<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś na wyspie bezludnej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Ależ chryja. I to taka, że no! — Jakby było coś w Maciusiu takiego, że gdzie się pokaże, zawsze jest ambaras. — Był królem — wiadomo co się działo. — Murzynów i białych, królów, dorosłych i dzieci — wszędzie coś zaczął, zmienił zwykły porządek, jakby ludziom oczy zamknięte otwierał.
W cichej wsi zawrzało, jak w ulu. — Utworzyły się dwie partje: przeciw Marcinkowi i za Marcinkiem.
— Ten przybłęda mówił w klasie, że nauczyciela nie trzeba się słuchać, bo bije. — Mówił, że będzie bił wszystkich, co mają całe buty i nowe czapki. — A pani mówi, żeby go prosić, żeby chodził do szkoły. Jednemu zginęło pióro: to pewnie on ukradł, więc się boi, udaje obrażonego.
Od dzieci przeszło na starszych. Ci chwalą nauczyciela, a tamci panią.
Opiekunowie Maciusia trzymają stronę Maciusia:
— Cichy — posłuszny — pracowity — gada, jak stary. Marcinek ma rację — i kwita.
— Owa, znaleźli się dobrodzieje: gębą dobrzy, a butów mu nie kupili. — A że obdartus, wiadomo: gospodarskiemu dziecku nowej czapki zazdrości.
Zaczynają różne winy wymawiać: a ten pijak, a ten leń, a ten fałszywie w sądzie świadczył.
— Jaki ojciec, taki syn.
Aż byli tacy, co mówili, że lepiej było bez szkół.
— Apostołowie czytać nie umieli, a święci byli.
Nauka tylko rozpuszcza dzieci, od roboty odciąga.
— Niema ani szacunku dla starszych, ani posłuszeństwa dla gospodarzy zamożnych i statecznych.
Tak się coś z tydzień kręciło w kółko. Aż Maciuś wrócił do szkoły. Niby się uczy tej arytmetyki, ale mu nie spieszno do wyższego oddziału. Wrócił Maciuś ani pokorny, ani dumny, — taki, jak był. Tylko, że nie sam teraz wraca do domu, a z chłopcem, co ładnie rysuje. I na jednej ławce z nim siedzi. — Nic, tylko prawdę mówi. Niech jakiś hałas albo co, Maciuś spojrzy i czeka. Jak pani się nie pyta, nic Maciuś nie mówi, a jak się zapyta, tamten się nie przyzna, Maciuś nic się nie boi.
— To on, — i palcem pokazuje.
Lekcja się skończyła.
— Poczekaj szpiegu pożałujesz.
— Szpieg — to co innego, — odpowiada spokojnie. — A ty tchórz. Sam się przyznaj.
Ani razu się nie bił, ale jakoś czują, że zaczynać z nim nie należy.
Nauczycielka sama nierada, więc się nawet nie pyta, kto szura nogami pod ławką, gwizdnął nagle albo ziewnął głośno. I ma coś Maciuś w oczach, że jak spojrzy, to tamten przestanie: jak lord Pux na obradach.
Ale strasznie się wszyscy ździwili, kiedy Maciuś powiedział, że chce się bawić w śnieżki.
Przypomniał sobie Maciuś wojnę z królewskiego parku.
— Kto trzy razy trafiony, zabity. Kto się przewróci, w niewoli.
Nie nazywa się Maciuś oficerem, walczy razem z wszystkimi, a wychodzi, że jest dowódcą. Bo jak mówi, tak wszyscy się zaraz zgadzają. I nigdy nikomu nie powie: „ee, ty tam dużo wiesz“, a każdego wysłucha i jeśli dobrze radzi, zaraz się zgadza, a jak źle poradzi, zmieni trochę, że wyjdzie jak trzeba; albo wytłomaczy, dlaczego nie można.
— Wybierzmy generałów — ktoś mówi.
— Poco? — pyta się Maciuś. Zróbmy lepiej tak: niech każdy rzuci pięć razy do celu. Zapiszemy, kto dobrze celuje — i rozdzielimy się na dwie równe partje.
A że wszędzie są oszukańcy, więc niektórzy umyślnie źle celują, niby nie mogą trafić. Ale Maciuś odrazu poznaje.
Inni znów kłócą się, że trafili, a tymczasem nieprawda.
— Wymawiam: nie wolno się obrażać.
Już chcą zaczynać: a to odwilż przyjdzie, a to śnieg będzie suchy. A Maciuś się nie spieszy:
— Lepiej odłożyć, ale żeby nam się udało.
Starszy oddział chce się przyłączyć.
— Teraz nie: musimy naprzód sami sprobować.
Trzy dni się szykowali. I żeby się nie nudziło, tymczasem robią wały.
Nikt już nie mówi, że dumny. Lubią Maciusia. Najwięcej bajek umie i to takich dziwnych. Ale się Maciuś nie zdradza, że to bajki murzyńskie, więc zmienia imiona.
Rośnie Maciuś w sławę. A coraz bardziej ciekawi wszyscy, co on za jeden. Wiedzą, że syn dozorcy więzienia, — no, ale gdzie?
— Widziałeś Marcinek, zbrodniarzy.
— Czy prawda, że można po oczach poznać zbrodniarza?
— Czy dużo podróżowałeś?
Maciuś tak zręcznie skieruje rozmowę na coś innego, że nawet nie warto.
— Słuchaj, powiedz nam wreszcie prawdę.
— Co? — niby się nie domyśla.
— No, daj słowo, że powiesz.
— Daję wam słowo, że jak przyjdzie czas, wszystko opowiem.
Oj nie chciał Maciuś, nie chciał, żeby ten czas nadszedł. Dobrze mu w domu i w szkole, — i dobrze z dziećmi. Tacy wszyscy mili; jest paru gorszych, ale się starają, tylko nie mogą.
— Myślisz, że nie wiem, że jestem kłótliwy? chcę być inny, ale nie mogę. Mówię sobie: od poniedziałku będzie inaczej. Więc co ja winien, że mi się nie udaje?
Ten znów lubi zaczepiać.
— Żebym się nie pilnował, toby ze mną nikt nie wytrzymał. Sam nie wiem, dlaczego ale lubię, jak się ktoś złości.
— Teraz to już nic — mówi inny — żebyś wiedział, jakim ja dawniej byłem łobuzem. Pies nie pies, kura, dziad, koń, dziecko — albo kamieniem, albo kijkiem. Patrz tylko.
I pokazuje na głowie, na rękach, na nogach duże i małe blizny.
— Patrz: tu mnie koń kopnął. Tu siekierą mało palca nie uciąłem. To szkłem od butelki — tak się krew lała. Tu pies mnie pogryzł, jak mu do ogona chciałem przywiązać sanki, żeby woził. Teraz jestem duży, więc wiem, ale przedtem — o rety.
Maciuś radzi i tak i tak, ale każdemu mówi, żeby się starał, żeby się nie martwił: można się poprawić.
— Najważniejsza jest silna wola. Ale nie odrazu można wolę wyrobić, tylko po troszku. Naprzykład chcesz dopłynąć do latarni morskiej, odrazu nie będziesz mógł, bo się zmęczysz, tylko po troszku. Albo jak jesteś ludożercą.
I opowiadać zaczyna o ludożercach, jakby ich widział i znał.
— Jak ci się zdaje Marcin, czy król Maciuś naprawdę był u ludożerców, czy tylko tak w gazetach pisali?
Często w rozmowach chłopcy wspominają króla Maciusia.
— Gdyby żył król Maciuś, toby nauczyciel nie targał za uszy.
— O, tu zaczęli budować karuzelę dla szkoły.
— Pamiętasz czekoladę? Ale tylko trzy razy wydali, i to nie wszystkim.
— A w stolicy dorośli chodzili do szkoły, a dzieci dawały łapy i stawiały w kącie. To ci była stypa, o raju.
Śmieją się, jak z wesołej bajki, a Maciusiowi tak jakoś dziwnie się robi.
I milknie.
I wzdycha.
Bo przeczuwa, że skończą się niedługo ciche, miłe dni bez troski, bez walki.
Trochę Maciuś przeczuwa sam z siebie, trochę — wie z tego, co ludzie z gazet mówią.
Więc w gazetach piszą, że stary król umarł, a młody znów zasiadł na tronie. Zawarł młody król przymierze z cesarzem Pafnucym i dwoma żółtymi królami. Zaczął się bunt w wojsku, bo była partja przeciwna młodemu królowi. Ale on zbuntowanych wystrzelał i zapowiedział, że się nikogo nie boi. Mówi, że go królowie oszukali, że port zabrali. Pokłócił się ze smutnym królem raz na zawsze.
— Przecież sam podpisałeś umowę — mówią. — A taka umowa królów nazywa się traktat, więc nie można zmieniać.
— Po pierwsze, nie ja podpisałem, a ojciec. Maciuś podpisał na Fufajce dwa traktaty.
— No tak, ale Maciuś był pijany.
— A kto mu się kazał upijać? Zresztą co innego, kiedy żył, a co innego, kiedy go niema.
Jeszcze ministrowie, posłowie, różni dyplomaci probują, ale widać, że będzie wojna, a kto wie, czy nie większa, niż były.
— Wojna śpi — przypomniał sobie Maciuś słowa latarnika.
Wojna śpi, ale lada dzień może się obudzić.
I kiedy Maciuś siedział na lekcji, i nauczycielka pytała się, a Maciuś nie wiedział nawet, o czem mówią w klasie, nikt się nie domyślał, jak ważne pytania ważył Marcinek w swej głowie.
— Marcinku, trzeba na lekcji uważać — upomina pani łagodnie.
— Dobrze, postaram się — odpowiada Maciuś.
Nauczycielka powtarza, klasa się niecierpliwi.
Coraz widoczniej niepokój ogarniał Maciusia. Nie bawi się, w nocy wzdycha. Już chce z nim gospodarz jechać do doktora, bo może urzekli chłopaka.
Aż wojna się obudziła. I Maciuś powiedział w szkole:
— Proszę pani, nie będę chodził do szkoły. I pani i kolegom za wszystko dziękuję.
— A cóż się stało? — pytają zdziwieni.
— Muszę jechać do stolicy — mówi, a słowa tak mu z trudem przechodzą przez gardło, a w kącikach oczu błysnęły dwie duże łzy i powoli spłynęły po twarzy.
Cisza długo trwała. A Maciuś stoi w ławce, ręką mocno trze czoło.
— To nieprawda, że król Maciuś umarł. Ja jestem właśnie Maciusiem-Reformatorem, tylko się ukrywałem.
A choć wiadomość była tak strasznie dziwna — zupełnie jak bajka — odrazu uwierzyli wszyscy.
— Jak mogli się tak długo nie domyśleć sami? Rozumie się, że to jest król Maciuś.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.