Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII
KONSTANTYN PANOPULOS

Konstantyn Panopulos, główny akcjonariusz „Banku Wschodniego“ w Paryżu, prezes przeróżnych rad nadzorczych i członek wielkich koncernów, człowiek z którym liczyli się najpoważniejsi europejscy finansiści choć nie zawsze byli o nim pochlebnego zdania, — siedział w wygodnym fotelu, w swoim, z niezwykłym przepychem urządzonym gabinecie, zatopiony w czytaniu gazety.
Istotnie, rację miała Tamara, kiedy twierdziła, że jest brzydki, a twarz ma niesympatyczną. Panopulos był mały, bardzo otyły, miał potężny brzuszek, aż za wyraźnie rysujący się spod ślicznego szlafroka, w jaki obecnie był ubrany. Jeśli do tego dodać głowę, nieco podobną do kuli bilardowej, gdyż czaszkę całkowicie łysą i twarz wygoloną, śród której wystawał duży gruby nos, a pod nim znajdowały się mięsiste, obwisłe, zawsze zaślinione wargi — trudno go było nazwać adonisem. Tylko, duże czarne oczy pod krzaczastymi brwiami nadawały ożywienia tej napozór ospałej twarzy, ale te oczy Panopulos najchętniej zakrywał powiekami i trzymał je przeważnie przymrużone, jakby nie chcąc się zdradzić, z tym, co myśli. Nic dziwnego, nazywano go najchytrzejszym z bankierów i tylko temu sprytowi zawdzięczał karierę, gdyż zacząwszy od zwykłego, ulicznego sprzedawcy słodyczy w Konstantynopolu, w przeciągu czterdziestu lat zamienił się w finansowego potentata.
Co prawda, bardzo różnie mówiono o sposobach, jakiemi zdobył fortunę i przeważnie określano go jako „skończonego łajdaka“. Nie wiele sobie z tego robił, gdyż dzięki posiadanym milionom, kłaniano mu się wszędzie i chwalił się sam, że jeszcze nie znalazł się taki, kto potrafiłby go oszukać. Istotnie, w czas wycofał się ze słynnego koncernu Kreugera i nie naciągnął go Stawiski, mimo, że kilkakrotnie przyjeżdżał do Nizzy, proponując mu rozmaite miliardowa interesy. Za to, władca Monte Carlo, również Grek z pochodzenia Bazyli Zacharow, który trząsł wszystkimi operacjami finansowymi na Wschodzie nazywał go swoim przyjacielem i bez niego nie załatwiał żadnej poważniejszej tranzakcji.
Równie chytry, jak w sprawach finansowych był Panopulos i w swym życiu prywatnym, szczególnie w postępowaniu z kobietami. Choć nie młody, bardzo lubił urodziwe niewiasty i liczył wielką ilość miłosnych przygód. O ile to wogóle nazwać było można przygodami i nosiły one osobliwy charakter.
Wiedział, że powierzchowność ma brzydką, śmieszną, a czasem nawet obrzydliwą. Ale, również wiedział, że każda z popularnych rewiowych artystek paryskich, modnych kokot, ba, nawet początkujących starów filmowych, jego nalaną, czerwoną i pofałdowaną twarz, nazywać będzie piękną i całować będzie jego zaślinione wargi, o ile zapłaci tysiące. To też płacił i kupował, a w swoich stosunkach z kobietami, bynajmniej nie był skąpy. Lecz płacąc i kupując, mścił się jakby na tych, które zdobywał pieniędzmi i odchodziły od niego przeważnie wściekłe, nazywając go „podłym Grekiem“.
Rzucał im początkowo, bliżej nieokreślone obietnice wielkiej kariery przy jego boku, a gdy naskakały się i natańczyły, udając wielką miłość dla zaślinionego grubasa, odprawiał je, oświadczając, że naprawdę za to, co zamierza im ofiarować tak trudzić się nie warto i obdarzał je na pożegnanie hojnym prezentem, lub pieniężną dość znaczną sumą, ale nie wielką w stosunku do jego fortuny, podczas gdy liczyły na trwałą „przyjaźń“, lub setki tysięcy.
Mimo to, różnych kandydatek, pragnących trafić do serca, a raczej do kieszeni Panopulosa nie brakło, ale żadna nie potrafiła przykuć go na dłużej.
Był wprawdzie wyjątek. Tamara. Lecz, takich kobiet, jak ona nie wiele rodzi się na świecie. Była równie przebiegła i podstępna, jak on i dorównywała mu sprytem. To też, gdy wspominał o niej, aż zagryzał mięsiste wargi z gniewu. Wszak chciał się z nią żenić i chciał wszystko dla niej poświęcić, on, który dotychczas traktował kobiety, jak podrzędne istoty. Tak się poniżył, klęczał przed nią, żebrał o miłość a ona? Co prawda, odpłacił jej się później, ale czyż to była dostateczna zemsta?
— Jeszcze spotkamy się! — myślał z nienawiścią. — Śledzę każdy twój krok! A gdy się spotkamy, rozpocznie się gra... Jesteś dla mnie równorzędną przeciwniczką!
Prócz kobiet Panopulos miał drugą namiętność, a namiętnością tą było kolekcjonerstwo. Z zamiłowaniem zbierał obrazy, bronzy, porcelanę, rzeźby i jego willa w Nizzy wyglądała wewnątrz jak małe muzeum. Ale, specjalnie lubował się, jak każdy człowiek Wschodu w pięknych klejnotach. A śród nich, jako ozdobę swojej kolekcji, posiadał niezwykle piękny brylantowy naszyjnik, składający się z kamieni o idealnej czystości, który ongi miał podobno stanowić własność angielskiej królowej, a obecnie był szacowany na bardzo wysoką sumę.
Jak już powiedzieliśmy, Panopulos siedział wygodnie w fotelu, w swoim gabinecie, ubrany we wzorzysty szlafrok, ćmiąc drogie hawajskie cygaro (trzy dolary sztuka, przy spadku dolara) i czytając gazetę. Widocznie, uderzyła go wzmianka, jaką przeczytał, gdyż drgnął, a jego nogi, obute w czerwone ranne pantofle i spoczywające na rozesłanej przed fotelem skórze białego niedźwiedzia, poruszyły się niespokojnie.
— Hrabina Tamara i hrabia Jerzy Marlicz, przybyli do Nizzy. — Była to wzmianka, którą Tamara umyślnie umieściła w piśmie, w rubryce o przyjezdnych. — Chyba ona? Wiem, że jest w Nizzy i dla tego kazałem Drenkowi strzec willi. Ale hrabina Marliczowa? W jaki sposób? Przecież miała wyjść zamąż za Kuzunowa? Wogóle nie rozumiem, po co tu przyjechała? Porachunek ze mną?
Rozmyślania te przerwało dyskretne pukanie do drzwi.
— Proszę! — zawołał, opuszczając gazetę na kolana.
Do gabinetu wszedł ten sam młody człowiek, który wczoraj wieczorem rozmawiał w ogrodzie z Tamarą. Był to Drenk, wspomniany przed chwilą przez Panopulosa, mający stały obowiązek strzec zarówno osoby, jak i bogactw Greka, który liczył wielu wrogów oraz amatorów, pragnących się bliżej poznać z jego bogactwem.
— Więc Tamara! — zawołał na jego widok i nie czekając nawet na to, co ten powie — jest nie tylko w Nizzy, co pan już przedtem ustalił, ale obecnie występuje jako hrabina Marliczowa.
Detektyw skłonił się z uniżonością.
Pan prezes doprawdy nie potrzebuje moich usług! Sam, zgóry wie, co mu pragnę zakomunikować. Właśnie przybyłem z tą wiadomością.
Panopulos uśmiechnął się, posłyszawszy to pochlebstwo.
— No, tak! — mruknął, nie wspominając, że domyślił się tego ze wzmianki w gazecie. — A któż to jest ten Marlicz?
— Jeszcze nie zdążyłem przeprowadzić o nim ścisłego wywiadu. Podobno zamożny polski arystokrata. Wynajęli przy ulicy Rivoli prywatne mieszkanie i mają zamiar tu dłużej pozostać. Ale, przynoszę jeszcze coś ważniejszego.
— Mianowicie?
Wczoraj o północy miałem szczęście napotkać panią Tamarę koło willi, a nawet rozmawiałem z nią.
Panopulos poruszył się na fotelu.
Tu detektyw powtórzył przebieg wczorajszej rozmowy z Tamarą.
Panopulos z radości aż uderzył się ręką w kolano.
— Więc tak jej pan powiedział, panie Drenk? — że jeśli chce, niech składa wizyty w dzień, a nie w nocy? — Doskonale...
Począł się śmiać i teraz przypominał rechocącą żabę. Trząsł mu się wystający brzuszek i trzęsły obwisłe policzki. Raptem spoważniał.
— Sądzi pan, że te nocne oględziny willi w towarzystwie owego młodzieńca, zapewne małżonka, miały swój cel?
— Przypuszczam! Wszak pan prezes wspomniał że pani Tamara jest bardzo niebezpieczną osobą i pała zemstą do pana prezesa. Zachowywała się tak, jakby rozmyślała nad tym, w jaki sposób dostać się do willi?
— A ów młody człowiek?
— Wyglądał dość przyzwoicie.
Przez chwilę panowało milczenie. Wydawało się, że Grek zastanawia się nad czymś innym, wreszcie rzekł:
— Co innego pogróżki, a co innego ich spełnienie. Kazałem panu pilnować panią Tamarę, bo z nią nigdy nic nie wiadomo i mocno podejrzany wydaje mi się ten przyjazd do Nizzy. Zresztą, wciąż ją śledzę... Ot, tak, może dla przyjemności. Ale, żeby w nocy? Nie, to byłoby głupie. Jak pan sądzi, czy ona naprawdę mnie odwiedzi?
— Przypuszczam! Szczególniej po moich słowach, a właściwie po tym, co kazał mi powtórzyć pan prezes, uczyni to przez samą ambicję.
— Ciekawe...
Jakby na potwierdzenie tych słów detektywa, w tejże chwili rozległo się pukanie do drzwi gabinetu. Tym razem ukazał się lokaj, niosąc bilet wizytowy na srebrnej tacy.
— Ona! — zawołał — hrabina Marliczowa! Wcześniej przybyła, niż sądziłem, gdyż dopiero jedenasta rano.
— Czy mam prosić?
— Oczywiście! Właściwie — popatrzył na swój wzorzysty szlafrok — powinienem się przebrać, gdyż nie wypada, aby w podobnym stroju przyjmować panią hrabinę. Ale trudno. Niechaj i tak będzie. Nie chcę, żeby czekała zbyt długo.
A gdy lokaj znikł, skinął na detektywa.
— Wejdzie pan do sąsiedniego pokoju!
Drenk przymrużył oko, porozumiewawczo i opuścił gabinet.
— Ano, zobaczymy! — raz jeszcze burknął Panopulos, gdy pozostał sam, a na jego twarzy zarysowała się chytrość, złączona z nienawiścią.
Wnet, jednak wygładził swe oblicze i wykwitł na nim nawet pozornie uprzejmy uśmiech.
Do gabinetu weszła Tamara.
— Jakże się cieszę! — zerwał się ze swego miejsca i zbliżywszy się do niej ucałował jej rękę. — Jakże się cieszę, że raczyła pani mnie odwiedzić. Szczególnie, po ostatniej naszej rozmowie, nie sądziłem nigdy...
Uprzejmie przysuwał jej fotel, a gdy usiadła, powrócił na swe poprzednie miejsce i wskazując na swój strój, dodał:
— Zechce pani mi wybaczyć. Nie sądziłem, że wizyta nastąpi tak wcześnie.
Tamara wzruszyła ramionami, patrząc na te objawy niezwykłej towarzyskiej uprzejmości.
— Panie Panopulos! — rzekła. — Doskonale pan wiedział, że dzisiaj rano przyjdę, gdyż oznajmiłam o tym pańskiemu człowiekowi, owemu lokajowi, czy też detektywowi. Może, nastąpiłoby to później, gdyby nie wczorajsze spotkanie. Ale, czy wolno się zapytać, czemu pan mnie śledzi i dla czego ten detektyw zwracał się do mnie w nieprzyzwoitej formie?
— Oh! — opuścił powieki, jak to zwykle czynił w momentach, gdy szykował się do walki. — Trudno się dziwić, że interesuję się osobą pani hrabiny. A mój detektyw...
— Istotnie! — podchwyciła. — Widzę, że już pan ustalił, że wyszłam zamąż i jak się nazywam!
— Pani hrabina Marliczowa! Nie trudno ustalić, gdyż tak brzmi bilet! — wskazał na wizytówkę.
— Wiedział pan wcześniej!
— Nie przeczę!
W Tamarze trzęsło się wszystko. Nie mogła jednak za żadną cenę dać poznać po sobie, do jakiego stopnia nienawidzi tego człowieka. Przeciwnie, musiała zmienić całkowicie ton, o ile chciała wygrać swą grę.
— Słuchaj! — wymówiła poufale, — porzućmy te wzajemne przycinki! Jeżeli przybywam do ciebie, to jako przyjaciel, a nie wróg. Pragnę, na zawsze przekreślić przeszłość i jeśli to możliwie pozostać z tobą w dobrych stosunkach. Czyż nie rozumiesz, że podobnym postępowaniem kompromitujesz mnie wobec męża?
Panopulosa zaskoczył widocznie ton Tamary i nie był na to przygotowany.
— Kompromituję?
— Pewnie! Przecież mój mąż nic nie wie o mnie, a jeśli słyszy podobne odezwania detektywa, może przypuszczać nie wiedzieć co!
— No, tak... — bąknął, jakby nieco zażenowany — ale, po tym, co zaszło pomiędzy nami, sama rozumiesz, że muszę się zabezpieczyć. Szczególniej, że przyjechałaś do Nizzy. Co prawda byłem na to przygotowany, bo w Paryżu zawiadomiono mnie, że dopytujesz się, gdzie mnie można odnaleźć. Domyśliłem się, że przyjedziesz. Musiałem przedsięwziąć pewne kroki ostrożności.
Wiedziała teraz, w jaki sposób został uprzedzony o jej przyjeździe.
— Kroki ostrożności! — zawołała. — Ty, człowiek taki rozsądny, traktujesz poważnie pogróżki, rzucone w gniewie, przez kobietę? Czy sądziłeś, naprawdę, że pragnę pozbawić cię życia?
— Och! — wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką, jakby chciał zaznaczyć, że Tamarze nie zbywało na dobrych chęciach, postąpienia tak właśnie.
— Sądziłeś — mówiła gwałtownie — gdyż uniosłam się i przysięgłam ci zemstę? Sama później śmiałam się z tego! Wogóle, zawdzięczasz wyłącznie swojej podejrzliwości, że rozeszliśmy się ostatecznie. Czy nie żałujesz, obecnie?
W Greku zagrały stare wspomnienia.. Nie zważając na to, że posłyszeć go może detektyw, znajdujący się w sąsiednim pokoju, tym razem szczerze począł wyrzucać ze siebie:
— Ja miałbym żałować? A jak ty, postąpiłaś ze mną? Chciałem wszystko dla ciebie poświęcić, wszystko składałem u twych nóg, a ty medytowałaś tylko nad tym, jakby mnie oszukać, wyciągnąć jaknajwiększą sumę, no i to jeszcze, co ci obiecałem, a później uciec. I do pomocy dobrałaś sobie tego Anglika Monsley‘a.
— Monsley był tylko moim przyjacielem.
— Przyjacielem, którego zastałem w nocy w twoim pokoju!
— Nic takiego strasznego! Niepotrzebnie wywołałeś skandal...
— Tamaro, wiem co mówię!
Z góry była przygotowana na te zarzuty i nie miała ochoty, wdawać się w niebezpieczne dla niej szczegóły.
Znowu wzruszyła ramionami.
— Trudno, jeśli nie dajesz się przekonać! A czy ja ci robię wymówki, żeś mi wówczas odebrał różne prezenty oraz to, co już stanowiło moją własność, że pozostałam bez grosza na bruku. Nie dziw się, że w tej chwili gniewu, groziłam ci śmiercią. Co stałoby się ze mną, gdyby nie Kuzunow?
— No, tak! — mruknął. — Monsley był dla ciebie za biedny. Wtedy, poznałaś Kuzunowa, bankiera. Owszem, sprawdziłem. Zamożny człowiek i cieszy się doskonałą reputacją. Czemu nie wyszłaś za niego zamąż?
— Wolałam Marlicza.
— A któż to taki ten Marlicz?
— Chyba już zebrałeś o nim informacje? — wołała z tupetem — skoro mnie tak śledzisz. Marlicz należy do starej arystokratycznej rodziny, a prócz tego posiada rozległe dobra w Polsce.
— Ma być młody i przystojny! — podkreślił, jakoby z odcieniem zazdrości. — Winszuję! Taki bogaty? Nie słyszałem. Co prawda, mało jestem poinformowany o stosunkach w Polsce.
— Nic dziwnego!
Chwilę, w gabinecie panowało milczenie. Panopulos siedział nieruchomo, ze skrzyżowanymi rękami na okrągłym brzuszku, opuściwszy powieki.
— Powtarzam — poczęła pierwsza — że nie przybywam tu, jako wróg. Co się stało, nie odstanie i nasze życia poszły różnymi drogami. Może czasem żałuję, że cię straciłam. Bo, mimo wszystko, lubię cię bardzo. Wiesz za co? Za twój rozum i spryt.
Rzucił jej spojrzenie z pod oka.
— No... no... — burknął łagodniej.
— Dla tego też uważam — mówiła dalej — że powinny ustać pomiędzy nami wszelkie nieporozumienia. Możemy być dobrymi przyjaciółmi. Po co, służyć za pastwę złośliwym językom ludzkim, szczególniej, że mam męża i muszę liczyć się z opinią. Skoro zobaczą że zapanowały pomiędzy nami dobre stosunki, ustaną plotki. Dość się naopowiadano o skandalu, jaki wywołałeś, kiedy zastałeś u mnie Monsley‘a i nie mało mnie kosztowało trudu, aby te brudy nie dotarły do Kuzunowa. Nie pragnę, aby to samo powtórzyło się z moim mężem. I tak jacyś durnie na promenadzie rzucali niewłaściwe uwagi pod moim adresem.
— O to ci chodzi?
— Pewnie! Gdy będziemy widywali się, choćby rzadko, ale nadal, a nawet poznam cię z moim mężem, nikt nie ośmieli się wygadywać głupstw i będę spokojna o przeszłość. Jesteś chyba na tyle rozsądny, że potrafisz to zrozumieć. Tyle dla mnie możesz uczynić! — tu rzuciła mu zabójcze spojrzenie. — Czy ty naprawdę, mnie nienawidzisz? Nie wierzę! Chwilami inaczej wspominasz Tamarę?
Widać było, że jej słowa poruszyły coś w Greku, gdyż drgnął w swym fotelu niespokojnie. Nienawiść często chodzi w parze z miłością i zdawał sobie sprawę, że piękna kobieta mimowoli poczyna na niego wywierać dawny wpływ.
— Zaczekaj! — wymówił powstając z miejsca, poczem zbliżył się do drzwi i wszedł do sąsiedniej sypialni, gdzie znajdował się Drenk. — Może pan odejść! — szepnął. — Nie trzeba...
Następnie powrócił do gabinetu.
— Więc chodzi ci o to — spowrotem usiadł w fotelu — żeby choć dla oka ludzkiego zapanowały pomiędzy nami dobre stosunki?
— Nie tylko dla oczu ludzkich! — zaprzeczyła. — Jeśli chcesz, będę ci nadal wierną przyjaciółką. Złą mam głowę? Czy nie raz nie doradzałam ci dobrze w interesach?
— No, tak...
— Wszystko będzie zależało od ciebie...
Panopulos patrzył teraz na nią zupełnie inaczej i nawet nie opuszczał powiek. Widać jednak było, że grają w nim resztki nieufności.
— Co za zmiana! — szepnął. — Czyżby?
Zrozumiała.
— Myślisz że mam może, jakie ukryte cele na widoku? Twoja wieczna nieufność cię gubi. Wiem, co ci przychodzi na myśl. Że mój mąż, choć jest młody i pochodzi z arystokratycznej rodziny, nie jest zbyt bogaty i blaguję ci tylko o jego znacznej fortunie. Że z tego względu, pragnę nawiązać z tobą stosunki, może dla jakichś materialnych korzyści. Grubo się mylisz.
Tu wzrok Tamary znów tak kusząco spoczął na Greku, że ten aż lekko poczerwieniał. Wściekły był na siebie, ale czuł, że pożera ją wzrokiem.
— Szatan, nie kobieta! — pomyślał. — Trudno jej się obronić! Ależ, ma nóżki! Daje mi wyraźnie do zrozumienia, że mimo, iż posiada młodego męża... Tam, do licha! Głupieje na starość Panopulos... Toć, przed godziną jeszcze rozszarpałbym ją w kawałki.
— Czemuż tak się wiercisz niespokojnie! — rzuciła, ledwie tłumiąc śmiech. — Trafiło ci do przekonania, to co powiedziałam?
— Ty, naprawdę...
— Widzisz! Zaraz cię przekonam, że nie powodują mną żadne materialne korzyści!
— Przekonasz mnie?
— Tak!
— Ciekawym?
Teraz zbliżał się kulminacyjny moment rozmowy, ale Tamara wiedziała, że przygotowała grunt znakomicie. Domyśliła się nawet, że Panopulos, złapawszy się na wędkę jej czułych słówek i spojrzeń, oddalił detektywa, znajdującego się w sąsiednim pokoju.
— Teraz — poczęła tłumaczyć — wyłożę ci interes, który mnie do ciebie sprowadza i wnet zobaczysz, że dla mego męża pieniądze nie grają żadnej roli. Sądzę, że mi nie odmówisz, a naprawdę, możesz liczyć na moją wdzięczność. Jest to pewien mój kaprys, może więcej, niż kaprys. Chodzi o zaspokojenie ambicji. Szczególniej, że jeśli się zgodzisz, plotkarze raz na zawsze umilkną.
— Nie rozumiem?
— Pragnę kupić naszyjnik!
— Ty?... Kupić naszyjnik! — zdumienie zadźwięczało w głosie Panopulosa.
— Cóż w tym dziwnego!
Naszyjnik ów, o którym już wspomnieliśmy, stanowił ozdobę kolekcji Greka i miał swoją historię, łączącą się ściśle z Tamarą. Mianowicie, Panopulos przeznaczył go na prezent ślubny i ten naszyjnik znajdował się nawet w jej posiadaniu. Po straszliwej awanturze, kiedy zastał u niej Monsley‘a, odebrał prawie siłą ten naszyjnik i zaniósł do domu, co doprowadziło ją do takiej wściekłości, że głośno przy świadkach groziła mu śmiercią. Nic dziwnego, wszak nazajutrz miała go doręczyć Bemerowi i zabrała już przed tym trzydzieści tysięcy franków zadatku od jubilera. Oczywiście historia ta, choć nie przedostała się do pism, wywołała wielkie poruszenie w Nizzy i cudem tylko nie dotarła do Kuzunowa, który w miesiąc później tam przybył, gdyż powtarzano ją wciąż, wspominając o Tamarze, jak choćby ci dwaj młodzi ludzie, napotkani na promenadzie przez Marlicza. Oto, było podłoże nienawiści Tamary do Greka i przysięgła sobie, ów naszyjnik zdobyć spowrotem.
Oczywiście, grała teraz znakomicie komedię.
— Cóż w tem dziwnego! — powtórzyła. — Wszyscy wiedzieli, że dla mnie przeznaczyłeś ten naszyjnik, a nawet publicznie pokazałam się w nim kilka razy. Później poczęto plotkować, żeś mi odebrał. Śmieją się ze mnie! Rozumiesz, jaki będzie efekt jeśli go nałożę spowrotem.
Panopulos pokręcił głową.
— Twój mąż naprawdę chce go kupić?
— Dla czegoż nie miałby go kupić? Stać go na to, a wie, że zrobi mi wielką przyjemność.
— No... no...
— Nie kiwaj głową, jak chińska lala! Powtarzam, nosiłam go i pragnę nosić. Wytłumaczyłam ci, z jakich względów. Sądzę, że zgodzisz się na tę tranzakcję, skoro swego czasu zamierzałeś mi go podarować. A pojmujesz, że będę ci za to niesłychanie wdzięczna...
Panopulos pomyślał, że naprawdę ktoś odmienił Tamarę. Przybyła do niego, nie chcąc się mścić, ani nawet nie zamierzając go naciągnąć, a poprostu pragnąc kupić naszyjnik i dając do zrozumienia, że może liczyć na to ustępstwo bardzo wiele, pomimo, że posiadała młodego męża. Czyżby to nie był tryumf istotny?
— Cóż, zgadzasz się? — nalegała.
— Hm... — odrzekł, po chwili.. — Czegoż nie zrobiłbym dla ciebie. Wprawdzie lubię naszyjnik...
— A jednak znajdował się już u mnie!
— Dlatego to, ostatecznie mógłbym ci go odstąpić! Tylko...
— Mąż mój wszystko zapłaci gotówką! — zgóry przewidywała jego zastrzeżenie. — Wymień tylko cenę...
Zastanowił się chwilę.
— Sześćset tysięcy franków — wymówił powoli. — Chyba nie będzie drogo! Tyle da każdy za niego. W rzeczy samej jest wart znacznie więcej. Szacują go na milion. Ale, dla ciebie robię możliwe ustępstwa.
Nie kłamał. Naszyjnik, istotnie oceniano na milion, a jeśli Bemer dawał połowę, to tylko dla tego, że jako kupiec pragnął na nim dobrze zarobić. Sto tysięcy nadwyżki, wymienione przez Panopulosa nie były w tym wypadku wielką nadwyżką, i tyleż naprawdę zapłaciłby mu każdy bogaty amerykanin, lub inny, nie liczący się z groszem amator kosztownej biżuterii.
Ale Tamara, choć nie miała zamiaru zapłacić ani grosza, poczęła się targować dla niepoznaki.
— Och, drogo! Myślałam że ustąpisz mi go za pół miliona...
— Naprawdę, nie mogę...
— Nie bądź uparty...
— Dobrze! — zawołał ze śmiechem. — Niech będzie pięćset pięćdziesiąt tysięcy!
Zaśmiała się również.
— Widzisz że ustąpiłeś! Więc, zgoda! Pięćset pięćdziesiąt tysięcy! Porozumiem się z mężem i odwiedzimy cię razem, żeby sfinalizować tę tranzakcję. Sądzę, że nastąpi ona w najbliższych dniach gdyż spodziewamy się znacznej pieniężnej przesyłki z Polski.
— Doskonale!
Układ został zawarty. Tamara wyciągnęła rączkę, którą Grek ucałował teraz z wielkim zadowoleniem.
— Widzisz! — wyrzekła. — Po co było się kłócić! Czyż nie tak lepiej? Sądzę, że będziemy wielkimi przyjaciółmi.
— Niczego nie pragnę więcej!
Powstała z miejsca.
— Muszę uciekać! Zasiedziałam się, jak na pierwszą wizytę. Ale, mam nadzieję, że często będę cię teraz odwiedzać z mężem i bez męża! — dodała filuternie.
— Acz, jaknajczęściej bez męża!
— Niestety! Na przyszły raz mam z nim przybyć, abyście się poznali i zakończył z tobą kupno naszyjnika. Powtarzam, stanie się to w najbliższej przyszłości. Jutro, pojutrze zawiadomię cię telefonicznie.
Tu nastąpiło coś nieoczekiwanego. Tamara zbliżyła się do grubasa i raptem pocałowała go w policzek. Poczuł się w roli amanta, który zdradza z lubą jej męża i chciał ją pochwycić w swe ramiona, ale wyślizgnęła mu się zręcznie.
— Powoli! — zawołała ze śmiechem i uciekła z pokoju.
Panopulos z żalem popatrzył na nią, poczem oblizał się i mruknął jakieś niezrozumiałe słowa po grecku. Znaczyły one prawdopodobnie:
— Czort, nie baba!
Kiedy Tamara opuściła willę Panopulosa, rozejrzała się uważnie, czy jej kto nie śledzi. A nuż ten przeklęty detektyw, Drenk? Ale, nie! Nikt jej nie obserwował i Drenka nie było w pobliżu. Wówczas, szybko podążyła naprzód, ale skierowała się nie do domu, a skręciła w jedną z bocznych uliczek.
Tam, przystanęła przed dość niepokaźną kamienicą i znów stwierdziwszy, że nikt jej nie podgląda, weszła do bramy. Później, znając widocznie doskonale drogę, podążyła na trzecie piętro jednej z oficyn i zatrzymała się przed drzwiami, na których widniała tabliczka: Alfred Garnier, grawer.
Zadzwoniła. Sam właściciel mieszkania otworzył jej drzwi.
— Pani baronowa! — zdziwił się na jej widok — a ja sądziłem, że pani więcej nie wróci!
Weszła do małej izdebki, zastawionej różnymi przyrządami i szafkami.
— Martwił się pan? — zaśmiała się, podczas gdy zamykał drzwi za nią. — Sądziłeś pan, że narażę go na stratę?
— Och...
— Ma pan to jeszcze?
— Oczywiście! Przecież otrzymałem od pani baronowej zadatek, prócz tego nikomu nie mogłem sprzedać tej rzeczy...
— Rozumiem! Proszę mi pokazać!...
Garnier zbliżył się do jednej z szafek i wyciągnął stamtąd pudełko. Tamara pochwyciła je i otworzyła prędko. A gdy otworzyła, ukazała się prześliczna kolia i zagrały brylanty tysiącem świateł.
— Świetna imitacja!
— Wcale niezła! — mruknął z zadowoleniem. — Udała mi się!
Garnier, który na liście lokatorów figurował skromnie, jako grawer, w rzeczy samej wyspecjalizował się w robieniu sztucznej biżuterii. A ponieważ nie raz produkowane przez siebie kamienie, przedstawiał, jako prawdziwe doprowadzało go to do kolizji z władzami i nie miał ochoty otwierać własnego sklepu. Imitacja kolii Tamary przyszła mu tem łatwiej, że prawdziwy naszyjnik, będący wówczas w jego posiadaniu, miał przez kilka dni przed oczami. A imitację tę, obstalowała Tamara, już wtedy, jak możemy się domyślić, dla sobie wiadomych celów.
— Niezła! — powtórzył. — Czy paru baronowa zabierze ją zaraz ze sobą?
— Nie! — zaprzeczyła. — Nie mam obecnie tyle pieniędzy. Chciałam się tylko upewnić gdyż upłynęło pół roku. Dziesięć tysięcy za imitację, wcale niezła suma.
— Tylko osiem! — poprawił. — Dwa tysiące otrzymałem. Istotnie czekałem pół roku. Ale, za to nie liczę. Byłem w strachu, że pani baronowa rozmyśliła się. Nikomu tego nawet pokazać nie mogę.
— Cenię pana za dyskrecję. Jutro odbiorę imitację i dopłacę resztę pieniędzy. Siedem tysięcy, gdyż teraz daję jeszcze tysiąc, żeby pan widział moje dobre chęci — wyciągnęła banknot z woreczka. — Jutro, zajdę wieczorem. Oczywiście, zbyteczne dodawać, aby pan o tym nie mówił nikomu.
— Milczałem przez pół roku!
— Doskonale!
Tamara odetchnęła z ulgą. Obawiała się, że Garnier sprzedał komuś po cichu imitację a wykonanie nowej zajęłoby sporo czasu. Ale, skąd wziąć siedem tysięcy. Po wydatkach, związanych z podróżą, ubraniem Marlicza i wynajęciem mieszkania, pozostało niecałe pięć tysięcy.
A musi mieć do jutra siedem tysięcy, od tego żależy pół miliona.
Zamyślona podążyła do domu.
Tam, oczekiwał na nią Marlicz z niepokojem, wiedząc dokąd się udała. Chodził nerwowo, wielkimi krokami po pokoju, a gdy zobaczył ją, ucieszył się szczerze.
— Jesteś! — zawołał. — Siedziałaś tak długo, już byłem w obawie, że spotkała cię przykrość!
— Mnie? Przykrość? — wzruszyła ramionami.
— Przecież ten Grek...
— Wszystko poszło jaknajlepiej. Zdaje się, że mam w kieszeni pół miliona.
Teraz, należało przygotować Marlicza. Czuła, że napotka pewien opór z jego strony, ale nie robiła sobie wiele z tego.
— Słuchaj! — poczęła powtarzać to, co uważała za stosowne powiedzieć. — Zawiązałam z Panopulosem spowrotem jaknajlepsze stosunki i zgadza mi się ustąpić za pięćset pięćdziesiąt tysięcy kolię. Za kilka dni udamy się wspólnie do niego, aby raz jeszcze ją obejrzeć i wtedy oświadczysz mu, że ją kupujesz.
— Ty... — wybełkotał, zdumiony — chcesz wydać na jakiś naszyjnik pięćset pięćdziesiąt tysięcy...
— Nie wydam ani grosza.
— Jakto?
— Zamienimy prawdziwą kolię na fałszywą!
— Przecież on prędzej czy później na tym się pozna!
— Nic nam nie zrobi! Mam pewne jego listy i nie złoży skargi, w obawie skandalu.
Marlicz czuł, że drży cały, a na czole zakropliły mu się perły potu. Teraz dopiero zrozumiał, w jak niebezpieczną historię wciągała go kochanka.
— Ależ, to oszustwo! Za taki postępek grozi kilka lat więzienia!
— Głupi jesteś! Powtarzam, nic nie grozi! A co się oszustwa tyczy, to nie używaj takich gromkich słów.
— A jakże to nazwać inaczej?
— Że mój spryt zatryumfował nad sprytem Panopulosa. Oto, wszystko.
— Nigdy się nie zgodzę!
— To wrócisz na piechotę do kraju!
Popatrzył na nią chwilę w milczeniu, a później przypomniał sobie, że nie miał własnego grosza.
— Ach, tak...
Tamara znów zastosowała swój niezawodny system.
— Wiecznie, — wymówiła łagodniej — bez żadnego sensu doprowadzasz pomiędzy nami do niemiłych scysji, a później sam przyznajesz, że miałam słuszność. To samo było w Wilnie, to samo w Warszawie, a obecnie powtarza się i tutaj. Zgóry cię uprzedzałam, że będziesz mi pomocny w dość niebezpiecznej sprawie i teraz nie pora się cofać. Szczególniej... — tu urwała jakby nie chcąc dodać przez delikatność, gdy wydała na niego sporo pieniędzy i utrzymywała przez cały czas. — Mniejsza z tym... Wiesz, że nie mamy z czego żyć i musimy zdobyć znaczniejszą sumę. Bemer daje pół miliona. Gdy odtrąci się koszta — liczyła zapewne zadatek, cenę imitacji, oraz wydatki, związane z ich pobytem — pozostanie około czterystu pięćdziesięciu tysięcy...
— Ach! — szepnął, pojąwszy dopiero sens jej rozmowy z jubilerem oraz słowa, że podejmuje mu się dostarczyć to, co przyobiecała.
— Pozostanie — mówiła dalej — czterysta pięćdziesiąt tysięcy. To sumka wcale znaczna i za nią można urządzić się wszędzie, nie potrzebując, jak się wyrażasz, popełniać nowych oszustw. Oczywiście, nie pozostaniemy w Nizzy, a natychmiast wyjedziemy i chętnie zrezygnuję z opłaconego za pół roku komornego. Może, nareszcie, zrozumiesz? Bo, uprzedzam cię, jeśli ta tranzakcja się nie uda, musielibyśmy się rozstać i musiałabym poszukać innego, naprawdę bogatego narzeczonego. Nie potrafię się obyć bez luksusu, a ty nie zapewnisz mi go swoją pracą. Co ty wogóle potrafisz zarobić? Nie wystarczyłoby dla mnie na jedwabne pończochy! Zdaje się, muszę posiadać do ciebie pewne przywiązanie, skoro w taki sposób usiłuję wydostać z matni, zamiast sprzedawać się starcom. Wybieraj, co wolisz! Rozstać się ze mną, ostatecznie, czy pozostać ze mną? Przecież, za czterysta kilkadziesiąt tysięcy, możemy sobie doskonale ułożyć życie. I jeszcze jedno, dodam na zakończenie, żeby uspokoić twoje wyrzuty sumienia. Z Panopulosem mam pewne porachunki i odbieram tylko to, co mi się słusznie należało. Nie popełniam więc, żadnego oszustwa, a odzyskuję swoją własność!
Marlicz począł znów teraz chodzić wielkimi krokami po pokoju, wycierając raz po raz pot, spływający mu z czoła. Tamara, która zdążyła doskonale poznać charakter swego kochanka, z góry przewidziała, że jej słowa trafią do zamierzonego celu.
Nie żartowała! Pojął, że o ile nie zgodzi się być jej powolnym narzędziem, porzuci go natychmiast i pozostanie bez grosza, za granicą, na bruku. To byłoby straszne, ale jeszcze straszniejsze, utracić Tamarę. Co za okropne położenie, a on nie ma siły być bez niej!
I jak każdy człowiek słaby, Marlicz powoli zaczął ulegać, począł sobie tłumaczyć, wspominając niektóre jej słowa, iż to może istotnie o jaką dawną rozgrywkę chodzi z Panopulosem i że wyolbrzymia niebezpieczeństwo, gdyż ona sama ryzykuje najwięcej w pierwszym rzędzie. Skrupuły moralne odchodziły na dalszy plan. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy! Za to istotnie można rozpocząć życie bez trosk.
— Więc powiadasz — wybąkał, przystając przed nią — że nie ma niebezpieczeństwa...
— Najmniejszego! — przytwierdziła, odwracając głowę.
Ach! Gdybyż teraz mógł zobaczyć jej wzrok. Przekonałby się, że nie ma w nim cienia ani miłości, ani przywiązania, a rysuje się tylko bezgraniczna pogarda. Tak spogląda człowiek, na kogoś, kogo musi używać do swoich niezbyt wyraźnych celów ale jednocześnie nie żywi dla niego najmniejszego szacunku i myśli jakby pozbyć go się, przy pierwszej sposobności. Cóż dziwnego? Czy mógł Tamarę przykuć do siebie człowiek słaby, niezdecydowany i ulegający jej we wszystkim, gdy ona ceniła tylko stanowczość i odwagę?
Niestety, Marlicz nie mógł zauważyć tego wszystkiego i niepomny poprzednich doświadczeń, pocieszał się już tym, że Tamara ma znakomitą głowę, wie co robi i dąży do ich wspólnego szczęścia.
— No, tak! — ponownie wybąkał z jakimś mdłym uśmiechem. — Nie mam zamiaru rozstawać się z tobą i obiecałem ci ślepo się słuchać we wszystkim!
Teraz patrzyła spowrotem na niego, ale nieokreślony grymas wykrzywił jej usta.
— Czyż nie lepiej było — mruknęła, nawet niezadowolona ze zwycięstwa, gdyż z góry była go pewna — dojść do tego przekonania pół godziny wcześniej? Naprawdę, nużą mnie te ciągłe utarczki z tobą i wciąż wysuwane przez ciebie skrupuły...
— Maro...
— Szczególniej, że mam poważniejsze zmartwienie na głowie. Muszę dziś jeszcze zdobyć siedem tysięcy.
— Tu na miejscu?
Przecież, nie pojadę po nie do Warszawy!
Na to, oczywiście Marlicz nie mógł znaleźć żadnej rady.
Wolał przezornie milczeć.
Za to Tamara przez jakiś czas siedziała pogrążona w zadumie, nie dzieląc się nawet z nim swymi myślami, jakby uważała, że skoro nic nie mógł dopomóc, dzielić się nimi nie było warto.
Wreszcie wymówiła:
— Dziś wieczorem pójdziemy do kasyna!
Istotnie, wieczorem znowu się znaleźli w rojnych i gwarnych salach, napełnionych tłumem graczy. Znów pełne podziwu spojrzenia biegły wślad za Tamarą, ale nie zwracała na nie uwagi. Również widać było, że nie przyciągała jej tu gra i że nie szuka tą drogą zdobycia upragnionej sumy. Raczej, odnosiło się wrażenie, że pragnie tu kogoś odnaleźć, gdyż jej wzrok biegł raz po raz badawczo po sali.
Nagle drgnęła. Widocznie, zdala spostrzegła tego, kogo pragnęła odszukać.
— Masz tu sto franków! — nieznacznie wetknęła Marliczowi banknot, wyjęty z woreczka, do ręki, gdyż, jak wiemy, nie posiadał nigdy własnych pieniędzy. — Zagraj w ruletkę! Będę musiała porozumieć się z kimś w dość ważnym interesie.
— Z Monsley‘em? — syknął, spostrzegłszy kierunek wzroku Tamary i zauważywszy również zdala wysoką postać Anglika.
— Może i z nim!
— Pragniesz od niego pożyczyć pieniądze?
— Monsley i pożyczka! — wyrwał się jej szczery okrzyk. — Ostatni to człowiek, do którego zwróciłabym się z podobną propozycją. O co innego mi chodzi.
— Wolno wiedzieć o co? — szarpnęła nim zazdrość, gdyż przypomniał sobie wczorajsze zachowanie tego tajemniczego znajomego Tamary.
— Za długo mówić...
— Nie lubię tego Anglika!....
— Nie nudź! Lepiej graj i postaraj się wygrać jak najwięcej! — zażartowała. — Przecież tak pragnąłeś zagrać w ruletkę!
Nie czekając na jego odpowiedź odeszła i wnet spostrzegł, jak kłaniał się przed nią Monsley, znajdujący się przy jednym z dalszych stolików i całował jej rękę.
— Wstrętna małpa w monoklu! — pomyślał z nienawiścią, choć sam sobie nie umiał wytłumaczyć, przyczyny tej nienawiści. — Jaki może mieć interes do niego? Naprawdę, poczynam odgrywać głupią rolę.
Nie mógł jednak, podążyć za Tamarą, nie narażając się na jej niezadowolenie. To też, tylko z gniewem zagryzł wargi, poprzestając na obserwowaniu zdala rozmawiającej pary. Ale, cóż mógł wywnioskować z podobnej obserwacji, gdy nie słyszał słów? Oddalili się od stołu w głąb sali, jakby pragnęli istotnie rozmawiać o jakimś interesie i Tamara wykładała coś Anglikowi, a ten z wielkim szacunkiem kiwał w odpowiedzi na jej słowa głową. Toć, każda rozmowa, w podobnych warunkach będzie nosiła charakter towarzyskiej przyzwoitości.
Czuł teraz większe rozdrażnienie. I ta jego niewyraźna sytuacja, która w całej pełni zarysowała się dopiero w czasie ostatniej rozmowy z Tamarą, ta historia z naszyjnikiem, wreszcie ten Anglik...
Jakie tu znaleźć wyjście?
Targany złymi przeczuciami rozmyślał nad tym wszystkim, przyglądając się mimowoli grze, toczącej się przy stole, przy którym przystanął.
Wreszcie, może chcąc skrócić chwilę oczekiwania na Tamarę, a może ogarnięty dawną namiętnością, wymienił banknot na sztony i począł grać.
Choć grał oczywiście, drobnymi stawkami, rezultat nie kazał na siebie długo czekać.
Nie upłynęło pół godziny i znalazł się bez grosza. Wtedy dopiero oprzytomniał i spojrzał w kierunku Tamary. Jeszcze rozmawiała z Anglikiem.
Pół godziny! Nie, tego było za wiele. Podniecony przegraną i zazdrością, bez wahania skierował się w ich stronę.
Spostrzegła go zdala.
— Cóż to zgrał się mój pan małżonek? — zawołała po francusku, gdyż w tym języku prowadziła rozmowę z Monsley‘em. Ile tysięcy poszło? — umyślnie przesadzała sumę.
— Et, głupstwo! — odparł, ściskając jednocześnie wyciągniętą dłoń Anglika.
— Zwykle tak bywa! — wyrzekł ten, patrząc na Marlicza z dziwnym uśmiechem. — Kto ma szczęście w miłości, nie zazna go w grze!
Marlicz najchętniej wybiłby mu teraz impertynencki monokl z oka. Jednak się pohamował.
— Długo jeszcze zamierzasz z nim rozmawiać? — zapytał po polsku, ledwie tłumiąc gniew. — Upłynęło już pół godziny!
— Zachowuj się przyzwoicie! — odparła również po polsku i z takim wyrazem twarzy, jakby rozmawiała z nim jaknajczulej, ale pojął, że jest rozgniewana. — Nigdy nie nauczysz się zachowywać należycie! Po coś tu przyszedł?
— Cóż mam robić ze sobą?
— Pójdziesz do baru, w sąsiedniej sali i zaczekasz! Jeśli nie masz pieniędzy, nie obawiaj się! Przyjdę tam niedługo zapłacę...
— Znowu za godzinę...
— Idiota! Idź w tej chwili...
Słowom tym znów towarzyszył najrozkoszniejszy uśmiech, po czem dodała po francusku:
— Najmocniej pana przepraszam, baronecie, żeśmy rozmawiali w obcym dla niego języku. Ale, mój mąż napotkał pewnego znajomego i pragnie pogawędzić z nim w barze. Pozostawia więc mnie jeszcze pod pańską opieką.
— Rozumiem! — skinął głową Anglik i znów popatrzył drwiąco na Marlicza. — Postaram się, aby jak najlepiej wypadła ta opieka.
Marlicz, zmusił się resztkami woli do pozornie uprzejmego ukłonu i skierował się w stronę restauracji. Czuł, że jeszcze chwila, a wywoła głośną awanturę.
Z zadowoleniem nawet, podążył do baru. Wiedział, że rychło znajdzie się tu Tamara, żeby go wykupić, a wtedy rozmyślił się ostatecznie. Jak traktowała go, z jaką ukrytą nienawiścią przemawiała. Nie, kilka kieliszków alkoholu może mu tylko dobrze zrobić i doprowadzić go do równowagi.
Rozglądał się za wolnym miejscem. Restauracja była szczelnie napełniona. Nic dziwnego. Ci, którzy się zgrali, szukali w coctail‘ach pocieszenia, a ci którzy odnieśli zwycięstwo nad ruletką, oblewali ten sukces.
Gdy tak się rozglądał, raptem ktoś z tyłu zawołał za nim głośno.
— Marlicz!
Obejrzał się zdumiony. Któż mógł go znać w Nizzy. A gdy się obejrzał, oczy mało mu nie wyszły na wierzch ze zdumienia.
Przy niewielkim stoliku, upiększonym butelką szampana, siedział czerwony i zadowolony „kotusik“. Pan Onufry Mongajłło we własnej osobie. Siedział, wyróżniając się z pośród obecnych swą niedźwiedzią postacią i musiał dobrze już łyknąć złocistego trunku, gdyż wyraz błogości osiadł na jego twarzy, zaczerwienionej obecnie od alkoholu. Raz po raz pokręcał sumiastego wąsa, odpowiadając na zaczepki dwóch kokotek, rezydujących przy sąsiednim stoliku i zupełnie wyraźnie zdradzających chęć, zarzucenia swych sieci na rozbawionego kresowca.
— Aj, Marlicz, kotusik! — powtórzył.
Cofnął się, nieprzyjemnie zaskoczony tym spotkaniem. Na każdego raczej mógł spodziewać się natrafić, niźli na Mongajłłę. Skąd on tu, w Nizzy? W dwa tygodnie po ich przyjeździe? Wnet nasunęły mu się niemiłe wspomnienia. Czyż ten gruboskórny szlagon nie był pośrednią przyczyną jego wykolejenia? Toć, gdyby nie napatoczył się wówczas w „Europie“ i nie zaczął pleść głupstw do Kozunowa o Tamarze, napewno nie nastąpiłoby to, co nastąpiło i Marlicz nie znalazłby się w sytuacji jakiegoś awanturnika. Ależ i tupet. Co prawda jest pijany, ale żeby po tamtych wypadkach jeszcze go zaczepić, gdy wówczas z nim się nie pożegnał?
Chciał, lekko skinąwszy głową, pójść dalej, nie zwracając uwagi na przyjacielskie ruchy ręką kresowca gdy ten, widząc, że Marlicz wcale nie ma ochoty się zbliżyć, zerwał się od stolika i z chyżością, której by nikt po nim się nie spodziewał, podbiegł do niego i swą niedźwiedzią łapą pochwycił jego rękę.
— Czegoż się dąsasz, kotusik?!
— Naprawdę... — wybąkał, starając się wyswobodzić. — Naprawdę, dziwię się panu...
— O tę historię w „Europie“? Toż, trzeba było uprzedzić, kotusik, słówka nie szepnąłbym Kuzunowowi. Skąd ja mogłem wiedzieć? A jakeście zaczęli robić ze mnie durnia, rozzłościłem się i wszystko chlapnąłem. Później, żałowałem kotusik...
— W każdym razie...
— Pójdź do stolika, kotusik...
— A kiedy... jestem zajęty...
— Nie bądź durny, kotusik! Chodź, pogadamy... A tak stoimy na środku sali, jak te dwa bałwany, a Francuziki dokoła się gapią. Oni ciągle na mnie się gapią, jakby człowieka nie widzieli. Osły, kotusik! No, chodź... Wolę z tobą posiedzieć, niż z temi umazanymi lafiryndami, co do mnie ślepiami wywracają — wspomniał dwie umalowane kokotki, zalecające się do niego. — Chodź, kotusik, a dowiesz się naprawdę czegoś ciekawego..
Może, dzięki tej zachęcie, a może poprostu dla tego, że Mongajłło silny, jak tur, ciągnął go niemal za sobą, Marlicz skierował się do zajętego przez niego stolika. Zresztą, trudno nadal było się gniewać o to, co się kiedyś stało. A nuż kresowiec miał istotnie coś interesującego do zakomunikowania?
Gdy tam dotarli i Marlicz, niezupełnie dobrowolnie, bo prawie siłą posadzony, znalazł się na kanapie obok Mongajłły, zapytał:
— Cóż to takiego ciekawego?
— Czekaj! — zaśmiał się w odpowiedzi. — Najpierw się napijemy, a tamto na koniec, kotusik! Musie — zawołał swoistą francuzczyzną na kelnera. — A daje no, przyjacielu, jeszcze tego sikacza! — wskazał na szampana. — Pijesz to i pijesz, jak wodę! Nie ma, jak nasza dobra starka! Kiedy tutaj tego nie znają!
A gdy kelner zjawił się z nową butelką, wmusił szklaneczkę w Marlicza, poczem począł prawić:
— Ty ciągle siedzisz zamarmuszony, kotusik i odpowiadasz półsłówkami! Gniewasz się, nie wiedzieć o co! A ja przyczyniłem się do twego szczęścia!
— Pan? Do mojego? — zapytał zdumiony.
— Pewnie, kotusik! Gdyby nie moje gadulstwo w „Europie“, pani Tamara wyszłaby za Kuzunowa i nie została twoją żoną.
— Ach tak! — mruknął. — Skąd pan to wie, że jesteśmy małżeństwem?
— No, jakże, kotusik, czytałem w gazecie. Toć stało, jak byk! „Hrabina i hrabia Marliczowie!“
Poczerwieniał. Doznał wrażenia że kresowiec lekko z niego podrwiwa, lub stara się wybadać.
— No... tak, tak... — wymówił szybko, wspominając niefortunną wzmiankę, umieszczoną w piśmie przez Tamarę umyślnie dla Panopulosa. — Istotnie, wzięliśmy ślub...
— Tak prędko?
— W Paryżu! Po drodze... — kłamał.
— To i powinszować! I raptem taka odmiana? Byłeś skromnym urzędnikiem, a teraz cały pan! — popatrzył z dziwnym uśmiechem na drogie ubranie Marlicza. — I hrabią zostałeś, kotusik!
— Och! — odparł, zły. — Zawsze mieliśmy prawo do tytułu, tylko go nie używałem! A pieniędzy trochę — znowu kłamał — nadesłała mi rodzina, gdy się dowiedziała o moim ślubie z Tamarą. Mam zamożnych krewnych...
— To tacy bogaci Marlicze? Brawo, kotusik! A o tytule hrabiowskim nie wiedziałem, choć znam wszystkie wielkie rody w Polsce. Cóż ja głupi, stary! Wprawdzie Mongajłłowie mają tytuł książęcy, ale nigdy go nie używam. Tytułów dziś używają tylko hochsztaplery. Ale, ja o tobie nie mówię, kotusik... Tobie tytuł nawet pasuje bardzo. Tylko, daruj, że cię nie będę nazywał hrabią. Ot, tak po starej znajomości, będę gadał, kotusik...
Marlicz czuł się coraz bardziej nieswojo. Mongajłło wyraźnie drwił z niego. Czyżby się czego domyślał i był daleko sprytniejszy, niż na to wyglądał?
— Cóż pan takiego pragnął mi zakomunikować? — usiłował przerwać draźliwą rozmowę.
— Jeszcze chwileczka... Przódy się napij! — znów napełniał szklanki.
— Dziękuję! Nie piję tyle! Może coś niezwykłego zaszło w Warszawie? — starał się wybadać.
— A cóż miało zajść niezwykłego, kotusik! Na twoje miejsce Kuzunow przyjął innego urzędnika. Bank nie zawalił się bez ciebie...
— Domyślam się! — syknął, podrażniony tonem starego. — A cóż Kuzunow? Przecież pan jest jego przyjacielem.
— No tak, przyjaciel! — Cóż ma być?
— Co porabia?
— Nie wiem, kotusik! Pewnie bardzo płacze, że cię stracił! A nawet nic nie wie o tym, że zostałeś hrabią!
— Et! — zawołał zniecierpliwiony. — Widzę, że z panem nie dogadam się. Trzymają się pana żarty.
Mongajłło zaśmiał się głośnym, rubasznym śmiechem.
— Żarty, powiadasz, kotusik? Zły jesteś, że się śmieję, zaraz zacznę płakać!
— Doprawdy...
— Czekaj, więc tak cię ciekawi Kuzunow...?
Może Marlicz dowiedziałby się wreszcie, co porabia jego dawny zwierzchnik, gdyby wtem, nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda. Na salę restauracyjną weszła Tamara, widocznie ukończywszy tajemniczą rozmowę z Monsley‘em i poczęła się rozglądać, poszukując swego pseudo-małżonka.
Pierwszy dojrzał ją Mongajłło, gdyż Marlicz siedział z pochyloną głową i spostrzegłszy piękną kobietę ryknął swym tubalnym głosem.
— Aj, pani hrabina! Poproś ją do naszego stolika koniecznie, kotusik, wszystkie inne zajęte... Taki zaszczyt będzie dla mnie siedzieć z twoją żoną...
Ale i Tamara już ich dojrzała, a na jej twarzy zarysował się wyraz bezgranicznego zdumienia, taki sam, jak na obliczu Marlicza, gdy przedtem zobaczył Mongajłłę.
— Skąd ten bałwan tu się znalazł? — szepnęła do kochanka, gdy ten przecisnąwszy się przez stoliki, zbliżył się do niej, poczem skrzywiła się z niechęcią. — Też nie miałeś nic pilniejszego, niż odnowić z nim znajomość. Naprawdę dziwię ci się, po tej warszawskiej historii.
— Przyczepił się do mnie tak — począł tłumaczyć — że w żaden sposób, bez skandalu, pozbyć go się nie mogłem! Przeprasza, udaje przyjaciela, chociaż...
— Pożegnaj się z nim natychmiast, przecież nie będziesz żądał, żebym witała się z nim. Patrzeć nie mogę na tego idiotę!
Znać było, że jest wyjątkowo podraźniona.
— Zaraz się pożegnam — odparł, a nie mogąc się powstrzymać, dodał złośliwie. — Jak wypadła konferencja z Monsley‘em? Potraktowałaś mnie, niczym lokaja! Widzę, że nie szczególnie, gdyż humor nie dopisuje...
— Dureń jesteś! — syknęła ostro. — Może przestaniesz urządzać głupie sceny zazdrości! Pożegnaj się i chodźmy do domu.
Nie tak łatwo było pożegnać się z Mongajłłą. Kresowiec, który pozostał przy stoliku i zdala obserwował tę całą scenę widocznie przypuszczając, że Marlicz namawia Tamarę, aby wraz z nimi zajęła miejsce, a ta się nie zgadza na to, raptem powstał i podszedł do nich, sądząc, że udobrucha piękną kobietę, własną wymową.
— Pani hrabino! — zawołał, kłaniając się i daremnie usiłując ją pochwycić za rękę, którą usuwała — toć niech pani hrabina, kotusik, nie gniewa się na mnie! My już z mężem zgodę zrobili! Nie moja wina to co się stało wtedy w „Europie“ i ja wasz szczery przyjaciel... Niech pani, kotusik, siada z nami choć na jedną chwilę... no za wasze szczęście małżeńskie wypijemy szklaneczkę.
— Dziękuję panu bardzo! — wymówiła lodowatym tonem. — Jestem zmęczona i pragnę udać się na spoczynek. Jerzy, idziemy...
Ale, kresowiec swą niedźwiedzią łapą zdążył już unieruchomić Marlicza.
— Aj, nieładnie, hrabino, kotusik! — wykrzyknął. — Ja do was z duszą, z sercem a wy jeszcze się chmurzycie? Chcecie mnie na pastwę zostawić Francuzkom? Przyjechałem do Nizzy bo dostało się sto tysięcy złotych za lasy, chciałem trochę zabawić się ze swoimi, a wy tak... Aj, kotusik...
Gdy wspomniał o otrzymanej sumie jakoś dziwnie błysnęły mu oczy i nikt podobnego błysku nie mógł się spodziewać po dobrodusznym na pozór kresowcu. Ale, wzmianka o tej otrzymanej przez niego znacznej sumie, uczyniła i na Tamarze zapewne wrażenie, gdyż raptem zmieniła ton.
— Ach, skoro pan tak nalega — wyrzekła znacznie uprzejmiej — możemy panu towarzyszyć kilka minut. Dosłownie, kilka minut, gdyż czuję się znużona.
Marlicz spojrzał na nią zdziwiony, gdyż po poprzednich jej oświadczeniach nie spodziewał się podobnej decyzji. Nie odezwał się jednak, ani słówkiem.
— Doskonale! — zawołał, uradowany Mongajłło. — Wiedziałem, że pani hrabina nie będzie taka zła i nie pogardzi mną, starym. Chodźmy, kotusik, do stolika...
Zajęli tam miejsca we trójkę i Marlicz, w dalszym ciągu nie poznawał Tamary. Choć zapowiadała że zamierza zabawić tylko kilka minut, rychło zapomniała o tym postanowieniu i nie wspominała o chęci powrotu do domu. Przeciwnie, wychyliła z kresowcem kilka kieliszków szampana, co wprawiło go w nieopisany zachwyt i wogóle poczuła się w jego towarzystwie, niczym w towarzystwie najlepszego przyjaciela.
Słowem, zapanowała całkowita zgoda. Gadano o tym o owym, nie poruszając draźliwych tematów i jakby umyślnie, unikając wzmianki o Kuzunowie. Natomiast, Tamara, szybko wyciągnęła z Mongajłły, że przywiózł prawie całą otrzymaną sumę do Nizzy i że pragnie dobrze się zabawić.
A gdy zbliżyła się pora, o której zamykano kasyno — kilka minut Tamary zamieniło się w dobrych kilka godzin — raptem zawołała ze śmiechem:
— Jaka szkoda, że zamykają! Tak chętnie zagrałabym teraz! Ale, nie w tę głupią ruletkę! Ot, naprzykład w pokera! Może pan gra w pokera? — zwróciła się do Mongajłły.
— Bardzo lubię! — oświadczył.
Był mocno podchmielony i w znakomitym humorze. Prawił Tamarze staroświeckie komplimenty, ale zachowywał się względem niej z całkowitym szacunkiem i nie robił żadnych aluzji, co do ich hrabiowskiego tytułu, jak poprzednio do Marlicza.
— Lubię, kotusik! — powtórzył. — I jabym zagrał! Ale, gdzie? — Toż tu zamykają!
— Jedźmy do nas! — zawołała, klasnąwszy w dłonie, jakby jej przyszedł genialny pomysł do głowy. Zrobimy małą partyjkę! Chyba, że pan zmęczony?
— Ależ, nie, kotusik, hrabino! Projekt przedni! Jedziemy do pani. Tylko, wezmę ze sobą ze dwie butelczyny szampana!
Rychło, opuściwszy kasyno znaleźli się w ich prywatnym mieszkaniu i zasiedli przy zielonym stoliku. I tu nadal Mongajłło był rozkoszny. Pił, forsował do picia i sam rozpoczął dość wysoką grę. Właściwie ta gra odbywała się tylko pomiędzy nim, a Tamarą, kilka ostrych jej spojrzeń zmusiło Marlicza do ostrożności i oględnych stawek. Lecz, kresowcowi nie dopisywało szczęście. Raz po raz wyciągał grubsze banknoty z dobrze napchanego portfelu i góra ich rosła przed Tamarą. Co prawda, Marlicz w czasie tej gry, zauważył dość dziwne szczegóły. Zauważył, że as, spoczywający spokojnie na dole talii kart, raptem znalazł się w czwórce asowej, którą Tamara zwyciężyła kolor kresowca, co go kosztowało znaczną sumę. Ale, może było to tylko przywidzenie, gdyż po licznych kieliszkach szampana kręciło mu się w głowie a nawet kiedyś waleta niechcący przyjął za damę, co wywołało wzgardliwy uśmiech kochanki.
Dopiero gdy było już całkowicie widno i słońce promieniami zalewało pokój, o piątej nad ranem przerwano grę. Mongajłło wychodził lżejszy o dziesięć tysięcy franków.
— Cóż — rzekł, na pożegnanie z prawdziwą dżentelmenerią. — Przegrało się, to przegrało! Nie tak jeszcze wielka dla mnie suma, kotusik! A nie żal przegrać do pięknej kobiety!
I znów wydało się Marliczowi, że nieokreślony uśmiech pojawił się na twarzy kresowca i że tę swoją przegraną normował właśnie do tej sumy.
A gdy Mongajłło znikł, wycałowawszy bez końca rączki Tamary i zapewniwszy, że musi ich odwiedzić w najbliższej przyszłości, odezwała się do kochanka.
— Ostatecznie, dobrze się stało żeś spotkał tego starego żubra! Może nam się przydać! Kiedy zobaczą, że przebywa w naszym towarzystwie, nikt co do nas nie poweźmie podejrzeń.
— No — dodał — przydadzą się i te dziesięć tysięcy! Chyba nie potrzebny będzie ci Monsley...
— Przestań z tym Monsley‘em! — zawołała, poczem dodała w zamyśleniu, patrząc na kupkę banknotów leżącą jeszcze na stole. — Nikt mi nie będzie potrzebny! Dzisiejsza wygrana, to dobry omen. Jutro załatwię wszystko — wspomniała, że może wykupić imitację kolii — i powiedzie się nasz wielki interes.
Marlicz milczał. Wolał chwilowo nie myśleć o historii z naszyjnikiem. Również, nie chciał czynić żadnych aluzji, do sposobu gry jaki zauważył u Tamary.
— Ale! — zawołała raptem, po chwili wahania. — Czy ty wiesz, jaką niezwykłą wiadomość zakomunikował mi Mongajłło, kiedy wychodził z pokoju?
Istotnie, wychodził kilkakrotnie z pokoju, przynosząc szklanki i talerzyki, aby nie budzić służącej. Przypomniał sobie również że i jego zaciekawił kresowiec w kasynie, przy stoliku obietnicą jakiejś niezwykłej informacji, której ostatecznie nie posłyszał z powodu nadejścia Tamary. Widocznie, była szczęśliwsza od niego.
— Cóż takiego? — zapytał.
— Kuzunow jest w Nizzy! — wymówiła, nie patrząc mu w oczy. — Przypuszczam, że przyjechał razem z Mongajłłą!
— Kuzunow w Nizzy?! — powtórzył zdumiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.