadł, znajdowała się w sypialni.
Cofnęła się nieco widząc jego twarz, zmienioną z podniecenia.
— Widziałem cię z Kuzunowem w samochodzie — zawołał.
Już zdążyła się opanować, a na jej twarzy ukazał się nawet uśmiech.
— Cóż z tego? — odparła jakby miała z góry przygotowaną odpowiedź. — Spotkaliśmy się przypadkowo i zaproponował, że odwiezie mnie do domu. Czemuż miałam się nie zgodzić?
— Spotkaliście się przypadkowo — nerwowo zapytywał. — Rozmawiał z tobą, po tym co zaszło?
— Powtarzam, natknęłam się na niego niespodziewanie na ulicy w pobliżu sklepu Bemera. W pierwszej chwili byłam nawet nieco speszona i chciałam przejść udając, że go nie widzę. Ale Kuzunow pierwszy zbliżył się do mnie i oświadczył, że skoro zakochałam się w tobie i wzięliśmy ślub, nie ma powodu abyśmy nadal byli we wrogich stosunkach. Szczególniej, że nie chce wspominać przeszłości.
— Tak powiedział? — Nie wiedział sam czy się cieszyć, czy martwić z podobnego obrotu sprawy, gdyż był zazdrosny o Tamarę i obawiał się zbliżenia jej do bankiera. — Wierzy, że jesteśmy małżeństwem, nie zapytywał z czego żyjemy?
— Owszem, powiedziałam mu, że łączy nas cywilny ślub, który zawarliśmy w Paryżu. A chwilowo żyjemy z pieniędzy, nadesłanych ci przez rodzinę.
— A on? — drgnął, gdyż Kuzunow posiadał w banku jego akta personalne, doskonale był poinformowany o jego stosunkach rodzinnych i materialnych.
— Uwierzył, albo udawał, że wierzy. W każdym razie zachowywał się niezwykle serdecznie. Prosił, żeby ci powtórzyć, iż obecnie zastanowił się i nie czuje do ciebie żalu.
— Nie czuje żalu? — coraz większe zdziwienie ogarniało Marlicza. — Zapomniał o wileńskiej historii?
— Nie wspominał ani słówkiem! Przeciwnie, podkreślał, że pragnie pozostać naszym przyjacielem — na te wyrazy położyła nacisk — i że możemy liczyć na niego w razie potrzeby. Cóż, — dodała z uśmiechem — może pragniesz powrócić na urzędniczka do banku?
— No.. no...
— Więc nie chcesz powrócić na gryzipiórka? — żartowała z dziwnym błyskiem w oczach świadczącym, iż w gruncie znajduje, iż tam jest najwłaściwsze miejsce dla Marlicza, miast po świecie udawać wielkiego pana. — Ja nie mam ochoty być żoną urzędniczyny. Ale nie dziwisz się teraz, że byłam uprzejma dla Kuzunowa i pozwoliłam się odwieźć do domu. W gruncie rzeczy, jestem zadowolona, że ubył nam wróg, a na jego miejsce mamy przyjaciela.
Jerzy był tego samego zdania.
— Zresztą — mówiła dalej — nie długo się nami nacieszy. Wszak opuszczamy Nizzę. Chociaż...
— Jakżesz ci poszła sprawa z Bemerem? — raptem przypomniał sobie o naszyjniku. — Czy zaszły jakie komplikacje, cały dzień nie było cię w domu.
— Jutro w południe otrzymam pieniądze! — odrzekła, pomijając milczeniem długą nieobecność. — Dlatego właśnie zastanawiam się, czy warto wyjeżdżać. Zaręczam ci, że ze strony Panopulosa nie grozi nam najmniejsza przykrość. Bardzo być może, że już poznał się na zamianie naszyjnika. Ale będzie milczał. Toć może w sposób niezbyt piękny, ale odebrałam tylko swoją własność.
— Więc nie chcesz wyjechać?
— Nic jeszcze nie wiem. Zadecyduję dopiero po otrzymaniu pieniędzy. Ale — uderzyła się raptem rączką w czoło, a na jej twarzy odbił się niepokój — jak przedstawia się sprawa twego pojedynku.
— Odbędzie się! — odrzekł krótko!
— Jakie warunki?
Właściwie, w myśl zasad kodeksu honorowego, Jerzy nie miał prawa nikomu, nawet Tamarze opowiadać, ani o czasie ani o warunkach spotkania. W danej chwili nie myślał jednak o tym.
— Piętnaście kroków — rzekł — dwukrotna wymiana strzałów. Nastąpi ta zabawa jutro o siódmej rano.
— Ależ to szaleństwo! — wykrzyknęła. — Jak mógł Mongajłło dopuścić do czegoś podobnego?
— Cóż miał robić? Anglik jest wyjątkowo zawzięty. Nie mógł prosić o łagodniejsze warunki bez posądzenia, że tchórzę.
— No tak! — wybąkała! — Rozumiem! Pojedynek musi się odbyć! Nie możesz ustąpić bez skandalu...
Przeszła się kilkakrotnie po pokoju i widać było, że jest naprawdę poruszona. Tak samo, jak wczoraj, gdy wspomniała o grożącym mu niebezpieczeństwie. W jej oczach pokazały się łzy.
— Przecież to byłoby straszne! — wyszeptała.
— Co ma być takie straszne? — udawał, że nie rozumie.
Raptem przypadła do niego i objęła go mocno swymi ramionami.
— Słuchaj! — poczęła wyrzucać z siebie przez łzy, tuląc się do niego — Teraz, kiedy dopływaliśmy do portu, kiedy zdobyłam pieniądze, w jaki sposób mniejsza o to, miałabym cię utracić? Miałbyś zginąć z ręki tego łajdaka! Och, czuję, że chce cię zabić...
— Maro! —
— Naprawdę! — rozpaczała dalej nie zwracając uwagi na jego wykrzyknik. — Jestem fatalną istotą. Już wczoraj wspominałam ci o tym, choć nie dokończyłam zdania. Nie darmo przezywają mnie kobietą, która niesie śmierć. Do kogo się zbliżę, ginie...
— Uspokój się! Przywidzenie..
— Przywidzenie? Po raz pierwszy przed wielu laty miałam narzeczonego, przyznaję się, byłam bardzo przywiązana do niego i zakończył życie w bardzo tragicznych okolicznościach. Później ów proces wileński o którym pewnie słyszałeś, a gdzie pewien zakochany we mnie szaleniec, chciał przezemnie zabić ojca i matkę, którzy się nie zgadzali na nasz ślub. Następnie historia z moim mężem i jego samobójstwo. Znasz, szczegóły. Przypuszczałeś nawet, że pomagałam w tym...
— Ależ... —
— Nie przerywaj! To trzy wypadki! Był jeszcze czwarty, o którym nie chcę teraz wspominać. Chyba wystarczy? Ty miałbyś być piątym? Miałbyś przezemnie zginąć? Moja, moja wina.
— Jakto twoja?
— Pocóż posłałam cię wówczas do kasyna? Zgóry powinnam była domyślić się, co nastąpi. Wiedziałam, że Monsley jest nieobliczalny, wiedziałam, że cię nienawidzi, ale nie sądziłam nigdy że skorzysta i z podobnej okazji. Och jakaż ja jestem nieszczęśliwa!
Zalała się łzami. Jej głowa opadła na pierś Jerzego, a ciałem wstrząsały konwulsyjne dreszcze.
Poczuł się naprawdę wzruszony. Jeśli przed tym czasem przypuszczał, że Tamara tylko udaje miłość do niego, że jest jej potrzebny, jako parawan dla przeróżnych kombinacyj, wątpił w jej uczucie i nie rozumiał chwilami jej postępowania — teraz, pod wpływem tego szczerego wybuchu, posądzenia te odpadały.
Musiała naprawdę go kochać. Toć nigdy jeszcze nie widział, ani wystraszonej, ani płaczącej Tamary.
— Maro! — zawołał, osypując jej główkę pocałunkami. — Teraz, kiedy nie wątpię, że ci zależy na mnie, muszę wyjść cało z tej przygody. Pocóż zaraz najstraszliwsze przypuszczenia? Z najcięższych pojedynków ludzie wychodzą bez szwanku i nie jest koniecznie powiedziane, żeby Monsley miał mnie zabić. Odsuń od siebie wszelkie złe przeczucia, przestań wmawiać w siebie, że jesteś kobietą fatalną, która niesie śmierć. To dziecinne przesądy! Musi wszystko zakończyć się dobrze. Kochasz mnie i pragnę żyć z tobą szczęśliwy...
— Oby tak się stało — wyszeptała wśród łkań.
— Napewno tak się stanie! — wykrzyknął, choć sam czuł przed pojedynkiem mimowolną obawę. — Nie rób sobie wyrzutów, że przez ciebie naraziłem się na niebezpieczeństwo z Monsley‘em. Temu bydlakowi prędzej, czy później należała się nauka...
Raptem podniosła twarzyczkę, mokrą od łez.
— Musisz żyć! — wyrzuciła z siebie z dziką energią. — Żyć dla mnie. A gdyby ten przeklęty Anglik, nie daj Boże, uczynił ci coś złego, przysięgam, zastrzelę go bez wahania! Przys...
Reszta słów utonęła w pocałunku, którym Jerzy wpił się w jej usta.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Tekst druku nieczytelny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.