Król Maciuś na wyspie bezludnej/30
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Maciuś na wyspie bezludnej |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Naukowa w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Miał już Maciuś taką naturę, że nigdzie nie było mu źle, byle coś nowego zobaczyć. Więc pierwszy tydzień, choć więzienie było straszne, — przeszedł mu prędko. Dozorca krzyczał na niego: „psi synu“ i groźnie wywijał batem, ale go nie uderzył. Kajdany zdjęli, i nawet się trochę wstydził, że jest wyjątkiem. I zbrodniarze już mu się mniej straszni teraz wydają. Jeżeli który zaklął zbyt brzydko, zaraz ktoś się odzywa: „wstydu nie masz, przy dziecku klniesz, jak ostatnia cholera“. Robią z chleba różne rzeczy i dają Maciusiowi:
— Masz, raku zatracony, baw się.
Chleb do lepienia trzeba długo gryźć w ustach, żeby się zrobił zupełnie miękki i bez jednej kruszynki; wtedy można ulepić, co się tylko chciało. A więźniowie najwięcej lepili kwiaty. Za to Maciuś rozdał w niedzielę swoje papierosy. A wszystko to było jakieś tajemnicze i bardzo ładne, bo nic nie mówili, a wiedział, że go lubią.
— Biedni ludzie, — myśli Maciuś, — niby są biali, a mało się różnią od ludożerców.
I bójki ich były dziwne. Pobiją się, pokrwawią, a niema w nich złości; jakby się z nudów bili i tęsknoty.
— Jeden los nas bije, — usłyszał raz Maciuś.
Długo myślał, leżąc na tapczanie, co znaczy, los.
Po tygodniu zmieniono mu celę na lepszą, bo stał w niej piec, i nie było tak zimno. Śmieszne się może wydać, że lepsze są cele z piecami, bo w nich nie palono nigdy. A jednak przyjemniej, gdy stoi sobie w kącie, bo jest nadzieja, że może napalą. Niektórzy więźniowie podobno kradli po kawałeczku, a jak już garstkę węgla uciułał, co czasem dwa miesiące trwało, — to sobie wreszcie raz napalił zapałką od papierosów. Bo do dziesięciu niedzielnych papierosów dodawali siedem zapałek.
W niedzielę przez dwadzieścia minut wolno było rozmawiać. Rozmawiali najczęściej o kawie.
— Podobno w tym roku mają dawać po trzy kostki cukru.
— Co rok tak mówią od lat dziesięciu, jak tu siedzę. Może mają dawać, a sami zeżerają, psiakrew.
— Czego w niedzielę chamie przeklinasz.
— Zapomniałem.
— To nie zapominaj, psia jucho.
Aż naczelnik wyjechał służbowo na tydzień do stolicy. Niby się nic nie zmieniło, a wszyscy się cieszą.
— Naczelnik wyjechał.
Więc co? Tak samo noszą kosze z węglami, tak samo łańcuchy brzęczą, tak samo bat świszcze, i nie wolno rozmawiać. Nawet tak samo wywołują co wieczór na rózgi do kancelarji; a jednak jest jakby swobodniej. I w Maciusia wstąpiła nadzieja.
Pod wieczór rzucił się dozorca na Maciusia:
— A ty co myślisz, — żeś lepszy? — Myślisz, żeś dziecko? Tu niema dzieci, a kryminalni. Kajdany mu zdjęli, to psubrat myśli, że szlachcic. Do kancelarji!
Znów krzyczał Maciuś: „oj już nie będę, oj boli, boli“, znów ławka dostała, że aż huczało. Znów dozorca kazał zemdleć z bólu i zaniósł go nie do celi, ale do siebie.
— Słuchaj mały, tylko bez bujania, czy to prawda, że jesteś królem?
— Jestem.
— Bo mnie tam wszystko jedno. Nie dlatego mówię, żeś król, ale żeś podobny do synka, który mi umarł. Jedyne szczęście miałem w psiem życiu, i Bóg je zabrał. A potem przyszło to wszystko. Więc ruszaj na cztery wiatry, rozumiesz, bo jak nie, to...
Z przyzwyczajenia wywinął batem w powietrzu.
— Bo jak nie, to wiedz, że każdy po roku już ma suchoty, a po dwóch latach kopyta wyciąga, rzadko który pięć lat przeżyje, a tylko sześciu mamy, którzy wytrwali lat dziesięć. I to są chłopy, jak dęby, a nie takie pisklęta, jak ty. Więc ruszaj psubracie, mówię ci jak ojciec rodzony — i pomódl się tam na wolności za duszę mojego dzieciątka, bo modlitwa katorżna i Bogu niemiła.
Wyjął z kuferka ubranie zmarłego jedynaka, a zanim ubrał Maciusia, trzy razy ucałował.
— Takie same miał psi syn oczy, jak ty, i taką samą miłą, jak ty mordę.
I zapłakał.
A Maciuś sam nie wie, czy ma się cieszyć, że wolny, co mówić, co robić.
I tak jakoś dziwnie mu się zrobiło, jakby go stąd wyganiano, i objął za szyję rękami dozorcę.
— Poszedł won — odepchnął go więzień-dozorca i wyrżnął batem w ławkę, aż huknęło.
Ale uciec z celi łatwiej, niż opuścić twierdzę, otoczoną murem wysokim i rowem z potrójną strażą. Tydzień cały ukrywał dozorca Maciusia w komórce. Pod deskami, obok dawnego placu gimnastyki wojskowej. Cztery dni przesiedział Maciuś w starej czatowni na murze więziennym. Akurat były noce księżycowe, nie można uciekać.
Więc dowiedział się Maciuś, co później było.
Więc dozorca zameldował w kancelarji, że Maciuś umarł pod batem.
— I po co było tak bić szczeniaka? — krzywi się felczer. Co będzie, jak sąd się upomni?
— A licho wiedziało, że taki słaby.
— Trzeba się było mnie spytać. Nie mogłeś wiedzieć, boś nie sanitarny. Jeżeli trzymają człowieka uczonego, to właśnie dlatego, żeby się było kogo poradzić.
— Pierwszy raz dzieciaka mi dali.
— No właśnie. I trzeba się było zapytać, jak bić.
— Naczelnik widział pręgi i nic nie mówił.
— Bo naczelnik nie uczył się medycyny. Jego rzecz, pilnować porządku, a za życie i zdrowie ja jestem odpowiedzialny przed królem i kolegami. Tak, mój kochany, uczyłem się medycyny u profesora Kapusty, u radcy sanitarnego Kapusty. Łysy był, jak kolano, a wszystko z rozumu. Koledzy moi, Virchow i Dżenner — mają pomniki. A ja co? Jak trzeba dać rózgi, to każdy robi po swojemu. A kto musi głowę łamać, żeby papiery były w porządku?
Nalał do szklanki spirytus, wypił, dmuchnął i pisze:
„Dnia tego i tego, — widziałem zmarłego więźnia...
— Jak on się nazywał?
Dozorca powiedział nazwisko wymyślone, pod którem Maciusia zapisano w więzieniu.
„...Krajałem zmarłego. Wzrost 1 metr 30 centymetrów. Wiek lat jedenaście. Na skórze ani w kościach żadnego śladu pobicia i żadnych siniaków nie znalazłem. Skóra gładka, jak potrzeba, więc więzień był dobrze karmiony. W płucach znalazłem dużo dymu od papierosów. Serce zwyrodniałe od wódki. Śmierć nastąpiła dlatego, że więzień w młodości palił papierosy i był pijakiem. Znalazłem serce pijaka, wątrobę pijaka, wszystko pijaka, zgodnie z badaniem Virchowa i Dżennera.
Nieboszczyk miał trzy razy szczepioną ospę i otrzymywał różne lekarstwa z więziennej apteki, ale uratować go żadną miarą nie mogłem”.
Felczer znów wypił pół szklanki spirytusu. Podpisał i przyłożył dwie pieczęcie: jedną — izby przyjęć, drugą — kancelarji sanitarnej.
— Na, masz. A na drugi raz, jeżeli się nie poradzisz, to napiszę zwyczajnie: zmarł z pobicia. I będziesz miał kram. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie profesorze.
— No już dobrze — dobrze. Napij się i ty trochę.
— Pokornie panu profesorowi dziękuję.
— Ja tam nie profesor, a zwyczajny felczer. Ale uczyłem się u profesorów. Dwie piątki miałem na patencie: z anatomji i chemji. Wodę pod mikroskopem i powietrze widziałem. Sam radca sanitarny mnie egzaminował. A łysy był jak kolano.
Czytał Maciuś świadectwo, bo mu je dozorca przyniósł do czatowni.
— Czytaj Maciusiu, a jak ci się znów uda być królem, będziesz przynajmniej wiedział jak ludzi męczą. Nie jesteśmy najlepsi, to prawda, ale i najgorszym należy się sprawiedliwość.
Te cztery dni, które spędził Maciuś w czatowni, kiedy nic nie mógł robić, wtulony w kąt — i tylko słuchał, jak wicher wyje przez otwory okien, — porównywał Maciuś z samotną wieżą na bezludnej wyspie — i myślał, czem one do siebie podobne.
A piątego dnia przyjechał naczelnik. Zebrał wszystkich więźniów i krzyczy:
— Jak tu przyjadą i będą się pytali, czy był między wami jaki mały więzień — taki chłopak — żebyście powiedzieli, że nie. Rozumiecie? Jeżeli kto powie, że tak, dostanie dwieście batów. A jeżeli powiecie, że nie, to do kawy na Wielkanoc dostanie każdy cztery kostki cukru. Rozumiecie? Nie chcę was oszukiwać: ten mały zbrodniarz dostał się tu nieformalnie. Ale już odesłaliśmy go do innego więzienia. Więc każę wam i rozkazuję, żebyście zapomnieli raz na zawsze, że on tu był. Rozumiecie? Albo dwieście batów, albo cukier.
— Co nie mamy rozumieć. Tylko zawsze łatwiej zapomnieć, jak się coś wypije, — mówi najstarszy więzień — delegat.
— Więc dobrze: dostaniecie po kieliszku wódki.
Siedzi Maciuś w swojej czatowni i rad, że przez niego taką mają biedacy uciechę: wódkę dostali.