Królewska miłośnica/Część III/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Królewska miłośnica
Podtytuł Dalsze losy pani Dubarry
Rozdział Szantaż
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ V.
Szantaż.

— Ach! książe, jakże ci jestem wdzięczna, żeś przybył — zawołała pani Dubarry od progu, klasnąwszy w ręce.
— Przybyłem, ale już nie, jako książę. Wczorajszej nocy zdarliśmy własnemi rękami dekoracje, które zdobyli nasi przodkowie na polach bitw, a które wyróżniały tak zwaną „dobrą krew“ — nawiasem mówiąc, dobrze już zepsutą w naszych żyłach.
— Cóż teraz będzie?!
— A nic!... zacznie się nowy akt komedji historycznej, — bez peruk, w burżuazyjnych frakach, prawdopodobnie z baronostwem, kupowanem za pieniądze. Mam nadzieję, że znajdą się jakieś inne znaczki, ordery, medaliki, tytuliki, boć ludzkość nigdy bez tego się nie obejdzie.
— Ach! mniejsza o to... Ja tutaj mam wielką troskę. Poradź mi, książę, co uczynić. Nie spałam całą noc...
Wyjęła z szufladki list i jakieś druki i podała mu je. Siadła przy nim i, kryjąc zalaną łzami twarz w dłoniach, czekała, aż przeczyta.
Był to list jakiegoś szantażysty. Pochodził z Avignonu. Powiadamiał ją o tem, że znajomy piszącego, wydawca, przygotowuje do druku broszurę, której celem jest podkopanie jej opinji i wywarcie wpływu na Zgromadzenie Narodowe, aby skonfiskowano jej dobra na rzecz państwa, jako że „Ludwik XV nie miał prawa rozporządzać się ziemią, która należała do pracującego ludu“.
Piszący omawiał się zręcznie, że jest to paszkwil, złożony z kłamstw, którym on sam nie daje wiary, ale dodawał, ze „złośliwość ludzka znajdzie chętnie ufnych“ i „skoro wydawca, jak zamierza, roześle wszystkim członkom Zgromadzenia Narodowego egzemplarze, a 5 do 6000 rozrzuci po Paryżu, to w dzisiejszej epoce wścieklizny łatwo domyśleć się, jakie to pociągnie za sobą skutki“. Na dowód prawdy swoich twierdzeń, przesyłał korekty pierwszych arkuszy i zapytywał, co winien uczynić dla dobra adresatki.
D‘Angremont odczytał list, przerzucił druki i odrzucił jedno i drugie z wyrazem wzgardy.
— Cóż to znaczy? — zapytała.
— A nic!... To rewolucja!
— Rewolucja?... Cóż ma wspólnego z nią kalumnja?
— Przewrót społeczny wydobywa z dna męty... Powstaje nowa arystokracja „ducha“ i nowa finansjera, zerująca na przewrocie! — odparł gorzko.
— Cóż robić?!
— Zatkać im gęby złotem!
— Ach, książe! nie byłam nigdy mściwa, ale przecież za takie rzeczy należałoby zamknąć szubrawców, co to piszą... w Bastylji!
— Bezwątpienia, hrabino... Ale Bastylji już niema...
— Ach, prawda... zupełnie zapomniałam! — schwyciła się za głowę. Mam taką migrenę.
To jej powiedzenie i przemiły, naiwny wyraz, przypominający dawną Dubarry, tak go ubawił, iż rzekł ze śmiechem, wracając do tonu poufałości, na którą sobie dawniej niekiedy pozwalał.
— Hrabino! za tę zapomnianą Bastylję chciałbym cię uściskać.
Rozstawił ramiona — cofnęła się w głąb fotelu, strofując go:
— Co to książe? Podobałeś mi się zawsze, boś stanowił wyjątek pomiędzy nudzącymi mnie nadskakiwaniem. Co ci się stało?... Byłeś zawsze grzeczny!
— Ach! rewolucja! — mruknął, odstępując wobec jej obronnej postawy. Ale — wracając do rzeczy — niema rady. Pozwól mi pani pertraktować z tym jegomościem. Oczywiście czeka na wykup broszury. Postaram się zrobić to możliwie najtaniej, chociaż uprzedzam, że to będzie drogo. A teraz, hrabino, każ mi podać coś do zjedzenia — bom się okrutnie przegłodził.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy wieczerzy usługiwał im murzyn Zamore, a raczej komenderował podającymi półmiski.
Nagle zwrócił się do swojej pani:
— Czy mogę nalać wina obywatelce Dubarry?
Podniosła nań oczy pełne zdumienia. Nie lubiła tego „nowego“ słowa — a tu padło ono z ust, z których zawsze słyszała wyraz: „hrabina“. Pan d‘Angremont sponsowiał — śledził twarz murzyna, marszcząc brwi.
Zamore pokazał zęby w uśmiechu. Odpowiedział na nieme zapytanie:
— Salenave opowiada mi, że... już zniesiono tytuły tych, co nic nie robią.
W odpowiedzi tej bezczelność mieszała się z naiwnością. Hrabina oniemiała.
— Obywatelko Dubarry! — rzucił d‘Angremont — ten głuptas, o ile wiem, nic tu nie robi, a korzysta z tytułu zarządcy Luciennes, udzielonego mu łaską Ludwika.
— Tak jest.
— No, to znieś jego tytuł i każ mu się wynieść do kuchni... Gdyby był mędrszy, należałoby go wypędzić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znalazłszy się w pokoju służbowym, murzyn ze złości tarzał się po podłodze. Opowiadał krzykiem o despekcie, który go spotkał za radą tego „książątka“.
— Trzeba — mówił — dużo... dużo tych ludzi wymordować i wszystko, co jest w Luciennes zabrać i rozdzielić pomiędzy nas. To byłaby dopiero sprawiedliwa rewolucja — a ta, co jest teraz, to na nic! I trza ją będzie przerabiać, jak wam to wróżę ja, Zamore!...
Słuchali, śmiejąc się. Czas jeszcze nie dojrzał. Trzeba było 125 lat, aby człowiek, który powtórzył teorję murzyna Zamore, ogłoszony został za proroka, geniusza i głowę olbrzymiego państwa na wschodzie Europy. Tylko że negr — chyba lakoniczniej i mniej nudno — wygłosił z własnego natchnienia system komunistyczny człowieka, który rzekomo ujął się za pracującymi, jakkolwiek nazwisko swoje wywodził od lenistwa.
Zresztą już w owej epoce — niezadługo potem — znalazł się ktoś, co przedkładał tę teorję i probował ją wcielić — coprawda znacznie wartościowszy etycznie i od Zamore‘a i od jego następcy na wschodzie. Baboeuf, odczuwający głód ludu, który karmiono frazesami o równości. Rewolucja ulękła się rewolucjonisty w kwadracie i ścięła go, jak ścinała arystokratów.
Szczęśliwy Zamore dożył późnego wieku. Zmarł 2 lutego 1820 roku. Trumnę jego przechodnie mijali z pogardą, wskazując na nią ze słowami: „oto ten, co wydał na śmierć Dubarry!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po wyjściu negra hrabina rzekła:
— Nie wiem, co mu się stało. Udaje filozofa. Chyba mu te „zabrudzone strzępy“ przewróciły w głowie. Ot, przyniósł mi do przeczytania... te idjotyzmy — spójrz, książe, leżą na biórku.
Książe wziął do ręki bardzo zniszczoną przez częste studjowanie książkę o postrzępionych i zabrudzonych kartach. Była to „Umowa społeczna“ Rousseau.
— Ach! to przecie ten zwarjowany filozof natury, który wyklina cywilizację za niemoralność i jest nauczycielem polityki, dla naszego czasu!...
I mimowoli ziewnąwszy, odłożył nieapetyczną broszurę, przepraszając hrabinę za ziewnięcie:
— Kiedy o tem wszystkiem myślę, chciałoby mi się... zasnąć na wieki!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nawiasem mówiąc, ujemną opinię pani Dubarry o fantazjach Rousseau na tematy powstawania państw należy jej wybaczyć, gdyż współczesny rewolucji mąż stanu, anglik Burke, znakomity mówca i mądry polityk, akurat temi samemi słowy: „idjotyczne, brudne strzępy“ określił wyrosłą z utopij Rousseau „deklarację praw człowieka“ — oporę konstytucji rewolucyjnej. Praktyczny anglik burzył się przeciwko jej nieprecyzyjności i niebezpiecznym ogólnikom.
Nie dziwmy się też wcale, że rewolucyjna Francja ten płód skądinąd pięknego porywu i natchnienia — zapomniała szybko, zniosła też najbliższych lat konstytucję i że... Napoleon zupełnie obchodził się bez niej. Stoi ona jednak na wstępie wielkiej epoki — mimo swych kapitalnych błędów, jest wyrazem olbrzymiego postępu uczuć i myśli, a dlatego jestem natyle znarowiony, że... przez tradycję muszę jej oddać hołd!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.