<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Dwie karty.

Skoro Gregory spojrzał znowu na twarz hrabiny, ta zdołała już pokonać gwałtowne swoje wzruszenie; była jednak bladą, a zmieniona jej fizynomia zachowała ślady doznanego cierpienia.
— Blanko — zapytał — co tobie jest?
— Nic — odpowiedziała chłodno.
— Zdajesz się cierpieć...
— Dlaczego?... mówiłam ci wczoraj, że nieobecność twoja zasmuca mnie... Prosiłam byś mię tak codzień nieopuszczał... Nie uczyniłeś zadość mej prośbie... Zamiłowanie do gry wzięło u ciebie górę nad miłością ku mnie... Zastosowywam się do tego, samotność przestaje mnie nudzić i wszystko jest w porządku...
Pani de Nancey mówiła tak umyślnie, by tem lepiej ukryć to co się działo w jej duszy. Nie chciała by się domyślał nawet, że wzbudził w niej jakiekolwiek podejrzenia. Zrazu opuszczona przeczuwała, że jest, lub niebawem będzie zdradzaną. Ostry zapach perfum któremi przesiąkła łodyga róży, kazał jej się domyślać rywalki. Kwiat ten nie pochodził od prostej kwiaciarki. Ręka jakiejś kobiety zatknęła go za guzik Gregorego; była tego najpewniejszą!
— Jestem znużona — rzekła nie dając czasu na odpowiedź kochankowi. — Zresztą, późno jest... dobranoc...
Podała mu rękę, którą Gregory chciał podnieść do ust, lecz cofnęła ją gwałtownym ruchem i poszła do swego pokoju, dokąd wołoch nie próbował nawet podążyć za nią.
— Ha! — szepnęła zostawszy samą.
— On mnie nie zna! niechaj się strzeże! Prawa małżonka zdradzana przez męża, może schylić głowę i znieść obrazę... W miejsce miłości, szacunek jej pozostaje jeszcze, a potem, pomimo wszystko istnieje pomiędzy nią a nim nierozerwalny związek... Gdy tymczasem zdradzanej kochance cóż pozostaje? Zniewaga, tylko zniewaga!.. Nie, z tem się nie zgodzę!
Długie godziny bezsennej nocy spędzone na rozmyślaniu, powróciły cokolwiek spokoju pani de Nancey.
Próbowała wmówić w siebie, że posądzała wołocha, że częstokroć pozory mylą i postanowiła czekać przed rozpoczęciem jakichś kroków, na nowe poszlaki.
Nazajutrz wieczór niepokazało się nic.
Panna Maximum, której widoki względem sir Johna Snalsby znamy, niezadowolona z wystąpienia Szmaragdowej czarodziejki, przysięgła sobie szukać odwetu, i sumiennie dotrzymała słowa.
Przybywszy pierwsza do Salonu gry, uczepiła się Gregorego, i udało jej się, jeżeli nie zagarnąć go całkiem dla siebie, to przynajmniej sparaliżować plany swej rywalki.
Porwany przez obie ładne kobietyj które widocznie walczyły z sobą o jego serce, wołoch nie przeszkadzał im, przeciwnie, dopomagał im, bawiła go bowiem ta mała komedya miłosna.
Łatwo odgadnąć, że piękne aktorki nie znajdowały tego równie zabawnem.
Tak jedna jak i druga za wiele miały rozumu, by nie pojąć, że współzawodniczące, a zupełnie równe siły działające przeciw sobie, osłabiają i neutralizują się.
Postępując w ten sposób, ani jedna, ani druga intetesów swoich nie polepszała, zaprzeczyć temu nie podobna. Żadna atoli ustąpić nie miała ochoty.
Należało wyszukać klina, iść prosto do celu, puścić się na awanturę, choćby z narażeniem form przyzwoitości. Dlaczegóżby nie?
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka jedną myśl powzięły!
Nazajutrz wieczór, w chwili kiedy Gregory wychodził jak zwykle z małego domku gdzie pozostawała Blanka, jeden z tych posłańców których specyalnością w Badenie było spełniać zlecenia miłosne we wszystkich językach, zbliżył się doń i wsunął mu w rękę zgrabną kopertę roznoszącą woń apoponaksu.
— Bardzo dobrze! — rzekł wołoch dając posłańcowi luidora.
Koperta mieściła w sobie wizytową kartę. Na karcie tej, pod nazwiskiem Szmaragdowej czarodziejki, wypisanym był adres: Hotel Reński, a poniżej dwa tylko wyrazy: Godzina dziewiąta.
Stylu żadnego, jak widzimy, ale bo i po co, jeżeli w tak krótkich wyrazach tyle można pomieścić.
O sto kroków dalej, drugi posłaniec, druga koperta, z zapachem ylang-ylang, drugi luidor w rękę posłańca Cytery, i drugie: Bardzo dobrze! Wołocha.
Treściwe umysły spotykają, się zawsze. Lakonizm panny Maximum wyrównywał lakonizmowi Szmaragdowej czarodziejki.
Jak na pierwszej karcie, tak i tu znajdował się adres: Hotel Bawarski, a pod spodem bez żadnej zmiany: Godzina dziewiąta.
Gregory zaśmiał się.
— Zła kombinacya — rzekł do siebie — powinny były porozumieć się! Obie na tę samą godzinę! Kłopot prawdziwy! Dwulicowym przecież nie jestem, co tu robić? Ba! — odpowiedział sobie po chwili namysłu. — Jedna dziś odbierze moje najgłębsze uszanowanie, a drugiej oddam jutro... Lecz od której zacząć? Równe mają prawa, pieszczotki, a nienawidzę niesprawiedliwości. Trzeba będzie pociągnąć losy.
Wołoch śmiejąc się ciągle, włożył obie karty do kapelusza, wstrząsnął nim sumiennie jako człowiek który wie że zawsze coś wygra, wreszcie wydobył jednę.
— Szmaragdowa czarodziejka wygrywa! Niech żyje!
Wsunął obie karty do portfelu, wszedł do Salonu gry i usiadł do zielonego stolika.
Rozmaite rzeczy wywołały zdziwienie tego wieczoru pomiędzy Badeńską publicznością.
Najprzód zauważono, było to bowiem prawdziwe zdarzenie, nieobecność ładnych paryżanek.
Następnie, i to po raz pierwszy, zaczęło się nie wieść najszczęśliwszemu z graczy, czcigodnemu baronetowi John Snalsby House, w niesłychany sposób. Dość mu było postawić na jakiś kolor, aby wyszedł natychmiast przeciwny.
Przegrał znaczną sumę, pięćdziesiąt, czy sześćdziesiąt tysięcy franków jakie miał przy sobie, a starzy krupierzy zauważyli, nie bez pewnego zadowolenia, że o ile mniemany baronet był rozsądnym, chłodnym i panem siebie w szczęściu, o tyle tracił głowę rzucając się w pogoń za utraconymi pieniędzmi.
O trzy kwadranse na dziewiątą, Gregory kompletnie zgrany, wychodził z sali „trente et quarante,“ kierując się ku hotelowi Reńskiemu.
— Za nadto szczęśliwy w miłości! — szeptał idąc. — Czyżby istotnie przysłowie miało racyę?...
Przed udaniem się na schadzkę z szmaragdową czarodziejką, wstąpił do kawiarni, napisał kilka słów i odesłał je do hotelu Bawarskiego pod adresem panny Maximum.


∗             ∗

Gdy wołoch przestępował próg małego domku który zamieszkiwał z hrabiną, było już koło północy.
Nieobecność jego tego wieczoru, trwała dłużej niż zwykle.
Spodziewał się złego przyjęcia ze strony zagniewanej kobiety, a nawet przysposobił sobie nie mały zapas słów w odpowiedzi na wyrzuty, które niezawodnie spaść na niego miały.
Tymczasem przeciwnie, pani de Nancey przyjęła go ze spokojnym uśmiechem.
— Powracasz cokolwiek późno — rzekła. — Czy przynajmniej nie spotkał cię jaki wypadek?
— Gdybym tak jak ty, droga Blanko, pogardził pieniędzmi, odpowiedziałbym ci: Nie Nieszczęściło mi się tego wieczoru...
— Przegrałeś dużo?...
— Jeżeli nie dużo, to za dużo...
— Tem lepiej! Czego najwięcej lękam się dla ciebie, to ciągłego powodzenia... Przeciwny tylko wypadek może cię poprawić... Widzisz, kochany Gregory, jak posmutniałeś pod wpływem przegranej! Czyż dla tego, że w pularesie twoim zmniejszyła się liczba banknotów, nie widzisz już potrzeby przywitać się ze mną? pocałować mnie?...
Wołoch zdumiony tak dobrem usposobieniem, którego nie spodziewał się wcale, nachylił głowę i przytknął usta do atłasowych lic Blanki.
Hrabinę, przyjmującą ten pocałunek przeszedł dreszcz od stóp do głowy. Podejrzenia jej ustępowały miejsca rzeczywistości! Z wąsów Gregorego wydobywała się woń perfum, która poprzedniego wieczoru obudziła w niej zazdrość.
Teraz nie miała już żadnej wątpliwości. Kochanek jej wracał od rywalki, ponieważ zaś kobiety w miłostkach nie przypuszczają ani kaprysu, ani fantazyi (ma się rozumieć u mężczyzn), rywalka ta była kochanką!...
Pani de Nancey była jednak bohaterką. Ranę swoją ukryła w głębi duszy, nie dając jej poznać po sobie. Rozmawiała czas jakiś z całą swobodą, poczem spokojna ciągle na pozór i uśmiechnięta, jak w chwili powrotu Gregorego, życzyła mu dobrej nocy po doznanych przy grze wrażeniach, i odeszła.
Zaledwie jednak zamknęła za sobą drzwi od swego pokoju, wybuchła burza. Burza cicha, lecz straszna. Nerwy naprężone do ostateczności i wzburzony umysł, spowodowały ulewę łez, nakształt rzęsistego deszczu spadającego potokami z niebios, bez grzmotów i błyskawic.
— Ah! — szepnęła rzucając się na łóżko — chcę widzieć i wiedzieć! Zobaczę, dowiem się!
Nazajutrz wieczorem, w chwili gdy wołoch wyszedł z domu, hrabina odziana w ciemną suknię, nie mogącą zwrócić niczyjej uwagi, wzięła na głowę kapelusz bardzo skromny, okryła twarz gęstą zasłoną, w jakiej miała zwyczaj udawać się dawniej do antresoli na bulwar Hausmana, wybiegła z domu tylnymi schodami wychodzącymi na ogród, i znalazła się na ulicy. O sześćdziesiąt kroków przed nią, szedł wołoch z roztargnioną miną. Podążyła za nim.
Szedł prosto do Salonu gry, którego próg przestąpił nie obejrzawszy się za siebie ani razu.
Pani de Nancey nie mogła, a raczej nie chciała wejść tam za nim.
— Gra jest tylko pokrywką! — rzekła do siebie — nie zabawi on tu długo... Poczekam...
Oczekiwanie to wydało jej się wiekiem. Nakoniec, o trzy kwadranse na dziewiątą, ukazał się Gregory..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.