<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Panna Maximum i szmaragdowa czarodziejka.

W tym samym czasie bawiły w Baden dwie paryżanki, wesołe córy dramatycznego świata, któremi zajmowali się wielce reporterzy dzienników high lifu.
Obie były ładne.
Pierwsza z nich, ciekawi znajdą nazwisko i przezwisko jej w Odach Teodora de Bauville, grywała małe rólki na jednej z rodzajowych scen francuzkich, w epoce w której była brunetką.
Później stała się rudą, znajdując zapewne, że czarne oczy zyskują przy czerwonych włosach.
Szmaragdy wielkiego kalibru uczyniły ją sławną.
Grała ona dużo i hazardownie, wygrywając z początku znaczne sumy. Następnie karta się odwróciła, i to co przyszło w „trente et quarante,“ poszło na ruletę.
Druga paryżanka miała większe prawo do miana artystki, gdyż stała się nią później, dowodząc, że praca i silna wola, z najzwyczajniejszej ładnej kobiety, mogą zrobić utalentowaną aktorkę.
Ta grała także, gorączkowo, namiętnie, a śmiały jej sposób zdobywania fortuny, zyskał jej wdzięczny przydomek panny Maximum, tak, jak klejnoty koleżanki sprawiły, że w Badenie przezwano ją: Szmaragdową czarodziejką.
„Tiente et quarante“ wypełnia życie, ruleta zaś drażni nerwy, ale wrażenia przy grze nie wystarczają potrzebom serca, a wiemy, że serca pięknych aniołów upadłych, nieznoszą próżni.
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka były ciągle otoczone wielbicielami, którzy prześcigali się w dostarczaniu im rozrywek. One jednak nie zdawały się sprzyjać nikomu w szczególności.
Był jednakże pomiędzy graczami ktoś, na którego obie zwróciły oczy, jakkolwiek ktoś ten nie zajmował się bynajmniej ich wdziękami.
Chcemy mówić o Gregorym, a raczej o czcigodnym baronecie sir John Snalsby, de Snalsby House.
Dla cór Ewy, chciwych wrażeń, był to uwodziciel w całem tego słowa znaczeniu. Anglik ten dziwacznej urody, zimny, ostrożny, prawie wyniosły, przechodzący nietykalnie jak salamandra przez ogień tylu ładnych oczu szarych, czarnych i niebieskich, z najzimniejszą krwią wypełniał kieszenie wygranem złotem, nie zważając na promieniste spojrzenia.
Wiedzieć zaś trzeba, że prócz tego sir John Snalsby był bohaterem legendy w salonie gry.
Opowiadano, ze ów syn Albionu, niezmiernie zakochany, a zazdrosny prawdopodobnie, ukrywał swą żonę w murach małego domku odosobnionego, i zamkniętego, opuszczał ją tylko idąc grać, a podczas nieobecności kazał strzedz jej służbie bacznej na surowy rozkaz.
Piękność tej cudzoziemki, której nikt nie widział, przewyższała o wiele, jak powiadano, wszystko co można sobie było wyobrazić najdoskonalszego.
Odnieść zwycięztwo nad podobną rywalką, podbić zajęte już serce, tyle nawet nie było potrzeba, aby wyegzaltować wyobraźnią panny Maximum i podsycić miłość własną Szmaragdowej czarodziejki.
Nie posądzajmy miłych tych grzesznic o jakiekolwiek wyrachowanie, chociaż rozsądek jest czasem jedyną cnotą. Czynnie byłoby pożyteczniej zastrzedz sobie jakie prawo do wdzięczności miljonowego szlachcica, który giął i wygrywał ciągle?
A zresztą, cóż u Boga! jest, albo nie jest się ładną, jeżeli zaś jest się nią niezaprzeczenie, powinno się wymagać od wszystkich i od każdego jakiegoś podatku uwielbienia, który najobojętniejszy nawet mężczyzna winien piękności! Dlaczegóżby młody anglik miał wyłamywać się z pod ogólnego prawa? Takiego wyjątku znosić niepodobna, bo jeżeli cesarstwa upadają, winny temu podobne swobody!
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka, każda ze swej strony rozumowała w ten sposób.
Widzimy więc, że hrabina narażoną była na walkę z silnemi przeciwniczkami:
Ją gniewało już to, że rywalizować musiała z namiętnością do kart, cóż dopiero pomyśleć o zapasach z niebezpieczniejszym żywiołem, którego kobieta nie toleruje nigdy.
Szmaragdowa czarodziejka przypuściła szturm.
Pewnego wieczora, przed nadejściem jeszcze panny Maximum, miłe dziecię rzekło do Gregorego rzucając mu spojrzenie zdolne przeszyć na wylot serce nie dość silnie obwarowane.
— Pozwól mi pan usiąść przy sobie i przypatrzeć się grze swojej. Mam przeczucie, że mi to przyniesie szczęście.
Był to dość błahy wstęp do zawiązania znajomości, lecz mniejsza o to!
— Pragnę aby nie zawiodło panią przeczucie — odparł wołoch uśmiechając się. — Jeżeli ziści się ono, tem lepiej; jeżeli nie, obecność pani przyniesie szczęście mnie samemu, nie mówiąc już o przyjemności jakie mieć będę w jej sąsiedztwie.
— Oh! — pomyślała czarodziejka — to człowiek grzeczny... niespodziewałam się tego.
W pięć minut po zamianie tych wyrazów, weszła panna Maximum doznając uczucia gniewu na widok kochanej, swojej przyjaciółki — pomiędzy sobą tak się mianują najzaciętsze nieprzyjaciółki — siedzącej obok Johna Snalsby i rozmawiającej z nim poufale.
Gregory wygrał jak zwykle. Szmaragdowa czarodziejka, nieprzestając grać także, nie mniej była szczęśliwą.
Że jednak mało jej tego było, chciała zaznaczyć początek swego tryumfu czemś, coby się galeryi wydało więcej stanowczem, niż błaha rozmowa.
W lewem jej ręku spoczywał bukiet róż, który od czasu do czasu przykładała do delikatnych i ruchliwych swych nozdrzy.
W chwili kiedy wołoch, po upływie dwóch godzin spędzonych przy zielonym suknie, opuszczał partyę dla powrotu do pani de Nancey odczepiła jedną różę z bukietu, a zatykając takową za guzik od fraka Gregorego, rzekła z uśmiechem zdolnym obałamucić świętego.
— Dzięki panu wygrałam dziś dużo... dużo zatem dłużną panu jestem... Oto procent od kapitału. To tylko róża... Lecz powtarzano mi to tak często, iż róża ofiarowana przezemnie doniosłą ma wartość, że w końcu uwierzyłam w to zupełnie...
— Intrygantka! — pomyślała panna Maximum drąc w poruszeniu nerwowem, małą paczkę biletów bankowych, które miała postawić na czerwonej.
Gregory nie mógł sobie odmówić ucałowania ładnej rączki, która udekorowała go herbem róży.
Uczyniwszy to, oddalił się.
Szmaragdowa czarodziejka przeprowadziła go wzrokiem aż do drzwi salonu „trente et quarante,“ po czem obejrzała się dokoła, a spojrzenie jej mówiło.
— Przyszłam... chciałam... zdobyłam!
— Nie tryumfuj zawcześnie, moja droga! — szepnęła panna Maximum w chwili kiedy przegrała na czarnej. — Nieskromna twoja zalotność powiodła ci się dzisiaj, jutro na mnie kolej!
Czy Gregory kochał hrabinę? czy kochał ją jeszcze?...
Nic łatwiejszego jak odpowiedzieć kategorycznie, a zwłaszcza krótko na podwójne to pytanie.
W początkach jedynym celem wołocha było ożenić się z Blanką, skoroby tylko szpada Clevelanda uczyniła z niej bogatą wdowę.
Zostawszy jednak kochankiem pani de Nancey, Gregory zawsze zimny i wyrachowany, poddał się potędze tej boskiej a namiętnej piękności, która sama mu się oddawała.
Odgrywając długo komedyę miłości, przejął się swoją rolą tak, jak to czynią znakomici aktorzy. Była nawet chwila w której mu się zdawało, że jest zakochany. Złudzenie to jednak trwało krótko! Po upływie kilku tygodni ogarnął go już przesyt, a w chwili do której doszliśmy, pierwsza lepsza rozrywka mile została powitaną.
Słysząc odgłos kroków wołocha na schodach prowadzących na pierwsze piętro małego domku, który zamieszkiwała, pani de Nancey powstała szybko, pobiegła do drzwi, otworzyła je, a zarzucając obie ręce na ramiona kochanka, pociągnęła go ku sobie mówiąc szeptem:
— Kiedy odchodzisz, przeklinam cię... kiedy jesteś nieobecny, zdaje mi się, że cię nienawidzę... gdy się zbliżasz serce mi bije... a kiedy wchodzisz kocham cię znowu!
I pociągnęła go do pokoju, podczas gdy on przez zęby wycedził błahą jakąś formułkę czułości.
Kiedy stanął pod światłem kandelabrów, hrabina cofnęła się cokolwiek obejmując go wzrokiem przepełnionym miłością.
Nagle zadrżała, jakiś nerwowy ból ścisnął jej serce, a wskazując końcem palca kwiatek którego zapomniał odczepić od guzika, rzekła doń wzburzonym głosem:
— Co to jest?
— Róża jak widzisz, droga Blanko — odparł wołoch z uśmiechem.
— Bardzo ładna jest ta róża!... nieprawdaż.
— Zkąd ją wziąłeś?
— Byłażbyś czasem zazdrosną?...
— Tu nie idzie o zazdrość... Od kogo pochodzi ta róża?
— Od kwiaciarki sprzedającej kwiaty przy drzwiach salonu gry.
— Nie masz zwyczaju kupować od niej.
— Tak jest, lecz dzisiaj biedactwo tak bardzo nastręczało się z wonnym swoim towarem, że nie mogłem jej się oprzeć!...
— A mnie nigdy nie przynosisz bukietu, Gregory!...
— Jeżeli pragniesz go, biegnę natychmiast!...
— Dziękuję!... Bądź łaskaw dać mi ten kwiatek!
— Z przyjemnością!
Blanka wzięła różę ofiarowaną sobie przez Gregorego; powąchała takową i drgnęła znowu, lecz tym razem tak, jak gdyby poczuła ukąszenie węża i pobladła.
Wołoch zakłopotany nieco odwrócił głowę i nie widział tego.
W miejsce delikatnej woni jaką wydaje z siebie róża, pani de Nancey poczuła ostry zapach opoponaksu, którym goła i wilgotna ręka Szmaragdowej czarodziejki nasyciła łodygę bukietu, trzymając takowy przeszło godzinę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.