<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.
Narada.

Gabinet prawnika był istotnie pięknym i imponującym gabinetem.
Ściany wyklejone tam były zielonym aksamitnym papierem ciemnej barwy, narożniki hebanowe. Firanki aksamitne zielone. Krzesła hebanowe obite takimże aksamitem. Dywan zielony ze strzyżonego aksamitu, Biblioteka hebanowa napełniona prawniczemi dziełami znakomicie oprawnemi. Pióro hebanowe zarzucone papierami w malowniczym nieładzie.
Obrazów tam nie było, kilka tylko marmurów i bronzów.
Tuż obok bióra, o trzy kroki od poważnego krzesła na którem tronował eks-adwokat, stał fotel dla interesantów.
W bogatym owym gabinecie, pan Roch sprawował swój urząd cudownie.
Nie można sobie było wyobrazić nic bardziej poprawnego, jak znaczna ta osobistość, powiemy nawet, bardziej kokieteryjnego, jeżeli wyraz ten da się zastosować do surowej jego elegancyi.
Pan Roch miał lat pięćdziesiąt lecz wyglądał na czterdzieści dziewięć. Nie można było go nazwać łysym, oh! nie... Tylko rozdział był cokolwiek za szeroki, przez co odsłoniętą była czaszka, zacząwszy od czoła, aż do karku, a wydeptana ta ścieżka, zapewne skutkiem pracy uwydatniała się tem więcej, że po obu stronach puszyła się gęsto dobrze zakonserwowana i nie siwiejąca czupryna.
Długie faworyty okalały okrągłą twarz jego bladawą, starannie wygoloną. Nos prosty i szczęśliwie zakończony usta zmysłowe, oczy bardzo żywe i sprytne, spoglądały z pod złotych okularów.
Wywinięty kołnierz od koszuli odsłaniał szyję prałata.
Czarny surdut, biała kamizelka i śnieżnej białości gors u koszuli bez najmniejszego zapięcia.
Rękę miał białą, lecz bardzo tłustą, zdawała się to być jego słaba strona, bo nieustannie trzymał ją na wierzchu.
Dolne ubranie czarne bardzo obcisłe i elegancki bucik, dopełniały starannej tualety eks-adwokata.
Pan Roch ukłonił się lekko wchodzącej Blance, i wskazał jej próżny fotel obok bióra.
— Przedewszystkiem racz pani powiedzieć mi, z czyjego polecenia przychodzisz do mnie?
— Przysyła mnie jedna z pańskich klijentek... — odpowiedziała hrabina — pani Chaudot.
Rodzaj grymasu, powściągnionego żywo, skurczył poprawne rysy twarzy prawnika.
— Pani zna panią Chaudet? — zapytał tonem prawie oschłym.
— Mieszkam w jej domu.
— Ah! ah!... w jej domu?... Tak... bardzo dobrze... Zajmiemy się zaraz sprawą pani. Poprzednio jednak muszę powiedzieć jej, jaki zwyczaj panuje w mym gabinecie... Czas mój jest drogi, cenię go na wagę złota! Próżne wyrazy to moja ruina, otóż aby tego uniknąć, każde dziesięć minut rozmowy, utaksowałem na dwadzieścia franków... płatnych z góry...
— Dwadzieścia franków, dobrze panie — rzekła Blanka — natychmiast dam je panu.
To mówiąc podniosła woal.
Eks-adwokat został olśniony, a szare jego źrenice zabłysły żywiej pod złotemi okularami.
— Dla pani jednak — przyspieszył z dodaniem — mogę uczynić wyjątek, jeżeli zechcesz i udzielę rady darmo...
Mówiąc to, nachylił się w celu ujęcia ręki i przyłożenia jej do ust z galanteryą, hrabina jednak cofnęła ją i rzekła:
— Darmo? to byłoby za drogo... Oto pański luidor...
Prawnik wsunął filozoficznie złoto do kieszeni, przyznając sobie w duchu, że o mało nie popełnił głupstwa... Lecz trudno!... Jest się młodym, albo nie!... A on był nim pomimo swoich lat pięćdziesięciu.
— Uregulowawszy wstęp ten za wspólną zgodą — rzekł znowu — pomówmy teraz o interesie pani, lecz proszę zmierzać odrazu do celu.
— Panie — rzekła Blanka — jestem zamężną...
— Ah! do licha! — zawołał eks-adwokat zdumiony. — Zamężną i mieszkasz pani u Chaudet. To dziwne!
— Przybywszy dziś rano do Paryża, u niej stanęłam, bo w przyzwoitszych hotelach przyjąć mię nie chcieli...
— Nie chcieli! A dlaczego?
— Bo nie mam ani pakunków, ani papierów.
— Bardzo dobrze rozumiem... nie wybrałaś pani sobie tego smutnego mieszkania, ale przyjęłaś takowe w braku lepszego.
— Tak panie.
— Przybywasz pani sama do Paryża i tego samego dnia zgłaszasz do mnie. Zgaduję... Zaszły w małżeństwie nieporozumienia, nieprawdaż? Chciałabyś pani rozwieść się z mężem?
— Rozłączoną z nim jestem już od lat dwóch przeszło.
— Więc o cóż pani idzie?
— Chciałabym wiedzieć jakie są moje prawa.
— Pod jakim względem?
— Ja nie posiadam już nic, a mąż mój ma majątek, gdy się o to postaram?
— To zależy.
— Od czego?
— Od wielu okoliczności... przedewszystkiem zaś, czy rozłączenie nastąpiło z woli pani, czy z woli męża.
— Urzędowego rozłączenia nie było.
— Bardzo dobrze! Zatem seperacya dobrowolna za zgodą stron obu?
— Nie koniecznie, gdyby mąż mój był mógł, niezawodnie mojemu odjazdowi byłby się oparł.
— Kochana pani, człowiek mojego fachu jest w interesach tem, czem lekarz dla ciała, a ksiądz dla duszy... Albo nie należy udawać się do niego... lub też nie zakrywać nic przed nim... Wszystko wiedzieć powinien... Mów do mnie otwarcie bez ogródki, inaczej bowiem nic pani poradzić nie będę wstanie... Opuszczając dom mężowski, nie uczyniłaś pani tego sama, nieprawdaż?
— Prawda, nie sama odjechałam...
— A czy mąż nie wniósł wtedy skargi na panią o wiarołomstwo?
— Nie panie...
— Jesteś pani tego pewną?
— Najpewniejszą.
— A przecie mąż pani miał chyba tego jawne dowody.
— Tak jest. Gonił... i dogonił mnie... Wyzwał na pojedynek mego towarzysza i otrzymał ranę śmiertelną.
— Ślicznie! romantycznie! namiętnie! Czy działo się to we Francyi.
— Nie, panie... Za granicą... w Niemczech...
— Doskonale! A teraz powiedz mi pani, czy mąż nie posiada jakiego dowodu na zakazany ten stosunek? Przez dowód rozumiem jakikolwiek papier mogący być przedstawionym w sądzie... naprzykład list od pani?
— Był jeden, jeden jedyny!
— No i cóż?
— Lecz ten już nie egzystuje.
— A zatem nie ma ani dowodów przyłapania pani na gorącym uczynku, ani skargi o wiarołomstwo, ani żadnego co się zowie dowodu.
— Nie, zupełnie nic.
— Taką rzeczą sprawa pani stoi bardzo dobrze... Zresztą nie rozumiem, dlaczego mąż pani nie miałby jej przyjąć w dom napowrót, gdybyś pani objawiła ku temu ochotę... Może za powód stawić długą jej nieobecność... Chociaż w rezultacie i to złagodzić można, wytłomaczyć się w sposób uniewinniający i porozumieć ostatecznie, przypuściwszy jednak, (co jest rzeczą prawdopobną nieprawdaż), że pożycie małżeńskie nie ma dla pani powabu, że zresztą mąż rozgniewany na panią za przeszłość, pozostają alimenta, a te ja się postaram pozyskać dla niej...
— Jakaby mogła być ich cyfra?
— To zależy od majątku męża. Przypuściwszy, że mąż pani ma dwanaście tysięcy franków rocznego dochodu... co jest ładną sumką...
— On ma dwakroć sto tysięcy rocznego dochodu — przerwała Blanka.
Eks-adwokat podskoczył na krześle tak gwałtownie, że okulary zmieniły swe położenie na jego nosie.
— Pani — rzekł tonem pełnym uszanowania — wybacz niedyskrecyi mojej, lecz człowiek mojego fachu musi koniecznie znać swoich klijentów... Z kimże mam honor mówić?
— Jestem hrabina de Nancey.
Pan Roch wstał i ukłonił się.
— Żona hrabiego de Nancey, który to miał ów głośny proces? — zapytał.
— Tak panie.
— Bardzo dobrze, pani hrabino. Chętnie interesem jej się zajmę. Otrzymamy niezawodnie dwadzieścia pięć tysięcy pensyi alimentarnej, a może i więcej. Co do przyczyny nagłego odjazdu pani hrabiny i długiej jej nieobecności, to już rzecz ułożona. Powiemy, że pan hrabia zazdrosnej natury, podejrzywał panią niewinnie i groził, że zaś zabił pierwszą swą żonę, pani ulękłaś się by w napadzie monomanii gróźb swoich nie urzeczywistnił i ratowałaś się ucieczką. Jest to całkiem naturalne, prawdopodobne i nikt zaprzeczyć tego nie może.
— Nikt istotnie.
— Jeżeli pani hrabina zechce, mogę zacząć od dziś chodzić koło pana hrabiego w jej imieniu i próbować ułożyć ten interes polubownie... Mam nadzieję, że z pośrednictwa mego pani będzie zupełnie zadowolona... Nie myślę przechwalać się, bo zarozumiałym nie jestem, ale twierdzić mogę, że wieloletnie moje doświadczenie i niewyczerpane źródło pomysłowości, pozwala mi zwalczać najtrudniejsze położenia... Mam ten takt, który nic nie popsuje, a łagodzi wszystko...
— Nie wątpię o tem panie, lecz kroki które pan mi proponujesz, ja mam zamiar poczynić sama...
— W takim razie, pani hrabino, przerwał eks-adwokat tonem prawie opryskliwym — jakąż rolę mnie pani przeznaczasz w tem wszystkiem? Za wielką pani jesteś na to damą, ażebyś nie zrozumiała, że narada jaką odbyliśmy nie może być opłaconą dwudziestoma frankami! Mówię z panią już przeszło dwadzieścia minut!
— Zapewne, panie — odpowiedziała Blanka kładąc na biórze cztery ludwiki — wyjaśniłeś mi pan całą sprawę lepiej niż by to uczynił ktokolwiek inny. Mam zamiar prosić pana i nadal o udzielanie mi rad swoich, skoro zaś wygram bądź pan pewny, że będę umiała sowicie wynagrodzić mu jego trudy. W tej chwili o co innego poproszę pana jeszcze.
— Do usług pani hrabino... O cóż chodzi?
— Nie znam adresu mego męża...
— Ba! A przecież jeżeli dobrze pamiętam, to pan hrabia posiadał pałac...
— Byłam tam dziś rano... Pałac ten został sprzedany.
— A nowy nabywca nie wie teraźniejszego mieszkania pana hrabiego?
— Nie. Wie tyle tylko, że jest w Paryżu...
— Więc pani hrabina życzy sobie by ją w tym względzie objaśniono?
— Tak jest.
— Bardzo dobrze! Natychmiast To już jest rzeczą „Agencyi“ a nie „Gabinetu.“ Za pozwoleniem pani hrabiny...
Eks-adwokat chwycił za jakiś musztuczek z kości słoniowej, który przytwierdzonym był do kauczukowej tuby. Zbliżywszy do ust takowy wymówił kilka słów niewyraźnych.
— Pani hrabina będzie chwileczkę cierpliwą — rzekł potem — Fumel zaraz przyjdzie... a Fumel sprytny człowiek!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.