Kobieta, która niesie śmierć/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobieta, która niesie śmierć
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII
ZAGRANICĄ

Wyjazd Tamary i Marlicza do Francji odbył się bez przeszkód i wszelkie obawy, że Kuzunow będzie im robił jakiekolwiek trudności, okazały się płonne.
Przede wszystkim, przybyli do Paryża, gdzie Tamara czuła się, jak u siebie w domu. Oprowadzała kochanka po stolicy świata, ale celem tych wycieczek było nie tylko obejrzenie muzeów, galerii, pomników i przeróżnych osobliwości miasta, nad którymi Marlicz chętnie zatrzymywał się dłużej a jakim Tamara nie poświęcała zbytniej uwagi, co poczynienie najprzeróżniejszych zakupów.
Nie tylko sobie kupowała najdroższe suknie i bieliznę, których jej i tak nie brakło, ale od stóp do głów ubrała Marlicza. Nosił teraz garnitur od pierwszorzędnego paryskiego krawca, jedwabne koszule, jakich jeszcze nigdy w życiu nie nosił i kosztowne włoskie kapelusze. Nawet laskę ze złotą rączką i takąż papierośnicę kupiła mu, a kiedy nieco zażenowany, począł jej robić wymówki, że tyle pieniędzy na niego wydaje, wzruszyła tylko ramionami.
— Musisz wyglądać jak prawdziwy pan, a nie urzędniczyna bankowy! To pierwszy warunek dla naszego powodzenia! Wiem, co robię i bynajmniej nie dla fantazji ubieram cię, niczym lorda. Dla kogoś, co nie ma nic, dobry wygląd jest wszystkim i zawsze można to zdyskontować. Tylko ludzie naprawdę bogaci, mogą się ubierać niedbale.
Marlicz przyrzekł już nie oponować jej i stale zgadzał się na to, czego zażądała. Zgodził się nawet na wydrukowanie biletów wizytowych z dziewięciopałkową koroną i nie raziło go, gdy poleciła stale służbie tytułować go hrabią... Powoli sam nawet, nie wiedząc kiedy, zamieniał się z człowieka, w gruncie rzeczy uczciwego w hochsztaplera, a zmysły i próżność mile łaskotane przez Tamarę, dopomogły tej przemianie.
— Cóż — oświadczył — chcesz, żeby mnie nazywano hrabią? Nie ma w tym nic strasznego! Marliczowie to stary ród i właściwie należy mu się tytuł.
— No, tak — odrzekła, starając się ukryć nieco ironiczny uśmiech, gdyż już zdążyła z niego wyciągnąć, że nieboszczyk, ojciec Marlicza był skromnym urzędnikiem kolejowym. — Bardzo znakomity ród! Co prawda, każdy Polak za granicą usiłuje udawać hrabiego, ale nie w tym rzecz! Musimy uchodzić za małżeństwo, a mnie potrzebny jest tytuł. Dla tego ozdobiłam cię dziewięciopałkową koroną!
— I rychło będziemy tym małżeństwem?
— O, napewno!...
Musiała jednak mieć poważniejsze troski na głowie, niż wyznaczenie bliższej daty ślubu, gdyż kiedy, Marlicz pytał o to, wnet zmieniała temat rozmowy.
Natomiast często opuszczała hotel, pod pozorem załatwienia różnych spraw na mieście, a gdy powracała, mógł zauważyć, że jest zdenerwowana.
Gdy ją zapytywał o przyczynę podniecenia, odpowiadała krótko:
— Nie mogę odnaleźć kogoś, na kim mi zależy...
— Czy to ta osoba — starał się wyciągnąć bliższych szczegółów, — z którą cię wiąże ów poważny i niebezpieczny interes, o jakim wspomniałaś w Warszawie?
— Może!
— A kiedy mnie poinformujesz o wszystkim?
— Dowiesz się w swoim czasie.
Tamara w swych odpowiedziach bywała lakoniczna. Więcej jeszcze. Prócz szalonych nocy, w których wyładowywał się jej niepohamowany temperament, traktowała Marlicza, jako podrzędnego pionka, który, słuchał jej się ślepo. Niestety, nie zwracał na to uwagi, całkowicie opanowany namiętnością do Tamary i oszołomiony luksusowym życiem do jakiego dotychczas nie przywykł. Żył całkowicie za jej pieniądze i dziwić się tylko należało jego naiwności, że nie pojmował dobrze swojej roli.
Wreszcie pewnego dnia Tamara powróciła rozpromieniona:
— Dziś jedziemy do Nizzy! — zawołała.
— Więc tam znajdzie się ten ktoś?
— Tak! — wyrwał się jej szczery wykrzyknik. — Odrazu ci wspominałam, że jeśli nie odnajdę go w Paryżu zastanę go w Nicei. Ukrywają umyślnie jego miejsce pobytu, ale udało mi się wszystko ustalić! Powinnam była dawno tego się domyślić, ale nie chciałam jechać na niepewne, bo nie mam za dużo pieniędzy...
— No, tak! — wspomniał poczynione kosztowne zakupy.
— Pakuj kufry! Musimy zdążyć na wieczorny pociąg! Każda godzina w Paryżu jest stracona!
Istotnie, nazajutrz zrana znaleźli się w Nizzy. I tutaj zaraz poznać było można, że Tamara zna doskonale tę luksusową, kąpielową miejscowość. Zresztą wspomniała, że właśnie po dłuższym pobycie, stamtąd przyjechała do Polski.
Więc, po krótkim, dwudniowym odpoczynku w pierwszorzędnym hotelu „Carlton“, wnet wynajęła na jednej z bocznych ulic, prywatne mieszkanie, niewielkie, trzypokojowe, ale urządzone niezwykle wytwornie, za względnie przystępną cenę. Właściciel tego mieszkania, zamożny przemysłowiec, udawał się dla swoich spraw handlowych do Ameryki i zgodził się ustąpić mieszkanie, nawet ze służącą, na okres półroczny. Zapłaciła mu żądaną sumę, a gdy na drzwiach znalazł się bilet, oczywiście, w języku francuskim, z napisem: „Tamara i Jerzy, hrabiostwo Marliczowie“, — odetchnęła:
— Tu nam będzie wygodnie! — oświadczyła. — Po za tym, znacznie taniej, niż w hotelu, a my musimy się liczyć z każdym groszem. No i w hotelu zbyt dużo jest ciekawych, ściany mają uszy, a ja nie lubię tego.
Ale, choć zaznaczała wciąż, że należy zachować jaknajdalej posuniętą oszczędność, nie raz Marlicz zastawał ją przy tym, jak rachowała swe pieniądze, widocznie obliczając, czy jej wystarczy, zanim ów tajemniczy plan, nie dojrzeje. Natomiast nie szczędziła wydatków, gdy chodziło o reprezentację.
Skoro, tylko urządzili się w mieszkaniu, ubrała się jaknajwytworniej i, nałożywszy biżuterię — jak zdążył się przekonać większość jej stanowiła świetną imitację — w jego towarzystwie poczęła odwiedzać kasyno, promenady, modne bary i kawiarnie. Zbyteczne dodawać, że zwracała uwagę na każdy szczegół ubioru i zachowania się Marlicza i często wołała nań ze zniecierpliwieniem:
— Trzymaj głowę więcej do góry... Nie miej zażenowanej miny... Nie trzymaj rąk w kieszeniach, gdy wchodzisz na salę... Tak się nie zachowuje hrabia.
Stale dawała mu tysiąc frankowe banknoty, by płacił nimi nawet za najmniejsze restauracyjne rachunki.
— Tu widzą i notują wszystko! — mówiła. — Opinia szofera i kelnera jest decydująca! A musimy sprawiać wrażenie bardzo zamożnych ludzi.
Istotnie, gdziekolwiek pokazali się, nadskakiwano im z uniżonością. Niezwykła uroda Tamary, jej kosztowny strój, wcale niezła — mimo jej strofowań — prezencja Marlicza, no i sowite napiwki, sprawiły, że poczytywano ich naprawdę za parę arystokratyczną, która dla rozrywki przybyła nad lazurowy brzeg, ma lekką rękę i bez rachunku ciska pieniędzmi.
Tylko...
Choć Marlicz zdążył już przywyknąć do pełnych podziwu, lub pożądliwych spojrzeń, jakiemi mężczyźni w miejscach publicznych obrzucali Tamarę, niektóre z tych spojrzeń uderzyły go mocno.
Właśnie dla tego, że malował się w nich i nie podziw i nie pożądanie, a raczej jakaś ironia.
Co to znaczyło? Czyżby, znano tu Tamarę i poprzedni jej pobyt zaznaczył się jakim skandalem. Że posiadała znajomych, nie ulegało wątpliwości, gdyż kilku panów już ukłoniło jej się na ulicy. Ukłony ich jednak znamionował całkowity szacunek.
Chyba, wydało mu się, lecz, tegoż dnia, gdy szedł obok Tamary na promenadzie, spotkała go jeszcze dziwniejsza przygoda.
Z tyłu, posłyszał zupełnie wyraźnie, rzucone po francusku zdanie:
— Tiens! Piękna przyjaciółka Panopulosa znowu zawitała do Nizzy! Że też miała odwagę?!
Marlicz obejrzał się momentalnie.
Szło za nim dwóch eleganckich, młodych ludzi i doznał wrażenia, że spoglądają drwiąco na Tamarę. Ale, kiedy zmierzył ich ostro, wnet odwrócili głowy i ściśle ustalić nie było można, czy słowa ich tyczyły się Tamary, czy też przystojnej i szykownej osóbki, która mijała ich w tej chwili.
— Maro! — zapytał wzburzony, podczas gdy jej uwagi uszła ta cała scena. — Czy ty znasz jakiegoś Panopulosa?
Przystanęła i, zbladła.
— Panopulosa? — powtórzyła, zaskoczona zapytaniem.
— Znasz podobne nazwisko?
— Tak... Nie... — widział, że czerwieni się, chyba po raz pierwszy od czasu ich znajomości. — Skąd, ty? — W jaki sposób? —
— Wymieniło to nazwisko przed chwilą dwóch młodych ludzi, dodając do tego komentarz niezbyt pochlebny pod twoim adresem.
— Łajdaki! — syknęła, nie zapytując nawet, jakiej treści był ten komentarz.
— Byłbym ich spoliczkował, ale nie miałem pewności, że o ciebie chodzi, wnosząc jednak z twego zmieszania...
— Lepiej — przerwała — żeś nie wywołał skandalu!
— Kimże jest ten Panopulos?
— Zaraz...
Może Marlicz dowiedziałby się ostatecznie, kim jest ów tajemniczy Panopulos, gdyby w tejże chwili od barwnego tłumu, spacerującego po promenadzie, nie oddzielił się wykwintny pan, którego zbliżenie przerwało ich podnieconą rozmowę.
— Mój znajomy! — szepnęła. — Milcz! Później ci wszystko wyjaśnię.
Tym, który podszedł do Tamary, był mężczyzna w sile wieku, już szpakowaty, ubrany spokojnie, ale niezwykle wytwornie. W lewym oku, wygolonej twarzy, o typowo angielskich, arystokratycznych rysach, połyskiwał monokl w złotej oprawie, a kosztowna perła zdobiła czarny krawat.
— Cieszę się, że widzę panią baronową! — skłonił się, całując jej rękę. — Przybyła pani na długo?
— Oh! — rzekła. — Nie wiem! W moim życiu zaszły duże zmiany. Pozwoli pan, że go poznam z moim mężem — wskazała na Marlicza, po czym przedstawiła: — Sir Artur Monsley, — mój mąż, hrabia Marlicz.
Anglik drgnął i z pewnym zdziwieniem popatrzył na Marlicza, był jednak zbyt dobrze wychowany, aby zdradzić się jakąkolwiek głośną uwagą.
— Jestem zachwycony! — wymówił, usiłując zachować typową, brytyjską flegmę i mocno ściskając jej dłoń dalej mówił: — Jestem zachwycony z poznania pana hrabiego.
Wzrok zza monokla przeczył jednak tym uprzejmym słowom i widać było, że Monsley taksuje Marlicza, a może nawet spogląda na niego z nienawiścią.
— Czemu się na mnie tak patrzy? — pomyślał. — Kochał się w Tamarze i jest wściekły, że jak mniema, została moją żoną...
Anglik, widocznie sam zrozumiał, że przygląda się zbyt natarczywie, gdyż raptem wywołał na swej twarzy coś na kształt uśmiechu i zapytał:
— Dokąd państwo się wybierają? Czy nie do kasyna? W takim razie poszlibyśmy tam wspólnie! Mam wielką ochotę dziś spróbować szczęścia w ruletce.
— Doskonale! — zawołała zadowolona, że przerwana została ta niemiła, milcząca scena. — I ja zagram! Ale, przy innym stole, niż pan, baronecie! Stale przynosiliśmy sobie dawniej pecha...
— Tak, pecha... — powtórzył znacząco, poczem, po chwili dodał. — A czy pani hrabina wie — wymienił jej nowy tytuł z naciskiem — że Panopulos od kilku dni bawi w Nizzy?
Marlicz nerwowo zagryzł wargi. Znowu Panopulos.
— Wiem, doskonale! — odrzekła, niby obojętnie — ale, dziwię się, że pan wspomina o nim! No, chodźmy do kasyna.
Widać było, że zapytanie Monsley‘a dotknęło ją, ale stara się nadrabiać humorem. To też rozmawiając obojętnie na różne tematy i śmiejąc się, podążyła obok Anglika, do kasyna, podczas, gdy Marlicz, coraz więcej zdenerwowany postępował nieco z tyłu za nimi.
Rychło znaleźli się w jasno oświetlonym i luksusowo urządzonym apartamencie zapełnionym szczelnie eleganckim i podnieconym tłumem. Słychać było stereotypowe wykrzykniki krupierów i brzęk przerzucanych sztonów. Przy stolikach tłoczyły się młode zupełnie osóbki i staruchy w brylantowych koliach, nałożonych na trzęsące się szyje. Eleganci, o typowym wyglądzie gigolaków i panowie, po których łatwo poznać było można, że posiadają dobrze napchane portfele w kieszeni.
Gorączka złota wyryła swe piętno na sali, a na twarzach wszystkich widać było niezdrowe wypieki. Nic dziwnego, gdyż jeśli gra nawet była tu słabsza, niż dawniej, gdyż kryzys też we Francji dał się we znaki, w przeciągu kilku godzin dzięki ruletce można było zdobyć tysiące, albo też wyjść bez grosza.
— A więc, baronecie — wymówiła Tamara, rozglądając się po sali — idzie pan do innego stolika, i my do innego. A później, spotkamy się i opuścimy razem kasyno..
All right!
Gdy Anglik odszedł, Marlicz nie mógł pohamować dłużej swego zdenerwowania.
— Cóż to za małpa w monoklu? — syknął ze złością. — Przyglądał mi się impertynencko! Przyznaj się, że kochał się w tobie, jest wściekły, że złączyłaś się ze mną.
— Nie żadna małpa — odparła zimno — ale człowiek z najlepszego towarzystwa. Czy się kochał, nie wiem, ale w każdym razie mam w nim oddanego przyjaciela. Musisz być dla niego uprzejmy.
— Uprzejmy? Oddanego przyjaciela? — irytował się coraz więcej. — A też ci przyciął tym Panopulosem.
Jakiś skurcz przebiegł po jego twarzy.
— Nic nie rozumiesz!
— Może! Lecz, czy dowiem się nareszcie, kim jest ta tajemnicza osobistość?
Zielone oczy Tamary zaiskrzyły się złym błyskiem.
— Tylko bez scen zazdrości! Monsley patrzy na nas.
— Ach, Monsley?
— Nie chcę, żeby miał o tobie złe wyobrażenie. A co się Panopulosa tyczy, rychło wszystkiego się dowiesz.
— Nie zapierasz się, że go znasz?
— Wcale nie mam zamiaru! A teraz, przestań mnie nudzić. Podejdźmy do stołu...
Marlicz zrozumiał, że więcej nic z niej nie wydobędzie i wślad za Tamarą zbliżył się do jednego ze stołów, przy którym odbywała się gra.
Przyglądała się grze, obojętnie, jakby nie pociągał jej hazard. Ale Marlicza szybko ogarnęła dawna namiętność, a pod jej wpływem zapomniał na chwilę o Monsley‘u i Panopulosie i świecie całym.
— Maro! — szepnął. — Mam pieniądze! — była to reszta z tysiączłotowego banknotu, zmienionego już, jak zwykle przy obiedzie w restauracji. Spróbuję...
— Ani mi się waż! — spojrzała nań ostro.
— Drobna stawka...
— Nawet najdrobniejsza! Gra jest dobra tylko dla głupców. Chcesz, żeby się powtórzyło to samo, co było w Warszawie w klubie? Zabraniam, stanowczo! Ja, co innego... Mogę grać, bo nie zapalam się nigdy, gra nie pociąga mnie wcale i dla tego, często wygrywam.
Patrzył na nią, myśląc w duchu, jak pod wielu względami dawniej ją źle rozumiał. Ta, na pozór lekkomyślna i lubiąca się bawić Tamara, jakże w gruncie była wyrachowana.
— Ja, co innego... — powtórzyła.. — Zaryzykuję, sto franków a jeśli przegram odejdę natychmiast. Tybyś tego nie potrafił. Daj mi pieniądze. Wszystkie...
Posłusznie wyciągnął zwitek banknotów z kieszeni.
— Proszę!
Wzięła pieniądze do ręki i już miała wymienić pieniądze na sztony, gdy wtem nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda.
— Pardon, madame! — Obok niej rozległ się czyjś głos.
To jakiś brunet, który od dłuższego czasu natarczywie przyglądał się pięknej kobiecie, zbliżył się do niej i teraz kłaniał jej się nisko.
Stanowczo miała dziś szczęście do spotkań. Choć, widocznie obecne nie należało do najmilszych, bo twarzy Tamary nie rozjaśnił uśmiech, raczej drgnęła z niezadowolenia.
— Najmocniej przepraszam panią baronową, że ją niepokoję — mówił tymczasem nieznajomy — ale nigdy nie sądziłem, że tu właśnie się spotkamy. A skoro spotkaliśmy się, pragnąłbym z nią zamienić kilka słów...
— Może później...
— Wolałbym, natychmiast...
Głos nieznajomego bruneta brzmiał uprzejmie, jednak stanowczo. Przy tym, skinął głową, jakby wskazując, żeby odeszła od stołu, przy którym grano, gdyż w obecności obcych nie powinna toczyć się ich rozmowa.
Tamara wzruszyła ramionami, schowała banknot do woreczka i podążyła w głąb sali. W ślad za nią, oczywiście, Marlicz, oraz brunet, wciąż, na pozór kłaniający się i ugrzeczniony.
A gdy się znaleźli w rogu przy wielkiej palmie, przy której nie było nikogo i nikt nie mógł ich podsłuchać, przystanęła i zapytała:
— Czym mogę służyć?
— Oczywiście, poznaje mnie pani baronowa?
— Naturalnie, monsieur Bemer...
— Tak jest... — tu wzrok bruneta pobiegł w kierunku Marlicza. — Czy przy panu?
— Mój mąż, hrabia Marlicz! — przedstawiła go Tamara. — Nie mam przed nim tajemnic.
— Ach tak! — ucieszył się brunet. — Szczerze winszuję, pani baronowej, przepraszam, chciałem powiedzieć, pani hrabinie. Nie wiedziałem że pani wyszła zamąż... Chociaż, przecież wtedy... Tylko, że wydawało mi się, że pani narzeczony nazywał się Kuz... Koz... — począł sobie łamać język nad trudnym do wymówienia dla francuza nazwiskiem.
— Kuzunow! — pomogła mu... — Ale, cóż to ma do rzeczy. Miałam wyjść za Kuzunowa zamąż, a wyszłam za obecnego hrabiego Marlicza. Mój mąż — ma rozległe dobra w Polsce.
— Tak... tak — znów kłaniał się — bardzo mi przyjemnie... A ja jestem Gaston Bemer, właściciel podobno największego sklepu w Nizzy.
Marlicz nic nie rozumiał, ale podał mu rękę, którą Francuz potrząsnął z zapałem.
— Więc, mogę mówić swobodnie? — powtórzył.
— Tak jest!
— Oczywiście, domyśla się pani hrabina, że chodzi mi o wyrównanie tego rachunku.
— O te trzydzieści tysięcy.
Skinął głową.
— Miała nam pani hrabina dostarczyć pewną rzecz, — nie dostarczyła, a myśmy zgóry dali trzydzieści tysięcy franków zadatku. Pan Panopulos, oczywiście oświadczył, że ta cała historia nic go nie obchodzi, a pana Kuz... Kuzunowa, z którym się pani wówczas zaręczyła, nie chcieliśmy niepokoić. Tym bardziej, że pani nas upewniła, że wszystko sama ureguluje po ślubie. Tymczasem wyjechała pani do Polski, nie otrzymaliśmy żadnej wiadomości. Byliśmy bardzo zaniepokojeni, bo i dla nas trzydzieści tysięcy jest sumą znaczną. Nie wiedzieliśmy co robić, chcieliśmy wszcząć kroki prawne...
Lekko pobladła.
— Przecież napisałam list! — odrzekła, choć w rzeczy samej, nie napisała żadnego listu.
— Nie otrzymaliśmy listu. Skoro jednak, pani hrabina powróciła tutaj, sądzę, że wszystko będziemy mogli załatwić polubownie.
— Oczywiście!
— Może pani... może pan hrabia — Marlicza[1] — zwróci nam zadatek?
— Oczywiście — powtórzyła — o ile nie będę mogła dostarczyć panom wiadomej rzeczy, zwrócę w najbliższej przyszłości zadatek. Mój mąż spodziewa się znacznej sumy pieniężnej, którą mu mają nadesłać z Polski. Sądzę jednak, że dam panu rzecz, o której mowa.
— Będzie nam pani mogła ją dostarczyć? — zdziwienie zarysowało się na twarzy Francuza.
— Jestem przekonana, tylko...
— My się nie cofniemy!
— Ile panowie zapłacą?
— Pół miliona, jak wtedy zostało pomiędzy nami ułożone. Właściwie czterysta siedemdziesiąt tysięcy po potrąceniu zadatku.
— Doskonale!
Widocznie jednak, to o czym wspomniała Tamara, wydawało się jubilerowi tak mało prawdopodobnem, że począł dalej zapytywać:
— Czy nie łudzi się pani hrabina? — Przecież i przedtem wyznaczała nam pani różne terminy, a później okazywało się, że doręczenie tej rzeczy jest niemożliwe. Naprawdę, nie możemy czekać dłużej. Ja, może osobiście... ale mam wspólników. Niecierpliwią się, nie chciałbym pani czynić przykrości... Wobec tego, prosiłbym o ścisłe wyznaczenie, w jakim to nastąpi okresie czasu?
— Do tygodnia...
— Tydzień? Hm... hm... — Albo sama rzecz, albo zadatek? Bien... Ça va! Tylko naprawdę prosiłbym, gdyż inaczej...
— Panie Bemer! — zawołała Tamara raptem innym tonem. — Nie lubię pogróżek! Sama wyznaczam panu termin, nie uciekłam, a przyjechałam do Nizzy i przedstawiam panu mego męża, który jest jednym z zamożniejszych obywateli ziemskich w Polsce. To panu powinno wystarczyć i nie moja wina, że listu pan nie odebrał. Zresztą, wynajęłam tutaj prywatne mieszkanie przy ulicy Rivoli — wymieniła dokładny adres — i zawsze może mnie pan tam odnaleźć. Zbyteczne więc są te aluzje o grożących mi konsekwencjach...
Słowa Tamary, wypowiedziane z wielkim tupetem, uczyniły wrażenie na jubilerze. Szczególnie, zapewne uderzyła go wzmianka o znacznych dobrach ziemskich Marlicza w Polsce, oraz o tym, że posiadają w Nizzy mieszkanie.
Znów począł się kłaniać i przepraszać.
— Ależ pani hrabino... Zbyt gorąco bierze pani wszystko i nie miałem zamiaru jej dotknąć. Chętnie, poczekamy tydzień. Jestem kupcem, sprawy traktuję po kupiecku, lecz do pani hrabiny żywię całkowite zaufanie. Czy w określonym terminie sam mam przybyć, czy też pani hrabina zgłosi się do mnie?
— Przyjdę do pana!
Rozmowa została ukończona i Bemer, ucałowawszy rękę Tamary oraz uścisnąwszy z wielkim respektem dłoń Marlicza, odszedł od nich. Zapewne, opuścił kasyno, gdyż pojawił się tutaj, nie tyle przyciągniony grą, ile chcąc egzekwować należności od różnych dłużników. Wiadomo, że ludzie, gdy im szczęście dopisze przy ruletce są chojni i względnie łatwo płacą długi.
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi pięknej kobiety.
— I my stąd pójdziemy, Jerzy! — wyrzekła. — Straciłam chęć do gry.
Wyszli z sali, nie żegnając się nawet z Monsley‘em, którego wysoka, rasowa sylwetka widniała zdala przy jednym ze stołów. Na kamiennej twarzy, śród której połyskiwał tylko monokl, nie widać było żadnego wzruszenia i trudno było określić, czy przegrywa, czy wygrywa.
Dopiero, gdy znaleźli się w aleji, wysadzanej palmami i tonącej w mroku nocnym — było już po jedenastej wieczór — a owiał ich, bijący od morza, przyjemny, ciepły wietrzyk, Marlicz rozejrzał się dokoła i, upewniwszy się, że nikt ich nie obserwuje, dał upust poprzedniemu podnieceniu.
— W co ty mnie pakujesz? — wyrzucił z rozdrażnieniem. — Pół biedy, że zrobiłaś ze mnie hrabiego, ostatecznie, głowy mi za to nie utną. Ale, przedstawiasz mnie jako bogatego właściciela ziemskiego, co ma niby stanowić dla ciebie gwarancję dla twoich zobowiązań. Niech taki Bemer to sprawdzi i przekona się, że twoje słowa nie odpowiadają prawdzie, mogą wyniknąć poważne przykrości.
— Nie będzie sprawdzał! Wiem, co robię! Widziałeś, że odrazu zmienił ton.
— No, tak — irytował się dalej — lecz wogóle nie rozumiem, po co przyjechaliśmy do Nizzy, wiedząc, że masz tu wielu niechętnych i dawne zobowiązania? Doprawdy, szaleństwo. — Nie nadmieniał, że taką, jak oni „hrabiowską“ parą łatwo może zainteresować się policja.
Na jej twarzy zarysował się ironiczny uśmiech.
— Sądzisz? Genjalne są twoje spostrzeżenia i warte góry złota. Tymczasem dowiedziałam się rzeczy najważniejszej — oszczędziło mi to wizyty u Bemera — dodała, jakby sama do siebie.
— Mianowicie?
— Że nie cofają się od tranzakcji i chcą nadal zapłacić pół miliona. O to tylko lękam się, czy się nie rozmyślą.
Nic nie rozumiał.
— Może, nareszcie, wytłumaczysz — zawołał — co znaczą te wszystkie historie? I ów przedmiot, za który mają ci zapłacić pół miliona i zdążyłaś już pobrać trzydzieści tysięcy, z czego mogą wyniknąć nieprzyjemności? I ów tajemniczy Panopulos, którego nazwisko łączy się z tą sprawą? Nawet Kuzunow, bo jubiler wspomniał przecież i o nim?
Przez chwilę szła w milczeniu aleją, śród drzew, a później zaczęła mówić, jakby uważając, że jest mu winna choć jako takie wyjaśnienie.
— Zaraz, zrozumiesz! Powiem ci wszystko. Powinieneś już był się domyślić, że z tym Panopulosem łączyła mnie bliższa znajomość.
— O, tak! — zawołał, przypomniawszy sobie słowa owego młodego człowieka i mimowolnie trawiony zazdrością o jej przeszłość. — Byłaś jego przyjaciółką!
— Nie powtarzaj głupstw! Panopulos kochał się we mnie i chciał się ze mną ożenić!
— Więc dla czego nie wyszłaś za niego zamąż? Któż to jest właściwie?
— Niesłychanie bogaty Grek. Bez porównania bogatszy od Kuzunowa. Bankier, posiada swój bank w Paryżu, ale przeważnie przebywa we własnej willy w Nizzy... Zresztą, dość często zmienia miejsce pobytu, gdyż ma różne interesy po świecie. Na szczęście, jest tu obecnie...
W głowie Marlicza przemknęło spostrzeżenie, że miała szczególne szczęście do bankierów, lub może umyślnie wyszukiwała podobne znajomości.
— A dla czego nie wyszłam za mąż? — mówiła dalej. — Bo, choć prawdziwy to nabab, jest obrzydliwy i brzydki, prócz tego ma wstrętny charakter. Chytry, podstępny Grek. Musiałam znosić go z pewnych względów, ale nienawidziłam go i nieraz pomiędzy nami dochodziło do niezwykle ostrych scysyj. Och, i teraz nienawidzę! — raptem syknęła z dziwną zawziętością, nie tłumacząc jednak bliżej czym spowodowana jest ta nienawiść. — Wtedy nawinął się Kuzunow. Nie wiesz jeszcze o tym że z Kuzunowem poznałam się tu właśnie, w Nizzy — teraz Marlicz dopiero przypomniał sobie, że jego dyrektor przed pół rokiem wyjeżdżał do tej miejscowości na urlop. — Poznałam się, a ponieważ w tym czasie doszło pomiędzy mną a Panopulosem do poważnego zatargu, zerwałam z nim i wyjechałam do Warszawy. Kuzunow nic nie wiedział o Greku, a choć był mniej bogaty i również niemłody, wolałam go znacznie od Panopulosa. Resztę, wiesz... No, jak sądzisz, nie mam zbytniego szczęścia w życiu. Stale rozbija się puchar, nie mogę dotrzeć do brzegu ustami. Przepraszam — rzuciła żartobliwie, choć twarz jej wykrzywił bolesny uśmiech, — zostałam teraz, hrabiną Marliczową.
Nie zwrócił uwagi na ten żart. Słowa Tamary, choć bardzo ogólnikowe i zapewne ukrywające sprawy przykre, w które nie chciała go wtajemniczać, wyjaśniały mu wiele, ale nie wszystko.
— Dobrze! — odparł. — Teraz pojmuję rolę Panopulosa i wiem, w jaki sposób poznałaś się z Kuzunowem. Lecz, cóż to za przedmiot, za jaki Bemer ma ochotę zapłacić ci pół miliona?
Zdołała się już całkowicie opanować i przemawiała teraz ze zwykłą stanowczością.
— Panopulos — odrzekła — miał mi doręczyć pewną rzecz, niezwykle wartościową. Sam słyszałeś, że można otrzymać za nią tę olbrzymią sumę. Teraz, powiem ci całą prawdę i sądź sobie jak chcesz moje postępowanie. Nie znałam jeszcze Kuzunowa, ale chciałam uciec od Panopulosa. Dość miałam rozamorowanych starców. Chciałam więc, otrzymawszy ową rzecz, sprzedać ją a za otrzymane pieniądze wyjechać i urządzić się gdzie indziej, będąc całkowicie niezależna. A tak byłam pewna, że to otrzymam, że zgóry ułożyłam się z Bemerem i wzięłam od niego zadatek. Znał doskonale Panopulosa, moje interesy i miał do mnie całkowite zaufanie. Niestety, Grek był chytrzejszy ode mnie, coś zwąchał i nie doręczył mi tego, co miał doręczyć. Później, nastąpiło zerwanie i poznanie Kuzunowa. Przed nim, musiałam milczeć z pewnych względów o tej tranzakcji, Bemer zaś zgodził się zaczekać ze zwrotem zadatku, gdyż wiedział, że Kuzunow jest bogaty a ja sądziłam, że napewno zostanę jego żoną...
— No, tak! Ale, co teraz zrobisz? Jak możesz obiecywać Bemerowi, że mu doręczysz ową rzecz — nie wiem, nawet co to jest — skoro jej nie masz? Zamierzasz pogodzić się z Panopulosem?
— Przenigdy! Powtarzam ci, że nienawidzę tego chytrego lisa.
— W jakiż inny sposób — powtórzył — możesz dostarczyć to, czego nie posiadasz?
— A jednak, dostarczę...
— Nie rozumiem.
— I nie potrzeba, żebyś rozumiał! — zaśmiała się głośno.
— Maro! — wykrzyknął. — Nadal nie chcesz być ze mną szczera i bawisz się w tajemnice! Obawiam się, że wpakujesz nas w jakąś potworną historię!
Spoważniała.
— Zgóry uprzedzam, że grozi pewne niebezpieczeństwo. Chyba teraz się nie cofniesz? Zresztą, przypomnij sobie nasz układ! Masz się ślepo słuchać!
Szli bez słowa, przez dłuższy czas aleją nad brzegiem morza. Dokoła panowała całkowita cisza, tylko wiatr szumiał liśćmi drzew, a na dole monotonnie pluskały fale. Marlicz poddawał się mimowoli urokowi, roztaczającego się przed nim krajobrazu i z zachwytem patrzył na granatową taflę morską, oświetloną promieniami księżyca, którą gdzie niegdzie tylko przecinały statki, mknące chyżo i połyskujące rojem różnokolorowych reflektorów i lampionów.
Ponieważ nie znał Nizzy, nie miał pojęcia, czy dążąc tą nadbrzeżną aleją, dotrą do ulicy, na jakiej zamieszkiwali, czy też Tamara dla własnej przyjemności powiodła go na nocną przechadzkę.
— Dokąd idziemy? — zapytał. — Mam wrażenie, że tędy nie trafimy do domu?
— Zupełnie słusznie!
— Romantyczny spacer o północy? I ty bywasz czasem sentymentalna?
Ujął ją pod ramię i chciał przytulić się do niej. Odepchnęła go lekko.
— Nie zawsze — odparła — przechadzki o północy są podyktowane wyłącznie sentymentem!
— Czemu jesteś taka? — wymówił z wyrzutem, zmrożony jej obojętnością i usiłując ją pocałować.
— Ach, zaczekaj...
Niespodziewanie, wyrosła przed nimi biała willa, zasłonięta dotychczas drzewami przed ich wzrokiem. Stała nieco na uboczu, była niewielka, ale naprawdę, prześliczna. Tonęła śród egzotycznych drzew i kwiatów, a jej taras graniczył bezpośrednio z morzem. Była odgrodzona od ulicy posrebrzanymi, metalowymi, ale dość niskimi sztachetami i wydawała się całkowicie uśpiona. Jej mieszańcy wcześnie musieli udawać się na spoczynek, gdyż w żadnym z okien nie połyskiwało światło.
— Jaka śliczna willa! — zawołał mimowolnie. — Chyba jedna z najładniejszych w Nizzy?
— Podoba ci się? — syknęła ironicznie.
— Bardzo!
— Mnie również! Szczególniej, że miała stanowić moją własność.
— Żartujesz chyba?
— To willa Panopulosa!
Podeszli bliżej, a wówczas mógł się przekonać, że na sztachetach widniała mosiężna tabliczka z napisem: „Willa „Astra“, Konstantyna Panopulosa“.
— Jaki mściwy! — mruknęła, patrząc na tabliczkę. — Kiedy wyjeżdżałam, ta willa nazywała się jeszcze „Tamara“! Podobno, na moją cześć. Obecnie przezwał ją „Astrą“! Chce zatrzeć wszelkie wspomnienia.
Stała przez dłuższy czas w milczeniu, przyglądając się uważnie to willi, to sztachetom.
— Panopulos jest niezwykle chytry — wyrzekła po chwili, jakby odpowiadając samej sobie na jakieś pytanie — ale zbyt dobrze się nie zabezpiecza. Te sztachety, nie stanowią poważnej przeszkody dla włamywacza i do domu dostać się łatwo.
— Czyżbyś zamierzała się tam włamać?
Wzruszyła ramionami, ale popatrzyła nań dziwnie.
— Et!
Może dłużej jeszcze podziwiałaby willę greckiego bankiera, w sobie wiadomym tylko celu, gdyby wtem nie zaszła nieoczekiwana przeszkoda.
Niespodzianie, za sztachetami, wyłonił się jakiś człowiek, dotychczas ukryty śród drzew i, zbliżywszy się w kierunku Tamary, po przez ogrodzenie, wymówił do niej:
— Bardzo mi miło powitać panią baronową! Pan prezes Panopulos już jest uprzedzony o jej przyjeździe do Nizzy. Prosił mnie nawet, abym pani powtórzył, że o ile zamierza pani złożyć mu wizytę, aby to uczyniła w dzień, a nie w nocy.
Mówiący był dość młodym jeszcze mężczyzną, o energicznym wyrazie twarzy.
Naprawdę trzeba było niezwykłego opanowania Tamary, aby po tych słowach nie okazać zmieszania, gdyż Marlicz, choć nie przypuszczał, aby nieznajomy zrozumiał cośkolwiek z ich poprzedniej rozmowy, prowadzonej po polsku, poczuł się nieswojo.
— Kim pan jest? — zapytała ostro. — Czemu pan zwraca się w tej formie do mnie? Zdaje się, że wolno każdemu przystanąć koło willi, nawet o północy i nie zabraniają tego policyjne przepisy!
— Och, tak! — odparł ironicznie. — Oczywiście, pani baronowo! Kim jestem? Prywatnym detektywem, na usługach prezesa Panopulosa. A powtarzam tylko to, o co mnie proszono.
— Prywatnym detektywem? — powtórzyła wzgardliwie. — Śliczne to zajęcie i bardzo gorliwie pan wypełnia swoje obowiązki. Zechce więc pan powiedzieć swemu patronowi, panu Panopulosowi, że nie składam wizyt w nocy, ale jutro zrana napewno go odwiedzę.
Nie przedstawiła teraz Marlicza, jako swego męża i nie popisywała się hrabiowskim tytułem. Detektyw z pozornym szacunkiem, nadal stojąc za sztachetami, słuchał jej słów, nieco ironicznie uśmiechnięty, mierzył go tylko badawczym wzrokiem.
— Proszę więc to powtórzyć — rzuciła, skinąwszy głową detektywowi na pożegnanie. — A na przyszłość powstrzymać się od podobnych aluzji!
Ujęła Marlicza pod rękę i odeszła od willi. Dopiero, gdy znaleźli się od niej w pewnej odległości i nikt nie mógł ich podsłuchać, wybuchnęła:
— Podły, podstępny Grek! Już dowiedział się, że tu jestem i mnie śledzi! Detektyw, nawet w nocy pilnuje willi, w obawie przede mną!
— Hm... — mruknął, na chybił trafił — trudna sprawa!
— Trudna? — zabłysły jej oczy. — Zobaczymy! To uparte bydlę sądzi, że zawsze będzie górą? Nie pomogą mu detektywi. Tu już nie o pieniądze chodzi, a o moją ambicję. Och, jak ja nienawidzę tego łajdaka.
— Naprawdę zamierzasz go jutro odwiedzić? Po tym wszystkim?
— A cóżeś ty myślał? Sądzisz, że mnie nie przyjmie? Nie tylko ja go odwiedzę, ale Bemer będzie miał za tydzień to, co mu obiecałam.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przypuszczalnie mogłoby być: spojrzał na Marlicza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.