Kochanek Alicyi/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kochanek Alicyi |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Śliwińska |
Tytuł orygin. | L’Amant d’Alice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Boczne drzwi otworzono i wszedł Fumel.
— Pani hrabino — rzekł eks-adwokat — mam zaszczyt przedstawić jej moje drugie ja, pan Fumel, mój wspólnik, kierujący specyalnie agencyą tajnych wiadomości, człowiek nader zręczny! Kiedy Fumel zajmie się jakiemś poszukiwaniem, nie było jeszcze przykładu, aby to czynił bezowocnie...
Były urzędnik prefektury policyjnej ukłonił się Blance, nie spuszczając jej z oka.
Niepodobna było wyobrazić sobie dwojga istot niepodobniejszych sobie, jeżeli nie moralną, to fizyczną stroną, jak dwaj dyrektorowie firmy Roch i Fumel.
Pan Roch jakieśmy to wyżej powiedzieli, miał pozór pięćdziesięcioletniego bankiera, który chce się podobać paniom.
Fumel zaś był wcieleniem biórokracyi oszczędnej, akuratnej i surowej w obyczajach.
Długi, suchy, osadzony na dwóch nogach podobnych do szczudeł, miał włosy płaskie i siwiejące, twarz bladą starannie wygoloną bez najmniejszego zarostu. Biały krawat z czasów 1840 roku ściskał jego nieproporcyonalną szyję, z pod którego wychodziły dwa szpice fałszywego kołnierza średnio wykrochmalonego.
Ubrany całkiem czarno, miał na sobie, nie surdut, ale klasyczne ubranie o kwadratowych połach. Odzienie jego bardzo czyste, przeświecało jednak gdzie niegdzie, (dowód długiego używania).
Nogi szerokie i płaskie rozkładały się w trzewikach wyczernionych, zachodzących wysoko na czarne pończochy, a związanych sznurkami z filozeli.
Okulary kształtu niepamiętnych czasów, oprawne nie w złoto, jak u pana Roch, ale w niebieskawą stal, przysłaniały przenikliwy wzrok małych jego czarnych oczek.
— Siadaj Fumel — rzekł eks-adwokat — pani hrabina pozwoli.
Specyalny dyrektor agencyi tajnych wiadomości ukłonił się znowu i usiadł na skraju fotelu, odchyliwszy starannie poły swego ubrania.
— Mówimy? — rzekł nareszcie zwracając się jednocześnie do Blanki i wspólnika. — O co idzie?
— O wyszukanie adresu — odpowiedział pan Roch.
— W Paryżu, czy na prowincyi?
— W Paryżu.
— Nazwisko osoby?
— Pan hrabia de Nancey, mąż pani...
Fumel skłonił się po raz trzeci i zanotował w małym notesie który wydobył z bocznej kieszeni, poczem rzekł znowu:
— Pozwolę sobie zapytać panią hrabinę gdzie mieszkał pan hrabia po raz ostatni?
— W swoim własnym pałacu przy ulicy Bulońskiej — odparła Blanka.
— Czy ten pałac nie jest już jego własnością?
— Sprzedał go przed dwoma laty.
— Czy pani hrabina jest pewną, że pan hrabia znajduje się w Paryżu?
— Spotkano go przed wczoraj...
— Czy jest przypuszczalnem, aby pan hrabia miał powód ukrywać się?
— Nie wiem o tem i nie przypuszczam coś podobnego.
— A może pan hrabia prowadzi życie samotne pośród wiru Paryża?
— Nie sądzę, hrabia jest bogaty, lubi przepych i zapewne żyje po pańsku.
— Jakie mniej więcej pisma prenumerować może pan hrabia? Blanka wymieniła gazety, które mąż jej trzymał dawnemi czasy.
Fumel zanotował je sobie.
— Czy pani hrabina życzy sobie mieć adres? — za pytał nareszcie — czy też potrzeba do adresu tego dołączyć rezultat z małego śledztwa o prywatnem życiu pana hrabiego od chwili rozłączenia?
— Życzę sobie mieć to wszystko — odpowiedziała Blanka.
— Bardzo dobrze... Doskonale... Polecenia pani zostaną wykonane.
Fumel zwrócił się do swego wspólnika i zapytał:
— Czy z pracy „Agencyi tajnych wiadomości“ ma przypaść jaka korzyść dla „Gabinetu zleceń?“
— Tak sądzę, licząc na wdzięczność i prawość pani hrabiny, której położenie będzie świetnem w krótkim czasie.
— Wyśmienicie! W takim razie jestem gotów zrobić ustępstwa ze zwykłych cen, w celu pozyskania dla naszego domu klijenteli pani hrabiny i jej otoczenia... Mała ta sprawa kosztować będzie dwadzieścia pięć ludwików... z których dziesięć płatne mi być muszą z góry na koszta poszukiwań, a piętnaście po skończonym interesie...
Blanka wsunęła dziesięć sztuk złota w rękę Fumela, rękę długą i suchą o kończystych palcach i zapytała:
— Prędko mogę się spodziewać rezultatu z pańskich poszukiwań?
— Wątpię aby to mogło potrwać dłużej nad dwa dni... Czy trzeba odesłać go do pani hrabiny?
— Nie — odparła młoda kobieta sama się zgłoszę...
— Pojutrze o tej samej godzinie będziemy na rozkazy pani...
Blanka powstała.
Stowarzyszeni odprowadzili ją z pokłonami do drzwi przedpokoju, a Roch więcej elegancki od Fumela, towarzyszył jej do samego powozu.
W chwili kiedy woźnica ruszyć już miał z miejsca, zatrzymał go jeszcze i rzekł:
— Jeszcze słówko pani hrabino. W razie gdyby interesu z panem hrabią nie dało się załatwić polubownie, potrzebowalibyśmy niektórych dokumentów dla zaznaczenia ich w aktach i to w najkrótszym czasie. Pozwól mi pani zapytać się, gdzie się ślub jej odbył?
— W Paryżu odpowiedziała Blanka.
— W którym czasie?
— Dnia 16 kwietnia 1869 roku, w merostwie przy ulicy d’Anjou-Saint-Honoré, a w kościele Trójcy świętej.
— Dziś jeszcze każę zrobić wypis... Dowidzenia z panią hrabiną. Jedź!
Nazajutrz o godzinie trzeciej, pani de Nancey wychodziła z powozu przed nr. 131 na ulicy Montmartre, kierując swe kroki na drugie piętro.
Wydano rozkaz aby ją nie przeprowadzać przez salon poczekalny, gdzie kręcili się zwyczajni klijenci. Otóż wprowadzono ją natychmiast do gabinetu wspaniałego pana Roch.
Fumel znajdował się tam już z swoim wspólnikiem i żywą zajęci byli rozmową.
— No cóż! panowie — zapytała żywo Blanka. — Czy jest co nowego? Dowiedzieliście się czego?
— Pani hrabino — odpowiedział eks-adwokat pospiesznie — niebylibyśmy się ośmielili narażać panią dziś na bezużyteczne trudzenie się. Niechaj pani będzie o tem przekonaną! Tak, jest coś nowego. Tak, dowiedzieliśmy się bardzo wiele rzeczy. Zostawiam głos memu wspólnikowi, jako specyalnemu dyrektorowi „Agencyi tajnych wiadomości“.
— Bez chwili zwłoki, wysłałem najzręczniejszych moich wspólników na polowanie — zaczął Fumel. — Trafić na ślad i iść nim to zabawka dla nich dziecinna, lecz jestże pani hrabina pewną, że nie istnieje żaden drugi pan hrabia de Nancey?
— Najpewniejszą. Zkąd to pytanie?
— Ztąd, że myśliwi moi wytropili więcej zwierzyny, niż myśliwska nasza torba pomieścić jej jest wstanie. Znaleźliśmy nietylko pana hrabiego, ale i panią hrabinę de Nancey.
— Nie rozumiem! — zawołała Blanka. — Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Zaraz będę miał zaszczyt wytłomaczyć się kategorycznie. Jest w Paryżu gentleman bogaty i elegancki, w wieku lat trzydzieści jeden lub dwa, nazwiskiem hrabia Paweł de Nancey. Czy to ten sam?
— Tak jest, ten sam...
— Otóż gentleman ten jest żonaty...
— Zapewne, jeżeli ja jestem jego żoną!
— Niewątpliwie. Oglądałem pani akt ślubny i tu właśnie widzę zawikłanie. Hrabia de Nancey o którym mowa, kupił przed dwoma laty willę w lasku Bulońskim i żyje tam samotnie z hrabiną...
— Co pan mówisz o hrabinie? Nie ma żadnej innej prócz mnie.
— Zgoda, ale tak nazywają towarzyszkę pana hrabiego... śliczną kobietę...
— To jego kochanka!...
— Nikt w to nie wierzy. Nie podobna jest widocznie być uczciwszą i przyzwoiciej wyglądać.
— Twarze są zwodnicze!
— Ah! pani mnie to mówi! Jeden z moich ludzi, znający swoje rzemiosło, zaprzyjaźnił się w ciągu godziny z kamerdynerem pana hrabiego. Służący ten, (rzecz niesłychana) zamiast źle mówić o swych chlebodawcach, nie ma dość wyrazów na pochwały dla pana i pani hrabiny! Powiada, że to małżeństwo, jakich nie było i nie będzie! gniazdko synogarliczek! para gołąbków! Służba rozczula się nad niemi! Hrabia ubóstwia młodą kobietę, która oddaje mu to z procentem...
— Ah! — szepnęła Blanka przez zaciśnięte zęby — ubóstwia ją!
— Najniezawodniej.
Pani de Nancey bardzo blada, zwróciła się do eks-adwokata.
— Ah! ubóstwia ją! — powtórzyła. — Pan jako prawnik, odpowiedz mi!... Czy ma do tego prawo?
— Prawo ubóstwiania swej żony? — zapytał pan Roch, ździwiony podobnem pytaniem — zapewne pani.
— Ależ to nie żona! — krzyknęła pani de Nancey gwałtownie. — Zrozumiejże pan, że to nie jego żona!
— Przypuśćmy, że kochanka.
— To co?
— To nie narusza praw serca.
— Ja mówię do pana o prawie, a pan mi prawisz o sercu. Mój mąż ubóstwia tę dziewczynę... Cóż mnie do tego? Ale czy ma prawo ubóstwiać ją w mojem mieszkaniu, jeżeli (jak mi to pan kiedyś powiedziałeś), nie było pomiędzy nami urzędowego rozłączenia? Czy ma prawo pozwalać na to, by używała mego tytułu i nazwiska, które do mnie tylko należy? Odpowiedz pan, proszę... Czy ma prawo?...
— To zmienia postać rzeczy — odpowiedział eks-adwokat. — Tego prawa nie ma. Nie! nie! stokroć nie!
— I mogę wzbronić tego nadal?
— Zapewne.
— Jakim sposobem?
— Najprostszym w świecie. Mamy w „Kodeksie karnym“ artykuł na usługi pani... „artykuł 339.“