Komedjanci/Część I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sylwan kierował się w brzezinę, w której raz pierwszy spotkał Franię, ale teraz sam już bez Janka. Kurdesz tymczasem, odebrawszy procent i wedle zwyczaju ofiar o wdawszy Smolińskiemu źrebaczka (bo co rok coś mu dać było potrzeba przy odebraniu procentu), odjechał do domu, niebardzo się troszcząc o podniesienie kapitału.
Na pierwszy raz nikogo nie zastał młody hrabia w brzezinie, do Wulki należącej, i daremnie parę razy przez nią przejechał; ale Frania nalegała dnia tego na Brzozowską, żeby pójść na grzyby i ból tylko w nodze poczciwej towarzyszki przeszkodził do uprojektowanej już przechadzki.
Sylwan pojechał z chartami, znudził się i powrócił do domu w kwaśnym humorze, przysięgając sobie, że nigdy już więcej nie pojedzie, powtarzając nieustannie, że ta niewdzięczna dziewczyna niewarta jest jego zabiegów.
Ale we trzy dni znowu na gniadej angielce swej ruszał do brzeziny sam jeden. Los, który chętnie płata ludziom figle i często im też robi przysłużki, które figlami pachną, chciał, by tego dnia Frania z Agatą tylko i Horpyną poszła sama na grzyby, właśnie ku drodze od Denderowa. Dziewczęta puściły się w las nieopodal od drożyny, a Frania, na wywale usiadłszy, odpoczywała zarumieniona, gdy Sylwan ukazał się na ładnym swym koniu. Uśmiechnął się nieznacznie, gdy ją zobaczył, ona się strwożyła, choć nie przysiągłbym, że marzyła, iż przyjechać powinien.
Widząc, że Frania wstaje z kłody, podskoczył żywiej ku niej i spytał wesoło:
— Co pani tu robi?
— Wyszłam na grzyby — odpowiedziała naiwnie.
— Ten lasek musi w nie obfitować, — odparł Sylwan — a to dla mnie bardzo szczęśliwie, bo i ja często przez niego przejeżdżam.
Frania się ogromnie zarumieniła na nowo, nie wiedziała, co odpowiedzieć, spojrzała mu w oczy, jakby z nich chciała poznać, czy mówi szczerze, czy żartuje; a nie widząc, jak tylko zimny uśmiech na twarzy młodzika, zawczasu triumfującego, uczuła się ogarniona jakimś przestrachem niewysłowionym: ukłoniła mu się niezgrabnie, zawróciła żywo w las i znikła.
Sylwan, który dłuższej spodziewał się rozmowy, nie wiedział, co począć z sobą: postał chwilę, myśląc, że powróci, wreszcie skrzywiony zaciął konia i pojechał. Przebył lasek, ku Denderowu się kierując, potem zawrócił jeszcze, przejechał drożynę parę razy, sądząc, że Franię spotka i posunął się aż na ścieżkę, którą iść miała do domu, chcąc ją tu napędzić.
Ubodła go obojętność wieśniaczki; obrażony pragnął się za nią pomścić. Ale i tu jeszcze mu się nie udało: ujrzał bowiem Franię w towarzystwie dwóch dziewcząt naprost ścieżką przez ściernie żytnie idącą do dworku, a gonić jej mu nie wypadało. Zły, gniewny, znowu poprzysięgając sobie, że już nie wróci więcej, wściekle pogalopował do domu. Koń jego zmęczony, on sam zły i kwaśny, stanęli u ganku oficyn o mroku.
W Wulce Frania i Brzozowska siedziały na kufrach i rozmawiały pocichu we cztery oczy. Frania nie miała dla swej towarzyszki tajemnic, a Brzozosia je też, gdyby jakie i były, doskonale wyciągnąć umiała. Zaraz się wydało, że w lasku spotkała Frania Sylwana, wydało się, co mówił: że dziewczę uciekło, że on potem po gaju błądził, że go Agata widziała na drodze ku Wulce.
— Otóż już ani chybi amant! — zawołała Brzozosia, plaskając w dłonie. — Prawdę mówiąc, kochanie, ja się tego zawsze spodziewałam, ale teraz już pewna! Wczoraj kładłam kabałę razy sześć: wyżnik czerwienny raz po raz przy damie winnej stawał z prawego boku. To już taki widocznie przeznaczenie.
— Ale, moja Brzozosiu, to grafiątko.
— Jakby to grafiątko zakochać się nie mogło.
— Taki młody, moja Brzozosiu, głowa roztrzepana.
— Tem lepiej, że młody.
— A w dodatku ojciec, matka nigdyby nie pozwolili.
— To stare historje, moje kochanie! Czytałam i słyszałam o tych ojcach, co to nie pozwalają; ale to zawsze kończy się na tem, że się muszą przekonać i radzi nie radzi pobłogosławić. Zresztą chybaby byli obrani z rozumu, gdyby pozwolić nie chcieli: a gdzież u licha co lepszego znajdą?
— A nie pytasz, Brzozosiu, nawet, czy on mi się podoba?
— Cóż? albo nie?
— Dziwuj się, jak chcesz, ale coraz mniej; wcale nie tęsknię za nim.
— No! ale możeż być, żeby taki śliczny, młody...
— Nie przypatrzyłaś mu się; gdy się uśmiechnie, wydaje się straszny: ma coś nieszczerego.
— Imaginacja! imaginacja! przywidzenie! Ale to tak zawsze z początku! Najlepszy znak, kiedy się panna kawalera boi: niezawodnie pójdzie za niego. To już nigdy nie chybi. Powiem ci, Franiu, i jam to była dawniej, pókim się w to sadło nie rozlała, dosyć hoża. Cześnikowicz na mnie bardzo patrzał, choć byłam ubogą dziewczyną: a nietylko on, ale i pan Paweł, i pan Remigjan nieboszczyk smalił do mnie cholewki, a muszę ci się przyznać, że dla Remigjana miałam słabość. Takie bo śliczne imię i chłopiec był gdyby dąb. Bywało jak krzyknie na żart, to się szyby w oknach zatrzęsą. Otóż powiem ci, kochanie, że w początku ani mi się śniło, anim na niego patrzeć nie chciała, a potem tak mnie za serce pochwycił, że nie było rady... Ale taki woli Bożej widać nie było...
I westchnęła, a Frania rozśmiała się nieznacznie.
— Otóż ci jeszcze powiem, serce, — mówiła dalej — jeśliby ci się kiedy przydarzyło go spotkać tak jak dzisiaj, poco uciekać? Trochę sobie pogadać, trochę pobzdurzyć, pożartować nie grzech, zdaje się, młodemu. Niechno się panicz rozpatrzy, a ja taki ręczę, że będziesz hrabiną.
— Ale, moja Brzozosiu, nuż to jaki zwodnik i żartowniś, co się tylko chce naśmiać z biednej dziewczyny.
— Jezu Chryste! Cóż bo ty, Franiu, gadasz, a któżby to mógł pomyśleć, z ciebie! z tej malinki! z tego złotego jabłuszka! z tego aniołka!
Frania rozśmiała się, rzucając na szyję Brzozosi.
— Nie psuj mnie, proszę — odezwała się wesoło.
— Dzieciństwa bo ci się snują po głowie, Franiu moja; ja mu dobrze w oczy patrzałam, to młode i dobre jakieś chłopczysko... No... i kabała sześć razy wypadła. Taki musisz być grafinią!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.