Kobieta bez skazy/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta bez skazy |
Wydawca | Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lwów — Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Koło redakcji — Rena zwolniła kroku. — Mimowoli przyszedł jej na myśl redaktor „od Weychertowej“ — jak popularnie nazywano wielbiciela Maryli.
— Czy powrócił? Kiedy? — Czy może co się dzieje z jego kochanką...
Na dole były biura administracji.
Wstąpiła.
— Czy pan redaktor naczelny wrócił z Zakopanego?
— Jeszcze wczoraj...
— A... tak!...
— Czy pani życzy sobie widzieć się z nim?
— Tak!...
Nie życzyła sobie wcale — lecz mimowoli odpowiedziała „tak“.
Świdrujące oczy administratorki przeszyły ją do głębi.
— Wyszedł... ale oto papier, pióro, może pani napisze...
Podsuwała narzędzia tortury, na brudną, zniszczoną pułeczkę. Lecz czyniła to z ironją — przeczuwając w Renie raczej erotomankę, niż grafomankę.
Rena machinalnie pod tym wzrokiem napisała:
— Czekam na Pana dziś, nad wieczorem.
I dodała.
— Pilna sprawa.
Włożyła kartkę w kopertę. — Ręka administratorki pochwyciła list.
— Oddam do własnych rąk.
Porozumiewawczo spojrzały na siebie.
Wielka konfraternia kobieca zamieniała masońskie znaki.
Rena wyszła.
Siadła do tramwaju.
Obojętnie zasunęła się w kącik. Nie spojrzała nawet w lustro.
Konduktor przesunął się koło niej, nie widziany, odbierając monetę.
Minęły te czasy, gdy zaśmiewała się, denerwując go dotknięciami palców na dłoni.
Wstręt wzbudzały nawet w niej wspomnienia tych „zabawek“. erotycznych.
— Czy to możliwe, żebym się dopuszczała czegoś podobnego? Jakże nizką, nędzną, małą byłam wówczas w pragnieniach mych i technice mych czynów...
Przeszyła ją trwożna myśl, aby Halski nie dowiedział się nigdy, do jakiej podłoty doszła jej erotyczna faza...
— Zwłaszcza on...
Z całą godnością odebrała monetę, nie dając nic nawet konduktorowi na piwo.
Zdawało się jej, że w ten sposób zmazuje swe poprzednie postępki.
— Jemu (Halskiemu) wolno być zwierzęciem! Ale ja...
Nadęła się — wyprostowała. Jakiś nieszczęsny pasażer — Bogu ducha winien — przesunął się koło niej, dotykając jej kolan.
— Przepraszam pana! — wyrzekła sucho, zbierając dokoła siebie suknię.
Wystraszony tym wyniosłym tonem, pomknął w kąt wozu.
Sterroryzowała go jeszcze spojrzeniem, któregoby się nie powstydziła żadna matrona lub kandydatka do onej.
I siedziała już tak, godna, surowa, a we wnętrzu jej zaczynało swą podziemną robotę piekiełko, budzące się na najlżejsze o Halskim wspomnienie.
W domu opadł ją znów rój myśli piekących a nieuchwytnych.
Pierwszą jej chęcią było odczytanie listu Halskiego, lecz powściągnęła się. Sądziła, iż w ten sposób łatwiej zapomni. Rozpoczęła przegląd piór, jakie zalegały pudełka.
Pogrążała ręce w delikatny puch i wyciągała je, przepojone tym zapachem, który długo leżące w zamknięciu pióra wydzielały.
Lecz wprędce znużyła ją ta zabawa.
Jak nagle zepsuta w sprężynach lalka, padła na szezląg i tak przetrwała całe popołudnie. Jakaś gorączka chwyciła ją oburącz. Trawiła ją w stronę Halskiego, a scena w kancelarji konsystorza — ten bunt, rwący się pędem ku obłudzie, splatał się w jakieś straszne, dręczące majaki.
— Coś mi kazali podpisać... ale co?... Co?...
Mignęło jej zawiadomienie adwokata, lecz z jakiemś okrucieństwem histerycznem zapragnęła pogrążyć się w coraz gorszym odmęcie.
— Niech będzie tak!... Niech będzie tak!...
Zastał ją w tem usposobieniu redaktor.
Przyszedł wyświeżony — w nowym letnim garniturze, ogolony — dumny z ładnej cery, którą się odznaczał.
— Jestem na rozkazy!
Spojrzała nań zdziwiona.
Zapomniała na razie, iż go wezwała.
Przypatrując mu się, poczuła nagle, iż budzi się w niej jakaś małpia złośliwość. Taki był piękny, pretensjonalny, pachnący, a jednak obrzydliwie oszukiwany.
Mignęła jej przed oczyma żółta, gorąca zasłona...
— A więc? — pytał piękny jegomość.
Uśmiechnięta, leniwo podniosła się z sofy.
— Powraca pan z Zakopanego?
— Wczoraj.
— Chciałam się zapytać pana, jaki sezon. Może tam pojadę... na korespondencje waszych dzienników spuszczać się nie można. Wiadomo — fabrykujecie je na miejscu, przy biurku...
— O!... Tak źle nie jest. Co do Zakopanego, sezon nędzny. Ale jeśli pani przyjedzie.. sezon będzie udany. A więc?
— Więc... nie wiem sama...
Przysiadł się do niej demonstracyjnie.
— Och! Niech się pani zdecyduje.
— Cóż panu po tem?
— Ja także jadę do Zakopanego.
— Więc i Weychertowa? — Nie mówiła mi nic.
— Pani Weychertowa zostaje jeszcze jakiś czas w mieście.
— A...
Zaczęło w niej drgać wszystko z całą namiętnością.
— Dlaczego? Dlaczego? Cóż to? Poróżniliście się?
— My? — jamais de la vie! Ale obowiązki...
— Pana?
— Naturalnie.
— A! Prawda!... Zapomniałam, że pan jest żonaty. Ale czy żona pana pragnie tak bardzo obecności pana w Zakopanem?
Spoważniał nagle i odparł:
— Sądzę, że tak.
Zaczęła śmiać się brzydko i ironicznie.
— Któż to panu wyperswadował — czy Weychertowa?...
Starał się przybrać minę subtelną.
— Może!
— A ja jestem tego pewna... Niezgłębiona jest przebiegłość kobiet.
Wyprostował się, jakby nagle kazano mu przysięgać na ewangelję.
— To nie przebiegłość kieruje panią Weychertową, ale jej wielka szlachetność duchowa...
— Ah! Ah! Ah!...
Śmiech Reny przechodził prawie w spazm. Patrzyła na niego z pod przymkniętych rzęs, wpół leżąc na szezlągu. Domowa jej lekka suknia rozwarła się — batyst i koronki jej dessous pieniły się, przeświecając różowy atłas jej ciała.
Wydał się jej głupi nieskończenie i godzien losu oszukiwanego sromotnie kochanka.
— Swoją drogą! — zaczęła — Weychertowa na tej szlachetności nieszczególnie wychodzi.
— ?...
— Naturalnie. — Masz pan wielką ochotę ją zdradzić.
Przybrał minę kuszącą.
— Och!
— Naturalnie. Inaczej nie byłbyś zjawił się tak skwapliwie i w tak doskonałym rynsztunku...
Przymilająco spojrzał na nią lekkim zyzem.
— Pokusa zbyt silna! — wyszeptał.
Patrzyła nań drwiąco.
— Pan w nic nie wątpi!
— Jakto?
— Przyzna pan, że trójka w zaprzęgu ciężka do prowadzenia.
— Jakto? Trójka?
— No — żona...
— Och! Bez konsekwencji.
— Weychertowa!
Usiłował spoważnieć.
— Bez konsekwencji.
— Taaak?... Chciałabym, żeby to Weychertowa posłyszała. Mogłaby się panu odpłacić.
Uśmiechnął się z całą zarozumiałością mężczyzny.
— Nie boję się!
— Taki pan pewny siebie?
— Troszkę.
— Nie boi się pan?
Porwała się nagle. — Usiadła z nogami na sofie. Przybrała postać huryski z jakiejś reklamy lub afisza.
— Nie boi się pan? — powtórzyła — ej, da?... Nawet naprzykład... Halskiego?
Rzuciła to nazwisko z pasją i natychmiast przeraziła się. Lecz on zupełnie spokojnie przyjął to wyzwanie.
— Ach! Tem bardziej Halskiego.
— Dlaczego — tem bardziej?
— Bo Halski nie może podobać się kobiecie subtelnej, niezwykłej, nadzwyczajnej...
Rena znów zaniosła się od śmiechu.
— Więc przypuszcza pan, że Weychertowa jest dla Halskiego nie do zdobycia?
— Jestem pewien.
Jakaś małpia złośliwość zadrgała w Renie. Chciała pomścić i Halskiego i siebie samą. Przed sobą bowiem czuła się upokorzoną słowami redaktora.
— Panie kochany! — wyrzekła powoli, opierając się na rękach, podczas, gdy tors jej wydłużał się jak u pantery. — Panie kochany!... on revient toujours â ses premiers amours.
Oczekiwała awantury. Tymczasem redaktor uśmiechnął się dobrodusznie.
— Och! To są dawne czasy! — wyrzekł powolnym głosem. — A od tej chwili edukacja miłosna pani Weychertowej uczyniła nadzwyczajne postępy. Człowiek, który jak Halski nie przebiera, byle tylko ilość... Nie robi już na niej wrażenia... Halski może wzbudzać tylko pęd owczy... Weychertowa już wzniosła się ponad to. Potrafi wybrać coś pewnego, stałego, bezpiecznego... człowieka żonatego... a więc dys-kret-nego!...
Po Renie przebiegły dreszcze. Nagle, jakby już było po fakcie, jakby już była metresą Halskiego, ujrzała się powleczoną na pręgierz opinji publicznej, oplwaną, wyszydzoną, odartą ze swej nieskazitelności.
Skurczyła się, zamigotały jej oczy.
— Pan sądzi... — wyrzekła jakimś dziwnym, obumarłym głosem — że Halski nie jest dyskretny?...
Redaktor rzucił się gwałtownie.
— Halski? Co mnie Halski obchodzi? Nie wiem nic o jego dyskrecji. To wiem jedno, że ja jestem dyskretny i że powierzyć mi się może nawet... taka... lilia biała jak pani!...
Rena zerwała się na równe nogi. Stała się bowiem rzecz nadzwyczajna. To, co dawniej sprawiało jej rozkosz, co uważała jako rzecz konieczną i nieodłączną od siebie, ten hołd, oddawany jej cnocie i nieskazitelności, zabrzmiał w jej uchu nagle, jak ironia, jak szyderstwo...
Uczuła się śmieszną.
— Pan sądzi mnie pozbawioną kobiecości? — zapytała gniewnie.
Wykrzywił się z całym wdziękiem.
— Broń Boże! Kobiecość pani nie umarła — ale śpi...
— Zaręczam panu, że nawet nie śpi!...
Odwrócił się ku niej promieniejący.
— Tem lepiej! Tem lepiej!
— Dla kogo?
— Dla nas!
Wydał jej się niesmacznym. Z żółtych półbutów widać mu było źle wyciągnięte, brązowe, nieszczególne skarpetki. Oczy miał pokryte mgłą zdechłej melancholji.
Zbudziła się w niej duma.
— Dla jakich nas? — spytała.
Odparł skromnie:
— Mężczyzn!
Wzruszyła ramionami.
— Pan jest bez konsekwencji — i to podwójnie. Żonaty...
— Tak mało — żona chora w Zakopanem...
Powstał i przysunął się ku niej.
Miał gest i wyciągnięcie rąk, które ona znała aż nadto dobrze. Drżały niecierpliwą pożądliwością, która zdawała się wypływać fluidem żądzy z końców palców. Usunęła się znów na szezląg. Zmrok ogarniał sprzęty. Padła w tył. Te wyciągnięte ręce dosięgły ją i posunęły się ku jej piersiom. Wypełzło ku niej z furją wspomnienie dotknięć Halskiego. Zapragnęła odczuć raz jeszcze tę dziwną półrozkosz. Nie usunęła się niedyskretnym rękom, lecz wyszeptała:
— Niech pan mówi cicho, bez żadnych intonacyj: Reno, cudna jesteś od stóp twych drobnych...
Powtórzył:
— Reno! Cudna jesteś od stóp twych drobnych...
Nie uczuła nic — zapragnęła dołączyć do słów wrażenie dotyku.
— Weź mnie pan wpół! — wyrzekła — przyciśnij i mów: „aż do wyniosłej twej głowy i kaskady twych płomiennych, rozsypanych włosów“...
Objął ją niezręcznie, drżąco... pospolicie.
— I kaskady twych płomiennych, rozsypanych włosów...
Śmiał się wstrętnie, pewien już zwycięstwa.
Lecz szarpnęła mu się nagle — wściekła, pełna niesmaku.
— To nie to samo! — Nie to samo! — krzyknęła, odtrącając go od siebie.
Z oczyma, już bielmem zasnutemi, niepewny, głupi, wybełkotał:
— Co nie to samo?
Jakby do siebie, z rozpaczą, wyszeptała:
— Głucho! Głucho!...
Obraził się.
— Pani robiła jakieś porównania?
— Może!
— I... wypadło na moją niekorzyść?
— Najzupełniej!
Byli teraz naprzeciw siebie, z całą wrogością, na jaką zdobyć się mogą kobieta i mężczyzna, którzy, stanąwszy na progu zmysłowej chuci, uczuli nagle, iż nie tylko sobie nie odpowiadają — ale nawet „skóra ich“ działa na siebie odtrącająco.
Spojrzał przelotnie w lustro i znalazł się — pięknym.
— Może to nie moja wina... może to w pani głucho.
Pełna jeszcze żądzy, wzbudzonej przez wspomnienie, zawołała z uniesieniem:
— O nie!... Ja wiem, że nie!...
Patrzył na nią z ironją.
— Więc są tacy szczęśliwi, którzy potrafią wzbudzić w pani odpowiedni oddźwięk?
— Są! — krzyknęła z pasją.
— Kto? Może... pan Halski?...
Padło to nazwisko znowu, jak uderzenie bicza. — Chwila była jakiejś grozy, jakiegoś milczenia. Coś się ważyło w powietrzu. W niej burzą zawrzała chęć rzucenia mu w twarz, iż kochanka jego właśnie oddaje się temu... Halskiemu, którego samo nazwisko wzbudza w nim taką pogardę. I nie wiedziała, dlaczego to musi uczynić. Czy żeby zemścić się na tamtych dwojgu z poza żółtej zasłony — czy żeby dać zatriumfować Halskiemu i pomścić jego poniewierkę erotyczną i lekceważenie, którego się redaktor dopuszczał.
W skłębieniu tych powodów nie rozróżniała nic, tylko parła ją chęć wyrzucenia ze siebie jednego nazwiska...
I uczyniła to.
— Dlaczego Halski? — krzyknęła gwałtownie. — Cóż to? Czy ja jestem taka Weychertowa?...
Trochę zmienił się na twarzy — jakby pobladł, lecz z całą złośliwością odparł:
— Niestety! Nie jest pani do niej podobna...
— I dumna jestem z tego.
— Raczej pani powinna żałować. Pani Weychertowa jest doskonałym typem kobiety pełnej — nie okaleczałej.
— ?...
— Tak... tak... Żyje pełnią życia i pozwala żyć dookoła siebie. A życie jest dane na to, aby go używać, a nie kaleczyć.
Wziął kapelusz i zimno i obojętnie skłoniwszy się, kierował się ku drzwiom. Uczuła, iż przegrywa stawkę, że i tu traci grunt pod nogami.
Jak wąż, zwinęła się nagle i posunęła ku niemu, prawie unurzana w ciemności.
— O tak! — wyrzekła, dysząc ciężko — tak, Weychertowa używa życia pełną piersią — dopomaga jej w tem właśnie Halski... Zapytaj się pan jej, gdzie była wczoraj wieczorem?
Wybuch śmiechu był tu odpowiedzią.
— Zazdrość jest szpetną rzeczą i wyszła z mody... — odpowiedział. — Pani Weychertowa jest panią swych czynów i jedynie mąż jej miałby prawo śledzić jej postępki.
Wyszedł — zamykając cicho drzwi za sobą.
Renę porwała szalona pasja. Uczuła, że spełniła rzecz nizką i nędzną i w dodatku nie osiągnęła celu. Widoczne było, iż redaktor należał do rzędu mężczyzn, którym bynajmniej pomoc innych mężczyzn w erotycznych aferach nie przeszkadza. Zapewne miało to źródło w tem, iż Weychertowa była mężatką, a kochanek mężatki musi pobłażliwie zapatrywać się na konieczność zmysłowego podziału. Czy jeden mąż, czy jeszcze ktoś oprócz męża, to już obojętne...
W lot pojęła to Rena, lecz już za późno. Całą swą furję zwróciła teraz ku sobie samej.
Zanurzyła paznogcie w swe ramiona, biodra, uda, raniąc się boleśnie. Krew ciepła zabarwiła jej palce. Ten ból sprawił jej szaloną radość. Zdawało się jej, że to obcą, drugą nienawistną, podłą istotę rani i rozdziera na strzępy. Istotę, która ją trywialnym, brudnym gestem ściągnęła z tronu i cisnęła w jakąś kałużę, nagą i obdartą z ostatniej osłony.
— Ty podła!... Ty wstrętna!... — syczała na siebie, w ciemności.