Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział VII.2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.[1]

Następnie, wszystko odbyło się według programu, z góry ułożonego przez Tamarę.
Za pieniądze, wygrane od Mongajłły, wykupiła nazajutrz samego rana imitację kolii, sfabrykowaną przez Garnier‘a po czym zatelefonowała do Panopulosa.
Grek ucieszył się szczerze i odrazu wyznaczono spotkanie na ten sam wieczór. Niezwykle uprzejmie zaprosił ją wraz z mężem na godzinę ósmą, do swej willi na kolację a przy tej okazji miał pokazać naszyjnik oraz ustalić dzień sprzedaży.
Tamara zacierała ręce z radości. Wszystko znajdowało się na najlepszej drodze i nie mógł jej spotkać żaden zawód. Wydawało się jej, że naszyjnik już ma w swojej kieszeni.
To też wieczorem, niezwykle elegancko ubrana, w towarzystwie Marlicza w smokingu, stawiła się punktualnie w willi Panopulosa. Może pewną dysharmonię z jej wykwintnym wieczorowym strojem stanowiła tylko nieco za duża torebka. Ale trudno. W tym wypadku wolała być mniej elegancka, gdyż w tym woreczku znajdowała się właśnie imitacja kolii.
Panopulos, również w smokingu, przyjął ich, dosłownie z otwartymi rękami.
Salony willi były rzęsiście oświetlone, kręcił się po nich rój wygalonowanej służby, prócz oczywiście detektywa Drenka, ukrytego gdzieś.. — Tamarę podejmowano niczem udzielną królową.
Chwilę Grek tylko patrzył badawczo na Marlicza, jakby z odcieniem zazdrości, ale wnet się opanował.
— Zachwycony jestem z poznania pana hrabiego! — wyrzekł uprzejmie. — Z żoną pańską łączy mnie długoletnia przyjaźń, sądzę, że i my pozostaniemy w przyjaźni!
Marlicz odpowiedział ukłonem. Kiedy szedł na tę wizytę, długo przedtem musztrowała go Tamara. Każde jego słowo, każdy ruch był obliczony. Mimo wszystko drżał z wewnętrznego niepokoju i, obawiał się wciąż, że zdradzi się czymś niepotrzebnym i wybuchnie skandal.
— Stanowczo nie jestem stworzony na hochsztaplera! — myślał, choć wykonywał wszystko, co rozkazała kochanka.
Serdeczne przyjęcie Panopulosa uspokoiło go nieco. Dziwił się nawet, że Tamara tak wymyślała na bankiera, nazywając go najchytrzejszym z Greków, podczas, gdy był wcale sympatyczny. A słowa kochanki wlały mu ostatecznie otuchę do serca.
— Widzisz jak nas wita! — szepnęła po polsku, gdy wślad za gospodarzem kierowali się do wielkiego salonu. — Mówiłam ci, że nie masz się czego obawiać. Tylko, nie trać tupetu i zachowuj się, jak prawdziwy hrabia!
Krótko trwała pogawędka w salonie. Wnet, ukazał się kamerdyner, oznajmiając, że podano do stołu i przeszli do jadalni, połyskującej od srebra, bronzów i porcelany. Marlicz w życiu nie widział podobnego przepychu, a gdy zbytnio na te wszystkie wspaniałości wytrzeszczał oczy, poczuł uszczypnięcie Tamary pod stołem.
— Nie gap się — znów szepnęła — jak nędzarz, który po raz pierwszy znalazł się w pałacu!
Przybrał obojętną minę lorda i w dalszym ciągu siedział już, jak ktoś, któremu nic zaimponować nie może.
Kolację spożywali tylko we trójkę i rychło dzięki znakomitym potrawom i trunkom, zapanował przy stole nastrój niewymuszony i miły tak, że zapomniał nawet na chwilę, w jakim celu tu się znalazł.
— Hm... — pomyślał. — Dobrze jest być bogatym! Nie dziwię się, że Tamara tęskni do podobnego luksusu.
Dopiero, gdy wstali od stołu i gospodarz powiódł ich do mniejszego saloniku, gdzie już znajdowała się przyszykowana czarna kawa i likiery, przypomniał sobie o naszyjniku.
— A jednak — przemknęło w duchu — niezbyt przyjemne jest oszukiwać człowieka, który nas podejmuje tak gościnnie i serdecznie.
Ale, cofać się było zapóźno. Szczególniej, że sam Panopulos rozpoczął rozmowę na wiadomy temat.
Gdy znikł lokaj, napełniwszy powtórnie filiżanki kawą i gdy wychylono parę kieliszków znakomitego likieru, zwrócił się do Marlicza.
— Panie hrabio! — rzekł. — Wiem, że prócz chęci spędzenia paru godzin w moim towarzystwie, sprowadza pana do mnie i interes. Wspominała mi o nim małżonka.
— Och, tak! — wymówił niedbale, choć wewnątrz zadrżało w nim wszystko. — Naszyjnik...
— Pani Tamarze zależy bardzo na tym, żebym go odstąpił. A ponieważ życzenie pięknej kobiety jest dla mnie rozkazem...
Ognisty wzrok Panopulosa, który teraz nie opuszczał powiek, pobiegł w kierunku Tamary, siedzącej obok niego w głębokim, klubowym fotelu. Wydawał się być zachwycony. Nic dziwnego. Przez cały czas kolacji nóżka Tamary spoczywała na jego nodze i jej kolano przyciskało go czule.
— Co prawda — dodał — lubię tę kolię i stanowi ona ozdobę mego zbioru, skoro jednak obiecałem...
— Wdzięczny jestem panu prezesowi — odparł Marlicz i sam się zdziwił, że udawanie idzie mu łatwo. — Cena została zdaje się, umówiona z żoną?
— Tak! Pięćset pięćdziesiąt tysięcy!
— Całkowicie ją akceptuję! — powtarzał wyuczoną lekcję. — Tylko będzie pan musiał zaczekać kilka dni. Właśnie dziś otrzymałem wiadomość — sięgnął ręką do kieszeni, jakby zamierzał pokazać jakiś list — że sprzedano jeden z moich majątków i przekazano mi pieniądze do Nizzy. Nadejdą zapewne w końcu tygodnia i wtedy ureguluję należność. Pragnę tylko upewnić się, że pan prezes nie cofnie się do tego czasu.
— Och, nie cofnę się bezwzględnie!
— Nigdybym panu tego nie darowała! — zawołała Tamara, przybierając minę rozkapryszonego dziecka. — Muszę mieć ten naszyjnik! Tylko pod tym warunkiem wyszłam zamąż za Jerzego...
Mężczyźni roześmieli się.
— Ale, — mówiła dalej, udając rozkapryszoną. — Prezes Panopulos nie odmówi mi jeszcze jednej małej przyjemności! Naszyjnik ma do mnie należeć dopiero za kilka dni. Tak długo muszę czekać! Jako odszkodowanie musi mi pan dziś jeszcze dać go przymierzyć! Wszak nie odmówi mi pan tego, panie Konstantynie? — zwróciła się poufale do Greka.
Ten zerwał się z miejsca.
— Taka, bagatelka! I mnie będzie bardzo miło zobaczyć go przez chwilę na pani szyi. Sam pójdę przynieść kolię, gdyż jest zamknięta w kasie, znajdującej się w moim gabinecie.
Znikł.
Triumf zarysował się na twarzy Tamary, kiedy pozostali we dwójkę z Marliczem w salonie.
— Wszystko idzie znakomicie — szepnęła — spisałeś się lepiej, niż myślałam! Nie rób teraz takiej przerażonej miny! Zaraz zamienię naszyjnik! — sięgnęła do torebki i, wyjąwszy stamtąd imitację, wsunęła ją za gors sukni.
— A jeśli zauważy coś podejrzanego? — znowu ogarnął go lęk.
— Nic nie zauważy! Bądź spokojny.
— A później, jak się połapie? Toć uderzy go chyba nasz niespodziewany wyjazd z Nizzy i zrezygnowanie z tej tranzakcji?
— Powiedziałam ci już, że nawet jeśli ździwi go nasz niespodziewany wyjazd i stwierdzi zamianę naszyjnika, będzie siedział cicho z pewnych względów.
— Jakich?
— Nie nudź! Nie pora o tym rozmawiać — nieco nerwowo poprawiła imitację kolii, ukrytej za gorsem.
— Naprawdę... — wybełkotał.
— O co ci chodzi jeszcze?
— Naprawdę, przykro takiego człowieka.. Toć ten Panopulos odnosi się do nas z całkowitym zaufaniem.
Oczy Tamary rozszerzyły się i popatrzyła na kochanka tak, jak się patrzy na skończonego głupca, który nigdy nie nabierze rozumu i z którego żadnego nie będzie pożytku.
— Ach, żałujesz Panopulosa! Bardzo pięknie! Złóż mu za kilka dni kondolencje.
— Maro!
Wzruszyła ramionami.
— Bądź cicho! Wraca.
Istotnie w sąsiednim pokoju rozległy się kroki i w saloniku ukazał się z powrotem Panopulos, uśmiechnięty, niosąc w ręku dość duże safianowe pudełko.
— Oto, upragniona zabawka! — podał pudełko Tamarze.
Ledwie mogła powstrzymać drżenie rąk, wyciągając je po tę upragnioną zdobycz. Na pozór jednak spokojnie wzięła pudełko i niby obojętnym ruchem otworzyła. Dopiero, gdy wspaniałe kamienie zagrały tysiącem świateł w blasku elektryczności, wydała radosny okrzyk:
— Jaki, wspaniały!
Marlicz powstał z miejsca i zbliżył się do niej.
— Istotnie! — potwierdził.
— Zaraz przymierzę, — wymówiła ze śmiechem który brzmiał zupełnie naturalnie. — A ty porozum się ostatecznie z prezesem...
Wchodziło to w skład zgóry ułożonego planu. Podczas, gdy Marlicz zasłoniwszy ją plecami, miał zagadać czymś Greka, zamieniała prawdziwy naszyjnik na fałszywy.
— Panie prezesie — przemówił do niego ujmując go pod rękę i odciągając nieco w głąb pokoju, ale nie mogąc wymóc na sobie, aby mu spojrzeć prosto w oczy — nie gniewa pan się na mnie, że nie zostawię mu dziś zadatku? Ale, powtarzam, za kilka dni dostaję pieniądze i wolę uregulować całość.
— Głupstwo! — odparł uprzejmie bankier. — Toć to tranzakcja między przyjaciółmi. — Cieszy mnie raczej, że jest pan na tyle bogaty, że może sobie pozwolić na podobnie kosztowną fantazję — tu wydało się Marliczowi, że ironia zadrgała w głosie Greka — ale czego się nie robi dla ukochanej kobiety!
Mimowoli drgnął. Byłaż to aluzja, czy też jego nerwy? Byle się nie zaczerwienić, byle się nie zdradzić! Przecież w tej chwili Tamara zamieniała naszyjnik. Spojrzał uważnie na Panopulosa, lecz ten, swoim zwyczajem, trzymał teraz powieki opuszczone do dołu.
— Et, chyba przywidzenie.
— Spójrzcie! — zawołała, a był to sygnał, że zamiana została dokonana — Spójrzcie, jak mi ładnie w tym naszyjniku!
Marlicz usunął się i odetchnął głęboko. Teraz nie miał potrzeby zasłaniać Tamary swoją osobą i pewien był że Panopulos też nie spostrzegł podejrzanej machinacji. Zresztą utwierdził go w tym okrzyk Greka.
— Prześlicznie!
Również kiwnął głową. Jednocześnie, gdy teraz minęło bezpośrednie niebezpieczeństwo i wszystko zostało wykonane, stwierdził w duchu ile to kosztowało go wysiłku...
— Za żadne skarby — myślał — nie dałbym się po raz drugi wciągnąć w podobną kombinację. Toć przed chwilą wydawało mi się, że Grek wrzaśnie na mnie: ty złodzieju!
Nic jednak podobnego nie nastąpiło i odrazu poznać, że Panopulosowi nawet na chwilę nie powstało w głowie posądzenie, aby Tamara mogła przybyć do niego wraz z mężem, w jakichś podejrzanych zamiarach.
Stał obok niej cmokając i podziwiając fałszywą kolię otaczającą jej szyję i sprawa poszła daleko łatwiej, niż można było to przypuszczać.
Naprawdę, pod wpływem zabójczych spojrzeń pięknej kobiety, Grek wyzbył się całkowicie swej zwykłej podejrzliwości.
Przedłużenie wizyty nie leżało teraz w zamierzeniach Tamary.
— Jaki piękny naszyjnik — westchnęła. — Cóż, kiedy muszę się z nim rozstać! Miejmy nadzieję, na krótko.
Odpięła kolię. Zdjęła ją z szyi i ze świetnie udanym smutkiem położyła spowrotem do pudełka, poczym to pudełko doręczyła Panopulosowi. Ten przyjął je z rąk i niedbale postawił na sąsiednim stoliku.
— Tak, na krótko! — powtórzył.
Tamara w kilkanaście minut później powstała z miejsca i poczęła żegnać gospodarza ku wielkiemu żalowi Greka, który usiłował ją jeszcze zatrzymać. Szybkie odejście pozorowała zmęczeniem, a Panopulos odprowadził ich aż do wyjścia z willi, zapewniając, że dawno nie spędził tak miłego wieczoru i że bardzo prosi panią hrabinę i pana hrabiego, aby zechcieli go uważać stale za swego przyjaciela i niezależnie od tranzakcji z naszyjnikiem często odwiedzali w przyszłości.
Oczywiście obiecała mu to z jaknajsłodszym uśmiechem i rozstali się serdecznie.
Dopiero, gdy znaleźli się w wynajętym, prywatnym samochodzie, który przez cały czas wizyty oczekiwał na nich przed wejściem do pałacyku — skolei odetchnęła głęboko i szeptem, po polsku wymówiła do Marlicza, tak że szofer nie mógł jej usłyszeć:
— Czegoś się tak bał? Poszło wszystko gładko... — lekko dotknęła ręką miejsca, gdzie za suknią znajdowała się kolia, lecz nie przekładała jej do woreczka widocznie w obawie, aby tego ruchu nie zauważył kierowca — Mamy w kieszeni pół miliona. Jutro rano porozumiem się z Bemerem.
— Sporo kosztowało mnie to zdrowia — odrzekł równie cicho.
— Boś głupi! Ja dzisiejszy dzień zaliczam do wielkich triumfów. Nie o pieniądze mi chodzi. Chodzi mi o to, że okazałam się sprytniejszą od tego podłego Greka.
Marlicz był o Panopulosie odmiennego zdania. Mruknął coś nieokreślonego.
— Jeszcze cię trapi sumienie — zaśmiała się cynicznie. — A może znów się obawiasz, że się pozna? Gdyby nawet się poznał, a najwcześniej może nastąpić to jutro, zaręczam, że nie złoży skargi. Wiem, doskonale, co robię i zgóry wszystko obliczyłam. Znam za dobrze jego interesy a niektóre nie znoszą światła dziennego. Będzie milczał. Najwyżej odchoruje tę przygodę, ale nie z powodu materialnej straty, gdyż pół miliona nie stanowi dlań poważnej sumy, a dla tego, że ostatecznie zwyciężyła go Tamara.
— No, tak...
— Nie mrucz! Muszę cię pochwalić, że pomogłeś mi znakomicie. Gdyby nie bajeczka o naszym ślubie i twoich majątkach w Polsce, nigdyby Panopulos nie wyzbył się swojej podejrzliwości i tak prędko nie znalazłabym dostępu do willi. Teraz rozumiesz, po co robiłam to wszystko i dlaczego przywiozłam cię do Nizzy.
— Rozumiem! — powtórzył.
W jego głosie zadźwięczało rozgoryczenie. Nie wiedzieć dla czego, raptem zarysowały mu się w głowie wszystkie ubiegłe wypadki i doznał wrażenia, że zabrała go zagranicę, pomimo zapewnień miłości i czułych słówek, nie tyle dla niego samego, ile po to, by mieć oddanego pomocnika, bezwolnego pionka, spełniającego z góry wyznaczoną rolę. Czyż zresztą nie zaznaczała tego często? W takim razie? Wnet, jednak usiłował się pocieszyć.
— Co się stało, już się nie odstanie! — szepnął. — Mimo całego mego przywiązania do ciebie, po raz drugi nie zgodziłbym się na podobną wyprawę. Twierdzisz, że to się nie powtórzy, że rozpoczniemy nowe życie?
— O, tak! — odparła, przyciskając znów dłonią swój skarb — rozpoczniemy nowe życie!
Dzięki półmrokowi, panującemu w samochodzie, nie zauważył wyrazu jej twarzy, kiedy wymawiała te słowa. Gdyby go zauważył, napewno zdziwiłby się i zapytał, czemu uśmiecha się wzgardliwie. Ale, w jego wyobraźni już rysowały się plany przyszłości i chwilami nie pamiętał nawet w jaki sposób zostały zdobyte pieniądze na zapewnienie tej przyszłości.
Tak jechali chwilę w milczeniu, gdy wtem Tamara poruszyła się, niespokojnie, jakby przypomniawszy sobie o czymś.
— Ach! — zawołała.
— Cóż takiego?
— Zupełnie, zapomniałam, że umówiłam się w kasynie z Monsley‘em. Spojrzała na zegarek-bransoletkę. — Blisko dwunasta... Będzie na mnie czekał.
— Znowu z Monsley‘em! — skrzywił się, niezadowolony.
— Niemożliwy jesteś z twoją zazdrością! Miałam do niego pewien interes i już nie mam. Widzisz, rezygnuję z wszelkich z nim interesów, byle ci nie robić przykrości.
— Jakich?
— Zbyt długo tłumaczyć! Zresztą, powinieneś się domyślić, raczej finansowej natury.
Choć pojął, że po wygranej od Mongajłły i po zdobyciu upragnionego naszyjnika, Monsley przestał jej być potrzebny, poczerwieniał z zadowolenia. Podświadomie nienawidził sztywnego i aroganckiego Anglika i był o niego zazdrosny.
— Więc nie pójdziesz? — zapytał ucieszony.
— Istotnie, nie mam zamiaru, gdyż nudzi mnie ten bałwan — odrzekła, a Marlicz doznał wrażenia, że ktoś głaszcze go po sercu — nie lubię jednak być niegrzeczna. Należy go zawiadomić, że nie przybędę.
— Cóż zamierzasz?
— Może spełnisz tę misję! — rzuciła z filuternym uśmiechem. — Chyba nie będzie ci zbyt przykro? Jak sądzisz, Jerzy?
Aż podskoczył na siedzeniu i, objąwszy Tamarę, ucałował ją gorąco, przed czym się nie broniła, choć od kilku dni okazywała mu pewną oziębłość.
— Nie mogłaś mi zrobić większej przyjemności! — zawołał. — Draźnił mnie ten Anglik! Widzę, że jesteś moją jedyną, kochaną Marą, i że mogę mieć do ciebie całkowite zaufanie. Masz rację, byłem zazdrosny. Przekonałaś mnie, że niesłusznie!
— Stale ci powtarzam, że jesteś głupcem! — znów zaśmiała się i musnęła wargami jego policzek. — Więc, pójdziesz do kasyna i odszukasz Monsley‘a...
— Cóż mam powiedzieć?
— Powiesz mu tylko, że sprawa, którą omawialiśmy wczoraj jest nieaktualna i że dziękuję mu za dalszą pomoc.
— Nic więcej? To wystarczy?
— Całkowicie! Zrozumie o co chodzi! Zresztą, skoro zaznaczyłam, że to interes finansowy, wszystko jest aż nadto jasne.
— Najzupełniej!
Zastukała na szofera, który właśnie przejeżdżał ulicą prowadzącą do kasyna, a gdy ten się zatrzymał skinęła na Jerzego.
— Wysiądź, zawiadom Anglika i wracaj prędko do domu! Wszak mamy różne inne pilne sprawy do omówienia.
Raz jeszcze ją ucałował i raźno wyskoczył z auta. Samochód ruszył dalej i padł na niego wzrok Tamary. I znów nie zauważył dziwnego wyrazu, twarzy pięknej kobiety. A zarówno wyraz twarzy, jak i wzrok świadczył, że powierzona mu misja może wcale nie jest łatwa.
Szybko podążył naprzód ulicą i rychło znalazł się w alei okolonej drzewami, skąd już dobrze widać było wejście do kasyna. Już znajdował się w niewielkiej odległości od schodów prowadzących na taras, gdy wtem zauważył, że wychodzą, widocznie opuściwszy salę gry dwie dobrze mu znajome postacie.
Mongajłło i Kuzunow.
Tak. Kuzunow i Mongajłło! Po tym, co powiedziała mu wczoraj Tamara, nie zaskoczyło go zbytnio, gdyż wiedział, że jego dawny zwierzchnik przebywał w Nizzy. Również wiedział, że przyjaźni się z kresowcem, i że zapewne razem przybyli zagranicę. Ale pochłonięty wizytą u Panopulosa i historią z naszyjnikiem, nie miał czasu nawet się zastanowić, co sprowadziło do Nizzy dyrektora i czy przybył tu przypadkowo, czy też był poinformowany o pobycie Tamary. Chyba przypadkowo, bo cóż mogłoby zależeć mu na Tamarze po awanturze w „Europejskim“ i skąd mógł wiedzieć, że właśnie tutaj się znalazła? Zapewne dopiero dzisiaj kresowiec opowiedział mu wszystko.
W każdym razie czuł się winnym wobec Kuzunowa i nie miał wcale ochoty natknąć się bezpośrednio na dyrektora.
Dlatego też cofnął się przezornie za duże drzewa otaczające aleję, i postanowił zaczekać zanim go nie minie para przyjaciół.
Istotnie. Rychło zrównali się z nim, a wtedy dobrze mógł przyjrzeć się Kuzunowowi. Zauważył, że ten zmienił się bardzo w ciągu tych ostatnich kilku tygodni. Zgarbił się i postarzał, jak bywa z ludźmi, których spotyka nieoczekiwane nieszczęście. Nawet wyraz twarzy miał inny, niż dawniej. Nie ten energiczny i stanowczy, a przygnębiony i zrezygnowany.
— Czyżby tak go dotknęła utrata Tamary? — pomyślał. — Chyba, przecież kochał ją bardzo! Toć to dzisiaj całkowicie złamany życiem człowiek.
Mimowoli zrobiło mu się żal Kuzunowa. Nie miał jednak czasu na dalsze roztkliwianie się nad dolą byłego szefa i współzawodnika, gdyż posłyszał ich głosy.
— Więc sądzisz — mówił po polsku Kuzunow takim tonem, jakby poruszył jakieś bolesne, a niezwykle ważne zagadnienie — że jej nie zależy tak bardzo na nim?
— Jestem przekonany, kotusik!
— Że znalazła się w matni i może żałuje?
— A toż to wszystko bujda i zawracanie głowy, kotusik...
— W takim razie...
W tejże chwili wyszła z kasyna rozbawiona grupa Amerykanów i Marlicz nie posłyszał dalszego ciągu rozmowy. Zagłuszyły ją głośne wykrzykniki i piskliwy śmiech Amerykanek, może zadowolonych z wygranej. Napełnili gwarem aleję a Kuzunow z Mongajłłą oddalili się i znikli w mroku nocy.
O, jakżesz żałował, że nie posłyszał dalszego ciągu rozmowy. O kim rozmawiali? Czyżby o Tamarze i o nim?
Cóż znaczyły słowa Mongajłły o „bujdzie i zawracaniu głowy“?
Nic nie rozumiał. Toć prędzej, czy później zetknie się z Mongajłłą i wtedy go wybada. Tylko, że poczyna nabierać przekonania, że ten kresowiec jest znacznie chytrzejszy, niż za jakiego pragnie uchodzić.
Podrażniony wyszedł zza drzew i minął wrzaskliwą grupę Amerykanów, po czym skierował się do kasyna. Przeszedł się przez salę, ale początkowo, ani przy stołach, gdzie odbywała się gra, ani w restauracji nie zauważył Monsley‘a. Dopiero gdy miał już zamiar opuścić kasyno, sądząc, że Anglik wyszedł, nie doczekawszy się Tamary, zdala spostrzegł jego postać. Monsley nie grał a stał nieco ukryty za jednym z filarów, zdobiących salę, jakby wyglądając kogoś.
Bez wahania skierował się w tę stronę. Anglik na jego widok drgnął, ale wnet przybrał obojętną minę i nie wyjął rąk z kieszeni.
— Ja do pana — począł Jerzy nie zwróciwszy uwagi w pierwszej chwili na to dziwne zachowanie.
Ironicznie błysnął monokl Anglika.
— Do mnie? Bardzo mi przyjemnie! — udawał, że nie widzi wyciągniętej do niego ręki Marlicza.
— Moja żona prosiła mnie, żeby zawiadomić... — ten nadal nie orientował się jeszcze w prowokacyjnym zachowaniu się Monsley‘a.
— O czym?
— Że przybyć osobiście nie może, ale już załatwiła wiadomą sprawę i pańska pomoc jej nie będzie potrzebna.
— Ach tak! Tylko tyle?
— A cóż miało być więcej?
— Nic! Czy pan zawsze tak pięknie spełnia polecenia żony?
Marlicz raptem poczerwieniał. I to nie podanie ręki i ironiczny ton, i ostatnie niegrzeczne zapytanie. Chyba ślepy nie dojrzałby chęci obrazy. Tego było za wiele.
— Co to ma znaczyć? — zawołał podrażnionym tonem.
Monsley zmierzył go przez monokl jeszcze więcej impertynencko.
— Powtarzam. Jestem zachwycony, że pan tak świetnie wykonywa zlecenia, szlachetnie urodzony hrabio! — na ostatnich słowach położył nacisk szczególny.
W Jerzym zakipiało wszystko.
— Błaźnie! — syknął i podniósłszy rękę do góry chciał spoliczkować Anglika.
Ten jednak, widocznie spodziewał się tego odruchu, gdyż błyskawicznie cofnął się i w tejże chwili jego ręka, którą już przed tym wysunął z kieszeni spadła na podniesioną rękę Marlicza, ściskając ją, niczym żelaznymi kleszczami.
— Nie będziemy się tu bili jak dwaj tragarze! — wyszeptał zdławionym z gniewu głosem. — To wystarczy... Mieszkam w hotelu „Astoria“ i jutro będę oczekiwał na pańskich sekundantów, o ile wystarczy panu odwagi żeby strzelać się ze mną.
— Nietylko wystarczy — Jerzy starał się daremnie wyrwać rękę — ale postaram się dać dobrą nauczkę...
— Zobaczymy!...
— Jutro będzie pan miał moich sekundantów!
— Tylko, żeby to byli naprawdę... — urwał, widocznie nie chcąc dokończyć: „żeby to byli prawdziwi dżentelmeni, a nie tacy, jak pan niewyraźni arystokraci!“
— Może pan się nie obawiać!
— Do widzenia! Powtarzam, nie zwracajmy na siebie uwagi!
Puścił rękę Marlicza i skłoniwszy mu się, jak gdyby prowadzili najobojętniejszą towarzyską rozmowę, najspokojniej odszedł od niego. Istotnie nikt dokoła nie spostrzegł tego zajścia, tak odbyło się ono szybko i cicho, a może zbytnio pochłaniała wszystkich gra.
Jerzy wybiegł wzburzony z kasyna. Jeszcze nic nie rozumiał. Czy słowa Tamary, nic nie znaczące na pozór, w gruncie zawierały coś takiego, że doprowadziło do wściekłości Anglika, czy też również nienawidził go, był o niego zazdrosny i skorzystał ze sposobności, aby go sprowokować? Chyba raczej to ostatnie. Toć i on niecierpiał nadętego Monsley‘a i rad był nawet teraz, że doszło pomiędzy nimi do jawnego starcia.
Choć drogę do domu odbył na piechotę, a był to od kasyna spory kawałek, nie uspokoiła go ta przechadzka i nie mniej podniecony wpadł do sypialni Tamary. Siedziała w fotelu już rozebrana, w piżamie ćmiąc papierosa i spoglądając na kolię, leżącą obok na nocnym stoliku i rysującą się tam w całej swojej krasie.
— Naprawdę, szkoda mi się z nią rozstawać — wymówiła, wspominając, że jutro będzie musiała ustąpić naszyjnik Bemerowi. — Wolałabym ją stale nosić na szyi... Ale co ci się stało? — raptem zapytała spostrzegłszy niezwykły wygląd kochanka. — Wyglądasz nienaturalnie, oczy ci błyszczą, jesteś zaczerwieniony.
— Miałem awanturę z Monsley‘em — wyrzucił z siebie.
— Z Monsley‘em — powtórzyła z mniejszym zdziwieniem, niż tego należałoby się spodziewać. Lecz Jerzy nie zwrócił na ten szczegół uwagi.
— Wyobraź sobie — począł jej opowiadać szczegóły zajścia — od samego początku zachował się arogancko i nie podał mi ręki. A kiedy mu powiedziałem to, o co mnie prosiłaś, wyraźnie począł mnie prowokować. Czyżby twoje słowa zawierały ukryty sens, który go wytrącił z równowagi.
— Najmniejszego! — odparła wzruszając ramionami, ale unikając jego wzroku. — Najmniejszego. Doprawdy chodziło o zwykłą finansową tranzakcję. Zapewne domyślasz się o co chodzi? Przyobiecał wystarać się dla mnie o pożyczkę, nie wiedziałam, że wygram w karty od Mongajłły. Nie chciałam ci tylko o tym wspominać. Chyba Monsley oszalał.
— Wyraźnie szukał zaczepki! Widocznie rości sobie jakieś prawa do ciebie i jest zazdrosny!
— Idiota! Nie ma do mnie najmniejszych praw.
— W takim razie, nic nie rozumiem!
— Głupie, narwane bydlę! Cóż zamierzasz czynić?
— Dziwię się nawet, że pytasz! Będę się pojedynkował z Anglikiem.
Nerwowo przeszła się kilkakrotnie po sypialni, poczym przystając przed Jerzym, zawołała z dziwnym błyskiem w oczach.
— Musisz
się pojedynkować, musisz mu dać nauczkę! Przecież nie jesteś tchórzem. Musisz pokazać, że dbasz o swój honor.
Pomyślał, że wzmianka o honorze dziwnie zabrzmiała w ustach Tamary, gdy kilka godzin temu ten jego honor wdeptała ostatecznie w błoto, każąc mu uczestniczyć w oszustwie, czy też kradzieży. Nie napomknął jednak o tym ani słówkiem i wcale nie miał zamiaru cofać się przed spotkaniem z Monsley‘em.
— Bądź spokojna — odrzekł — wszak powiedziałem ci już, że będę się pojedynkował i jutro mu poślę sekundantów. Co prawda nie znam nikogo w Nizzy, ale sądzę, że Mongajłło mi nie odmówi i wynajdzie kogoś drugiego.
— Doskonały pomysł. Monsley będzie się liczył z Mongajłłą!
Chwilę stała w milczeniu. Raptem zmienił się jej wyraz twarzy i zamiast poprzedniej stanowczości zarysowała się na niej obawa.
— Jerzy! — szepnęła — Czy ty umiesz strzelać?
— Tak sobie...
— On pewnie strzela znakomicie! Och! — w jej oczach zakręciły się łzy. — Jakam ja nieszczęśliwa.
— Ależ głupstwo, Maro! starał się ją pocieszyć.
— Głupstwo! — z jękiem opadła na fotel. — Byleby to naprawdę było głupstwo.. Przecież nazywają mnie... — tu nie dokończyła w połowie zdania.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Numeracja niespójna z pozostałymi rozdziałami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.