<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Król przestrzeni
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. P.
Tytuł orygin. Maître du Monde
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Indeks stron


VI.
List pierwszy.

Pożegnałem pana Warda i wróciłem do swego mieszkania przy ulicy Long-Street. Nie miałem ani żony ani dzieci, nikt mi więc w rozmyślaniach nie przeszkadzał.
Dobro publiczne, bezpieczeństwo na lądzie i morzu wymagało przeprowadzenia ankiety w sprawie tajemniczego samochodu i zagadkowych zjawisk w zatoce Bostońskiej...
Przypuszczałem, że mnie właśnie powierzą to trudne zadanie... W jaki sposób trafić na ślad tajemniczego palacza, czy też palaczy?...
Po spożyciu śniadania zapaliłem fajkę i zacząłem przeglądać dzienniki... polityka zazwyczaj niewiele mnie obchodziła. Głównie pociągała mnie zawsze kronika wypadków.
W ostatnich czasach najskwapliwiej wyszukiwałem wiadomości z Karoliny północnej, korespondencji z Morgantonu lub z Pleasant-Garden. Pan Eljasz Smith obiecał mnie zawiadomić w razie ukazania się na górach tajemniczych płomieni... Lecz dotąd nie otrzymałem od niego ani listu ani depeszy... na Great Eyry więc wszystko było spokojnie.
Z dzienników nie dowiedziałem się nic nowego. Znowu więc wróciłem do nurtujących mnie myśli.
...Czyżby samochód i statek były dziełem tego samego wynalazcy?... A może jeden i ten sam przyrząd daje się zastosować do wędrówki na lądzie i morzu... Jakiego rodzaju motor wytwarza szybkość tak niezwykłą, w dwójnasób przewyższającą szybkość największą, osiągniętą dotychczas?... Jaki związek istnieje między tajemnicą zatoki Bostońskiej?... Pierwsza zagrażała tylko mieszkańcom Karoliny północnej. Druga przedstawiała niebezpieczeństwo poważne dla całych Stanów Zjednoczonych, nawet dla całej Europy, a właściwie dla całego świata.
Nic dziwnego zatym, że ogół z gorączkową niecierpliwością oczekiwał wieści o tajemniczych wypadkach i rozchwytywał dzienniki.
Nawet stara Grad, dawna służąca mojej matki, która obecnie zajmowała się moim gospodarstwem, była wielce zaniepokojoną.
I dzisiaj po obiedzie, sprzątając ze stołu, zwróciła się do mnie z zapytaniem:
— Cóż słychać nowego?
— O czym? o samochodzie?
Skinęła głową w milczeniu.
— Nic!
— A o statku?
— Także nic.
— Mój Boże! po co też mamy policję?
— Nieraz stawiałem sobie podobne pytanie.
— A zatym pewnego pięknego poranku ów przeklęty palacz może się zjawić na ulicach Waszyngtonu i rozjeżdżać przechodniów!
— Tak źle nie będzie!
— Dlaczego?
— Zatrzymamy go.
— Ba, skoro to sam djabeł, któż go zdoła pochwycić?!
— Co za przepyszny wynalazek ten djabeł! — pomyślałem — można mu przypisać wszystkie zjawiska, których wytłumaczyć nie umiemy! Djabeł rozniecił pożar na wierzchołku Great-Eyry... djabeł zdobył pierwszą nagrodę na wyścigach automobilistów... Djabeł przejeżdża się po morzu około wybrzeży Nowej Anglji!...
Myśli moje uparcie wracały do tego samego przedmiotu: kim był ów wynalazca tajemniczy, mający do swego rozporządzenia dwa przyrządy znakomite, które przewyższały wszystko, o czym dotąd ludzkość zamarzyć mogła?... Dlaczego się ukrywał tak starannie?... Cóżby to była za strata niepowetowana, gdyby się stał ofiarą jakiegoś wypadku i tajemnicę swą uniósł ze sobą do grobu!?... Przygody jego zaliczonoby z czasem do legiend...
Dzienniki amerykańskie i europejskie przez czas dłuższy zajmowały się gorliwie tą sprawą. Wypisywano rzeczy niestworzone. Artykuły następowały po artykułach. Publiczność czytała je chciwie. Kto wie nawet, czy Europa nie zazdrościła Ameryce gienjalnego mechanika, którego pomysł mógł zapewnić ojczyźnie zyski nieobliczone i olbrzymią przewagę?
Policja z wielką gorliwością poszukiwała śladów tajemniczego palacza. Z panem Ward prowadziłem na ten temat nieskończenie długie rozmowy...
15-go czerwca rano stara Grad podała mi list rekomendowany. Spojrzałem na adres, pismo było zupełnie nieznane, stempel pocztowy z Morgantonu.
— Z Morgantonu?...
Nie wątpiłem ani na chwilę, że to list od pana Eljasza Smitha i powiedziałem o swym przypuszczeniu staruszce.
— Morganton? — powtórzyła z niepokojem, — to zdaje się gdzieś w pobliżu był ten pożar piekielny?...
— Tak, przypuszczam, że znowu zaszło tam coś niezwykłego, skoro pan Smith pisze do mnie.
— Lecz mam nadzieję, że pan już tam nie pojedzie!
— Dlaczegóż to?
— Bo zginąłby pan z pewnością na tym przeklętym Great-Eyry.
— Uspokój się. Najpierw dowiedzmy się, o co idzie.
Rozerwałem kopertę, opatrzoną pieczęciami z laku czerwonego. Na pieczątce odciśnięta była tarcza, a na niej trzy gwiazdy,..
Wyjąłem list. Składał się z jednej tylko ćwiartki, złożonej we czworo.
Rzuciłem okiem na podpis.
Nie było go wcale. Tylko dwa inicjały: K. P.
— To nie jest list od mera z Morgantonu!
— Od kogóż zatym? — zapytała Grad.
— Nie mam najmniejszego pojęcia! W Morgantonie nie znam nikogo więcej.
Pismo było duże, litery wyraźne.
Oto kopja dosłowna listu, datowanego z Great-Eyry:

Great-Eyry. Góry Niebieskie. Karolina północna.
13-go czerwca.
Do pana Strocka, głównego
inspektora policyjnego w Wa-
szyngtonie, przy Long-Street,
N.34.
Szanowny panie!
«Powierzono panu zbadanie Great-Eyry.
W tym celu 28-go kwietnia, w towarzystwie mera z Morgantonu i dwu przewodników urządziłeś pan wyprawę na szczyt.
Doszedłeś pan aż do zwartego pierścienia skał, które były tak wysokie, że nie mogłeś się na nie dostać.
Daremnie szukałeś pan wyłomu albo szczeliny, kędybyś mógł pan zajrzeć do wnętrza.
Pamiętaj pan jedno: na Great - Eyry nie wejdzie nikt — a gdyby nawet wszedł, nie wróci stamtąd z pewnością!...
Zaniechaj więc pan dalszych prób, które się powiodą nie lepiej jak pierwsze, a mogą sprowadzić na pana skutki niebezpieczne.
Usłuchaj pan mojej dobrej rady — w przeciwnym razie spotka cię nieszczęście!».

K. P.».





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.