Komedjanci/Część I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomimo że hrabia Sylwan dał sobie uroczyście słowo nie jeździć mimo Wulki, trafiało się jakoś zawsze, że tamtędy szła droga w tysiące miejsc, do których koniecznie jeździć musiał. Kilka razy jakoś, nie uważając, zabłądził na tę drożynę, a raz koń znowu był tak zmordowany, że zsiąść musiał z niego i pieszo przejść przez lasek.
W oddaleniu mignęła mu się biała sukienka pomiędzy brzozami i, naświstując na psa, nawołując go, choć z sobą nie wziął z domu, Sylwan puścił się żywo w kierunku różowo-białego zjawiska. Trafił tylko na Horpynę; Frania bowiem, postrzegłszy to natręctwo, wolała wybrać inną drogę, niż spotkać się z nim wśród lasu.
Sylwan, zakręciwszy się po brzeźniaku, zawrócił się za nią i naturalnie wreszcie spotkać ją musiał.
Powitali się jak dawni znajomi, chociaż Frania widocznie mocno była wzruszona, a Sylwan dosyć zniecierpliwiony.
— Dobrywieczór pani.
— Dobrywieczór panu.
— Pani tu znowu na przechadzce?
— Tak; to bliziuchno od domu, najczęściej tu wychodzę.
— Jakże się ma pan rotmistrz?
— Mój ojciec? Dziękuję panu bardzo, zdrów zupełnie; pojechał dziś do plebanji i właśnie czekam na niego, bo ma tędy powracać.
Skrzywił się trochę Sylwan; ale korzystając z chwili, wesołą począł rozmowę. Frania, proste dziewczę, ale nie brakło jej dowcipu; a przy odrobinie życia, dwoje czarnych biegających młodych oczu jakże są wymowne, gdy im i białe ząbki, i uśmiech, i ruchy, i wszystko, co je otacza, dodaje wdzięku i wyrazu! Słyszymy nieraz to nawet, czego te oczy nie mówią. Sylwan, który ten romans poczynał w projekcie ukończenia go i uczynienia bardzo nieceremonjalnym a poufałym, dziwił się sam sobie, że onieśmielał przy dziewczęciu, które otaczał urok jakiś, niepojęty dla niego. Gniewał się na szacunek, którego nie mógł nie uczuć dla niej.
Tego wieczora zaczęli i skończyli od pan i pani, i obojętnej całkiem rozmowy, gdy wózek pana Kurdesza zaturkotał w samą porę zdaleka. Frania pozo-stała na miejscu na drodze; Sylwan dosiadł angielki i puścił się w cwał ścieżką poboczną, aby uniknąć spotkania ze starym rotmistrzem, o którego zdrowie przed chwilą tak się czule rozpytywał.
Franię to oburzyło nie bez przyczyny; nie pojmowała, dlaczego chciał robić tajemnicę z przypadkowego spotkania i chwilowej rozmowy.
Wkrótce, turkocząc coraz bliżej, wózek się ukazał nareszcie ze spasłą Chorążanką, poważnie idącą w hołoblach, i rotmistrzem, który wedle zwyczaju sam, jadąc, powoził. Ujrzawszy córkę, zatrzymał się stary, posunął trochę, poprawił siano i wskazał jej miejsce przy sobie.
— Pewnieś się nalatała dosyć, musisz być zmęczona — rzekł łagodnie. — Siadaj, to cię do domu odwiozę.
— Jabym poszła piechotą, kochany ojcze!
— Siadajno, siadaj! Ceregielów nie rób. Chorążanka jeszcze i nas dwoje pociągnie.
I Frania lekko skoczyła do wózka, sadowiąc się przy ojcu. Po zapytaniach o plebana, o drogę, o dom i robotników koło domu, których Franka widziała, wypadło coś powiedzieć o panu hrabi, bo właśnie dlatego, że on robił tajemnicę ze swej wycieczki, ona jej ścierpieć nie mogła.
— A wiesz, tatku, kogo już drugi raz spotykam w brzezinie?
— O! kogoż? wilka czy zająca?
— A! proszę zgadnąć.
— Psa albo wilka, co? — rzekł stary, śmiejąc się.
— Ale nie! — śmiała się Frania. — Wcale coś innego; proszę zgadnąć koniecznie.
— No! kogoś z sąsiadów... z sąsiadek... ale nie z bliskich.
— Starego czy młodego? — zagadnął Kurdesz.
Frania mimowolnie się zaczerwieniła.
— Młody! — odezwała się ciszej.
— O! to sęk, nie zgadnę; mów lepiej odrazu, bo się nie ofiaruję liczyć wszystkich młokosów, co ci naprzełaj zabiegają.
— Otóż spotkałam... hrabiego Sylwana.
— Co? z Denderowa?
Stary zagryzł wargi, zamyślił się, a wzrok jego ożywiony zwrócił się na córkę. Potem pocałował ją w czoło.
— Bóg zapłać! — rzekł — za to, że mi mówisz szczerze, co cię spotka, bo trzeba wiedzieć, moje serce, że to nie bez kozery. Panicz tędy nie ma nigdzie drogi i przysięgnę, że podjeżdża umyślnie.
— Jakto? dlaczegożby?
— Ba! dla twoich ładnych oczek, moja Franko! Ale ostrożnie z paniczami tego kalibru! ostrożnie! Frant wyrachował, żeby się ze mną nie spotkać; a mówiłże z tobą?
— A jakże i dość długo.
— I gdym najeżdżał...
— Obrócił się ścieżką w las.
Kurdesz pokiwał głową i uśmiechnął się.
— Mądry on, — rzekł zcicha — ale i ja nie głupi. Ho! serce, niedarmo wpadłaś mu, widzę, w oko; a że kawaler ożenićby się nie chciał, starać się nie raczy. Chciałby ciebie cichaczem rozkochać, a potem porzucić, jak to oni umieją. Ale zobaczymy, co z tego będzie.
— Jakto, ojcze? — spytała śmiało naiwna Franka. — Mógłżeby on tak podle, tak nikczemnie...
— Słuchaj, dziecko! — rzekł stary z wyrazem głębokiego uczucia. — Ty tak znasz świat, mospanie, jak ja wiem, co się na księżycu dzieje. Panowie wszyscy niemal tacy jak on; dla nich my, szlachta drobna, na usługi, na uciechę, nic więcej; oni myślą, że nam wszystko zapłacić można. Strzelbie, koniowi i panu nie wierzyć. Gdyby miał uczciwe myśli, czyżby, proszę cię, mospanie, nie przyjechał, jak się godzi, do nas do domu, nie pokłonił się ojcu? A to szuka ciebie i kryje się w lesie jak złodziej, nic potem...
Frania zarumieniła się znowu: pojęła ona trafność uwag ojcowskich i oburzyła na młodzika.
— Nieprawdaż? — spytał konfederat.
— Ja nie wiem — szepnęła Franka.
— Więcej już do tego lasku wara! Jeśli paniczowi wpadłaś w oko, no, to znajdzie nas w chacie, mospanie. Jeśli się tylko swego ojca boi, na to może być rada; est modus in rebus; ale jeśli myśli z nas sobie żarciki stroić, zobaczymy, kto tu kogo na dudka wystrychnie. Niechże ci Bóg, mosanie, Franiu, zapłaci za to, żeś mnie tak poczciwie ostrzegła. Kto wie, wielkie nieszczęście grozić nam mogło przez tego chłystka!
Szlachcic, jakby myśl straszną otrzepnął z siebie, podniósł głowę, pokiwał nią i, podpędziwszy klacz, rozmawiając swobodniej z Franią, która odzyskała wesołość, śmiała się i czuła bezpieczną pod zasłoną ojcowskiego ramienia — zajechał tak przed ganek i, Chorążankę poklepawszy jak zwykle, do stajni odprawił.
Wiadomość o podjazdach tatarskich hrabiego tak starego opanowała, że się z Rozbojem nie przywitał nawet, nie posiedział na ławce; a zawoławszy Franię i Brzozowską, wszedł zaraz do pokoju naprzeciw. Brzozosia, tak ekstraordynaryjnem wezwaniem stropiona, bo nigdy o tej godzinie powoływana nie była, wpadła jak burza i stanęła, poglądając to na ojca, to na córkę.
Kurdesz wyjrzał za drzwi, pogładził wąsa, poprawił włóczkowego pasa i rzekł do Brzozosi, pałającej już niepohamowaną ciekawością:
— Moja serdeczna panno Marjanno!
Na tak niezwykłe powitanie Brzozosia otwarła ogromnie gębę i, spodziewając się czegoś nadzwyczajnie dziwnego, oczy otworzyła także, ręce obie podniosła, stojąc jak w słup obrócona Lotowa żona.
— Moja serdeczna panno Marjanno, — powtórzył stary — gdybyś też raz w życiu, przez przyjaźń dla nas, potrafiła język za zębami utrzymać.
— I pluń, panie rotmistrzu! — z oburzeniem odparła, odwracając się, Brzozosia. — Cóż to znowu? alboż to jaką zrobiłam plotkę? co to jest?!
— Plotkę nie plotkę, znam twoje serce złote, szanuję cię, to dosyć powiedzieć, jak moją nieboszczkę; ale prawdą a Bogiem, język ci często świerzbi.
— Ale cóż to jest u kaduka! — gorącując się i burcząc, przerwała Brzozosia. — Cóż to za jakieś dziś nie wiedzieć skąd i czego wymówki?
— Ale to nie wymówki, to tylko przyjacielskie przestrogi.
— Cóż to jest? Skąd? co? naco? poco te przestrogi?
— Co jest, mospanie? To ważna sprawa, a w niej in primis...
— Któż u licha ten Inprimisz? Ja żadnego nie znam. Inprimisza żadnego nie było tu i niema.
Kurdesz się rozśmiał serdecznie, a Frania za nim.
In primis znaczy toż samo, co naprzód.
— Więc cóż naprzód, rotmistrzu?
— Naprzód potrzeba milczeć jak słup...
— Ale jakże milczeć, kiedy niewiadomo co i jak?
— Posłuchajże, mospanie.
— Toż słucham, słucham już, aż uszy więdną.
— Święci się coś zkosa na prawo, że hrabiątkowi, co to tu był, podobno w oko wpadła Frania.
— A co? a co? a co? nie mówiłam! — krzyknęła Brzozosia, przyskakując kolejno do Frani i do rotmistrza. — A co? Nie na mojem stanęło?
— Alboż co?
— Ja to odrazu mówiłam, że mu w oko wpaść musi.
— Komu?
— Ona jemu, on jej. Dalibóg!...
Kurdesz ruszył ramionami.
— Toście mówili i przedwcześnie, i niepotrzebnie.
— Nie ucz mnie pan, to już sądzono.
— Sądzono, nie sądzono; paniczowi nasz domek śmierdzi, nie chce się poczciwie starać; chciałby sobie tylko figlami potajemnie dziewczynę ułowić, a potem szast nogą i kłaniam uniżenie.
— Chowaj Boże! chowaj Boże! — przerwała Brzozosia. — Gdzie zaś! Skąd zaś!
— Skądże to wiesz, panno Marjanno?
— Skąd wiem, to wiem, ale to pewno, że sześć razy kabała mi wypadła...
— E, dałabyś pokój temu głupstwu!
— To u niego i kabała głupstwo! — łamiąc ręce, z komiczną zgrozą zawołała Brzozosia.
— Słuchajże mnie waćpanna: oto już drugi raz dziś panicz w lasku Franię spotyka, szuka jej widocznie, zawiązuje rozmowę; szczęście tylko, że Frania ma rozum i mnie zaraz o tem powiedziała.
Brzozosia, choć ruszając ramionami, zamilkła.
— Paniczowi chciałoby się widać bez pana ojca, bez uczciwego starania, romansów nowomodnych po pańsku.
— Ale cóż, panie rotmistrzu?
— Ot, co, mospanie, panno Marjanno: Frani aspanna nie puść odtąd krokiem od siebie i bez siebie, a z przechadzek do lasu kwita. Spacerujcie po ogrodzie albo gdzie w drugą stronę, tak, żeby was nie spotkał. Jeśli szczerze kocha, niechże się po ludzku stara.
— A zapewne! I zobaczysz, rotmistrzu, że przyjedzie, jak Boga kocham; co sądzono, tego nie przekiwać.
— Oj, nie! — rzekł stary. — Raz może, dwa może, ale nie nam to do hrabiów oczy podnosić: oni, jak Żydzi, tylko się z sobą swatają i żenią.
Brzozowska poskrobała się w głowę.
— A jak się zniecierpliwi i porzuci? — spytała z bojaźnią.
— No, to jechał go sęk! — zawołał rotmistrz. — Cóż to moja córka ma sobie żebrać męża? Mosanie, albo to my nie taka szlachta jak drudzy, jeśli nie lepsza? Czy to ja po niej nie dam i Wulki, i dobrego grosza pod poduszkę? Albo to ona kulawa, garbata czy szpetna, żebyśmy się z nią prosili i wdzięczyli jak suczka na przewozie?
— Co to, to prawda, kochany rotmistrzu!
— Więc motus.
— Jaki motuz? — spytała ciekawa Brzozosia.
— Cicho!
— A! rozumiem: motuz, węzeł, jak węzłem gębę zawiązał — dobrze! A jak sobie zresztą chcesz, rotmistrzu! Taki hrabiątko nasze i nasze, jakem żywa: nigdy mi sześć razy zrzędu na jedno kabała nie wypadła darmo; pomyślcieno: sześć razy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.