Królewska miłośnica/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Królewska miłośnica
Podtytuł Dalsze losy pani Dubarry
Rozdział Bohaterka
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LEO BELMONT.
KRÓLEWSKA
MIŁOŚNICA
DALSZE LOSY PANI DUBARRY
POWIEŚĆ
Instytut Wydawniczy RENAISSANCE“
Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów

Z CYKLU:
(CZĘŚĆ DRUGA).
CZĘŚĆ PIERWSZA UKAZAŁA SIĘ
P. T.
WIOSNA MIŁOSTEK
Copyright by Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Zakłady Graficzne
E. i D-ra K. Koziańskich w Warszawie
Krak.-Przedmieście 66.

ROZDZIAŁ I.
Węglarz.

Szalała z gniewu i rozpaczy. Czuła obrzydzenie do tego towarzystwa, do króla, który — tak się jej zdawało — publicznie wobec dworaków swoich ją zelżył. A zarazem brała ją rozpacz: Ludwik oprzytomnieje dziś, jutro, nie przebaczy jej despektu, zuchwałej ucieczki — przepędzona będzie z dworu; jej sen królewski pierzchnie, czeka ją nicość...
Popędzała konia spicrutą. Biegł coraz prędzej. W głowie zawracało się jej od tego pędu — i od szampana, który teraz wywierał swój spóźniony wpływ. Poweselała naraz w biegu, puściwszy cugle koniowi i mknąc na przełaj łąki w świetle słońca, śród aromatów wiosennego powietrza. „Ej! wszystko mi jedno... Jest życie i poza tym zdechlakiem“ — pomyślała o królu...
Naraz przypomniały się jej czarujące blaskiem oczy Aiguillona. Nigdy nie patrzył tak na nią. Potrzebował jej łask. Był korny, uniżony. Obawiał się widocznie króla, który już raz go wygnał z dworu za uwiedzenie mu temi magnetyzującemi oczyma kochanki. Był przy niej, jak trusia. Polubiła go za jego cichy, słodki głos. Asystował jej często w parku Wersalskim na spacerach; uchodził za jej rycerza, kawalera. Był bardzo brzydki — poza czarem tych oczu. Powiedziała nawet królowi: „Co za brzydal! czy to możliwe, że była kobieta, która przełożyła go ponad... Ludwika!“ To króla uspokoiło.
A dziś — jak on spoglądał na nią! Aż król to spostrzegł. Dżgały ją te płomienne oczy we wspomnieniu. To jest mężczyzna! Nie to, co król, który ją zamęczył ostatnich nocy, rozdrażnił, nie dał ukojenia. Zbliżała się do niebezpiecznego 30-letniego okresu. Król miał sześćdziesiąt. D‘Aiguillon był o lat piętnaście młodszy. Ach! musi być namiętny!...
Nie chciała myśleć o tem — zawstydziła się samej siebie. Wszakże swoją przeszłość przekreśliła. Przyrzekła sobie nie zdradzić króla, dotąd wiernie dotrzymała słowa. Cnota jej i takt trzymały mężczyzn w pełnem szacunku oddaleniu... Czy król wart jest tej miłości? Zwodzi ją, daje obietnice, których nie spełnia, pozwala ją obrażać — zatrzymał Choiseul‘a, nie ukarał pani de Gramont.
Sto myśli wichurą przelatywało przez jej głowę — sto cierniów kłuło w sercu. Smagnęła rasowego konia mocno... mocno... choć już pędził co sił! Szlachetne zwierzę, nieprzywykłe do bicia, jakoby oburzyło się — rozdęło chrapy, parsknęło, wspięło się na powietrzu. Koń poniósł...
Czuła, że się chwieje w siodle. Jedna noga wypadła ze strzemienia. Zakołysała się... objęło ją przerażenie... Zsuwa się... Spadnie...
— O, Boże! — wydarł się jej okrzyk...
Cugle umknęły jej z rąk... Uczuła ból w głowie... Koń wlókł ją po ziemi. Jedna noga została w strzemieniu...
Straciła przytomność.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy obudziła się, ze zdumieniem ujrzała nad sobą wielkie belki pochyłej powały i gdzieś w kącie duży piec z zielonych kafli, jakie widywała w izbach włościańskich. Zmrużyła oczy, sądząc, że śpi i namacała rękoma sierć baraniej skóry. Zdziwiona, ponownie otworzyła oczy i skierowawszy je w bok, dopiero teraz spostrzegła, że na niskim drewnianym stołku siedzi ktoś — mężczyzna w sile wieku — w bluzie robotniczej i obserwuje ją bystremi szaremi oczyma. Miał czoło wysokie, inteligentne, twarz otwartą, prostacką, poczciwy uśmiech na ustach, bujną junacką czuprynę, która czyniła go młodszym, barczyste ramiona i ręce w tej chwili splecione modlitewnie.
— Niech pani nie lęka się... Wszystko dobrze, choć mogło być źle. Zatrzymałem konia w czas, nim zawlókł panienkę na kamienie gościńca. Uwolniłem nogę pani jedną ręką ze strzemienia. Ale koń mi się wyrwał. Przeniosłem panienkę tu... Czy głowa nie boli?
— Trochę... lekko... nic prawie! — uśmiechnęła się na jego określenie „panienka“. Kto jesteście, poczciwy człowieku?
— Węglarz... Ot, mieszkam sam w tej chatce. Dozoruję składu węgli. Tu blisko.
— Czysto tu u was — rzekła.
— A, tak! lubię schludność.
— Łóżko trochę twarde...
— Podłożyłem pani skórę baranią.
— A, tak, dziękuję... Słuchajcie człowieku, ja was skądciś znam...
— Nie może być. Skąd-że?
— Byliście w Paryżu?
— Dawno... Będzie z lat dwadzieścia temu, służyłem w składzie węgli wprost pałacu Dumonceau.
Zerwała się z tapczanu. Klasnęła w ręce.
— Słuchajcie! pamiętacie dziewczynkę, której lokaj nie chciał wpuścić do mieszkania pana Dumonceau?
Skrobał się w głowę. Nagle twarz mu rozjaśniła się. Z kolei on klasnął w dłonie:
— Ta dziewczynka... i panienka — to samo?
— To samo!
Kręcił ze zdziwienia głową.
— Są dziwy na świecie!... Nie myślałem, podnosząc... panicza...
— Jakto panicza?
— A bo ten ubiór. Myślałem, że panicz. Potem, kiedym próbował uchem, czy serce bije — bo byłaś panna bez tchu — to... okrągłe...
Zarumienił się. Był piękny z tym rumieńcem na twarzy. Z kolei i ona zarumieniła się. Spojrzała po sobie:
— Oj! jakże zabłociłam się.
— Bo koń niósł w bagno... A panna niezwyczajna tego... przynajmniej tera...
Uśmiechnęła się gorzko:
— Mylicie się, przyjacielu. Błoto jest na górze!
— A jest!... — odpowiedział. I dodał chmurnie: Nie brak i na dole... Jeżeli kiedy błoto z dołu tryśnie i zaleje błoto w górze, to z tego może być... krew...
Uderzyła ją ta myśl, w oryginalną ujęta formę.
— Jesteście filozofem.
— Nie wiem, co to znaczy.
— Myślicie!
— A tak, myślę... Choć jestem człowiek prosty i... spokojny. Ale jest dużo krzywd... Widzę. Lud zły a ma czego być zły. Drą ci z góry. Ja znoszę wszystko. Nie wiele mi trza... Ale inni... Coś gotuje się we Francji, panienko.
— Co?
— Sam nie wiem... Coś złego!
Z każdą chwilą podobał się jej bardziej. W prostocie jego słów odczuwała myśl głęboką. W szarych oczach widziała duszę poczciwą.
— Żal mi, żem odeszła od was — rzekła z westchnieniem.
— Ej-że?! — roześmiał się.
— Pomóż mi zdjąć ten ubiór. Nie znoszę błota. Trzeba, żeby to wyschło.
Nie żenowała się jego pomocy. Wielkie damy rozbierały się często wobec lokajów. Nie uważały ich za mężczyzn. I dla tamtych były czemś po za płcią — niedosiężnem. Przynajmniej nie zauważały, aby budziły żądzę w tak niskich istotach.
Nie ruszał się. Skrzyżował ręce na piersiach.
— No! nie chcesz mi pomódz?... Proszę! — rzekła.
Zdecydował się. Znalazła się wkrótce w bieliźnie. Widziała, jak mu ręce drżały, kiedy zdejmował z niej cząstki kostjumu i rozwieszał je w środku izby na skórze. Oczy paliły mu się, jak u żbika. Odwrócił się od niej i zaklął: „sacrement!“
— Czemu klniesz?
Nie odpowiedział. Powtórzyła pytanie. Odparł zmienionym głosem poetycką metaforą:
— Klnę, że gwiazdy są daleko. Nie można wziąć.
— Gdzie jest gwiazda?
— Pani!
Trwało długie milczenie. Nagle Joanna rzekła:
— Jak się nazywacie?
— Jan!
— Posłuchajcie, Janku! — winnam wam wdzięczność dwukrotną. Raz dopomogliście mi wejść na schody do pana Dumonceau — otworzyliście mi drogę do wielkiej karjery. Dziś... zawdzięczam wam życie. Chcę was wynagrodzić.
— Ja nic nie wezmę. Jam i tak rad!
— A mnie?
Spojrzał na nią, jak na obłąkaną... Cofnął się.
— Głupi! gwiazda jest blisko... Chodź bliżej... Weź!
Rzucił się na nią, jak zwierzę.
Zamknęła oczy. Była szczęśliwa. Czuła, że za zniewagę pomściła się na Ludwiku!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle ktoś zapukał w szybę.
Węglarz pośpieszył na próg. Powrócił zmieszany.
— Jakiś szlachcic zapytuje, czy nie widziałem kobiety, która spadła z konia?
— Coś powiedział?
— Zgłupiałem. Powiedziałem, że zapytam.
— Idź! powiedz temu panu, że... ocaliłeś mnie... Niech nie wchodzi — zaraz wyjdę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za chwilę wyszła ubrana. Przed progiem stał d‘ Aiguillon. Trzymał za uzdę dwa konie.
— Miałam wypadek! — rzekła.
— Wiem. Ogier pani powrócił do kobył... Król przeląkł się o panią... Ja też... Rozjechali się wszyscy szukać. Wziąłem dwa konie — byłem najszczęśliwszy z wszystkich, bo znalazłem panią!...
— Gdzie mój ogier?
— Sądziłem, że pani się bez niego obejdzie!... Weźmie pani mojego... Zapewniam panią, że idzie dobrze. Lepiej, niż królewski. Zatem wracamy do króla.
Patrzył, na nią zagadkowo. Odparła, odwracając oczy:
— Nie! pojadę do Wersalu. Już teraz mnie nie poniesie. A pan pojedź do króla i powiedz mu, że... znalazłam się i jestem spokojniejsza.

ROZDZIAŁ II.
D‘Aiguillon.

Tego dnia wieczorem d‘Aiguillon odwiedził hrabinę Dubarry w Wersalu. Zastał ją niespokojną z gorączkowemi wypiekami na twarzy. Nie brała sobie za złe swojej przygody. Czuła w niej piękno i uprawnienie: była córką ludu — wróciła doń na moment; nie ona zdradziła — zdradziła ją starość Ludwika i jego obrażająca, niesprawiedliwa niewiara w jej wierność! On sam wywołał „wszystko“!
Ale dręczyły ją dwie zagadki. Czy książę d‘Aiguillon widział coś przez szybę i dlaczego nie wszedł; mówił do niej jakiemiś aluzjami; wyczuła to dobrze. A jeżeli widział i doniesie? To nie jest niemożliwe; jest intrygantem mimo słodkiego głosu. Co wówczas?... Jej stosunek z królem pękał... Skruszy się — i to w sposób hańbiący.
D‘Aiguillon przybył jej zakomunikować, że król nie przybędzie dziś do Wersalu. Czuje się źle. Wino zaszkodziło mu. A jej wypadek z koniem wstrząsnął jego nerwami.
— Czy mi nic nie grozi z powodu mego postępowania? — zapytała hrabina.
— To zależy! — mruknął.
— Od czego?
— Od pani dalszego postępowania... zemną.
— Nie rozumiem.
Wówczas postąpił ku niej i rzekł stłumionym głosem:
— Widziałem wszystko!
Jęknęła. Zakryła twarz rękoma.
— Boże! co sobie pomyślisz o mnie, książę?
— Już pomyślałem.
— Co?!
— Że cię kocham!... kocham oddawna!... że jestem szczęśliwy z przypadku, który odkrył mi, że można wziąć Ciebie i który... oddał Cię w moje ręce.
Była jak sparaliżowana. Czuła się w jego mocy. Jął obsypywać ją namiętnemi pocałunkami. Nie broniła się. Rozumiała, że zjawił się mężczyzna, który ją objął w posiadanie — władniej, niż król, niż wszyscy jej przygodni kochankowie.
Powalił ją na sofę i wziął. Oplotła rękoma jego szyję. Czuła się niewolnicą jego brutalnej namiętności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niewątpliwie d‘Aiguillon‘a w tej chwili poniosła namiętność. Był jak samiec, podrażniony widokiem szczęścia innego. Zresztą kurtuazyjny: — nie wszedł przecie, nie zburzył „sielanki“ z węglarzem, nic nie rzekł tamtemu, czekał swojej minuty do wieczora.
Ale pod żarem chwili kryły się inne namiętności: intryganta-polityka. Wobec swojego dłużącego się bez końca procesu z Choiseul‘em — acz narazie wygranego przed sądem parów — zdawna czuł potrzebę zagwarantowania sobie opieki pani Dubarry. Znawca obyczajów czasu, ułożył sobie, że uczyni z hrabiny swoją kochankę, bo na tej drodze trafnie spodziewał się najwyższego poparcia przez nią swych ambitnych planów. Jeno, że dotąd był ostrożny — lękał się oczu króla, oraz jej sztucznej pruderji i oficjalnej cnoty. Widział, że jest mu przyjazna, ale cofa się przed jego brzydotą. Dziś dopiero pod wpływem trunku, ośmielił się czarować ją spojrzeniami... kusiciela. Wiedział od kobiet, że jego brzydota ma urok; niknie, o ile uda mu się sparzyć serce kobiety żarem swych oczu. Podczas uczty usiłował oplątać ją na chłodno — aż król to zauważył. Teraz dzięki przypadkowi rozżegł się i wywołał w jej zmęczonej duszy pożar wzajemności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siedzieli po burzy zmysłów na sofie, przytuleni do siebie.
— Jesteś szczęśliwa? — spytał.
— Tak... lękam się tylko króla.
— Głupstwo!... Ludwikiem wstrząsnął twój wypadek. Prosi cię o przebaczenie przezemnie. Uczuł skruchę. Kazał ci powiedzieć, że wydał rozkaz wygnania hrabiny de Gramont o 15 mil od Wersalu.
— Ach! czemuś mi tego wcześniej nie powiedział?
— Czemu?!... Gdybyś była pewniejsza łask króla, nie oddałabyś się teraz mnie.
— Może! — przytuliła się doń. A ty jesteś szczęśliwy?
— Niezupełnie!
— Jakto?
— Widzisz, Joanno! — już ją tykał — przed chwilą, idąc do ciebie, spotkałem Maupeou, który zakomunikował mi wiadomość fatalną; parlament pod naciskiem Choiseul‘a zniósł wyrok parów w moim procesie o roztrwonienie funduszów państwowych.
— Jakto?!... Przecież jesteś niewinny!
— Ba! nie o to chodzi — roześmiał się. Winny, czy niewinny? Najważniejsze to, że wyrok sądu został zniesiony, a tem samem parlament wypędza mnie z hańbą moją ze dworu, może z perspektywą stryczka.
— Na Boga!... Co teraz będzie?!
— Teraz... moja słodka Dubarry musi potrafić odegrać swoją wielką rolę... zbawczyni monarchji. Musi wywrzeć nacisk na wolę króla — dzień i noc trąbić mu w uszy, że parlament wywyższa się ponad ważne prerogatywy tronu, że dowodem tego jest zniesienie wyroku sądu parów na mnie, że Choiseul zagrzewa parlament do zagarnienia najwyższych praw sędziowskich monarchy, słowem, że... Choiseul musi ze swem ministerstwem pójść precz. Nie dość tego! musisz go przekonać, że... ja winienem być pierwszym ministrem.
— Oho! czy nie za wiele żądasz? spytała figlarnie.
— Nie!... bo jako pierwszy minister podsunę Maupeou myśl, że król Ludwik XV powinien uczynić dla pięknej pani Dubarry to, co król Ludwik XIV uczynił dla swej wiernej miłośnicy, pani Maintenon — poślubić ją!...
Ucałowała go serdecznie. Przyrzekła od jutra przystąpić do dzieła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od progu zawołała go jeszcze okrzykiem:
— Ach! Zapomniałam... Mam przecie męża... Jak mogę zaślubić Ludwika?
— To nic... Rozwód!... Znam dobrze nuncjusza. Wystara mi się u papieża o dyspensę dla pani.
— Ale pozór... Potrzebny jest pozór kanoniczny.
— Ten jest... Bardzo prosty. Napisze Pani do Ojca Świętego list pełen skruchy, że wyszłaś za mąż za człowieka, który był bratem twego kochanka.
— A to grzech?
— W życiu — nie!... Ale w kanonicznem prawie okropny. Unieważnia małżeństwo...
Przyrzekał starania kłamliwie. Mimo głupoty Ludwika, nie sądził, aby ten posunął się tak daleko, jak „mądry“ Ludwik XIV względem starzejącej się nabożnisi. Ale d‘Aiguillon znalazł przynętę na wpływową u króla złotą rybkę!

ROZDZIAŁ III.
Upadek gabinetu Choiseul‘a.

Pani Pompadour przez potęgę rozumu, osnuwającego Francję i Europę pajęczyną subtelnej dyplomacji — wkroczyła do historji, do jej tekstu. Życie pani Dubarry zapisane jest na marginesie dziejów, rzuca światło na obyczaje epoki. Tamta była więcej władczynią Francji, niż miłośnicą króla... Ta raczej kochanką. Jest ciekawym typem kobiety, może indywidualnością niezwykłą przez wdzięk nadzwyczajny.
Jedynym jej czynem historycznym — przytem ujemnym — jest utrącenie ministerstwa Choiseul‘a. Ale i tu była narzędziem obcych złośliwych rąk, w pierwszym rzędzie mściwego i pyszałkowatego d‘Aiguillona, działającego w zmowie z Maupeou, kopiącym dołki pod obu: czynnym pierwszym ministrem i jego promowanym następcą.
Właściwie dotąd jej zleniwiała w zbytku i wygodach główka obojętną była na wielką politykę. Ludzie na dworze przesuwali się przed nią, jak zajmujący aktorowie zabawnej komedji. Wolała być widzem, niż występować na wielkiej scenie dyplomatycznej. Wybór króla zadowolnił jej próżność. Dopiero d‘Aiguillon rozgrzał jej dalsze ambicje, rozwiał obojętność na intrygi polityczne dworu — przestraszył ją groźbą utraty stanowiska faworyty, podniecił nadzieje perspektywą zaślubin monarchy, nadewszystko związał jej los ze swoim, jako kochanek, rekompensujący jej żarem zmysłów fikcję namiętności królewskiej. Pociągnął ku sobie, zmusił ją do myślenia o własnej sławie i interesach.
Dla niego zamęczała słabego króla wiecznem memento o „niebezpiecznym Choiseul‘u“ — i wygrała w tej cierpliwej walce.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piszemy dzieje serca pani Dubarry. Nie mamy, niestety, dość miejsca na politykę epoki. W pożądaniu skrótu sprawy historycznej uciekamy się do malujących z wybornym lakonizmem wypadki tego okresu dwóch listów cudzoziemca, obracającego się na ówczesnym dworze hrabiego Lorenzo di Belmonte, informującego o życiu francuskiem swego stryja (dziada kardynała). List pochodzi z r. 1770.

„Drogi stryju! Dzieją się tu świństwa na większą skalę niż u nas, gdyż Francja jest wielką monarchją. 3.go września król udał się do tej starej rudery, jaką jest parlament tutejszy, bo mu wmówiono, że ta instytucja sądowa, ostatnio mieszająca się do haniebnych nieporządków w niszczonym przez wszystko i wszystkich skarbie, chce utrącić przywileje sądowe korony i mierzy bardzo daleko. Podobno Dubarry przeraziła go, zawieszając mu na oczach obraz Van-Dycka: sąd nad Karolem I. Ludwik przypomniał, że jest najwyższym sędzią i poprostu zniósł wyrok parlamentu, skazujący d‘Aiguillon‘a. Ten matacz Dubarry (pono już jego kochanica) triumfują. Parlament ma być rozpuszczony! Tak mówią... Choiseul miota się na wszystkie strony. Ciągle wyjeżdża, aby król poczuł brak jego rady. Ale to nie pomaga. Królowi wmówiono, że to „drugi Guise“ — skryty buntownik! Nadto wystraszono go, że Choiseul chce narazić Francję na niebezpieczną wojnę z Anglją i Hiszpanją! On, który utwierdził pokój, tak potrzebny Francji z jej zardzewiałością wojskową i rozszarpanym skarbem!

Za radą Dubarry, natchnioną jej przez d‘Aiguillona król wezwał sekretarza Choiseul‘a, opata de la Ville, poduczonego przez Maupeou, co ma mówić. Kupna szelma wystawiła zamiary Choiseul‘a z taką pozorną dobrodusznością, a tak niekorzystnie dla Choiseul‘a, że król uwierzył, iż pierwszy minister oszukuje go i spekuluje na wywołanie wojny. Dziś król przerwał posiedzenie rady, nie dosłuchawszy Choiseul‘a i nie przemówiwszy doń słowa. Wszystko to jest arcydziełem szatańskiej intrygi.

Hr. Lorenzo di B..

P. S. A propos, d‘Aiguillon uczynił pani D. książęcy upominek za wyzwolenie: powozik angielski z dewizą: „Boutez en avant“ z malowanemi na różowem drzewie przebitemi sercami, gołąbkami, pochodniami — symbolami miłości. Skrzydła ozdobione perłową macicą. Dar ten zakasował powóz Delfiny. Cały świat o nim mówi. Kosztuje 52000 liwrów. Czy król jest ślepy? Albowiem patrzy, a nic nie widzi. Nowy jeneralny kontroler opat Terray zasypuje złotem tę Dubarry za zgodą króla. Jest to ostatecznie tylko najlepiej utrzymywana dziewka we Francji (i w całej Europie). Ale przyznać trzeba, jest tak piękna... że warta jest deszczu złota!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Drugi list nosi datę 24 grudnia 1770 r. Brzmi:

„Drogi stryju! Fakt przepowiedziany przez ślepą panią Dudevant przed dziesięciu miesiącami... urodził się! Ministerstwo Choiseula prysnęło przez jedną noc. Wczoraj król przy podpisywaniu jakiegoś aktu cisnął z gniewem pióro, miast podać je zwyczajem Choiseulowi. Ten wyszedł urażony w milczeniu. Król zapytał księcia Condé: „Będzie pan tu jutro rano?“ „Tak, sire!“ — odparł książę. Został przez noc w Wersalu i traktował z protegowanymi pani Dubarry w sprawie portfelu. Nazajutrz król, udając się na polowanie, napisał poprostu suchy liścik do Choiseula: „Pańskie usługi będą mi nadal zbyteczne — racz się pan udać do Chanteloup aż do dalszych rozkazów“. Tak się to tutaj robi. Minister Praslin także wygnany.
Na dworze gwar, szepty, podsłuchiwania za drzwiami. „Panuje tu piekło i sejm polski“.[1] Książę dziś był u Dubarry podczas uroczystości jej rannego wstawania, gdy ciżba dworaków i dostawców napełnia sąsiadujące z sypialnią salony. Wymówiła sobie jakieś obietnice dla swoich protegowanych. Książę natomiast przyrzekł udzielić portfel ministra spraw zagranicznych d‘Aiguillon‘owi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Nie wysłałem listu onegdaj, aby skreślić dalszy bieg wypadków. Ministerstwo już sformowane z kreatur tej Dubarry. Stało się to w dziwaczny sposób, możliwy tylko przy Ludwiku. Król na wszystkie pytania księcia co do osób pożądanych przezeń w nowem ministerstwie nie odpowiedział ani słowa: ani „tak“, ani „nie“. Ministrowie otrzymali portfele za milczącem zezwoleniem: róbcie co się wam podoba. Była tylko kwestja z Monteynard‘em, którego król dotąd cenił i lubił za jego zdolności. Ale M. wzdragał się pójść i przedstawić się Dubarry. „To nie wypada!“ — rzekł. Dubarry rozkrzyczała się wobec króla. Ludwik uczynił w powietrzu gest przekreślający w stosunku do już obranego przez Condé ministra i M. wyleciał na łeb i szyję.

„Ona jest wysoce zabawna. De Condé upomniał się wobec króla o wysokie stanowisko wojskowe dla kogoś ze swoich protegowanych. Powiada do niej wobec milczącego króla: „Pani mi to obiecała!“ A ona: „No, to odobiecuję panu! (Je vous le depromets)“ i pokazała język!...“ Namówiła króla do dania d‘Aiguillon‘owi nadto komendy w szarży szwoleżerów, skusiwszy go tem, że d‘Aiguillon (obecnie minister) gotów jest zapłacić za to stanowisko podwójną sumę t. j. 12000 liwrów. Tak się urządzają sprawy wielkiej monarchji. Myślę, że to wszystko musi kiedyś iść do djabła!“

L. di B.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dodajmy do zajmujących rysów, zaznaczonych w korespondencji pana di Belmonte, odnalezionej w archiwach Watykanu, śród papierów po kardynale[2] — że pani Dubarry na cześć nowych ministrów urządziła świetny festyn w podarowanym jej przez króla zamku Luciennes, czarodziejskim przybytku sztuki, Sezamie arcydzieł malarstwa, rzeźby i złotnictwa epoki. W festynie brali udział książęta krwi. Nadto zasiadły przy nim nadspodziewanie dwie osoby: przybyła dla uczczenia męża przez zajęcie przy nim miejsca, zapomniana w ukryciu, nieco zwarjowana ateistka księżna d‘Aiguillon; oraz znalazła się przy boku córki... mama Rançon!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Oddajmy pod jednym względem sprawiedliwość pani Dubarry. Nie pozwoliła d‘Aiguillon‘owi skrzywdzić Choiseul‘a na odchodnem. Wbrew jego opinji skłoniła króla do udzielenia mu wspaniałej pensji: 60000 liwrów rocznie i 100000 talarów, jako nagrodę jego zasług i rekompensatę za przykrość dymisji.
Ale zarazem przyznać wypada, że i on, odchodząc, potrafił być kurtuazyjnym. Opuszczając Wersal na rozkaz króla, ujrzał w jednem z okien zamku panią Dubarry. Skłonił się jej z galanterją i posłał jej całusa ręką od ust.
Nie była to jeno duma, pokrywająca żal, i chęć pokazania, że przegrana partji nie dotknęła go boleśnie. Było w tem trochę obojętności, w duchu epoki, która nic nie brała na serjo, trochę przekonania, że próżno męczył się nad poprawą tego, co zgniło i prędzej zgnić powinno. Nadewszystko był to pewien dowód uznania dla wdzięku pani Dubarry, o którym mówił, oglądając jej portrety i korząc się, cały świat ówczesny!

ROZDZIAŁ IV.
Terror. Zbytek.

Ledwo d‘Aiguillon otrzymał władzę, okazał swoje mściwe oblicze. Pod słodyczą jego głosu kryły się nieubłagane gromy. Z czarujących ócz sypały się mściwe błyskawice. Rozkazy gabinetowe wygnania zawisły nad głowami arcybiskupa Tuluzy, księcia de Gontant, pana de Malesherbes, prezydenta trybunału Tradain‘a, dyrektora policji Sartine‘a.
Nawet niemściwa z natury pani Dubarry przyklasnęła wyrokowi na tego ostatniego, wyrzucając mu, że pozwolił na rozpowszechnianie paszkwilów, pamfletów, pikantnych satyr i drwiących piosenek, które „godząc w nią, pośrednio trafiały w Majestat Królewski“.
W ciągu kilku miesięcy wszyscy przyjaciele Choiseul‘a znajdowali się w śmiertelnym dreszczu. Ich kreaturom odbierano urzędy. Kobiety niepokoiły się o losy swoich mężów i bardziej jeszcze o karjery kochanków. Terror panował przez kilka tygodni. Na szczęście swoje, wrogowie d‘Aiguillona prędko przycichli, uderzyli w pokorę. Zbyt byli zadłużeni, aby porywać się do walki, i wyżebrali sobie przebaczenie. Przed faworytą królewską, po kapitulacji domu książęcego Condé, skapitulował dom Orleański.
Pani Dubarry interesowała się tem wszystkiem mało. Zwolniona od grozy — Choiseul‘a, mając oporę w kochanku d‘Aiguillon‘ie i w jego kreaturach, tonęła teraz w zbytku, który zaćmiewał pałace kalifów Bagdadu i zamki wróżek z bajek „Tysiąca i jednej nocy“. Jej ręce były przetakiem, przez który przesypywały się miljony. Ogarnął ją szał trwonienia. Deszcz złota lał się na tłoczących się w jej przedpokojach dostawców, krawców, modystki, hafciarki. Suknie jej piętrzyły się koronkami, szumiały jedwabiem, głaskały oczy aksamitem i atłasem.
Wpółnaga, pod lekką gazą, przyjmowała za obudzeniem artystów mody i handlarzy dzieł sztuki, służących arcydziełami kaprysom jej wymyślnej fantazji. Nie było dnia bez drogiego kupna, lub imponujących zamówień.
Jej biografowie[3] zadali sobie trud przejrzenia w archiwach Skarbu rachunkowych ksiąg, które starczą za życiorys z lat, gdy była faworytą. Poświęcili cały rozdział opisom misternych drobiazgów, w których się lubowała, szczegółom jej strojów i liberji jej służby, przytoczeniu cyfr, od których w głowie się zawraca, cudom jej umeblowania. Wysadzany djamentami zegar nabyty od hrabiny Lepaux kosztował 5400 liwrów. Jej suknie kosztowały do 5000 liwrów każda. Były to arcydzieła. Dwie doszły nawet do ceny 10000 i 10500 liwrów — posiadały tło mozajkowe ze złota i drogich kamieni, były malowane przez pierwszorzędnych mistrzów pędzla. Odpowiadała im kosztowność biżuterji.
Jej kunszt rozrzutności wyraził się w gromadzeniu figurek i serwisów ze złoconej porcelany Sèvrskiej. Mówiono, że posiadała kaprysy Kleopatry, która drogocenną perłę rozpuściła przez kaprys w winie. Miała mnóstwo waz, tac, imbryków, naczyń srebrnych. Ale wkrótce srebro przestało ją zadawalniać. Zamówiła sobie stolik tualetowy ze złota. Nad ozdobieniem lustra koroną i amorkami pracowano całe miesiące. Paryż zbiegł się, aby obejrzeć to arcydzieło podczas roboty. Kosztowność jej wywołała skandal. Wypadło odwołać zamówienie, tracąc olbrzymi zadatek.
Jej wspaniałe meble, sięgające wartością wielu miljonów wymagały pomieszczenia w świątyni. Król nabył dla niej Luciennes. A raczej w miejscowości tej na życzenie monarchy znakomity architekt Ledoux dźwignął pałac — pieścidełko. Był tu szereg salonów, składających się na czarodziejski buduar. Boazerje z rzeźbami, malowidła, rzeźby, dzieła sztuki snycerskiej i złotniczej, materjały: marmur, jaspis, malachit, kość słoniowa, wszelakie rodzaje drogiego kamienia i przywiezionego zza dalekich mórz drzewa — wszystko to nie poddaje się opisowi. Bolesnem jest pomyśleć, że te czary, które stworzyli słynni mistrze czasu, zaprzepaściły się bez wieści; cząstka tylko ocalała i budzi podziw znawców, świadcząc o swoistym geniuszu i wielkim smaku owej epoki. Wskrzesił te cuda czarodziej pędzla Moreau, malując uczty u pani Dubarry: na wspaniałem tle pałacowej sali Luciennes bawi się wesoło strojne towarzystwo wokół pięknie zastawionego stołu i liczna służba uderza świetnemi barwami liberji.
Zwraca na tym obrazie szczególną uwagę mały murzynek Zamore — rodzaj dwunogiego mopsa, towarzysz zielonej papugi — w turbanie wschodnim z pióropuszem, w różowym kaftanie i różowych spodeńkach.
Ów Zamore, przywieziony przez księcia Conti, jako chłopiec dziesięcioletni stanowił podarek książęcy dla faworyty. Wydawał się ciemnym ptakiem afrykańskim w złoconej klatce Luciennes. Bawił gości. Był ulubieńcem hrabiny. Z pazia wyrósł na... małoletniego zarządcę pałacu. Mianował go nim w chwili kaprysu rozbawiony monarcha, wyznaczając sutą pensję 6000 liwrów!


ROZDZIAŁ V.
Zamach murzynka.
Dno kasy państwowej.

Mały negr wziął rolę swoją na serjo. Opowiadają nawet, że wziął ją zbyt poważnie. Rządca zamku sięgnął po prawa do właścicielki. W jakimś z pamiętników epoki opisano ten pikantny szczegół z opowieści d‘Aiguillon‘a. Hrabina nie liczyła się z tem, że gorąca krew afrykańska wcześniej dojrzewa. Nie krępowała się wobec swojej „czarnej zabawki“. Pewnego dnia, rozebrana po kąpieli, rozkazała, aby okrył ją kołdrą. Jedenastoletni chłopiec nie zrozumiał rozkazu. Słowo francuskie „kołdra“ — było mu obce. Chciał wykonać rozkaz w zgodzie z pojęciem nieświadomego swoich instynktów afrykańskiego zwierzątka. Skoczył na łóżko i wpił się pazurami w ciało swojej pani. Przestraszona wyrwała mu się. Ugryzł ją w palec — oczy mu się iskrzyły. Dubarry wyskoczyła z łóżka — narobiła krzyku. Murzynek dopadł do niej znowu. Szczerzył białe zęby. Chciał ją gryźć.
Na szczęście w sąsiednim pokoju znalazł się d‘Aiguillon, który powrócił właśnie z polowania. Wpadł do sypialni — porwał chłopca za czuprynę — i oburzony wysmagał go bezlitośnie spicrutą, wołając:
— Za wcześnie, czarna małpko! za wcześnie!...
Hrabina była tak wystraszona i oszołomiona tym niespodzianym napadem, że nie broniła swego pupila. Albo raczej ujęła się za nim, dopiero wówczas, kiedy d‘Aiguillon zadał mu już sporo ciosów i rzuciwszy na posadzkę, dotkliwie kopał nogami. Znęcanie się nad murzynkiem sprawiło jego złośliwej naturze przyjemność.
Nauczka poskutkowała. Dubarry odtąd nigdy nie dopuszczała „czarnego mopsa“ do gotowalni; ale i on sam przycichł. Miał na zawsze w pamięci spicrutę i polowe buty d‘Aiguillona. Hrabina nie cofnęła mu swoich łask. Gdy dorósł, darzyła go luidorami na zabawy w towarzystwie dziewcząt fabrycznych z okolicy Luciennes.
Czy Zamore gdzieś na skrytem dnie swojej dzikiej duszy zachował pamięć swojej krzywdy — niewiadomo. Należy domyślać się, że zachował. Łasił się do niej po dawnemu — ale kiedy pewnego dnia ktoś ze służby wypomniał mu tę obrazę, doznaną przed laty, murzyn ścisnął pięści i rzekł: „Ona mi za to zapłaci!“ — „Ona?! przecież to d‘Aiguillon cię obił!“ — zdziwił się lokaj. „Gdyby nie ona, nie obiłby mnie. Ona nie broniła!... A kto mi o tem teraz przypomni, to go pogryzę!“ Błyskał tak zębami, że wolano go nie drażnić przypomnieniem...
Może tedy jego fatalistyczna rola w procesie pani Dubarry, w roku 1793-im, była późnym owocem, wyrosłym z ziarna owej krzywdy dziecinnej, posianego w grunt mściwego barbarzyństwa!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale nie uprzedzajmy wypadków...
Zapytajmy raczej, skąd pani Dubarry czerpała dochody na swoje bezbrzeżne wydatki. Oczywiście, aby im sprostać potrzeba było kasy odpowiednio obfitej — napozór niewyczerpanej i bez dna. Była to poprostu kasa państwowa.
Jej lekkomyślności — ukaranej tak okrutnie przez czas przyszły — dopomagała bezczelność najbezwstydniejszego z ministrów finansów wszystkich krajów i epok, opata Terray. Oddał jej skarb monarchji do rozporządzenia — on, kontroler jeneralny! — jakby został jeno w tym celu mianowany stróżem finansów, aby zadawalniać kaprysy królewskiej faworyty. Wprost podżegał króla, aby jej czynił dary z olbrzymich sum. Nazywało się to dodatkiem „na puder“. Przypominał monarsze jej „wierność“, dowodził, że nie była dostatecznie wynagrodzoną, wyrachowywał, że podwojenie jej wcale znacznej pensji usunie potrzebę płacenia niespodziewanych dodatkowych rachunków, niezbędnych wobec niewystarczalności obecnej gaży faworyty. Ale gdy znikły owe rachunki, przedstawiane królowi, odkrył jej tajny kredyt w bankach, opłacał jej weksle i czeki narówni z królewskiemi, nauczył ją mówić, gdy stawiano kwestję drożyzny jej nabytków: „Ach! co takiego?... Pan generalny kontroler zawsze znajdzie pokrycie!“
Nie umiała liczyć. Miała wrażenie, że pieniądze są śmiećmi, że obdarowuje Francję swemi wydatkami, jest mecenaską jej geniuszu, że... złote monety bije się w mennicy z własności króla, asygnacje robi się ze szmat, że lud nie cierpi z powodu jej przepychu, a oczy wszystkich jej zbytkiem są uszczęśliwione!
Gdyby jej powiedziano, że od roku 1769 do roku śmierci Ludwika, 1774-go — jak wyliczyli później jej biografowie — wydała 6.427,803 liwrów, zapytałaby: „Czy to dużo“... Zatraciła miarę cyfr, psuta przez wszystkich dokoła...
Że miała własną ekonomję polityczną, że nie rozumiała, iż wiedzie skarb państwa do bankructwa — to daje się wytłomaczyć; była tylko śliczną istotą, tylko panią Dubarry.
Ale minister finansów — ale Terray?!... Czy on także nic nie pojmował?!... Czemu rozpętał tę burzę trwonicielstwa funduszów państwowych?
Zdaje się, że upodobał sobie panią Dubarry bezinteresownie. Nie słychać nic o tem, aby z nią romansował. Ale sam zachwyt estetyczny nie tłomaczy szału generalnego kontrolera. Prawda, że wysługiwał się tak na swój sposób królowi, uszczęśliwiając go szczęśliwością opływającej w zbytki faworyty. Ale poniekąd krył przed królem nadmiar wydatków — więc i ten motyw nie jest wystarczającem tłomaczeniem. Bawił go może złośliwie ten potop złota w myśl tezy: „après nous le déluge“?
Ba! zdaje się, że główny powód jego dobroczynności względem pani Dubarry tkwił w tem, że okradał skarb przez zręczne okrawanie wypłacanych jej sum na swoją korzyść. Dzielił się z nią w sekrecie przed nią; przedewszystkiem korzystał z jej podpisów i protekcji.
Drobny przykład. Umiera pan Clermont, któremu Ludwik XV przyrzekł wypłacić rentę 300.000 liwrów. Terray proponuje królowi wspomniany system oszczędnościowy — zdwoić pensję Dubarry przelaniem 1/3 renty, boć król jeszcze na tem „skorzysta 200.000 liwrów, zwolnionych przez śmierć Clermonta.“ Król się godzi. Wdzięczna Dubarry upomina się o 1/3 dla Terray‘a w nagrodę jego zasług. Król się godzi, gdyż zdaniem pani Dubarry, jeszcze robi na śmierci Clermont‘a dobry interes: „zarobił 100.000 liwrów!“... Tak rachowano na dworze Ludwika XV!...

ROZDZIAŁ VI.
Tamy: Marja Antonina i Adelajda.

Powaga pani Dubarry rośnie. Jej stanowisko faworyty, wprzód tolerowane przez pokorę względem woli króla, staje się szanownem przez przedawnienie, poparcie potężniejącego d‘Aiguillon‘a, oraz Maupeou, który wyrósł ponad tamtego zręcznością i wpływem, przysługującym kanclerzowi państwa.
Jednak jest cierń w jej życiu — tama, opierająca się wszystkim jej atakom. Jest nią „mała ruda“, małżonka „młodego, źle wychowanego grubasa“. Tak nazwała Marję Antoninę i delfina, wnuka królewskiego. Temi terminami określa ich w rozmowie z królem, uskarżając się na oboje, że jej nie szanują. Przyszła królowa, odkąd przybyła z Austrji i zaślubiła następcę tronu, nie raczyła przemówić do niej ani słowa. Jeszcze surowa w cnocie, nie rozumiejąc swobody francuskiego obyczaju, uczuwa wstręt do miłośnicy królewskiej, da jej w listach do matki jedyne określenie: „najgłupsze, najzuchwalsze stworzenie, jakie sobie można wyobrazić“. Niechęcią swoją zaraża cnotliwego zawsze małżonka. Nigdy nie uczyniła nawet gestu konwencjonalnej grzeczności, wskazującego, że mogłaby zaliczyć taką Dubarry między damy swego dworu.
Napróżno Marja Teresa rozkazuje córce w listach pozbyć się tej przekorności, gdyż „nie należy rozdrażniać monarchy, którego Austrja jeszcze musi przeprosić za pierwszy podział Polski“. Sytuacja trwa bez zmiany i Ludwik XV czuje się umęczony łzami Dubarry z powodu jej poniżenia; on pragnąłby widzieć jej liljowe czoło zawsze bezchmurnem, wiecznie uśmiechniętemi jej różowe usteczka.
Przybywa nowy poseł austrjacki Mercy-Argenteau. Lecz i ten boczy się na myśl złożenia hołdu „królewskiej dziewce“. Monarcha Francji chce skorzystać ze sposobności, pogodzić małżonkę wnuka z panią Dubarry. Puszcza się w ruch arsenał dyplomatycznych wybiegów. Król zawiadamia posła, że zmuszony jest przyjąć go w apartamentach pani Dubarry, gdyż w wersalskiej sali audjencjonalnej robi się remont. Poseł zniewolony jest poddać się tej wskazówce. Król spóźnia się niby przypadkiem. Gospodyni wyręcza go chwilowo w przyjęciu gościa. Korzysta ze sposobności, aby oczarować posła, wyłuszczyć mu, że nigdy nie żywiła w sercu swojem niechęci do „przemiłej następczyni tronu“, i ubolewa nad brakiem oceny jej życzliwych uczuć ze strony młodej królewny.
Przychodzi król. Dobrze nastrojonego rozmową z Dubarry posła Marji Teresy uprasza, aby teraz ów został jego posłem do Delfiny; jako że częściej ją widuje i łatwiej zdoła przemódz upór młodości.
Zręczny poseł w istocie przełamuje lody. Dubarry, olśniona, dowiaduje się, że Marja Antonina przystała na projekt przemówienia do niej po spektaklu, który nazajutrz ma się odbyć w teatrze królewskim.
Niestety! szyki miesza cnotliwa i nabożna siostra królewska, Adelajda. Żyje ona marzeniem o zerwaniu niegodnego związku brata z ex-ulicznicą. W chwili gdy Dubarry zbliża się, aby usłyszeć przyrzeczone grzeczne słówko z ust Marji Antoniny, Adelajda wkracza między obie panie, woła; „Widowisko skończone, chodźmy!“ — i uprowadza następczynię tronu. Siostra królewska jest tedy nową tamą, trudnym do zgryzienia orzechem, częstym powodem żalów Dubarry. I tu król nie może poradzić; może jeno prosić kochankę, aby nie oglądała się na nic, posiadając jego cześć, a zwłaszcza miłość bezwzględną.
Ale pani Dubarry wie, że prawda tego zapewnienia jest właśnie względna. Królewska skorupka zbyt nasiąkła skłonnością do niewiernostek, aby nie miała nią trącić na starość. Dokoła starego „don Juana na tronie“ uwija się przytem zbyt wielu intrygantów, pochlebnisiów, niewolniczych dworaków, marzących o zrobieniu karjery przez podsunięcie smacznych owoców jego niewygasłym chuciom, iżby stanowisko jej mogło być całkiem pewne.
Czasem jej wesołe serce ściska się niepokojem o przyszłość. Nadomiar jasne jej czoło chmurzy się troskami, które wdzierają się poprzez pręty jej złoconej klatki...
Obaj bracia Du Barry są dla niej powodem licznych zmartwień. Opowiedzmy coś o tem...

ROZDZIAŁ VII.
Zmartwienia pani Dubarry.
Szwagier i mąż. Księżna Forcalquier. Potwór!“

Ex-opiekun i szwagier pani Dubarry, hr. Jan, posiadał moc mitycznego Anteusza. Zwalony z nóg przez los, choroby, katastrofy — jakoby od zetknięcia z ziemią w upadku nabierał nowych sił. Wczoraj schorzały, pożółkły, otoczony gdzieś zdala od Paryża ciżbą doktorów, kłócących się, czy należy go leczyć zimną, czy gorącą wodą, wyklinający kobiety, które „zabiały mu zdolność kochania ich dalej“, — dzisiaj dźwigał się z łoża boleści, wysyłał „lekarzy idjotów“ do stu djabłów i wybierał się do stolicy z całym haremem ślicznych dziewcząt, zwiększanym przygodnie po drodze.
Nigdy nie brakło mu na długo środków, aby żyć na stopie miljonera. Specjalnym geniuszem wodził za nos wierzycieli i naciągał przyjaciół. Kiedy przegrywał majątki pierwszych w jeden wieczór, a drudzy ubolewali z powodu jego strat, mówił tym ostatnim: „Nie martwcie się! Wy to zapłacicie!“ Starych wierzycieli, którzy nagle stali się natrętni, — dumny ze swej uczciwości spłacił olbrzymiemi sumami, które przypadły mu w udziale z królewskiej skarbony „za dostawę najpiękniejszej kochanki do dworu“ — jak to sam określił. Odetchnął; skonstatował smętnie, że „jakoby powstał z grobu, ale będzie się musiał doń położyć nanowo, o ile nie znajdzie wskrzesicieli — lichwiarzy“. Znalazł ich — „wyssał pijawki“ — uczuł się ponownie w szponach natarczywej bandy wierzycieli. Grozili mu sądami i komornikami. Nie powstydził się grzmieć na cały Paryż groźbami: „Niech się strzegą! Czy nie wiedzą o tem, że to ja dostarczyłem metresę królowi?!“
Był to już skandal, przekraczający miarę dopuszczalnych. Pani Dubarry, dowiedziawszy się, że jej szwagier w taki sposób manifestuje swój powrót do stolicy, kazała mu powiedzieć, że „powinien siedemkroć obrócić język w gębie, zanim coś powie“. Odmówiła mu kredytu, gdyż inaczej niepodobna było zahamować tej pompy szantażu i wyzysku, a na skrępowanie jego języka nie było rady. Pił bowiem zawzięcie, niekiedy aż do napadu „białej gorączki“, a wtedy „musiał mówić prawdę“, powołując się na tezę rzymską: In vino veritas.
Niedopuszczony do niej, urażony cofnięciem kredytów, polecił jej powiedzieć, że znajdzie sposób ukarania jej „czarnej niewdzięczności“.
I niebawem nabawił ją goryczy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego dnia przyszła odwiedzić panią Dubarry piękna i mądra księżna de Forcalquier. Obecnie zabiegała o jej przyjaźń, sama zaprosiła się do jej stołu. Było to jedno z największych zwycięstw towarzyskich pani Dubarry. Poprzedziła je arcykoronkowa dyplomacja. Oto pani Dubarry, na balu dworskim spostrzegłszy, że księżnej wypadł z ręki wachlarz schyliła się i podniosła go, a doręczając jej zgubę, rzekła:
— Sądzę, że tu nikt nie weźmie mi za złe, iż oddaję hołd pięknu!
Zawstydzona wspaniałomyślnością pani Dubarry, dotychczas zazdrosna o zaćmiewający ją urok tamtej, księżna ozwała się z niskim pokłonem:
— To ja winnam być służebną najpiękniejszej!
Obie panie siadły na uboczu i zawiązały z sobą przyciszoną rozmowę.
— Czy hrabina wie o tem, że byłam jej nieprzyjaciółką? — spytała pani Forcalquier.
— Wiem... Wiem nawet, co księżna o mnie mówiła.
— Ach, — zarumieniła się tamta. Już sama nie pamiętam, co mówiłam! A ci plotkarze...
— Ja pani przypomnę. Zestawiała mnie pani z panią Pompadour na moją niekorzyść. Mówiłaś, że tamtej można było oddawać hołdy, mimo jej mieszczańskiego pochodzenia i dwuznacznego stanowiska, ponieważ była solą ziemi, gdy ja jestem puchem na powietrzu. Mówiłaś, ze tamta stworzyła epokę, popierała sztuki i nauki — ja rozpętałam tylko szał zbytku! Że ona wskazała drogę wielkim malarzom, rzeźbiarzom, poetom, uczonym; ja wyniosłam na szczyty tylko fabrykantów misternej nicości, dekoratorów bez jutra, farsistów! Ona miała smak; ja go nie mam! Ona wskrzesiła Racina; ja służyłam tylko satyrze skandalami! Ona dała Francji operę, ja królowi — kuplety! Że byłam gryzetką i zostałam nią w moich skłonnościach i przyjemnościach...
— Przestańmy, hrabino!
— Nie! dokończmy... Czyniłaś mi zarzut, że jestem bezodpowiedzialna, żyjąc w rozkosznym śnie, bez krzty powagi, zainteresowania się wielkiemi sprawami Francji! Szydziłaś, żem obojętnie przyjęła nieszczęsnych posłów z Polski, przychodzących prosić o pomoc dla swojej ojczyzny, rozdartej przez zaborczych sąsiadów... że nie słyszałam, co mówią, myśląc naówczas o pięknym Dauberval‘u, który zamierzał ku memu żalowi jechać do Rosji... Wyraziłaś się, że do owej zbrodni Europejskiej nie dopuściłby Choiseul, gdybym nie była wmięszała się raz jeden do polityki — i to niefortunnie...
Pani Forcalquier spuściła oczy, purpurowa ze wstydu.
— Ach, hrabino... musisz mnie nienawidzieć!
Pani Dubarry uśmiechnęła się smętnie.
— Wcale nie!... Przecież nie mogę się równać z panią Pompadour. Miałaś pani słuszność we wszystkiem. Ale cóż ja jestem winna, nieboga? Taką się urodziłam... A nie miałam śród swoich przyjaciół dla pokierowania mną... księżnej Forcalquier. Mam tysiąc wad. Teraz już na zmianę mojej lekkości zapóźno!
— Ale nie zapóźno na przyjaźń! — zawołała wzruszona księżna. Pani jesteś poprostu bonne fille... a jako taka przechodzisz tysiąc pań Pompadour. Przy tysiącu wad masz miljon zalet. Jest to proporcja cudowna...
I zawarła ją w swoich objęciach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odtąd przychodziła niekiedy odwiedzić Joannę. Nie próbowała jej zmienić — to było niemożebnością. Zjawiała się, aby popatrzeć na nią, porozmawiać z nią dla rozrywki, dręczącą zawiłość swoich myśli, niepotrzebnych owej zakłamanej epoce, rozprószyć jej szczerością i prostotą — unikatem na dworze! Była jej życzliwą niezmiernie. Sąsiadowała z nią na ucztach, jakkolwiek przed trzema zaledwo miesiącami wyraziła się, iż prędzej nastąpi trzęsienie ziemie we Francji, niż ona zje łyżkę strawy przy stole „tej awanturniczej parwenjuszki“.
Tego dnia zjawiła się w ważnej sprawie. Całując, podała jej do przeczytania drobny rękopis:
— Przyszłam cię ostrzedz, hrabino! Wybacz, że cię zmuszam do przeczytania tego brudnego świstka. Musisz poznać zawczasu niebezpieczeństwo.
Dubarry, naprzemian blednąc i rumieniąc się, odczytała pocichu:

Nierządnico!
Przecz dumne masz lico?!
Hrabino!
Co godności twej przyczyną?!...
Toć znów pójdziesz ulicą, —
Gdy twe wdzięki przeminą,
Zżółknie ładne twe lico!...

Kiedyś szła z zapłatą mnicha szparko,
Kiedy z matką kucharką
Sprzedawałaś na wyścigi ciało —
Nie byłaś wcale białą,
Ani tak dumną!... Do czarta!
I dziś czarna jesteś i nie więcej warta!!...


Nie bądź-że tak zajadła,
Przynajmniej względem mnie,
Co to wszystko dobrze wie...
Czyż moja pamięć przepadła,
Czy raczej twoja pobladła?!
Księżniczko, nierządnico,
Zniż harde lico!...[4]

Joanna załamała ręce, gniotąc w nich papier. Oczy jej były pełne łez. Drżące usta powtarzały:
— Zawsze... zawsze... zawsze to samo!
Księżna rzekła:
— Wyśpiewują to na rogach ulic. Znam autora tej piosenki. Powiedzieć ci nazwisko?
Dubarry podniosła ręce do uszu:
— Nie! nie chcę.
— Ależ ten pismak dobrze zasłużył sobie na Bastylję!
— Wszystko jedno. Nikt nie będzie siedział przezemnie w Bastylji.
— Ta piosnka zaszkodzi ci mocno!
— Może... Ale może też prędzej przestaną tak pisać, gdy zrozumieją, że jestem dobra... Nie potrafię mścić się...
— Musisz przynajmniej wiedzieć, kto natchnął paszkwilistę do tej piosenki?
— Po co?!
— Bo musisz być na straży! Ów człowiek tą drogą rozpoczyna kampanję. Chce wprzód uniemożliwić cię w oczach króla. Potem zamierza podrzucić królowi inną kochankę. Już ma ją w zapasie. To człowiek, który posiada ambicje nigdy niesyte. Narazie zadowolnił się złotem. Ustąpił d‘Aiguillon‘owi i Maupeou. Teraz znowu pała chęcią rządzenia.
— Kto taki?! — już odgadywała, a nie chciała jeszcze wierzyć.
— Jean Dubarry!
— Szubrawiec!... Kogóż to rai królowi?
— Swoją siostrzenicę, Adolfinę Dubarry.
— To dziecko?!
— Tak jest.
— Szubrawiec!... A czy król ją widział?
— Widział!
— Co mówił?
— Ślinka mu pociekła... Szczerzył zęby w uśmiechu.
— Ale przecież... on już wyszumiał się.
— Biedna Joanno! nie wiesz chyba o tem, że mężczyźni na starość — wbrew niemocy swojej — wstępują w nową wiosnę... lubieżności. Nie gryzą strawy, ale lubią łykać ślinkę.
— Ach, wiem!... Znałam kiedyś takiego opata...
— Uprzedziłam cię. Broń się!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Biedna hrabina miała narazie inny kłopot. Odnalazł się jej mąż. Zapowiedział jej swoją wizytę z zapytaniem: kiedy może odwiedzić „drogą małżonkę, którą pokochał dopiero teraz, idąc śladami króla i całej Europy, rozkochanej, w jej portretach?“
Odpowiedziała mu listem, zawierającym pięć słów:

„Nigdy! Mów wyraźniej, czego chcesz?“

Odpisał:

„Wyraźniej — to znaczy, że przegrałem onegdaj do markiza de Chabrillant tysiączek nowiutkich luidorów — których nie mam w kieszeni. Wyraźniej — to znaczy, że mój braciszek, który dawno powinienby wisieć, posłał mnie do djabła, gdy prosiłem, aby interwenjował w sprawie honoru Dubarrych płacąc mój dług karciany. Wyraźniej — to znaczy, że żona, która jest tak bogata, jak Ty, nie może zezwolić na to, aby mąż był żebrakiem.

Zawsze kochający Cię jednakowo
Wilhelm.
P. S. Jeśli mnie ocalisz, nigdy już nie zasiądę do kart, chyba, że będę miał znowu nadzieję wygranej.“

List ten nadszedł w chwilę po odejściu księżnej. Postanowiła przedewszystkiem uwolnić się od męża. Napisała doń list z propozycją, której przyjęcia była pewna. Wystylizowała go z humorem szubienicznym:

„Drogi mężu! Miłość twoja wzrusza mnie. Rada będę, jeżeli nadal będziesz mnie kochał tylko na portretach. Albowiem twój pobyt w Paryżu skandalizuje dwór i szkodzi mojej opinji, jako Twojej honorowej małżonki. Słyszę o twojej grze, przegranych, pijaństwie, w którem przechodzi cię tylko mój zacny szwagier i o koszarowych awanturach z markietankami gwardji królewskiej. Jeżeli będziesz tak dobry — a będziesz nim z pewnością — że udasz się do markizatu de l‘Isle, zastaniesz tam dla siebie dyplom książęcy. Prócz tego Terray na moją prośbę prześle ci gratyfikację — rentę 60.000 liwrów rocznie. To chyba dość. Terray opowiada, żeś wziął już 5 miljonów. Pomimo to, nie chcę być skąpą dla ciebie. Ale racz opuścić stolicę nazawsze i nigdy już nie pokazywać mi się na oczy. Do niewidzenia!
Joanna Du Barry.“

Odesłała ten list. Jeden kamień spadł jej z serca.
Potem napisała do szwagra — wcale w innym stylu:

„Mój ex-opiekunie i panie szwagrze! Obecne twoje łajdactwa zaćmiły wszystkie dobrodziejstwa, jakie mi wyrządziłeś. Radzę ci, abyś nie był moim wrogiem; więcej na tem skorzystasz. Rozmyślam obecnie z panem Terray nad daniem twemu synowi jakiejś wysoce intratnej rangi, przewyższającej o wiele jego zdolności i chęć pracy. Nadto wiedząc, że leży ci na sercu ożenienie chłopca, pomyślę dlań o świetnej partji, choć nie z panną B. — jak tobie, a kiedyś i mnie się uroiło — bo król nie może dać nawet nielegalnego swego owocu synowi szantażysty, jakim pan dla honoru Dubarrych stałeś się nie od dzisiaj. Nie proponuję ci wyjazdu, bo wiem, że nie posłuchasz. Za moją życzliwość wymagam jednego, abyś mojej siostrzenicy nie stręczył wzamian bratowej królowi, bo jeden taki splendor rodzinie Dubarry winien wystarczyć. A ja pomyślę i dla niej o świetnej partji. Racz zmniejszyć stopień twojej podłości w oczekiwaniu pięknych koligacyi, powiązanych z dobremi dochodami dla szczęśliwego ojca!... J. du B.“

Hrabia Jan Dubarry odpisał bratowej w słowach pełnych zachwytu. Zaznaczył na wstępie, że jest ona zawsze najpiękniejszem stworzeniem na świecie i że tylko przez chwilowe zaćmienie umysłu zamierzał znaleść zastępczynię dla niej przy boku króla. Obecnie „nie tylko cofa się przed myślą tak obłędną“, ale pragnie oraz „za usługę wyświadczyć jej usługę, wstępując ponownie w rolę jej opiekuna zdaleka“.
Poczem na pięciu bitych stronicach opisał jej otwarcie wszystkie intryżki, zmierzające ostatnio do podstawienia jej nogi przez podsunięcie monarsze — bądź nowej miłostki, bądź projektu żeniaczki: kochanek, które mogłyby jej wydrzeć zmysły, a potem serce króla, i księżniczek, które przepędziłyby ją z dworu, jako przyszłe królowe.
Otworzyła oczy boleśnie. Najboleśniejszem było to, że okazało się, iż śród stręczycieli znalazł się... jej kochanek, ks. d‘Aiguillon.
— Potwór! — krzyknęła.
Natychmiast napisała liścik do d ‘Aiguillon‘a tej treści:
„Ostatnio zaniedbałeś mnie dla zajęć państwowych. Stęskniłam się za tobą. Racz przyjąć do mnie zaproszenie na wieczór dzisiejszy. Będzie tylko Terray“.
Równocześnie zaprosiła jeneralnego kontrolera, którego uważała za swego najzaufańszego druha. Chciała mieć świadka rozstrzygającej rozmowy z księciem d‘Aiguillon i pohańbić miłośnika w obecności jego przyjaciela, który wiedział o ich dawnym stosunku.

ROZDZIAŁ VIII.
Sieci intryg. Dostojni kuplerzy.

D‘Aiguillon i Terray zjawili się równocześnie na oznaczoną godzinę w Luciennes. Po doskonałej wieczerzy, przy której gospodyni czarowała ich szalonem weselem, — pod niem do czasu kryła gorycz i knuła zdarcie maski z d‘Aiguillona, — obaj byli w świetnych humorach. Popijali wyborną mokkę i nie mogli dosyć nachwalić się różnych gatunków likieru i geniuszu mnichów, co je robili. Zapaliła sama obu fajki. I salonik napełnił się aromatem dymu z wyśmienitych tytoniów tureckich.
Nagle ozwała się:
— Zaprosiłam was, drodzy przyjaciele, aby prosić o radę i pomoc. Wisi nademną niebezpieczeństwo. Ludzie, w których życzliwość wierzyłam, kopią nikczemnie podemną dołki.
D‘Aiguillon mimowoli zarumienił się, co mu się przez szereg lat nie przytrafiło.
— To niemożliwe! — rzucił przez zęby.
Terray spuścił oczy:
— Cóż się takiego zdarzyło? — spytał.
— Coś bardzo przykrego! — odparła. Hrabia Dubarry zamierza podsunąć królowi na faworytę moją bratankę Adolfinę!
— Ach, nie lękaj się tego! — rzekł d‘Aiguillon. Już dawno zwróciłem królowi uwagę, że ona ma brzydkie łydki i Ludwik przyznał mi słuszność. Nic z tego nie będzie.
— Stary kupler na ten raz się zawiedzie! — wybuchnął śmiechem Terray.
— Jednak obawiam się, że nie tę, to inną znajdzie, aby oplątać króla. Ludwik jest obecnie tak słaby... tak łasy na nowości.
— Nie tylko obecnie. Zawsze było to samo! — zauważył Terray.
— Zawsze było to samo! — przywtórzył ze śmiechem d‘ Aiguillon. Pamiętam, jak przed trzema laty zapalił się dla księżniczki Monaco. Na twoje szczęście, hrabino, zajął się wtedy sprawą aresztowania członków parlamentu i jakoś zapomniał o niej.
— Wcale nie! — zaprotestował Terray — ale dlatego, że podsunięto mu wtedy pannę Smith za wskazówką jednego z uwięzionych.
— Między nami mówiąc, sprzykrzyła mu się przez jedną noc — przypomniał d‘Aiguillon. Nazajutrz zaprezentowano mu prześliczną pannę Bèche, która grała tak na jego sercu, jak jej ojciec na szpinecie. Biedna Joanno! pamiętasz, jak musiałem cię wtedy pocieszać i zachęcać do walki.
— Wygrałam ją! — rzekła hrabina. Ale sam wiesz, ile to kosztowało mnie łez ukrytych i przymusu do uśmiechu wobec króla, gdy każdej chwili drżałam, że będę zmuszona ustąpić.
— Ty zawsze potrafisz zwyciężyć, Joanno! Czy podobna oprzeć się twemu czarowi?! — nachylił się d‘Aiguillon przez stół ku jej ręce, nerwowo bawiącej się wielką cukiernicą z masywnego złota, i ucałował ją.
— Lękam się, że niezawsze! — smętnie odparła. Już wyczerpana jestem tą walką o posiadanie serca najniewierniejszego z monarchów!
Terray spojrzał na nią z ukosa. Zdziwiło go nieco, że ona tak łatwo przechodzi do porządku dziennego nad własną niewiernostką. Ale d‘Aiguillon wzruszył tylko ramionami. Był przyzwyczajony do niepoczytalności pani Dubarry na tym punkcie. Dawno oboje przyszli do wspólnego wniosku, że wziął ją z prawa, jak burza zmysłowa, i zrekompensował jej niedostateczność pieszczot Ludwika. Nie czuła się tu wcale winną. Winnymi byli Ludwik i d‘Aiguillon. Usprawiedliwiała się przed sobą zwłaszcza tem, że o ile mogła ograniczyła stosunek z d‘Aiguillonem, który jeno zrzadka korzystał z praw do niej, pochłonięty licznemi zajęciami i syt miłości, dzięki zdradom pokątnym, których się nie domyślała. Ostatecznie usidlił ją był głównie przez politykę.
— Wszystko to jest twoją chorobliwą imaginacją! — ziewnął d‘Aiguiillon.
— Tak sądzisz? — bacznie spojrzała nań Dubarry. Jednak ktoś bardzo mi przyjazny uprzedza mnie listownie o nowem, groźniejszem niebezpieczeństwie.
— Hm... naprzykład? — nadstawił uszu d‘Aiguillon. Terray poruszył się niespokojnie, wypuszczając z ust fajkę.
— Ów ktoś napomyka — mówiła du Barry, z ukosa śledząc kochanka — że czynione są starania celem wprowadzenia do łoża królewskiego hrabiny Nevkerke.
D‘Aiguillon ukrył zmieszanie obojętnością tonu:
— Ach! to ta piękna Holenderka, która dziesięć lat temu wprawiała Paryż w zachwyt. Terray!... jak ona się nazywa z męża?... Zapomniałem...
— Pater.
— Ach! tak — Pater. Prawda!... Ależ to przecie stara historja. Raił ją Ludwikowi niegdyś sam Choiseul. Dziś jest przejrzała! — zimno cedził słowa d‘Aiguillon.
— O! to nieprawda. Widziałam ją. Zawsze jeszcze jest piękna.
— Bądź co bądź możesz się jej nie lękać. Jest zamężna. A te protestantki są to takie dziwaczki, że...
— Właśnie słyszałam, że już wystarano się dla niej o rozwód.
— Oho! nic nie wiem o tem. Któż jej dopomógł?
— Podobno ten sam osobnik, który obecnie ponownie stręczy ją Ludwikowi.
— Ej! to chyba plotki... Co za łajdak! — mówił d‘Aiguillon, złudzony sztuką udania pani Dubarry, w mniemaniu, że nie wie ona wszystkiego.
— Takich łajdaków jest sporo śród nas.
— O, tak!... Kuplerstwo opłaca się doskonale!... W każdym razie ciekawem jest, co to za człowiek.
— Jest to ten sam łajdak, co zawdzięcza mi ocalenie go od stryczka, któryby go nie minął po wyroku parlamentu!
D‘Aiguillon zlekka pobladł. Ale natychmiast zwykły cynizm pomógł mu opanować zmieszanie. Zapytał drwiąco:
— Czy to nie będzie przypadkowo d‘Aiguillon?
— Ty! ty! ty! — rozkrzyczała się pani Dubarry. Może zaprzeczysz?!
— Nie zaprzeczam; skoro wiesz! — odparł, patrząc jej bezczelnie w oczy.
Jej twarz spłonęła purpurą, zaiskrzyły się oczy, głos stłumiły łzy. Rzuciła w gniewnej żałości:
— D‘Aiguillon! dlaczegoś to uczynił?!
— Śmieszne pytanie!... Dlaczego?... Król ma żal do mnie za moją politykę: żem jakoby dozwolił Rosji utuczyć się na Polsce. Bąknął nawet o powrocie Choiseula do władzy. Musiałem poświęcić ciebie, aby zająć lepiej myśl króla nową faworytą.
— A ja?! — biła się w piersi w gniewie i żalu.
— Cóż ty?! Nie jesteś wieczna. Zresztą zasłużyłaś na zmianę losu... Zdradziłaś króla. Ha! ha! ha!
Nie wiedziała, jak się to stało. Ciężką cukiernicę ze złota już trzymała oburącz, podniosła — rzuciła nią przez stół w twarz d‘Aiguillona.
Syknął z bólu. Kurz cukrowy zasypał mu oczy. Cukiernica — na jego szczęście — uderzyła wyżej oczu, w czoło. Spadła na stół, rozbijając z brzękiem talerz. Kawałki cukru potoczyły się na posadzkę. Na czole wyskoczył momentalnie guz z krwawym znakiem w pośrodku.
Książę ścisnął zęby. Podniósł rękę do czoła. Spojrzał na palce: ujrzał smugę krwi. Terray bez tchu patrzył na tę scenę. Dubarry niema stała, wpatrując się w d‘Aiguillona — sama była przerażona niespodzianką swego wybuchu. Książę opanował się — zwrócił się do Terray‘a.
— Mówiłem ci zawsze, że to jest słodka kobieta. Zadała mi słodki cios, po którym... będzie mnie kochała jeszcze więcej.
Przebrał w bezczelności. Stłumił żal hrabiny z powodu bólu, który mu sprawiła. Zwróciła się wyzywająco do Terray‘a:
— Terray! byliśmy dotąd przyjaciółmi. Jeżeli chcesz możemy być od dziś kochankami.
Zbliżyła się do generalnego kontrolera i zarzuciła mu ręce na szyję. Terray mimowoli objął ją. D ‘Aiguillon zzieleniał ze złości.
— Puść go!
— Nie!... on nie jest taką świnią, jak... ty!
— Za pozwoleniem! — rzucił ze złością przez zęby d‘Aiguillon — mam nadzieję, panie Terray, że poinformujesz hrabinę Dubarry sam o propozycji, którą onegdaj uczyniłeś królowi.
— Milcz! — krzyknął Terray, pobladły.
— Dlaczego? — szydził d‘Aiguillon — przecież ją to zainteresuje, że wszedłeś w targi z Ludwikiem, przyrzekając sprowadzić mu do łoża swoją córkę nielegalną, panią d‘Amerval.
— Kłamiesz! — zawołał fałszywym głosem Terray.
— Wiesz dobrze, że nie kłamię. Król mi to sam powiedział wczoraj! Zaprzecz!
Terray milczał, spuściwszy oczy. Hrabina ze zgrozą odstąpiła od niego.
— Coście zrobili zemną?! — krzyczała, zalewając się łzami. Odejdźcie precz... obydwaj!... Nienawidzę was!
Odwróciła się i odeszła. Z poza zamkniętych drzwi słyszeli jej płacz histeryczny.

ROZDZIAŁ IX.
Dobra dziewczyna“. Szaleństwa Pantofelek.

Nazajutrz otrzymała dwa listy.
Jeden był wonny. Pochodził od Aiguillon‘a. Książę pisał:

„Joanno! Całą noc przykładałem kompresy; nie mogłem zasnąć. Musiałem myśleć o tobie. I przyszedłem do wniosku, że... wbrew woli, kocham cię naprawdę. Od wczoraj stokroć więcej. Jeszcze mi żadna kobieta nie rzuciła cukierniczki w łeb. Ty pierwsza. To mi zaimponowało. To oświeciło mnie o mojej miłości dla Ciebie. Celowałaś w głowę, trafiłaś... w serce. Mężczyznom niekiedy taki wstrząs jest potrzebny. Zrozumiałem, że chciałem popełnić świństwo i głupstwo. Nie wolno odrywać Ciebie od Wersalu, bo czem jest Wersal bez Ciebie?... — złoconą pustką!
Myślałem o Tobie. Kiedyś księżna Forcalquier rzekła do oskarżających ciebie: „Czego chcecie od niej? Ona ma tysiąc wad, ale ma miljon zalet. Pokażcie mi drugą kobietę, która wytrzymałaby taką proporcję! Ona jest poprostu „bonne fille!“... Jest to najświetniejsza twoja charakterystyka. Wadzisz, Joanno, jestem człowiek zły, ale imponuje mi dobroć — ten brylant rzadki ma ziemi, niewidzialny na dworze. W ciszy nocnej bezsenny rozmyślałam o tem, jak dziwnie jesteś dobrą, jak przebaczającą wrogom, jak nieurosłą w pychę, jak nie mszczącą się na paszkwilistach, niewyzyskującą swojej władzy, rozdarowującą swoje bogactwa każdemu, kto o to prosi, naiwną protektorką najmniej zasługujących, zabawnie poczciwą córką (wie o tem mama Rançon, której inna na twojem miejscu by się wyparła) — słowem, miłą... miłą... miłą! I myślę, że twoja dobroć mi wybaczy. Bo zapomniałem w tym liście powiedzieć, że jesteś... czarującą kochanką i chciałbym to uczynić osobiście. Czy mogę przyjść dziś o północy?

Twój A.

Zwyciężyła!...
Drugi list — od Terray‘a — był również jej triumfem.
Brzmiał:

„Hrabino! Sam nie wiem, dlaczego chciałem popełnić podłość. Zdaje mi się, że z nudów. Ostatecznie podłość na dworze jest jedyną rozrywką. Wyjątek stanowi córka królewska, madame Luiza, która poszukała rozrywki w cnocie, wstępując do klasztoru Karmelitek. Ale ja nie potrafię być mnichem i próbowałem zabawić się inaczej. Cios, który zadałaś naszemu przyjacielowi, otrzeźwił mnie. Błagam na klęczkach o wybaczenie. Czyniłem sobie przez całą noc wyrzuty, że... nie zasłużyłem na to, aby pomścić twoją krzywdę w sposób, który mi tak wspaniałomyślnie zaproponowałaś.
„Nie cofaj mi jednak nadal swojej przyjaźni. Że jestem ci życzliwy, składam dowód w poniższej radzie. Jesteś na błędnej drodze. Twój gniew wczorajszy dowodzi Twojego, z przeproszeniem, dzieciństwa. Nie liczysz się z koniecznościami natury Ludwika. Naśladuj mądrą Pompadour, która potrafiła utrzymać się do końca życia przy dworze. Weź sobie jaką młodą towarzyszkę, która potrafi zadowolnić przelotne kaprysy żądz Ludwika. Będzie cię więcej kochał za przyjemność, którą mu dostarczysz! W ten sposób utrwalisz swoje stanowisko na dworze.
List ten spal. I pozwól mi przyjść do siebie dziś na obiad. Pomówimy o tem, jak zrealizować nasz dawny projekt uczynienia ciebie wtórą Maintenon. Służka T.“

W kilka dni potem Terray wskazał pani Dubarry, jako najbardziej nadającą się do roli „nieszkodliwej dla niej zabawki Ludwika“ młodą mężatkę, panią Dumerval, ponieważ jest „dzieckiem pozbawionem talentu i ducha, które pociągnie króla tylko na krótko, nie tarasując drogi faworycie.“[5]

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rada była dobra, choć niemiła dla pani Dubarry, której ambicją było wyłącznie czarować monarchę. Zresztą nie posiadała ona tych darów natury męskiej, które pozwoliły pani Pompadour, przy równoczesnem pełnieniu roli dostawczyni zmiennych rozkoszy wobec króla, grać tem pewniejszą a górniejszą rolę — władczyni Francji. Nie dorosła do tej drugiej roli; drżała, że przestawszy czarować, może zejść do nicości.
Na razie rada okazała się zbyteczną. Król przechodził pewien kryzys duchowy. Wyrzekał się zmysłowości, pozostawiając Dubarry samej sobie, obojętny na dochodzące doń szepty o jej urzeczeniu przez oczy d‘Aiguillon‘a. Marzył o znalezieniu śród dam dworu przedmiotu miłości platonicznej, jakim była dlań rychło po śmierci Pompadour czarująca hrabina de Seran, względem której odgrywał rolę powściągliwego kawalera. Ale w tych poszukiwaniach przeszkodziła mu córka Ludwika, która zwróciła oczy starzejącego się króla na „rzeczy, dalekie od tego padołu.“
Surowa karmelitka podejmowała już raz próbę odgrodzenia swego królewskiego ojca od grzesznych pokus. Powiodło się to jej tylko pozornie. Król słuchał z przejęciem kazań córki, podziwiał jej cnotę i wymowę i korzył się przed Panem nad Pany w czasie mszy porannej wspólnie z przygodnemi kochankami, które grzeszyły z nim w nocy. Były to paroksyzmy jakiejś nabożnej rozpusty!...
Tym razem Ludwika podjęła próbę nanowo. Jeżeli nie była bardziej orężną, niż przedtem, to król, postarzały i osłabiony na zdrowiu i umyśle, wydawał się bardziej podatnym na jej kazania. Karmelitka sparaliżowała konkurujące ze sobą zabiegi hrabiego Dubarry, d‘Aiguillon‘a i Terray‘a, zanim wszyscy trzej opatrzyli się i otrzymali nauczkę od hrabiny. Król nie podał ucha żadnemu z trzech znamienitych kusicieli i odsunął od siebie podszepty innych. Z jakąś trwogą mistyczną oczekiwał zbliżających się świąt Wielkiej Nocy. Ludwika potrafiła go przekonać, że jeżeli się nie opamięta, „poczuje na sobie rękę Bożą“ w czasie przystąpienia do ołtarza w święto Zmartwychwstania tego roku.
Napozór była sojusznicą pani Dubarry, stawiając przeszkody królowi na drogach nowych awanturek miłosnych. W istocie była dla niej przeciwniczką niebezpieczniejszą od utytułowanych kuplerów. Owionięta duchem skrajnego klerykalizmu, a zarazem pełna ambicji politycznych, rozżeganych w niej podszeptem jezuitów, zapragnęła ze swego klasztoru rządzić losami Francji. Zamierzyła jednakowo nie dopuścić do powrotu wpływów partii Choiseul‘a, jak położyć tamę wpływom kliki „tej dziewki Dubarry“: usunąć d‘Aiguillon‘a, Terray‘a i Maupeou. Wyjednała od ojca uroczystą przysięgę, że nie powtórzy się nigdy w dziejach Francji skandal podobny do małżeństwa króla Ludwika XIV z panią Maintenon, która „zresztą nabożnością swoją odkupiła wiele, gdy ta brnie z grzechu w grzech i nie posiada w sobie nic ze św. Magdaleny, prócz jej swawoli“. Przygotowywała zwolna i ostrożnie cios stanowczy: przełamanie zastarzałej słabości monarchy dla tej „niemożliwej kobiety“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Dubarry podniosła rzuconą jej przez fanatyczkę rękawicę. Podjęła walkę na swój sposób, który graniczył z bezmyślnością i mógł ją przyprawić o zgubę. Poprostu dała się porwać szałowi wesela, rachując na to, że w ten wir pociągnie za sobą króla. Zwiększyła bajeczny przepych swoich toalet, aby podniecić jego tępiejące oczy wzmożonym urokiem. Kiedy pewnego razu upomniał ją wątpliwej delikatności aluzją: „Pani Pompadour, odziana skromnie, jako pasterka, bardziej mnie czarowała!“ — rozkrzyczała się: „Jestem bachantką, a nie pasterką! I gdybyś, niedobry królu, nie postarzał się, nie stetryczał, nie skwaśniał, nie zklasztorniał, nie... zgłupiał, to rozumiałbyś, że jedna taka bachantka, jak ja, przechodzi czarem wszystkie pasterki świata, nawet... Pompadour!“
Wydawała teraz co wieczora w Luciennes uczty, na które wymykali się dworacy z Wersalu, szarzejącego i posępniejącego pod natchnieniami Luizy. Panowało tu nieopisane wesele i niebywała swoboda obyczajów. Szampan tryskał fontanną. Trwała nieustanna orgia śmiechu w kontraście do nudy, którą powiało od króla i otaczających go komedjantów dewocji — zgrzybiałych panów i bezzębnych dam. Dobijano się o wstęp na te uczty. Dawano tu widowiska teatralne — złożone z tanecznych pokazów, przechodzących w pozy miłosne, i z wodewilów, w których śpiewano tłuste kuplety, zniewalające do rumieńca nawet wyzbyte z pruderji damy arystokratyczne. Deklamowano okolicznościowe wiersze, które ośmieszały przejrzyście osoby z dworu przy poklasku ośmieszanych, głosiły niedyskretnie tajemnice miłości. Krążyły dowcipy satyryczne, nie oszczędzające „króla-mnicha“, drwiące z monarchji i kościoła. O północy pary rozpraszały się po ciemnych alejach parku — panował Eros.
Dubarry zjednała sobie dwór, pragnący bawić się do szału, zapomnieć rysujące się na ścianach gmachu społecznego groźne memento: „Mane, Tekel, Fares!“ — prorokowane temu światu przez posępnych myślicieli, patrzących głęboko w przyszłość. Król, powstrzymywany przez Ludwikę, stronił od tych uczt. Na jego prośbę, któregoś ranka udał się do niej nuncjusz papieski.
Przyjęła go w dezabilu tak niedyskretnym, że przed oczyma czcigodnego wysłannika wciąż migała biel wysuwających się z pod gazy piersi. Można było rzec, że chciała pochlubić się przed nim swoją wieczną młodością. Nuncjusz spuszczał oczy, kraśniał, jak rak, w zakłopotaniu gładził swoje siwe włosy — rozpoczął przemówienie od opowieści o jawnogrzesznicy. Zamachała nań rękoma:
— Znam! znam te rzeczy! Przecież to tyle razy opowiadano z kazalnic!... Szkoda czasu... Czego król chce? — słucham!
— Król zwraca uwagę pani na niestosowność jej uczt w chwili, gdy... córka jego nawróciła go do cnoty, gdy on sam...
Przerwała mu:
— Karmelitka spełnia swój obowiązek! Ja — swój. Ona nawraca go do smutku, ja do wesela. Co jest lepsze, osądzi najlepiej, gdy sam do mnie przyjdzie.
Nuncjusz, który był wymowny tylko po łacinie, nie znalazł słów wobec tej „tępoty duszy“. Powstał. Dubarry zrzuciła pantofelek z nogi
— Ach, kochany nuncjusz już odchodzi!... Proszę mi wprzód podać pantofelek.
Był tak oszołomiony, że... podniósł pantofel i zamierzał włożyć jej na nogę.
— Dziękuję!... Ja sama włożę...
Nuncjusz, niezadowolony z nieudanego poselstwa,[6] powrócił do króla i oznajmił mu odpowiedź pani Dubarry.
— Sam tam pójdę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Trafił w rozgwar uczty. Goście na moment zmieszali się. Ale Dubarry poskoczyła ku królowi, pociągnęła go do stołu, szalejąca, pijana, rozradowana jego przybyciem:
— Król! Najukochańszy król przybył bawić się z nami! Niech żyje Ludwik XV — najlepszy z królów na ziemi! Niech żyje do stu lat!
Podchwycono hucznie toast. Król grzecznie przepił do obecnych za swoje zdrowie. Nie zdołał jeszcze otworzyć ust, a już Dubarry zerwała z nogi w podskoku pantofelek:
— Panie i panowie! za zdrowie szlachetnego nuncjusza, który mi podawał pantofelki!
O jej „kawale“ wiedziano już z jej ust. Wypiła poncz łyżką wazową i napowrót wrzuciła ją do wazy.
Król zmarszczył brwi.
— Hrabino! — upomniał ją — tak niemożna. Przecie tym sposobem każdy będzie pił twoją ślinę.
Rozgniewała się. Wybuchnęła krzykiem:
A ja chcę... ja właśnie chcę, żeby każdy pił moją ślinę.[7]
I skoczyła na stół rozgrzana winem, zarumieniona gniewem, który nagle zmienił się w kaskadę śmiechu, wprawiającą w falowanie jej prężne piersi.
Król odwrócił się. Napotkał oczy starej panny Chon, która, jako widz, brała chętnie udział w uroczystościach u pani Dubarry, ale bardziej dbała o to, aby przypochlebić się królowi odgadnięciem jego myśli.
— Ona jest... — rzekł cicho... Jakby to powiedzieć?
— Okropna! — szepnęła Chon.
— Nie! nie... nie to!
— Czarująca! — rzekła na głos Chon.
— Czarująca! — powtórzył król.
Dubarry zwyciężyła Luizę.

ROZDZIAŁ X.
w którym odnajdujemy naszego starego znajomego.

Niechaj czas działa, a korona francuska przeobrazi się tylko w szlafmycę, pokrywającą dwoje kochanków.

Z „zapisek podróżnych“ Anglika, zwiedzającego Francję w końcu panowania Ludwika XV.

Pewnego dnia zameldował się w pałacu hrabiny komendant Bastylji. Zdziwiła się: czego może chcieć od niej?
Skłoniwszy się jej dwakroć nisko, rzekł:
— Hrabina raczy wybaczyć, że ośmielam się zjawić przed nią z prośbą od więźnia Bastylji... abyś raczyła go odwiedzić. Sam rozumiem niestosowność tej prośby, ale działam pod musem sumienia. Więzień jest umierający i pozwala sobie liczyć na to, że pani hrabina uwzględni jego życzenie wysłuchania kilku słów, które jak twierdzi — musi powierzyć ziemi, nim pójdzie na sąd Boga.
— Któż to jest?!
— Niejaki Leroux.
— Leroux?!... Nie znam nikogo tego nazwiska.
— On też powiada, że nazywa się inaczej.
— Jak?
— Ba!... nie chce powiedzieć.
— To dziwne!
— Niezupełnie dziwne, jeżeli się go zna. Jest napół obłąkany. Nazywa siebie niekiedy „strąconym z nieistniejącego nieba do piekieł ziemi archaniołem“.
— Za cóż go aresztowano?
— Powierzam pani sekret, hrabino. Proszę o tajemnicę tak co do tego, jak i co do mojej oryginalnej prośby. Aresztowany został na mocy lettre decachet pod naciskiem pewnego dworu zagranicznego.
— Komu wydano pismo? Jaki dwór?
— Tego nawet mnie nie powierzono. Ale mam wrażenie, że więzień dostał się do Bastylji przez pomyłkę... poprostu na skutek zdumiewającego podobieństwa twarzy do swego sobowtóra, który zręcznie umknął. Tak twierdzi mniemany Leroux. Mówi o tem z taką szczerością rozpaczy, że niepodobna mu nie wierzyć. Jestem przekonany, że tkwi w tem jakaś fatalna pomyłka.
— Czemu nie dano o tem znać?
— Niepodobna! Gdyby wyszedł, skompromitowałoby to wiele osób. Mówiłem pani, że jest szalony. Rozgadałby. Poprostu dyszy wściekłością.
— Okropność!... Jadę.
— Czy pani hrabina pozwoli, że odwiozę ją moją karetą?... Chodzi o sekret. Raczy pani hrabina wziąć woal...
— I mylące skromnością szaty?
— Tak jest! Uprzedzam jeszcze, że chociaż mamy w Bastylji przyzwoite cele, więzień znajduje się w bardzo przykrym lochu...
— Czemu?!... Skoro jesteś pan przekonany o jego niewinności...
— Ba! naprzód kazano mi trzymać go w warunkach najostrzejszych — i to pod najściślejszym sekretem. Potem, gdy chciałem mu dać lepszą celę — szaleniec nie zgodził się na zmianę. Powiada, że zgnije tam, gdzie go wsadzono. Zdaje mi się, że działa tu inna jeszcze przyczyna. Wielka choroba zeszpeciła mu twarz — wstydzi się ją pokazać.... Przekłada ciemność lochu nad światło dzienne... Ale, pani hrabino — przerwał sobie — chwile tego człowieka są policzone...
Pani Dubarry powstała.
— Będę zaraz gotowa. Poczekaj pan...
Od progu odwróciła się:
— Jeszcze jedno pytanie. Co panem powoduje, że podjąłeś się tej dziwacznej misji? Litość ludzi rozsądnych nie zwykła sięgać aż do wypełniania kaprysów szaleńców.
— Jestem nieco przesądny, pani hrabino. Ten człowiek był duchownym. Posiada dar niezwyczajny wymowy. Zagroził mi klątwą piekielną, o ile nie spełnię jego prośby...
— Pan jesteś mocno wierzący — nieprawdaż?
Komendant namyślał się chwilę:
— Jak to pani wytłomaczyć. Ja właściwie... nie wierzę w Boga. Ale myślę sobie, że moja niewiara niepowinna krępować Bóstwa. Może Ono istnieć wbrew mojej niewierze... Spełniając życzenie więźnia — nic nie tracę. A wykluczam ryzyko na wypadek, gdyby Bóg był... i miano na mnie apetyt w piekle. Ubezpieczam się...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pół godziny potem, przeszedłszy zwodzony most, rzucony przez rów, napełniony wodą, znaleźli się oboje śród posępnych murów Bastylji.
Pani Dubarry, opowiadając o tej „tragicznej wizycie“ księciu de Brissac, wyraziła się później: zstępując po przegniłych schodach do lochu za komendantem, poprzedzającym mnie z latarką, miałam wrażenie, że to wcielone okrucieństwo losu prowadzi mnie do grobu!...
W piwnicznej celi, oświetlonej małem światłem lampki olejnej, pod ociekającym wilgocią murem, leżał na tapczanie jakiś człowiek. Z pod wojłoka sterczała przerażająco chuda, bosa noga, obsypana słomą, wyłażącą przez dziury siennika. Więzień miotał się na tapczanie, monotonnie śpiewając jakąś zgoła niemożliwie żałosną melodję bez słów. Oczy miał zamknięte.
Komendant tknął go w kościste ramię i, podnosząc latarkę, rzekł:
— Pani Dubarry przyszła!
Ów człowiek zerwał się, jakby pobudzony prądem elektrycznym; przysiadł na łóżku, wpił pazury w pierś, obnażającą się przez otwór zdartej koszuli z grubego więziennego płótna, i zalał się cichym radosnym chichotem.
Po magnetyzujących oczach i osobliwem skrzywieniu warg — mimo upływu lat sześciu i czarnej przepaski, przechodzącej wkrąg jego głowy między ustami i oczyma — Dubarry z przerażeniem poznała Gonzier‘a.
Chciała się cofnąć. Nie mogła. Ten wzrok ją przykuł, jak ongi. Stała niema, bez ruchu, o krok od jego łoża, cisnąc pierś drżącą ręką, jakgdyby w obawie, aby serce jej nie uciekło. Tak gwałtownie kołatało.
Okropny chichot ustał nieprędko. Urwał się nagle. Ochrypły, posępny głos przemówił:
— Jesteś nareszcie!... Czekam na ciebie... długo, długo, męcząc się... Nie mogłem umrzeć, zanim cię nie zobaczę... i nie powiem ci, kim jesteś... kim jesteśmy oboje... Muszę się zemścić... choćby słowem — za to, coś ze mną zrobiła...
Głos mu wzmógł się — nabrał akcentu wściekłości:
— Djablico! przez ciebie siedzę w tym lochu.
Zatrzęsła się:
— To nieprawda!... — krzyknęła.
— Przez ciebie! — ryczał, szarpiąc koszulę na sobie...
— Nieprawda! nieprawda! — wołała.
— Niech pani nie spiera się z nim! — szepnął komendant. To warjat. Nie wie, co mówi...
Więzień przesunął rękę po czole i zwrócił się do komendanta:
— Daj mi pić!
Pił chciwie z metalowego kubka podaną mu wodę. Komendant znowu szepnął do niej.
— Ręce jego palą. Ma, widać, gorączkę
Więzień mówił teraz głosem żałosnym, jakby do siebie:
— Bo i przez kogo, dlaczego tu siedzę?... Jeżeli siedzę, jako Leroux — szpieg Leroux — który uciekł z Rosji... może jaki kochanek Katarzyny hi-hi-hi!... Leroux, który kryje się w Berlinie, lub w Londynie... hi! hi! hi! — a ja tu gniję za niego... to cała ta rzecz niema sensu! To niema Boga... jest tylko djabeł... głupi djabeł na tronie wszechświata, który bawi się podobieństwem ludzi do siebie i stwarza qui pro quo... pomyłki sądowe bez sądu... hi-hi-hi!... Ale jeżeli siedzę tu dlatego, że bano się... oho! bano się ogromnie... żebym nie wyśpiewał na ulicy tajemnic pani Dubarry... kochanki króla... to — jest w tem sens... podły sens, ale jakiś sens... I Bóg istnieje!... konfident i opiekun pomazańców!...
„...Pamiętasz szyneczek pani Gourdan?... Ha! ha! ha!... Twój Ludwiczek wtrącił mnie tu do tego mrocznego lochu, abym nie zdradził tajemnicy szyneczku Gourdan... i następnych sekretów... tego, żeś była dziewką na rogach ulic Paryża, nim zostałaś nałożnicą arcychrześciańskiego króla... ty, ścierko!... Za twoją namową król zmógł mnie w tym lochu!...
Jej litość dla tej obłąkanej nędzy ludzkiej, pomieszana ze wstrętem, zagórowała już nad gniewem. Ale oburzenie na fałsz jego oskarżeń wywołało mimowolny protest:
— Gonzier!... mylisz się!... Nigdy nie namawiałam króla do tego. Nigdy król nie kazał cię uwięzić!
Podniósł głowę:
— „Gonzier“?!... Kto tu powiedział: „Gonzier“? Był kiedyś Gonzier, skazany niewinnie na galery... Gonzier ongi człowiek święty!... Gonzier, którego duszę upodlono niesprawiedliwością... Gonzier, który oblókł szaty duchowne, marzył o tem, aby być świętym... aniołem! Gonzier, któremu odjęto wiarę,... którego podłość czasu nauczyła wszelakich podłości... Gonzier... szczuty, poszukiwany... może nawet nie Gonzier Ha! ha! ha! Kto wie, jak się nazywał dawniej Gonzier?! Może miał tysiąc nazwisk, a może żadnego...
Wysilony opadł na brudny łachman, służący mu za poduszkę.
— Pójdźmy — rzekł cicho do hrabiny komendant — teraz będzie spał.
Chory dosłyszał. Zerwał się ponownie. Piorunującym głosem krzyknął:
— Nie waż się iść!... Wprzód usłysz!... Nie jestem Leroux — nie jestem Gonzier... jestem strąconym z piekła aniołem... jestem szatanem... Usłysz, Joanno Lançon — usłysz, pani Dubarry — usłysz, niekoronowana królowo — usłysz, dziewko Ludwika XV — kim jesteś... jaką misję spełniłem przez ciebie!... Cha-cha-cha!
„Ja — jego Szatańska Mość, Lucyfer II — otworzyłem pierwszy łono twoje, aby cię pchnąć na bruki ulic Paryża — a potem sprzedajną, swawolną, rozhukaną, podnieść do tronu, iżbyś tron ściągnęła do błota!...
„Spełniłem misję moją, przekazując ją tobie — misję dopełnienia grzechów spodlałej Francji, aby ta rozpustna i trwoniąca pot ludowej pracy,... aby ta zagrzęzła w fałszu i nieprawości Francja wywołała grom pomsty ludowej!...“
Głos jego urósł... Oczy świeciły nad czarną przepaską. W ohydnej bieliźnie stanął na zgniłej słomie — wniósł rękę ku niskiej powale... Nie był śmieszny w podłości swego odzienia. Był tragiczny. Wydawał się prorokiem piekielnym, apostołem złośliwej prawdy. Głos jego wzrósł do tonów wściekłości.
— Dubarry! ty pomścisz moją krzywdę... pomścisz krzywdę miljonów! Jesteś maszyną zniszczenia!... Ściągnęłaś dwór w bagno... Wydrwiłaś figlarnie uroczystą nędzę rządu... Ośmieszyłaś pychę berła... Oplwałaś koronę... Przestała być świętością... Teraz już będzie można ją łatwo zedrzeć z głowy Pomazańca... Już niema nic świętego we Francji — ani tradycji kościoła, ani tradycji monarchji... Utopiłaś wszystko w szampanie... Wiarę w przeszłość zrujnowałaś bardziej, niż skarb państwa... Dubarry! ty jesteś rewolucją — ludem, który mści wiekowe krzywdy swoje podrzutem błota, zanim pomści się przelewem krwi!... Idzie potop — nowy potop... czerwony!
„A ty... ty... ty... — zginiesz w nim także, uliczna Niemezydo!...
„Giń — przepadaj — przeklęta! przeklęta....“
Komendant Bastylji był w tej chwili niemniej sparaliżowany przerażeniem, wiejącem nań od słów szaleńca, niźli pani Dubarry.
Joanna zwinęła się w kłębek — głowę zgięła pod klątwą. Nagle wydarł się z jej piersi rozpaczliwy okrzyk: „Uciekajmy!... Boję się!“...
Cofała się, ręce wyciągnęła przed siebie, broniąc się przed okrutną wizją. Komendant opamiętał się — pociągnął ją ku drzwiom...
Ale nagle zatrzymało ich coś...
Szaleniec jęknął — oburącz przycisnął włochatą pierś. Powtarzany bezustannie wyraz: „przeklęta“ urwał się w połowie przez chryp...
Gonzier runął z łóżka na kamienną podłogę!...
Komendant przystąpił doń. Bacznie przyjrzał się jego twarzy. Potem zwrócił się do pani Dubarry:
— Umarł!
I dodał filozoficznie:
— Pies miał psią śmierć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Dubarry nie pozwoliła odwieźć się komendantowi do domu. Wolała iść pieszo... sama... Była oszołomiona tem wszystkiem, co zaszło... Chciała ochłonąć z przerażeń, zebrać myśli w samotności, orzeźwić się powietrzem pustego wybrzeża Sekwany.
Gdy zawracała za węgieł muru, ujrzała na bieli ściany wyrysowaną niezgrabnie węglem karykaturę. Jakkolwiek rysunek był prymitywny, to przecież malował z dosadną prawdą treść rzeczywistości. Powtarzał niewprawną ręką ulicznego rysownika scenkę... z Wersalu: Uśmiechnięty mężczyzna, w fartuchu kucharskim, podaje nagiej kobiecie, rozwalonej na łożu, filiżankę kawy. Obok dymi się na maszynce spirytusowej imbryk, do którego sięga olbrzymia druga dłoń usługującego.
Gdyby korona królewska nie wydawała osoby tego, który sam gotował kawę dla niezbyt widocznie wstydliwej kochanki, — to nabazgrany okrutnie napis, wychodzący na rysunku z ust kobiety tłomaczył wszystko przechodzącym Paryżanom. Brzmiał:
„Francjo! twoja kawa jest do niczego!“[8]
To były jej słowa.
Przerażona przystanęła pod murem. Pomyślała: „To okropne!... Lud wszystko podsłuchuje... wszystko wie!“...
Naraz wzrok jej padł na kartkę naklejoną na murze — obok kilku podobnych, zdartych. Wiatr zawijał jej widocznie w pośpiechu niedoklejony róg. Rozprostowała papier na murze — odczytała ze zdumieniem, przechodzącem w przestrach, pięknie wysztychowany wiersz, zatytułowany: Do Ludwiczka:

Djana, Bachus i Cytera
Twego życia skrócą czas!
Dziewka honor twój zabiera...
Wygnaj ścierkę... Nowa era
Zbawi ciebie, zbawi nas!

Nie chcesz?!... Wlazłeś nam na karki,
Niewolniku mdły Dubarki...
Słabość ma tyraństwa jad!
Od Tamizy do Gangesu
Hańbą sławisz się bez kresu...
Bogdajbyś z nią w piekło wpadł!...[9]

— Co to jest? — spytała siebie, podnosząc ręce do oczu...
— Hej! tam!... Stać tu nie wolno!... Iść naprzód! — krzyknął zdala głos jakiś w jej stronę.
Odwróciła się. Wołał żołnierz, stojący na warcie. Postrząsał karabinem.
Czuwają! — pomyślała uspokojona...
A Francja — pod okiem czujnych — szła... naprzód...

ROZDZIAŁ XI.
Król umiera.

Ludwik XV czuł się źle. Wystąpiły objawy starczej arterjosklerozy. Dokuczały mu bóle podagryczne. Mściły się nadużycia miłości zwątleniem mięśni, prędkiem znużeniem po lada krótkim spacerze, zapadnięciem policzków, upadkiem humoru, pewnemi dyskretnemi niedomaganiami organizmu. Wiek robił swoje.
Już od tygodnia lekarz La Martinière musiał sypiać przy królu, aby był na każde zawołanie. W sypialni musiało palić się światło, gdyż króla ogarniał lęk. Przerwano zwykłe ceremonialne przyjęcia. Nawet panią Dubarry król rzadziej wzywał. Była z tego rada, bo kaprysił. Gdy bywała smutna, miał wrażenie, że oczy jej stwierdzają jego lęk śmierci. Gdy próbowała zabawić go wesołością swoją, brał jej to za złe, jako brak współczucia dla jego stanu.
Pewnej majowej nocy r. 1773-go obudził lekarza.
— Doktorze! co jest zemną?
— Nic!...
— Jakto nic?... A jednak nie czuje się... świeży.
Sire, nie należy zapominać, że Wasza Królewska Mość przekroczył lat sześćdziesiąt. Piękny wiek!
— Wcale nie piękny... Obrzydliwy!...
— Nikt nie może być wiecznie młodym.
— To źle... To jest właśnie upokarzające, że i my podlegamy temu fatalnemu prawu... starzenia się! Ludwik XIV miał słuszność, kiedy po porażce Francuzów pod Ramillies rzekł: „Pan Bóg zapomniał, co... uczyniłem dla Niego“.
Lekarz mimowoli wzruszył ramionami. Król westchnął.
— La Martinière!... Kobietki są tak smaczne... A ja widzę, że będę musiał zahamować rozpęd mego triumfalnego wozu miłości!
— Sire! sądzę, że rozsądniej będzie całkiem wyprządz.
— Hm! tak myślisz?... Już?!... Idź spać!...
Odwrócił się chmurny ku ścianie. Po chwili lekarz usłyszał westchnienie:
— A tam... na drugim świecie... to już nie będzie można także przez całą wieczność?
— Mahomet sądzi inaczej.
— To ładna religja! — rzekł król. Bóg nie jest tak sprawiedliwy dla Francuzów, jak dla Turków... jeżeli każde wyznanie ma niebo swego pomysłu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W święta Wielkiej Nocy Król pilnie uczęszczał do kościoła. Kazania opata Beauvais sprawiły na nim wielkie wrażenie. Młody ksiądz, ubogi z zasady, przejęty duchem biblijnym, dźwignął się talentem krasomówczym na stopień kaznodziei kaplicy królewskiej. Sięgając do wzoru proroków, jął z kazalnicy miotać gromy na grzeszność znakomitych dam, na kuplerstwo dworaków, którzy dziewkę uczynili królową. Damy dworu słuchały go kornie, gdyż piękna twarz młodego fanatyka czyniła skruchę przyjemną. Mężczyźni podziwiali dar wymowy. Rozzuchwalony, lub raczej ufny w swoją misję, ważył się na przejrzyste alegorje.
Opowiadał o grzesznym królu Dawidzie, który „przesycony rozkoszami, chory, szukał ulgi w obrzydliwości zmysłów: — młode dziewczęta ściągał w swoje starcze łoże, wywołując gniew Pana nad Pany“.
Pani Dubarry uciekła z jednego z takich kazań. Wyrzucała potem królowi, że nie poskramia „zapominającego się klechy“.
— Czego chcesz, moja droga? On pełni swój urząd, jak ja pełniłem swój. I kto wie? — może on swój pełni lepiej!
Zagryzła wargi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W Wielki Piątek młody ksiądz miał kazanie, które wstrząsnęło królem do głębi. Jakoby grom weń uderzył. Dniem i nocą prześladowały wystraszoną wyobraźnię monarchy słowa kaznodziei, który za temat przemówienia obrał „przypadek śmierci“.
Jeszcze niedawno, chcąc starzejącemu się królowi sprawić przyjemne złudzenie „Gazette de France“ wygłosiła tezę, że w bieżącem stuleciu liczba ludzi stuletnich wzrosła i długowieczność jest zjawiskiem postępującem. Opat rozbił tę złudę z rozmysłem, aby zaprotestować przeciw pochlebstwu, zatwardzającemu — jak sądził — sumienie królewskie. Wskazał monarsze, jak blisko śmierć krąży wokół niego. Przypomniał wczesną śmierć delfina (syna) i delfiny, względnie rychłą śmierć królowej. Mówił o karze Bożej, odbierającej grzesznym istoty najdroższe, najbliższe. Poszedł dalej; nie nazywając pani de Pompadour, napomknął o „miłośnicy, zabranej przez śmierć niemal w kwiecie wieku“. Dał znać temu Burbonowi, który już w latach młodych dręczył się widmem śmierci — że kolej kresu przychodzi na niego!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pod wpływem tych gróźb król ustawicznie myślał o tem, że znajduje się w 63-im roku życia, który medycyna ówczesna uznała za wiek krytyczny.
Nadomiar śmierć kosiła ludzi dokoła niego, jakby dając mu znać, że macha symboliczną kosą, w pobliżu jego osoby i dziś, jutro, trafi weń także.
Umarł nagle ulubieniec króla, Sorba, poseł Genui. Wślad za nim poszedł d’Armentières. Opat La Ville — narzędzie zguby Choiseul‘a — przyszedł podziękować królowi za łaskę mianowania go kierownikiem spraw zagranicznych i padł w Jego obecności, rażony apopleksją.
Wreszcie zaszedł wypadek okrutny.
Król pewnego wieczora grał w pikietę z panią Dubarry i starym towarzyszem swoich przyjemności, markizem Chauvelin. Dubarry zauważyła, że Chauvelin wykrzywił usta i przechylił się przez poręcz. Zawołała. „Markizie! co za miny stroisz?“ Nie odpowiedział. Trąciła go ręką. Tknięty paraliżem padł martwy u stóp króla!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W post roku 1774 padły z ust opata wyrazy, jakoby wzywające króla przed trybunał Boży: „Za dni 40 Niniwa będzie zburzoną!“ — proroctwo Jonasza.
Przesądna, jak wszystkie służebnice miłości, pani Dubarry, miotana złowrogiem przeczuciem, powtarzała co dnia wielokrotnie: „Och! bodajby ten obrzydliwy miesiąc już raz minął!“... Obawiała się go, gdyż przepowiednia „Kalendarza Leodyjskiego“ głosiła na miesiąc Kwiecień tego roku: „koniec roli pewnej damy na dworze królewskim“.
Król jął przebąkiwać o możliwości swego zgonu i „o straszliwej odpowiedzialności, którą ponieść musi, zdając Bogu rachunek na tamtym świecie z użycia daru żywota“. Politycy, przeczuwając zawezwanie spowiednika, rozmyślali już o narzuceniu monarsze dostępnego intrygom duchownego, spowiadającego Marję Antoninę. Pani Dubarry wyczuwała, że grunt chwieje się pod nią; rozumiała, że zdoła się utrzymać, o ile pokona ciężki nastrój króla, wywołany wielkopostnemi kazaniami, i umyśliła rozerwać jego umysł projektem wycieczki do Trianon, gdzie na jej zlecenie przygotowywano się do odśpiewania nowej komicznej opery w ostatnim dniu kwietnia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Król przybył do Trianon 27-go kwietnia. Nazajutrz nie był w stanie dosiąść konia i udać się na zamierzone polowanie. Wsiadł do powozu, aby orzeźwić się przejażdżką. Lecz zaraz powrócił, skarżąc się na ból głowy. Sądził, że powodem jest rozstrój żołądka. Oddalił się do apartamentów hrabiny. O północy stan się pogorszył. Wezwano lekarza, pana Lemonnier. Ten określił niedomaganie, jako lekkie, nie dające zasady do obaw. Pani Dubarry prosiła, aby król pozostał u niej i tu pozwolił się pielęgnować, niepowiadamiając o zasłabnięciu swojem rodziny królewskiej. Król przystał na to. Lecz stan jego w ciągu następnego dnia pogorszył się.
W Wersalu dowiedziano się o chorobie króla. Delfin wysłał chirurga La Martinière‘a, nieprzyjaznego pani Dubarry. Chirurg ten zyskał był już wpływ na króla w ciągu spędzonych przy nim nocy. Przybywszy w czwartek dn. 28 kwietnia rozkazodawczym swoim tonem oddziałał na lękliwego pacjenta. Z jego polecenia króla otulono w szlafrok, wniesiono do powozu dworskiego, który w zwolnionem tempie zawiózł go do Wersalu. Dubarry zaniepokojona pojechała z królem.
Po przybyciu na miejsce król położył się do łóżka. Na moment przyjął delfina i członków rodziny królewskiej. Zażądał, by czuwała przy nim pani Dubarry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc przeszła źle. Król bredził w gorączce. Nad ranem Lemonnier i La Martinière postanowili puścić choremu krew i zażądali konsultacji jeszcze z dwoma lekarzami. Król za radą Dubarry wymienił nazwiska Lory i Bordeu. Tymczasem wieść o puszczeniu królowi krwi zaniepokoiła dworzan, którzy zapełnili pokoje w oczekiwaniu na rezultat konsultacji czterech lekarzy.
Ci nie byli w stanie rozeznać choroby, ale zadecydowali drugi upust krwi na wieczór, trzeci na ranek następny. Wystraszony król mamrotał: „Trzeci?... Na co?... A czy drugi nie pomoże?“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Trzecie puszczenie krwi“ — to był nie tylko znak, że choroba jest poważną. Był to apel, budzący w sercach będącej w rozsypce partji Choiseula powrót nadziei na zwycięstwo. Zaniepokojeni przeciwnicy wymogli na Lory, lekarzu faworyty, i Bordeu, lekarzu d‘Aiguillona, cofnięcie trzeciego zabiegu.
Po drugiem puszczeniu krwi, bardzo obfitem, król osłabł okrutnie. Po południu wezwał dzieci do łoża, ale nie był w stanie mówić. Dał tylko znak po półgodzinie, aby wszyscy obecni odeszli prócz księcia d‘Aumont. Ten chciał przyprowadzić do łoża królewskiego faworytę, ale dwaj lekarze sprzeciwili się temu surowo w interesie spokoju chorego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W niedzielę 30 kwietnia jeden z lekarzy przy przenosinach chorego na mniejsze łóżko, zbliżył przypadkiem do jego twarzy świecę. Dojrzał na czole i policzkach czerwone plamki i wezbrane materją pryszczyki. Zagadka choroby wyjaśniła się:
Król miał ospę!
Trójka lekarzy niemal radośnie oświadczyła choremu, że wobec pewności djagnozy znajdą się i środki lecznicze i uspokoiła otoczenie. Czwarty Bordeu, mędrszy od kolegów, wzruszył ramionami: „Mój Boże! ospa — w tym wieku... przy osłabionym organizmie. Ależ to okropna choroba!“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niezbyt rozumiano naówczas zaraźliwość ospy, skoro córki królewskie zamknęły się z chorym w sypialni, lub może rozumiano, skoro odgrodzono się zamknięciem; księżniczki Ludwika, Wiktorja i Zofja poświęciły się dla dobra ojca.
Monarcha doznał zgrozy. Ujrzał przed sobą widmo śmierci. Leżał bez ruchu, bezmowny, wparłszy przerażone oczy w przestrzeń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Partja Dubarry, drżąca o przyszłość, staczała słowne boje za drzwiami sypialni królewskiej. Posyłała codziennie faworytę do króla, aby obudzić w nim iskrę zmysłowości, wzniecić promyk życia, a przynajmniej stwierdzić ukośnie przed światem jej ostawanie się w łaskach. Kamerdyner Laborde, kupiony przez d‘Aiguillona, sprzyjał hrabinie, usunął wieczorem inne czuwające osoby, wprowadził panią Dubarry do sypialni chorego. Lecz pognębiony król był obojętny na wizyty miłośnicy, która bohatersko narażała swoje piękno w zetknięciu się z jadem ospy.
Zaciekła walka wywiązała się pomiędzy partjami Anti-Dubarry‘stów i Dubarry‘stów w sprawie udzielenia królowi Św. Sakramentów. I dziw! — paradoks sytuacji — partja filozofów, niewierzących, torująca drogę Choiseul‘owi, nalegała na spowiedzi i namaszczeniach; przeciwnie, d‘Aiguilloniści, stronnicy nabożnisiów, protestowali przeciw temu z całą mocą. Tamci liczyli, że arcybiskup Paryża zwróci myśl Ludwika na tory odkupienia grzechu zmysłów; ci znowu nie chcieli rozwiewać jego iluzji, pragnąc, aby... swój „grzech“ jaknajdłużej zatrzymał przy sobie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W niedzielę 1 maja lekarze staczali formalny bój ze sobą o metody leczenia. Kiedy jeden z nich ozwał się o jakimś leku: „król powinien użyć go“ — umierający otworzył oczy i z przekąsem mruknął: „Powinien! powinien!“... Majestat absolutyzmu jeszcze burzył się przeciw powinnościom.
W poniedziałek 2 maja, nagabywany przez Choiseul‘istów arcybiskup Paryża zjawił się na dworze Wersalskim, z zamiarem zażądania od króla, aby oddalił konkubinę. Misję tę uważał za przykrą, gdyż w skrytości ducha musiał przyznać, że pani Dubarry oddała wielkie usługi kościołowi, dopomagając do usunięcia wolnomyślnego Choiseul‘a i zniweczenia liberalnego parlamentu. Tymczasem w przeddzień Richelieu, d‘Aiguillon, Fronsac i pani Dubarry uradzili, że wizyta arcybiskupa winna nosić charakter wyłącznie grzecznościowy. Nawet księżna Adelaida zgodziła się, że samo napomknięcie o udzieleniu choremu Św. Sakramentów może przerazić króla i wywołać śmierć przedwczesną.
Kiedy o 11-ej rano arcybiskup Beaumont zmierzał do drzwi sypialni monarszej, zastąpił mu drogę d‘Aiguillon i ozwał się w zwykłym mu tonie cynicznym:
— Spodziewamy się, że Wasza Arcy-Wielebność nie zjawia się po to, aby chorego pchnąć „teologicznym ciosem“ w przepaść śmierci. Równałoby się to powrotowi Choiseul‘a i usunięciu Dubarry, t. j. zaszkodzeniu przyjaciółce kościoła i pomożeniu wrogowi kościoła.
A zniżając głos dodał:
— Jeżeli arcybiskup pozostawi chorego w spokoju, winien otrzymać kapelusz kardynalski, za co ja głową poręczam.
Arcybiskup odparł:
— Znam swoje obowiązki względem kościoła.
Wszedł na kwadrans do sypialni; o spowiedzi i komunji nie wspomniał. Chory uznał to za znak dobry dla siebie. Powrócona nadzieja wskrzesiła go do życia. Polecił zaraz zawezwać panią Dubarry i w zachwycie ucałował jej prześliczne ręce.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zawiedziona partja Choiseul‘a trafiła do kardynała de la Roche Aymon. Ten chwiał się, nie chcąc drażnić żadnej z partyj. Ale biskup Cercusson, tykając krzyża na jego piersi, wskazał mu śmiało jego obowiązek.
— Jeśli rex christianissimus umrze nie namaszczony św. olejami — zawołał — to Francja da chrześcijańskiej Europie najgorszy przykład!
Na tem samem stanowisku stanął również proboszcz Wersalu, który samorzutnie zjawił się, aby króla pobudzić do skruchy. Richelieu i Fronsac zagrozili, że wyrzucą go przez okno. Odparł z godnością:
— Jeżeli nie złamię przy tem karku, powrócę przez drzwi, aby pełnić swój obowiązek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na dworze panował gwar, gorszących kłótni. Eucharystja wędrowała tam i napowrót — wzywana przez tych, odsyłana przez owych. Tymczasem ciało króla w pocie walki ze śmiercią pokryło się wysypką, wrzody otworzyły się. I król przepełnił się nową zgrozą:
— Czy nie spóźniłem się? Co będzie, jeżeli materja pomiesza się z hostją.
Ten strach towarzyszył mu w skonaniu do kresu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

3-go maja lekarze wyszli z sypialni i oświadczyli zebranym, że król w nocy znajdował się w malignie, że choroba czyni zatrważające postępy. Wszczął się gwar okrutny. Wszyscy jęli mówić naraz. Jedni już radzili o ceremonji pogrzebu. Drudzy wypowiadali przypuszczenia na temat zmiany rządów. Nie liczono się z gasnącym monarchą. Ktoś wyraził żal, że król tak krótko panował. Ktoś inny rzucił cynicznie: „Ech! najgorszą rzeczą są długie rządy“.
Słowa te, wyrzeczone bardzo głośno, doszły do uszu króla przez uchylone drzwi!
— D‘Aiguillon! — jęknął — co to za hałasy?
Ten wszedł do sypialni.
— Ach! sire... bolejemy, że chcesz nas opuścić!
— Słyszałem jednak — szepnął król żałośnie, że ktoś oskarżał długie rządy!
— To pan de Soubise... chciał powiedzieć tylko, że Bóg jest wieczny.
— A! tak!... Poczciwy jesteś, d‘Aiguillon, żeś mi to wytłomaczył... Lubiłem ciebie zawsze... Bo ty jeden rozumiałeś mnie... godziłeś się zawsze ze mną... kochałeś to, co ja kochałem. Przyznaj się d‘Aiguillon, żeś... kochał.
Wyrzekł to szeptem. Z trudem otwierające się oczy białkami siliły się rozeznać d‘Aiguillona.
— Tak, sire, kochałem ją!
— Bardzo? Powiedz, że bardzo! — prosił król.
— Bardzo! — odparł d‘Aiguillon, zdziwiony tą przedziwnie ludzką nutą w prośbie umierającego i własnem niezwykłem wzruszeniem.
— To dobrze! Nie chcę, aby została sama na świecie, przecież ja... nie mogę jej zabrać do grobu...
Głos jego łamał się w żałości.
— D‘Aiguillon! przyjacielu... Mam do ciebie prośbę.
I jakby zawstydzony wyszeptał zbielałemi wargami.
— Przyprowadź ją tutaj... Chcę ją jeszcze raz zobaczyć... Już ostatni!... Niestety!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeszcze rozmawiał z arcybiskupem.
Potem ona przyszła. Był zmrok. Król kazał kamerdynerowi zapalić wszystkie światła i podnieść go do pozycji wpółsiedzącej na łóżku. Otworzył oczy. Świeciły radością. Mimo wszystkich zdrad, oglądał kobietę, którą najbardziej ukochał w życiu — była dlań teraz symbolem uciekającej odeń ziemi.
— Schyl się! — szepnął błagalnie, głosem ochrypłym.
— Już sire!
— Słyszysz mnie?
— Słyszę.
— Czy kochałaś mnie... choć troszeczkę?
Poczuła naraz, że łzy podstępują jej do gardła. Wszakże był on olbrzymią cząstką jej życia, jej marzeniem, jej celem nadługo... Z nim miała odejść istota jej życia. To, co było najbliższem, miało stać się okrutnie dalekiem.
— Bardzo kochałam cię, królu.
— Czy jestem bardzo wstrętny teraz?
— Nie... — zawahała się.
— Widzisz... w godzinie śmierci nie wolno mi ciebie pocałować. A i ty — nie możesz... Prawda?
Odgarnęła włosy z jego czoła. Znalazła miejsce wolne od krost. Przycisnęła doń usta.
— Och! dziękuję ci — wyszeptał. Lżej mi będzie umierać. Albowiem, pani... ja wiem, że muszę umrzeć... I oddać cię... innemu. Trudno!... trzeba. Słuchaj, pozwalam ci... iść do d‘Aiguillona. Bo nie chcę, żeby ci zrobili krzywdę... Niechaj on kocha cię... i obroni... Jeżeli zaś tam, w innym świecie, Bóg pozwala nie zapominać o ziemi... to będziesz miała tam... przyjaciela, który będzie myślał o tobie i... żałował, że musiał ciebie zostawić... To wszystko... Idź!... teraz idź!...
Odepchnął ją łagodnie jedną ręką... a druga, pokryta wrzodami jeszcze sięgała ku jej piersiom, aby dotknąć ciała uwielbianej kurtyzany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaledwo odeszła, już znowu naprzykrzał się, jak dziecko, aby przyszła. Popadł nagle w irytację... Zrywał się z pościeli... potem opadł na poduszki; chrypiał, rzężał, wypuszczał świszczący ciężki oddech przez nos owrzodzony, przez rozwartą czarną jamę ust...
Zaczęła się agonja.
Jeszcze w ostatnich chwilach w bełkocie gorączki uwyraźniało się jedno, powtarzające się ustawicznie pytanie:
— Dlaczego odeszła?...

ROZDZIAŁ XII.
Dymisja faworyty.
Pokuta w klasztorze.

Jeszcze przez dwa dni tliło się światełko życia w bezprzytomnym mózgu — i zgasło. „Tylko ci, co są z tamtej strony życia, mogą tego żałować!“ — streścił opinję o nim współczesny złośliwiec. Wyjątkiem był ten dworak, który wyraził się: „Potem, gdy król umarł, można wszystkiemu uwierzyć!“
Ludwik XV umarł 5 maja r. 1774.
A w tydzień potem już faworyta otrzymała przez umyślnego posłańca z Wersalu list następującej treści z podpisem nowego ministra:

„Pani! Mam nadzieję, iż nie będziesz powątpiewać, że z ogromną przykrością komunikuję Jej zakaz zjawiania się na dworze. Zniewolony jestem wykonać rozkaz Najjaśniejszego Pana, upoważniający mnie do oświadczenia Pani — aż do dalszych rozporządzeń — że zezwolono Pani udać się w odwiedziny do opactwa Pont-aux-Dames. Napiszę do Przeoryszy, aby nie czyniła trudności w przyjęciu Pani. Proszę potwierdzić przez posłańca, że Woli Majestatu stanie się zadość.

Najpokorniejszy sługa
Książę de Lavrillière.

Pani Dubarry w pierwszej chwili po śmierci Ludwika była zdruzgotana niepewnością swego losu. Potem ożywiła się nadzieją, że d‘Aiguillon wyjedna jej prawo do swobody ruchów i do zachowania dawnego blasku osoby, przyjętej u dworu. W istocie książę szlachetnie ujął się za nią. Poprosił nowego króla o audjencję w cztery oczy i oświadczył mu, że Ludwik XV powierzył mu swoją ostatnią wolę: prośbę, aby Dubarry po jego śmierci nie była pokrzywdzoną.
— Mam nadzieję — rzekł d‘Aiguillon — że Wasza Królewska Mość uzna, iż ta kobieta, która jest brylantem pierwszej wartości tak przez piękność, jak i przez dobroć swoją, będzie miała możność nadal błyszczeć na przyjęciach Wersalskiego dworu.
Król zażądał trzech dni do namysłu. Postanowił poradzić się z królową. Marja Antonina rzekła:
— Ten d‘Aiguillon przychodził już raz do mnie, aby mnie kupić. Imieniem pani Dubarry zapytywał mnie, czy pozwolę zrobić sobie dar z kolczyków wartości 200000 liwrów, które metresa Twego dziada chciała zakupić dla mnie od hrabiny de Noailles. Wiesz, co odpowiedziałam?
— Wiem. Że masz swoje brylanty. Tak jest, ale to stara historja. Pytam cię, co mam odpowiedzieć d‘Aiguillonowi?
— To samo, co ja wówczas.
Więcej nie rzeczono słowa. Rezultatem tej rozmowy był list, obwieszczający pani Dubarry „dymisję“ i nakaz udania się na stały pobyt w klasztorze. Jakkolwiek gorzka pigułka została jej podana w malinowym soku grzeczności de Lavrillère‘a, był to dla niej cios okrutny, niespodziany. Wyraziła gniew w klątwie, której styl przypominał dawne narowy obywatelki z bruku. Nie krępując się, oświadczyła posłowi ministra:
— Obrzydliwe, przeklęte rządy, zaczynające się od gabinetowych rozkazów!
— Czy mam powtórzyć to, co słyszałem?
— Wszystko mi jedno! — wzruszyła ramionami. Traktują mnie, jak nieczystość, którą się usuwa miotłą. Możesz pan powiedzieć swemu królowi, że Majestat Ludwika XIV stał wysoko, chociaż ulicznicy robili nieczystości pod murami Wersalu. Dobra szlachta zwoływała wówczas swoich uliczników, by to samo robili pod murami ich zamku przez uszanowanie dla króla, którego brali sobie za wzór. Wątpię, czy czyściciel dworu, wasz Ludwik XVI zyska sobie taką powagę lękiem przed opinją!
Na ten raz poseł ministra wzruszył ramionami. Rozumiał jej rozgoryczenie, ale zdziwił go jej nietakt.. wobec samej siebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W istocie od daty listu (12 maja) zaczęło się czyścicielstwo, które zresztą nie tyle było „sanacją majową“ — jak to określiła pysznie Marja Antonina — ile przepędzaniem przez nową klikę, operującą imieniem Choiseula bez dostatecznej podstawy, kliki, żerującej pod skrzydłami d‘Aiguillona. Naprzód ten popadł w niełaskę, z powodu nietaktownego wstawiennictwa za Dubarry, potem Terray i Maupeou. Rozpoczęła się masowa ucieczka skompromitowanych łaskami pani Dubarry. Niektórzy wyrzekali się bezwstydnie wszelkiej z nią styczności, zmieniali liberję służby, naśladującą kolory Dubarry. Inni ukrywali się w swoich zameczkach na prowincji. Hrabia Jan Dubarry — największy z trwonicieli — uciekał, aż się za nim kurzyło. Zalękniony, że będą rewindykować u niego nagrabiony majątek, spieniężył w mig, co mógł, zabrał torbę pełną klejnotów, najął ekstrapocztę — i nie oparł się aż w Szwajcarji.
Lokaj po jego wyjeździe wyłamał skrytą szufladkę biurka, znalazł tam listy pani Dubarry i sprzedał je za wysoką cenę geszefciarzowi, który poszukał bogatego nabywcy i miał ochotę zająć się szantażem. Był nim kawaler Morande, przechowujący już zdawna listy panny Joanny Vaubernier-Lançon-Lange i wyczekujący stosownej chwili do ogłoszenia ich drukiem, o ile nie zostaną wykupione. Jeżeli nie uczynił tego dotąd, to dlatego, że opływał jeszcze w dostatki ze źródeł innych szelmostw i bawił wciąż w podróżach zagranicznych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Dubarry wstępowała w mury starożytnego klasztoru Pont-aux-Dames z sercem rozdartem, przerażona myślą o nudzie, mającej zastąpić jej gwar i blask dworu, wolność i rozkosze pałacu Luciennes, spłakana, jak ongi, gdy otworzył się przed nią, naówczas podlotkiem, klasztor St. Aure.
Wszelako przewrót w jej życiu niespodziewanie okazał się nie tylko mniej bolesnym, niż sądziła, ale nadto miłym i dodatnio wpływającym na jej charakter i umysłowość. To nie było wcale okrutne uśpienie, w którem miała dokonać pokutnie dni żywota, opłakując minione szczęście. Przeciwnie, zmiana ta wyszła na dobre jej usposobieniu. Odczuła naraz, że była już zmęczona wyuzdaną swawolą, intrygami dworu, wieczystą trwogą o swoją pozycję faworyty, ustawiczną walką o serce króla, niespodziankami namiętności d‘Aiguillon‘a, pochlebczem nadskakiwaniem dworaków. Polubiła pogodę, spokój, ciszę klasztoru. Znalazła tu spoczynek dla duszy, której zmęczenia — w ciągłej wichurze balów dworskich, w ustawicznej pogoni za rozkoszami sama nie podejrzewała.

Co prawda do tej nagłej zmiany duchowej, do przełożenia słodkiego lenistwa ciszy klasztornej nad dotychczasowe denerwujące wieczną ruchliwością próżniactwo, przyczynił się w najwyższym stopniu wpływ moralny sympatycznej, pobożnej bez fałszu, przeoryszy klasztoru Pont-aux-Dames. Była to osoba, posiadająca urok wielkiej równowagi ducha, daleka od dewocji, szczera chrześcianka, bez fanatyzmu, nadto intuicją odczuwająca serca ludzi świeckich, mądrze wyrozumiała na błędy ludzkie. O jej przeszłości mówiono różnie. Jedni twierdzili, że wstąpiła do klasztoru, ponieważ człowiek, którego kochała, jakiś cudzoziemiec — podobno syn magnata polskiego, podróżujący zagranicą, zabił się pod jej oknami, zrażony pozorną obojętnością, która była poszanowaniem praw kochającej go małżonki; słowem miała być okazem niezwykłym w swojem zepsutem stuleciu. Inni napozór twierdzili, że przeciwnie była zamłodu kusicielką, która uprawiała sport rozłączania zakochanych mężów z kochającemi żonami, przyprawiła kilka z nich o samobójstwo i syta zbrodni miłosnych, wstąpiła dla pokuty do klasztoru. Tak, czy inaczej, czy zrzekła się uciech miłości na skutek jakiejś ciemnej tragedji dziewiczego serca, czy powodem jej skruchy był przesyt miłości — miała ona dar czytania w duszach ludzkich i koiła cudze cierpienia, nie odkrywając tajemnicy swoich, opowiadanych li w modłach Bogu.
Pod wpływem przeoryszy klasztoru przyrodzona dziecinna dobroć Joanny przybrała słodkich odcieni mądrego pogodzenia się z losem — niemal powagi, tak kontrastowej z jej skłonnością do figlów, nie licujących już z jej wiekiem. Wchodząc do klasztoru miała lat 31.
O ile pani Dubarry była poważną w rozmowach z przeoryszą klasztoru, o tyle potrafiła zachować swoje rzeźkie wesele w stosunkach z siostrami zakonnemi, które spoglądały na nią oczyma pełnemi podziwu i mimowolnego szacunku wobec byłej miłośnicy królewskiej. Być może pod wpływem mądrej przeoryszy, a może też własnych przejść życiowych, i one także nie posiadały w sobie pruderji i dewocji. Piękna, szczera i łagodna Joanna oczarowała je od pierwszej chwili. Litowały się nad jej niedolą, wyobrażając sobie bodaj z pewną przesadą krach jej szczęścia, po utracie „ukochanego króla“; a ich współczucie i sympatja sprawiały radosną ulgę sercu lubiącej wszystkich czarować pani Dubarry. Niebawem jej wesoła paplanina wprowadziła jakiś ton słonecznej pogody w rozmowy sióstr zakonnych pod gotyckiemi arkadami starych klasztornych budowli i w cieniu wysokich topoli, które szpalerami znaczyły piękne aleje klasztornego parku.
Nadmieńmy jeszcze, że los pani Dubarry nie okazał się tak srogim, jak można było spodziewać się po pierwszych surowych rozporządzeniach dworu, zakazujących jej nietylko widzenia się z krewnymi i dawnymi przyjaciółmi, ale nawet znoszenia się z nimi na piśmie. Po niejakim czasie unieważniono ten zakaz, pozwolono jej bliskim wizytować ją w klasztorze, udzielano powoli coraz to nowych ulg i łask zwiększając ilość służebnych, które mogła posiadać przy sobie, od jednej pierwotnie osoby do kilkunastu, a wreszcie bez ograniczeń. Później przysłano na jej życzenie architekta Ledoux, który wybudował jej w uroczym zakątku parku pełną smaku willę.
Wreszcie jej przyjaciele na dworze, którzy ze zmianą kursu przywróceni zostali do swoich stanowisk, wyjednali jej prawo wyjścia z klasztoru. Król Ludwik XVI postawił tylko jeden warunek: „aby zamieszkała w odległości od Paryża i Wersalu nie mniej niż 10 lieues“.
Powodem udzielenia tego prawa było, że interesy majątkowe pani Dubarry mocno powikłały się w ciągu dłużącej się niemal rok jej nieobecności, i hrabina powzięła chęć osobistego uporządkowania swoich spraw, a nawet zajęcia się sprzedażą części dóbr ziemskich.
Co prawda, miała po tak długim pobycie w klasztorze dosyć już ciszy i odpoczynku. Odświeżona na duszy, ukojona po doznanych zawodach zapragnęła rzucić się ponownie w świat, a przynajmniej życzyła sobie zaczerpnąć tchu szerszego życia.
Kiedy przeorysza klasztoru Pont-aux-dames żegnała ją serdecznym pocałunkiem, Joanna zadała jej pytanie:
— Niech pani raczy mi szczerze powiedzieć co myśli o mnie. Albowiem czasem niepokoi mnie kwestja, co powie przyszłość o mojej roli w historii Francji?
— Dziecko — odparła przeorysza — musisz mi wybaczyć wprzód, iż nazywam cię jeszcze dzieckiem, a nietylko z uwagi na to, że dzieli nas wielka różnica wieku, ale z tego względu, że wydajesz mi się symbolem wiecznej młodości. Moje dziecko! mogę rzec tylko tyle, że byłam świadkiem twojej przedziwnej umiejętności godzenia się ze złym losem. Mam wrażenie, że z taką samą lekkością zniosłaś utratę danej ci w ręce przez los władzy, z jaką wstąpiłaś z jego woli na swoje górne stanowisko. Dobrze, żeś nie nazbyt potrafiła cierpieć, i lepiej jeszcze, żeś nie była nigdy wyniosłą. Mniemam, że historja odda hołd twojemu dobremu sercu, i historyk zdumiony będzie, iż byłaś bodaj jedyną w dziejach miłośnicą królewską, która nie podżegała monarchy do czynów tyranji, nie wyzyskiwała swojej władzy ku znęcaniu się nad nieprzyjaciółmi, nie mściła się, nie starała się rządzić, nie mając ku temu danych. Wierzę w to, że przyszłość pokaże, iż nie zaciążyłaś nazbyt Francji, albowiem otrzymałaś w darze od natury prześliczną, leciutką nóżkę. Wydaje mi się, żeś przeszła przez życie, jakoby w śnie tańczącym. Jesteś nieodpowiedzialną za zło, które się stało, ponieważ będąc nieświadomem narzędziem cudzych intryg, byłaś raczej sama bezwolną ofiarą losu. Nie jesteś winną, że Opatrzność dała ci oczy marzące, wpół zawarte... Byłaś pięknem życia i nie twoją jest winą, że urodziłaś się w brzydkim czasie, który nie dorósł do bezinteresownego podziwiania arcydzieł bożych. Życzę ci szczęścia na przyszłej drodze. Ale boję się, że czas staje się coraz brzydszy, przez obciążenie grzechem dziedzicznym narastającym z dnia na dzień, i że nie zaznasz szczęścia. Daj Boże, abym się myliła!

ROZDZIAŁ XIII.
Gra.
Powrót męża do praw małżeńskic
h.

Kłopoty finansowe dały się zażegnać przez sprzedaż kilku dóbr nieruchomych, oraz nowonabytego majątku Saint-Vrain, który pani Dubarry początkowo zamierzała zatrzymać w swojem ręku. Ale jej plany zajęcia się gospodarką w tym majątku prysły. Zbyt lekkomyślną była z natury i wychowania, aby potrafiła wogóle jakiś plan życia przeprowadzić cierpliwie i poważnie i trudy agronomiczne przerastały zasób jej wiedzy i zdolności. Co dnia kładła się spać z myślą o tem, że od jutra rozpocznie rządzić i rachować — brała się nazajutrz do kontroli wydatków; ale cyfry nudziły ją, zawstydzanie nieuczciwych administratorów sprawiało jej mękę i dzień pracy nie dawał rezultatów.
Wkrótce pochłonęła ją dawna manja robienia szalonych wydatków na głupstwa — wymiany wspaniałych obrazów, które posiadała, pędzla Casanowy i Drouais na inne, które jej podsuwano w charakterze dzieł rzekomo wyższej wartości. Zjeżdżali się do niej znajomi, którzy wciągnęli ją w grę karcianą. Uprawiała ją z początku z nudy; rozbawiona dała się jej porwać; nie postrzegała, jak szulerzy wyzyskali jej lekkomyślność. Trudno wierzyć, że porwana szałem odgrywania strat, umiała ona jednego wieczoru w dziecinną grę „Trou-Madame“, przy stawce kilkanastu sous, przegrać majątek — do 80.000 liwrów! W ten sposób porobiła nowe długi, ale wyszumiała się w nowej namiętności, po tej skandalicznej przegranej zarzuciła karty — i znowu zapragnęła spokoju. W tym czasie, pozwolono jej, utrzymując nadal zakaz wstępu do stolicy i odwiedzania Wersalu, zbliżyć się do Paryża: zamieszkała w swoim czarodziejskim zameczku w Luciennes — jedynem miejscu, za którem szczerze tęskniła w klasztorze. Luciennes zastępowało jej Paryż... Pędziła tu życie samotne, lubując się zbiorem artystycznych drobiazgów, które budziły w niej tęskne reminiscencje o bezpowrotnie minionej przeszłości. Uważano, że nieco zdziwaczała i na pewien czas zaprzestano ją odwiedzać. Właściwie trapiły ją bóle żołądkowe, nakazujące surową djetę, i lekki nerwowy rozstrój, wymagający odpowiedniego leczenia. Wypadało zaniechać hucznych biesiad, przeciągających się późno w noc, uznać tryby porządku do czasu wyzdrowienia. Wkrótce nastąpiła znaczna poprawa w stanie jej zdrowia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale oto zaszedł fakt, który nadał nowy kierunek jej życiu.
Pewnego dnia zjechał do niej mąż. Była zdumiona jego nagłą wizytą. Jeszcze bardziej zdziwiła się zaszłej w nim zmianie.
Zameldował się, jako markiz d‘Isle. Przybył w eleganckim powoziku. Jego lokaj Giuseppe, Włoch, bez pytania wniósł do przedsionka za swoim panem kuferek. Służba hrabiny uważała, że kuferek był bardzo lekki, choć Giuseppe nadrabiał miną, aby unieść jego ciężar. Ale zrzucił go z ramion z takim niedbalstwem i kuferek tak bezdźwięcznie upadł na podłogę, że nie należało podejrzewać w nim znacznej zawartości. W istocie, prócz szlafroka i pewnej ilości wytwornych narzędzi do robienia toalety męskiej, nic w nim nie było. Markiz d‘Isle, czyli hr. Wilhelm Dubarry, był odziany wykwintnie. Ale był to wykwint, na który wydano resztkę majątku, puszczonego na grę i kobietki w zajazdach, podczas trwającej bez potrzeby kilka miesięcy podróży, której ostatnim etapem było Luciennes.
Markiz posłał żonie bilecik, na którym skreślił tylko słów parę:
„Stęskniony za ojczyzną Francuz — niegdyś znajomy hrabiny Dubarry — prosi przejazdem przez Luciennes o nocleg.“
Przyjęła go. Była przyjemnie zdziwiona przeobrażeniem ordynarnego żołdaka i niezgrabnego grubasa, jakim był ongi, w szykownego markiza. Sprawiał wrażenie innego człowieka. Siadłszy w fotelu, oświadczył:
— Prosiłem o jeden nocleg, ale to nie wyklucza zgody Twojej, hrabino, na dalsze. Albowiem na widok Twojego czaru, nie rozumiem, jak mogłem oddać cię... królowi. Był to błąd nie do darowania, którego już naprawić nie można. Ale skoro Ludwik XV umarł... nic nie stoi na przeszkodzie, abym upomniał się o moje prawa małżeńskie.
Ubawiła ją ta spóźniona pretensja. Była w dobrem usposobieniu, wdała się z nim w rozmowę, przekomarzając się figlarnie. Zaimponował jej nabytą w ciągu lat podróży ogładą, umiejętnością szermowania dowcipem, niepodejrzewaną dotąd w dawnym mruku zdolnością causierie. Opowiadał tak zajmująco o swoich podróżach po Hiszpanji, Włoszech, Polsce, Rosji, że hrabina — zdawna nie widująca gości — zasłuchała się w jego barwnej gawędzie. Rozmowa przeciągnęła się poza północ. I hrabina, która wyrzekła się od czasu wyjazdu do klasztoru stosunków bliższych z płcią męską, dopuściła go niespodzianie dla siebie samej do swojej sypialni.
Jeden nocleg pociągnął za sobą następne, nader miłe. Hrabia Wilhelm Dubarry oświadczył, że został oczarowany z kretesem przez swoją małżonkę, w której odkrył nieznane mu czary i zrzeka się zamiaru udania się w podróż dalszą:
— Nie spodziewam się piękniejszych odkryć — zakończył — i zostaję... zwłaszcza, że na zamierzoną podróż do bieguna nie mam środków... a nawet na bliższą — do sąsiedniego miasteczka.
I sypialnia hrabiny stała się naraz w określone przez nią dni sypialnią małżeńską.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dalsze perypetje tej oryginalnej historji o powrocie marnotrawnego męża nadawałyby się do noweli włoskiej w stylu Boccacia. Zarzucamy na nie zasłonę dyskrecji. Podajemy tylko szkielet takiej noweli dla wyjaśnienia jej związku z następującą potem sprawą życia pani Dubarry, noszącą już znamiona sielanki... tragicznej, rzuconej na piękne tło wybrzeży francuskich północnego morza.
Pani hrabina miała dwie fertyczne garderobiane, które serdecznie lubiła. Obie zdawały się nieskazitelnie czystemi. Pewnego dnia przyszedł do hrabiny lokaj Giuseppe i dyskretnie prosił o pomoc, albowiem pan jego odbija mu kochankę, czarnobrewą Józefinę. Pani Dubarry nie chciała wierzyć. Jej Wilhelm tak ją upewniał, że wobec jej czarów zbrzydły mu wszystkie inne kobiety, iż postanowiła rzecz zbadać osobiście. Albowiem nie zamierzała, ani konkurować ze swoją służbą, ani dzielić się z nią przywróconym przez cud małżonkiem. Postanowiła schwytać go na gorącym uczynku przy przekradaniu się do uroczej Józefiny. Ale napróżno czatowała na schodach prawego skrzydła pałacu, gdzie na piętrze mieszkała czarnobrewa Józefina. Panowała cisza zupełna. Sądziła, że Giuseppe oskarżył swego pana bezzasadnie i nazajutrz w dzień zwykłej wizytacji chętnie przyjęła małżonka w swoje ramiona.
Nadmieńmy, że Wilhelm Dubarry sypiał oddzielnie. Bywał u niej tylko trzykroć w tygodniu, gdyż oboje zgodzili się, że częstsze wizyty mogą zaszkodzić jego delikatnemu zdrowiu i znajdują się w sprzeczności z mądremi zasadami Kon-fu-tse, Zoroastra i Mojżesza, natomiast rzadkim nadaje uroku romantyczna wędrówka nocna męża do żony.
Po tej nocy, w której oszczędni kochankowie bez szemrania wypełnili nieuciążliwe obowiązki małżeństwa, czerpiącego urok w opóźnieniu konsumpcji skutkiem interwencji Ludwika — zjawił się nad ranem u hrabiny lokaj Salenave i również poprosił ją o pomoc. Oto markiz bałamuci mu jego ukochaną jasnowłosą Charlotkę. I znowu hrabina, w pragnieniu zbadania prawdziwości obrażającego ją podejrzenia, przestała godzinkę na schodach — tym razem, lewego skrzydła — w porze, wskazanej przez lokaja, jako moment umówionego rendez-vous. Lecz przekonała się, że Charlotta zamknęła drzwi swej dziewiczej sypialni, przemknąwszy do niej samotnie. Była tedy pewna, że Salenave przesadził oczyma zazdrości, jakąś niewinną zaczepkę swej ukochanej przez figlarnego markiza. Oszczędzający się mąż-kochanek w dalszym ciągu cieszył się ufnością hrabiny.
Nie przyszło jej na myśl, że dziewczęta były w zmowie, podzieliwszy między sobą dni wolne markiza, zgoła bez zazdrości względem siebie i w przekonaniu, że nie krzywdzą hrabiny: pozostawiały jej dni, obrane przez nią samą, oraz polegały na tem, że markiz podoła obowiązkom legalnym, jak i dodatkowym, gdyż natura obdarzyła go siłami doskonalszemi, niźli sądziła hrabina wobec jego skromnej opinji o sobie. Tedy nie odgadła, że nocy, kiedy szpiegowała Józefinę, markiz przypadkiem wykładał poglądowo kursa miłości Charlocie; owej zaś nocy, kiedy hrabina stała na czatach pod drzwiami Charlotty, markiz wprawiał się w sztukę miłości z Józefiną.
Rzecz się odkryła dopiero wówczas, kiedy obie panny służące nie mogły podołać ściskaniu stanów, aby nie wydała się ich jednaka tajemnica. Przywołała je do siebie — i obie, płacząc, przyznały się, że kochają markiza; dołączyły zapewnienie, że markiz jedynie dlatego nie przełożył żadnej z nich nad drugą, iż napewno kocha tylko drogą panią hrabinę, o czem zapewniał je nieraz w przerwach pomiędzy uściskami.
Były tak szczere w tych wyznaniach, że poczciwa Dubarry nie uznała za możliwe oddalić żadnej z nich ze służby. Zamknęła tylko drogę do swojej sypialni markizowi, prosząc, aby wyjechał. Lecz małżonek oświadczył jej, że opuszczenie żony po raz wtóry uważałby za złośliwość, nie mającą już miary, i że nie może opuścić Luciennes, w którem jest mu niezmiernie wygodnie. Hrabina przeniosła obie dziewczyny wraz z markizem do oficyny i zakazała mu pojawiać się w salonie, lub w parku, poza godzinami określonemi, kiedy nie mógł jej spotkać. Giuseppe i Salenave znaleźli rekompensatę utraconych praw miłości w licznym personelu służby żeńskiej, mieszkającej w pałacu.
I wszystko poszłoby najlepszym rzeczy porządkiem, gdyby nie to, że pewnego dnia obie dziewczyny poczęły narzekać na bóle porodowe. Zabrała je do jednej z sal zamku — pielęgnowała z poświęceniem... Aż przyszła noc tak okrutnych krzyków i jęków, odciągających ją od jednego łóżka do drugiego, że dobrotliwa hrabina, nie będąca w stanie dać sobie rady i oburzona na barbarzyńskie wymogi macierzyństwa — uciekła rankiem z Luciennes, udając się nad morze.
Na wyjezdnem pozostawiła list do hrabiego Dubarry, w którym zapowiedziała, że jej Amsterdamski bankier p. Vandenyver wypłaci mu sumę 5.000 liwrów, o ile markiz d‘Isle podniesie ją osobiście, zobowiązawszy się uprzednio uwolnić ją od swego widoku.
Warunki były ponętne; dalszy pobyt w Luciennes nie miał sensu. On także był wrażliwy na lęki i krzyki kobiet. Ważył propozycję zaledwie przez 24 godzin, poczem napisał list do hrabiny pod adresem, wskazanym przez nią, jako miejsce jej wypoczynku po trudach pielęgnowania dwóch kobiet, jednocześnie pobłogosławionych przez niebo; w liście tym przyrzekał, że hrabina za powrotem nie zastanie go w Luciennes, gdzie „kobiety zachowują się skandalicznie, swemi krzykami odrywając go od pracy“. O jakiej pracy mówił — nikt nigdy się nie dowiedział.
W przypisku wspomniał, że „suma, przeznaczona mu za zrzeczenie się praw do tak czarującej małżonki obraża go i dowodzi, jak mało szanowała się ona zawsze“. Należy mu się „przynajmniej podwójna suma“.
Hrabina roześmiała się, wysłała mu czek na zdwojoną sumę, a dowiedziawszy się, że wyjechał i że porody zakończyły się szczęśliwie, oraz „oba bębny oddane zostały do przytułku“ i nic już nie zakłóci ciszy w Luciennes — zamierzała powrócić z N... do domu, gdy zatrzymał ją nagły a miły wypadek: zaznajomienie się na wybrzeżu morskiem arystokratycznego uzdrowiska, które obrała za miejsce swego wytchnienia — z lordem Seymour.

ROZDZIAŁ XIV.
Babki z piasku.

Licząc się ze swoją utraconą pozycją na szczytach Francji i z ogarniającem ją ponownie znużeniem duszy, hrabina, obrawszy za miejsce czasowego pobytu ściągające arystokratów i finansistów kąpiele morskie w N. — postanowiła wystąpić incognito. Zamaskowaniu pomagały żałobne szaty, które nosiła od kilku miesięcy po mamie Rançon, zmarłej po burzliwem życiu w klasztorze Wizytek w Perpignan, kanonizowanej po śmierci w wyobraźni pani Dubarry na świętą i opłakanej gorąco a krótko.
Nadto wynajęła sobie willę, wysuniętą na sam kraniec uzdrowiska, na mało uczęszczanej części wybrzeża, w dali od gwaru kasyna i pomostu spacerowego, idącego ponad fale. Rzadcy spacerowicze, zapuszczający się aż pod jej willę, napotykając zawsze samotną kobietę w czarnych sukniach, czasem z tomikiem w ręku, wyglądającym na modlitewnik, majestatyczną w chodzie, zakwefioną, lub przy odsłoniętym woalu odwracającą melancholijne oczy ku morzu — nie domyślali się, że mają przed sobą słynną Dubarry. Zresztą od jej wystąpień na dworze minęło lat zgórą sześć — od czterdziestki oddzielały ją zaledwie trzy lata — (był to rok 1780-y); jakkolwiek była jeszcze zawsze piękną, ale na inny swoisty sposób i wobec zmiany nie tyle rysów, co wyrazu twarzy, — zmiany głębokiej, w istocie trudno było ją poznać, zwłaszcza tym, co bodaj nigdy nie widzieli jej osobiście, a znali tylko z portretów choćby najdoskonalszych. Trzeba było mieć wprawne oko kawalera de Morande, który ją dwakroć widział przelotnie na tajnych wizytach u mamy Rançon, w czasie, gdy wstępowała na posadzki salonów hr. Dubarry, i studjował gorliwie jej portrety pędzla Drouais w epoce, gdy została faworytą, — aby w tej tak zmienionej wyrazem lic, skromnością szat żałobnych i powagą obejścia kobiecie, przy spotkaniu przypadkowem na wybrzeżu odgadnąć dawną Joannę. Ale i on śledził ją nieznacznie w czasie spacerów, niby przypadkowych, na miejsce jej ulubionych przechadzek, nim rozwiązał intrygującą go zagadkę z całą pewnością:
— To musi być Dubarry!
Sekret ten zachował dla siebie. Nie miał odwagi zbliżać się do niej, domyślając się, że mama Rançon opisała jego osobę i sposób zerwania z nią w barwach nienajpochlebniejszych, bo zgodnych z prawdą. Wkrótce usunął się jej z drogi, napotykając przy jej boku lorda Seymour, którego oczy zazdrosne i odważne nie wróżyły nic dobrego natrętom.
Dosłyszał, jak hrabina — gdy minął idącą z lordem — dość głośno poinformowała towarzysza:
— To jakiś natręt, który kilkakrotnie zaszedł mi drogę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znajomość z lordem zawarł przypadek. Seymour, który był posłem Anglji na dworze francuskim i dopiero wstąpił w nowe obowiązki, musiał udać się na jeden dzień do Paryża dla zaprezentowania swych uwierzytelnień królowi, poczem korzystając z feryj, powrócił do N. Pozostawił tu pod opieką starej, blisko 70 lat mającej, ale udającej żwawość Irlandki ukochane dziecię, ośmioletnią córeczkę Lili. Irlandka, która nie pozwoliła się żadną miarą wyrugować ze swego stanowiska, powołując się na to, że wyniańczyła doskonale dwa pokolenia Seymourów i spełnić winna swój obowiązek przy trzeciem — zdrzemnęła się na wybrzeżu.
Była znużona bezsennością nocy, spędzanych czujnie przy chorem i rozkapryszonem chorobą dziecku. Hrabina została przyciągnięta do wózka prześlicznej dziewczynki jej dziecięcem wołaniem: „Niech piękna pani pobawi się z biedną Lili, która nie może chodzić.“
Lord Seymour zastał obie bawiące się robieniem babek z wilgotnego piasku morskiego. Hrabina układała piasek na deseczce. Powstrzymana w rozwoju przez chorobę dziewczynka wykonywała główną pracę z pomocą stylowego srebrnego kubka z herbem Seymourów. Lord zastał je już jako wielkie przyjaciółki. Dziecko na widok ojca klasnęło w dłonie z radości i przedstawiło mu swoją przygodną opiekunkę tak, jak ona zaprezentowała się żartobliwym anomymem — powtarzając jej wierszyk:

„Jestem markiza
Iza!“

Lord zdjął kapelusz, przedstawił się, podziękował hrabinie za zastąpienie Irlandki, która „przez szanowną ambicję nie pozwala się zastąpić na stanowisku niańki przy chorem na hemofilję dziecku i dotąd spełniała swoje obowiązki idealnie“. Dodał, że nie może jej wziąć za złe dzisiejszego zaniedbania, które pozwala mu zawrzeć znajomość z czarującą przyjaciółką Lili.
Słówko o lordzie Seymour.
Był to nielada oryginał. Anglik, który nie lubił współczesnej Anglji, odmłodu wielbił rycerstwo Ryszarda Lwie Serce, marzył o pielgrzymce do Grobu Świętego, żył myślą w epoce królów Stuartów, nie wybaczył nigdy Elżbiecie mordu, popełnionego na Marji Stuart, nienawidził Cromwella za królobójstwo i... kochał Francję, której nie widział. Był to wpływ babki Francuzki, która nauczyła go czci dla dworu Ludwika XIV wraz z mową francuską, i matki-Szkotki, która, porzucona przez pochłoniętego wyłącznie polityką i stale przebywającego w stolicy męża, wychowała syna w niechęci do Anglji i religji anglikańskiej w oburzeniu na Henryka VIII „mordercę Anny Boleyn“ i w czci dla gnębionego katolicyzmu... Odumarła go wcześnie, zaledwo zdążywszy pobłogosławić jego związek z żoną, która wniosła mu w posagu zamczysko, położone na cichem odludziu w górach szkockich. Niebawem spotkał go nowy cios: drobniutka, subtelna Szkotka znalazła się pod grozą zapowiedzi lekarzy, że dla ocalenia jej życia winni w łonie jej skruszyć płód, lub dla uratowania dziecka zaryzykować operację z możliwością śmiertelnego dla niej wyniku. Zmusiła lekarzy i męża do przełożenia z dwóch perspektyw ryzyka cesarskiego cięcia, dokonywanego wtedy przez operatorów bez znajomości środków antiseptycznych. Umarła pod nożem.
Cała miłość nieszczęsnego wdowca ześrodkowała się na pozostałym po niej owocu. Drżał o Lili, której tajemnicza choroba hemofilja każdej chwili zagrażała śmiertelnym upływem krwi. Poza córką nic dlań nie istniało. Zamknął się z dzieckiem w swem górskiem zamczysku. Odchuchał je, uodpornił pieszczotliwą opieką przeciw zakusom śmierci. W samotności górskiej żył swoją Lili i estetycznym podziwem piękna wschodów i zachodów słońca, skał i borów. Mając lat czterdzieści, zachował przedziwną czystość obyczajów samotnika. Od śmierci żony, t. j. od lat ośmiu, wierny jej pamięci uznał dla siebie za prawo — celibat.
W Londynie fama okrzyczała go za „dziwaka“ i „niedźwiedzia“.. Po śmierci siedemdziesięcioletniego ojca-lorda pojechał do stolicy, aby zająć dziedziczny fotel parów. Zadziwił wszystkich pięknem rysów, wspaniale wypielęgnowaną brodą, rozumem czarnych bystrych oczu. Nadto wystąpił przeciw Wigom na posiedzeniu połączonych Izb w obronie kursu francuskiego. Jego dziewicza mowa parlamentarna sprawiła wielkie wrażenie. Posiadał talent urodzonego mówcy: szczerość, głębię długich rozmyślań, mocny ton bezkompromisowego przekonania, nadto znajomość stosunków francuskich i styl zaczerpnięty z Szekspira, zajmującego poczesne miejsce w bibljotece, odziedziczonej po dziadku.
Torysi na złość partji przeciwnej, zwyciężywszy za wpływem jego gromowej przemowy, przeznaczyli mu stanowisko poselskie we Francji.
Zetknięcie się z tajemniczą markizą, która figlarnie ukryła przed nim prawdziwe nazwisko, mianem Izabeli del Castro — było dla lorda Seymoura wstrząsem. Nieznajoma ujęła go nie tylko pięknem twarzy, ale czułą, niemal macierzyńską opieką nad jego ukochaną Lili. Opowiadała dziecku przedziwne bajki, zmyślone przez nią samą, konkurujące pomysłowością z fantazją arabskich baśni. Grała z Lili w loteryjkę, przegrywając do niej drobne monety z czasów Ludwika XIV, pociągające małą nie mniej, niż archeologa-ojca. Sprawiła cud, przyzwyczajając dziecko do chodzenia przy użyciu za podporę jej ręki. Lord Seymour był zachwycony, widząc rozpromienioną, nabierającą kolorów córeczkę na kolanach — swej czarującej przyjaciółki.
On również spodobał się mocno pani Dubarry. Imponowała jej jego męskość i dziwna czystość duszy zrównoważonej, dalekiej od zepsucia epoki. Miała dość już wykwintu, połączonego z obłudą i fałszem dworu. Zachwycała ją jego powaga, prawdomówność, nawet szorstkość manier. Serce jej zabiło miłością nową, nieznaną jej dotąd, platoniczną. Marzyła o nim nocami. Tęskniła każdej godziny, której go nie widziała.
Pokochali się, z początku nie wiedząc o tem, odbywali razem długie spacery, gdy dziecko spało na powietrzu pod opieką starej Irlandki. Wreszcie lord Seymour wyznał jej miłość i zarazem oświadczył się o rękę. Ogarnęło ją naraz przerażenie. Oddałaby się w pełni na jego żądanie. Ale zrozumiała, że ten „dziwak“, wyszydzony w Londynie, niepojęty na stanowisku posła w Paryżu, kopalny okaz z romantycznego średniowiecza — uznałby ją za skompromitowaną w jego oczach. Wlepiał w nią wzrok, jak w boginię Djanę.
Zdecydowała się wreszcie odsłonić przed nim prawdziwe swoje nazwisko: „Dubarry!“...
Pobladł — zagryzł wargi — przez chwilę namyślał się; wreszcie rzekł:
— Miłość króla Francji nie hańbi kobiety. Nic mnie nie zmusi do odstąpienia od mojej prośby o rękę pani.
Zamienili pierścionki narzeczeńskie.
Lord pojechał na tydzień do Londynu, aby uporządkować swoje interesy przed ślubem. List, który doń napisała, czaruje nas swoją prostotą i niemal dziecinnym szczebiotem, zda się, pożyczonym od Lili.
Jest pełny szczegółów o dziecku, któremu pragnęła zastąpić matkę. Wyraża boleść z powodu pogorszonej nagle choroby dziecka i nadzieję, że jej „współczucie dla jego troski ojcowskiej będzie dla niego ulgą w cierpieniu“. Zarazem uspokaja nieobecnego, że podarowany przez nią małej piasek sprawił Lili moment rozrywki. Opowiada o tem, że sama jest znużoną rozpisywaniem listów, związanych z jej nowemi nadziejami — ukrywa, że znużenie było wynikiem kilku bezsennych nocy, spędzonych przy łóżeczku Lili — i dodaje, że „posiada tylko tyle siły, aby mu powiedzieć, że go kocha.“ W dopisku stwierdza, że „on jest jedynym przyjacielem jej serca.“[10]

ROZDZIAŁ XV.
Zburzona sielanka.
Jakże nieoczekiwany jest ton tej korespondencji. To już nie jest kurtyzana, ani faworyta. To jest tylko kochająca kobieta.
J. i E. Goncourt‘owie („Dubarry“)
Rozdz. XII.).

Lord powrócił. Przywiózł ze sobą dwóch lekarzy angielskich, mających sławę europejską. Skonstatowali, że pielęgnowana przez panią Dubarry dzieweczka ponownie wyszła z niebezpieczeństwa. Kochająca się para promieniała, łącząc usta pocałunkiem narzeczeństwa ponad łóżkiem śpiącej słodko, rozkosznej córeczki lorda.
Wschodziło nad nimi radośnie słońce. Zachodziło, tonąc w morzu, w ciche wieczory błogosławiąc im tysiącem barw. Fale, szemrząc na wybrzeżu, bijąc łagodnie o skały, naszeptywały im pieśń o wiecznej miłości.
Ale fatum spiskowało przeciw ich szczęściu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego dnia w willi pani Dubarry zameldował się kawaler de Morande. Zniewolona była go przyjąć, gdyż uprzedził ją listem, że przybywa „w interesie pełnym wagi dla jej przyszłości“.
Przed kilku dniami, zgrawszy się w ruletkę w kasynie do ostatniej nitki, powziął był ważną decyzję.
— Mam zaszczyt być nieco znanym pani hrabinie — rozpoczął.
— Nie przypominam. Zdaje mi się, że pan się myli.
— Kawaler de Morande, przyjaciel matki pani. Jakkolwiek widziała mnie pani przelotnie, ale napewno pani mnie zna.
— Niestety! — zachmurzyła się złem przeczuciem. Sprowadza pana z pewnością jakiś brzydki interes. Proszę mówić krótko. Słucham.
— Krótko. Przegrałem ostatniego luidora. Pojmuje pani?
— Pojmuję. Ale to mnie wcale nie obchodzi.
— A jednak powinno panią obejść. W mojem położeniu człowiek uczciwy zdolny jest do popełnienia wszelakich czynów.
— Pan... uczciwy?
— Względnie. W każdym razie natyle uczciwy, że po przegranej zakupiłem w sąsiedniem miasteczku prasę drukarską na kredyt, nająłem zecera na kredyt... i pragnę długi zapłacić, a i dla siebie zyskać skromny dodatek.
— Zechciej pan prędzej wyjaśnić zagadkę.
— Chętnie!... Oto korekta znajdującej się pod prasą broszury, która może rozejść się w kilku tysiącach egzemplarzy i... trafić do rąk przyjaciela pani, lorda Seymour. Przypuszczam, że pani nie będzie sobie tego życzyła. Od pani zależy, aby złożona robota drukarska została na maszynie rozrzucona i oryginalny rękopis znalazł się w jej ręku.
Wyciągał z kieszeni, jakby znęcając się nad nią, jeszcze mokre arkusze. Ręce jej drżały nerwowo, gdy je brała. Starczyło rzucić okiem, aby rozpoznać treść.
— Skąd pan ma moje listy? — krzyknęła.
— Nieboszczka matka pani ofiarowała mi je na pamiątkę w chwilach naszego upojenia szczęściem.
— Pan kłamie! Wykradłeś je mojej matce. Przyznaj się!
— Przypuśćmy — odparł cynicznie. Ale to nie zmienia stanu rzeczy. Zresztą są tu też listy późniejsze, których mama pani nie posiadała. Nabyłem je uczciwie od lokaja hrabiego Dubarry — i naówczas bezinteresownie — tylko dla kompletu i estetycznych zamiłowań. Przyzna pani, żem winien odzyskać z procentem znaczny, wyłożony przezemnie, kapitał. Na moją korzyść mówi fakt, że czekałem tak długo z ogłoszeniem tych listów... Dopóki nie zgrałem się do ostatniego centyma. Ale teraz...
— Chce pan szantażować.
— Terminologia pani trafia w sedno. Pani zechce wykupić mój skarb.
Opanowała wzburzenie. Wiedziała, że ma do czynienia z bezwstydem, którego nic nie wzruszy. Była nazwyczajona przez życie do nikczemności ludzkiej. Stała się dumna i zimna, jak lód.
— Co mi gwarantuje, że jeżeli te listy wykupię, broszura, która już jest złożona, nie ukaże się z pod prasy?
— Słowo honoru kawalera de Morande.
— Nie kpij pan. Błoto niema wartości!
Zagryzł wargi i zlekka zarumienił się.
— Jest pani za surowa. Nawet łotr posiada granicę nikczemności, której nie przekracza. Dla mnie tkwi ona w słowie honoru. Ale dla spokoju pani hrabiny — dam jej dwie inne gwarancje. Pierwszą jest to, że po zwróceniu jej oryginałów, wydawca, którym ja będę, lub ktoś uprawniony przezemnie ryzykuje, iż wytoczy pani mu proces — przy braku dowodów broszura ulegnie konfiskacie i narazimy się na długie lata więzienia. Potwarz jest u nas surowo karaną.
— To jest poważniejsza gwarancja. A druga?
— Wielka suma, którą mi pani zapłaci.
— Naprzykład?
— 50000 liwrów!
— Pan oszalał! — krzyknęła, przerażona olbrzymiością sumy, wymienionej przez zuchwałego szantażystę.
— Wcale nie!... Miłość naiwnego lorda Seymour warta jest więcej. Od lorda Seymour mógłbym żądać takiej samej sumy, gdybym... w interesie pani hrabiny nie przełożył pertraktacji z nią samą.
— Podły!
— Jest to tylko dźwięk, który rozpływa się w powietrzu. Listy pani są realnością, która trwa dłużej i działa mocniej — odparował, zieleniejąc ze złości.
— Tyle nie zarobi pan na broszurze.
— Niewiadomo! Świat jest ciekawy. Jeżeli wydrukować na okładce ponętny tytuł... to interesująca rzecz rozejdzie się po całej Europie. Możemy wydać broszurę w przekładach na wszystkie języki. Radzę pani zdecydować się, zanim... lord Seymour cofnie swoją propozycję małżeńską. Wiem o niej od pewnej gadatliwej starej kobiety, Irlandki.
Znajdowała się w potrzasku. Siliła się stłumić łzy gniewu i żalu, cisnące się jej do oczu. Zaaferowana przeszła się po salonie. Zastanawiała się. Naraz zwróciła się doń porywczo:
— Kiedy mam to panu zapłacić?
— Ależ... jutro! Ma się rozumieć — jutro. Pani hrabina sama będzie szczęśliwa, że prędzej zakończy ten przykry dla obu stron interes.
Załamała ręce. Przyciśnięta do muru zniżyła się do tonu prośby:
— Panie Morande!... miej wzgląd!... Ja nie rozporządzam w tej chwili taką gotówką.
— Ach! wiem o tem... Byłbym świnią, gdybym o tem nie pomyślał wcześniej. Na miejscu bawi bankier alzacki, bogacz żyd Oulif, który zawdzięcza wstawiennictwu pani ocalenie przed długoletniem więzieniem i codzień modli się o szczęście dla pani. Ten człowiek zapłaci chętnie za podpis pani z zabezpieczeniem na bogactwach Luciennes skromną sumkę, jakiej zażądałem.
— Ma pan listy przy sobie?
— Nie!... są w bezpiecznem schowaniu. Ale mogę uprzedzić dostojnego bankiera, że stawimy się oboje u niego jutro w południe. Tam uskutecznimy wymianę czeku na listy. Czy zgoda?
— Zgoda! — odetchnęła ciężko.
Morande powstał:
— Uprzedzam panią, że lubię solidność w interesach. O ile pani nie stawi się punkt na dwunastą, będę uważał, że tranzakcja została unieważnioną, i... mam ręce wolne w poszukiwaniu innych dróg zdobycia potrzebnej mi nagwałt sumy.
— Pan jest okropny!
— Ach! pani... czego nie zrobi z człowiekiem nikczemność ludzka? Okropniejszym jest gospodarz, który zagroził mi, że jutro stanowczo wyrzuci mnie publicznie z hotelu i poda skargę na mnie do sądu... jestem dłużny za lokal od kilku miesięcy. Byłby to skandal okrutny dla honoru nazwiska Morande.
— Dobrze!... Odejdź pan!... Jutro w południe spotkamy się u bankiera Oulifa...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz działała fatalność. Stan zdrowia Lili pogorszył się nagle. Nastąpił jeden z tych napadów choroby, które grożą hemofilitykom ujściem krwi...
Lorda nie było. Uspokojony złudną poprawą stanu zdrowia Lili, udał się swoim zwyczajem do kasyna na szklankę grogu.
Hrabina o jedenastej wybierała się do Oulifa, którego adres pozostawił jej wczoraj Morande. Wtem wpadła do jej mieszkania stara Irlandka zapłakana, krzycząca, rozdzierająca na sobie szaty.
— Dziecko umiera!... Niech pani idzie zaraz!...
— Na miłość Boską! czy doktór jest przy niej?
— Jest... tutejszy... Powiada, że źle... dziecko może lada chwilę skończyć!
— Lord Seymour znajduje się przy Lili?
— Nie!... lokaj poszedł go szukać... Zdaje się, jest w kasynie. Ale mała krzyczy, żeby jeno pani przyszła. O mój Boże! dziecko pomrze...
Pani Dubarry bez tchu biegła do willi Seymoura. Stara Irlandka, zalewając się łzami i zawodząc, ledwo mogła podążyć za nią...
Hrabina zapomniała o wszystkiem, o sobie, o panu de Morande... Po jej nadejściu dziecku zrobiło się lepiej. Wstrząs radości, że jej „droga markiza Iza (tak ją zawsze nazywała) znalazła się przy niej, wywarł na chorą zbawienny wpływ moralny. Podtrzymał słabnące siły fizyczne.
Hrabina chciała odejść od dziecka. Miała jeszcze pół godziny czasu do określonego terminu. Zerwała się z miejsca. Ale Lili uczepiła się kurczowo jej ręki:
— Złota pani, nie odchodź! Bo bez ciebie mała Lili umrze.
Bezwładnie upadła na fotel przy łóżku ukochanej przez nią dzieciny. Przepełniały jej serce tajona trwoga i rozpacz. Ale nie mogła odejść od dziecka, które przygarnęło ją i objęło za szyję pieszczotliwie. Zdała wszystko na łaskę losu.

Stała się rzecz okrutna.
Zawiedziony Morande popadł w stan wściekłości. Oczekiwał „szlachetnie“ u bankiera jeszcze przez kwadrans na przybycie hrabiny. Oulif, wiedzący, że chodzi o wykup jakichś listów hrabiny, oświadczył mu:
— Widocznie hrabina przyszła do wniosku, że z takimi gałganami, jak pan, kawalerze de Morande, nie godzi się wchodzić w stosunki i nie lęka się pańskich gróźb. Znajdzie opiekę przeciw panu w lordzie Seymour. Mówią, że pojutrze ma się odbyć ich ślub w tutejszym kościołku. Były zapowiedzi. Radzę panu rychlej wynosić się stąd, bo z lordem Seymour niema żartów...
Morande przeraził się. Nadzieja wielkiej wygranej na szantażu mogła go minąć. Zmilczał, kiedy bankier Oulif rzekł doń chłodno, powstając:
— A teraz racz pan uwolnić mnie od swojej obecności.
Przygnębiony udał się do kasyna, licząc na to, że jeszcze mu tu skredytują obiad z winem. Ujrzał przy jednym ze stolików lorda Seymour.
Błysnęła mu naraz zuchwała idea, która zresztą kluła się w jego mózgu już poprzednio. Przystąpił do lorda.
— Szlachetny lordzie! wybacz nieznajomemu, iż waży się cię zaczepiać. Ale chodzi o honor pańskiej przyszłej żony, pani Dubarry!
Lord wzdrygnął się. Morande bez pytania zajął krzesło przy jego stole i poinformował go wykrętnie, że „jakiś nikczemnik zamierza wydać paszkwil, godzący w cześć jego narzeczonej“. On, Morande, powstrzymał wydawcę, przyrzekając mu, że lord Seymour, o którego bliskim ślubie z hrabiną głosi fama w N. po zapowiedziach, które zdradziły incognito pani Dubarry — z pewnością zechce interwenjować wykupieniem listów, stanowiących materjał do broszury.
Zaniepokojony lord zamknął się w gabinecie z Morandem i odczytał druk, noszący tytuł, wpisany ręką Moranda przy bufecie przed przystąpieniem do lorda:

„Tajemnica publicznej kobiety, czyli próba odtworzenia wizerunku pani Dubarry na mocy jej listów i odsłonięcia szczegółów jej życia od kołyski aż do honorowego łoża królewskiego“.[11]

Czytanie trwało długo.
Lokaj nie znalazł zamkniętego w gabinecie z Morandem Seymoura... Oszołomiony tem, co przeczytał, lord udał się na kilkugodzinny spacer nad morzem...
Kiedy powrócił, zastał córkę uśmiechniętą na kolanach pani Dubarry. Dziecko przywitało go wesołym szczebiotem:
— O mało tu nie umarłam. Ale kochana pani zatrzymała mnie na ziemi dla tatusia, chociaż mi już jest tęskno do mamusi w niebie.
Panią Dubarry zdziwiło, że lord wbrew zwyczajowi nie uśmiechnął się do niej, ani do córki. Dziwniejszem było, że niemal szarpnął zdumione dziecko za rękę — jakby je oddarł od niej — i położył na łóżku. Był pochmurny.
Przeszedł ją zimny dreszcz. Odgadła, że zaszło coś fatalnego.
— Pragnę z panią pomówić na osobności.
— Służę ci, lordzie. Odprowadź mnie do domu. Pomówimy.
Szli w milczeniu śród nizkich nadmorskich krzaków, depcąc nogami wodorosty i meduzy, przynoszone przez przypływ. Lord zbierał myśli. Ogarniał w pamięci jej listy do Duvala, Lamet‘a, pani Rançon, hrabiego Dubarry, d‘Aiguillon‘a, Maupeou, Terray‘a — kartki z jej pamiętnika — odpowiedzi jej korespondentów i t. p. Gruby pot wystąpił mu na czoło. Zdecydował się wreszcie mówić o tych okropnościach.
— Pani! — rzekł — niejaki kawaler de Morande, nie mając odwagi wyrządzić ci przykrości, a chcąc ochronić twój honor, narażony przez nikczemnych paszkwilistów, zwrócił się do mnie.
— Przedtem był u mnie, aby mnie szantażować — przerwała mu.
Twarz lorda rozpromieniła się.
— A więc to nieprawda, Joanno!...
Milczała.
— Joanno! — jęknął — błagam cię powiedz, że to nieprawda!.... A wszystko będzie dobrze. Tobie jednej uwierzę.
Nie chciała skłamać przed tym, kogo kochała.
— To jest prawda, lordzie Seymour.
Pobladł — w kątach jego ust pojawiło się płaczliwe drganie. Zarzuciła mu ręce na szyję, pragnąc skuć go tym uściskiem.
— Najdroższy! czy ci nie wszystko jedno, jaką jest przeszłość?
Pochmurny wyzwolił się niemal szorstko z obręczy jej rąk.
— Dla rozmaitej hałastry ludzkiej istnieje tylko przyszłość. Lordowie Seymour jednak zniewoleni są żyć przeszłością.
— I nie każda przeszłość pasuje do nich — rzekła, bezradnie opuszczając czoło i ramiona. Ach! rozumiem.
Zatrzymali się.
— Co zamierzasz uczynić, lordzie? — spytała.
— Jeszcze... nie wiem... Nie chcę wiedzieć! — odparł, nie patrząc jej w oczy. Jutro się dowiesz na wybrzeżu.
— A zatem... do jutra! — rzekła. Zostań lordzie... Nie odprowadzać mnie... Muszę być sama.
Łkanie dławiło jej gardło. Lord uszanował jej wstyd.
Rozstali się. Lord Seymour udał się wieczorem do kasyna i wykupił listy Joanny, jako że były prawdziwe, od Morlande‘a za 1000 luidorów. Nie przypuszczał, że Morlande go oszuka. Doręczył mu sfałszowane zręcznie odpisy. Oryginały zachował. Ukazały się tegoż roku z pod prasy berlińskiej w przekładzie niemieckim, wywołując sensację i szalony pokup.[12]

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz na wybrzeżu w tem miejscu, gdzie schodzili się we czworo stale — pani Dubarry nie znalazła nikogo. Zapukała do drzwi willi Seymour‘a sądząc, że choroba Lili przeszkodziła mu przyjść.
Otrzymała odpowiedź, że wczesnym rankiem lord odjechał z dzieckiem i piastunką do Londynu.
Napisała do niego list.
Biograf pani Dubarry wymownie a pięknie określił ton jego następnemi słowy:

„Jakaż pokuta brzmi tu w każdym wyrazie. Ile przebaczenia jest tutaj ze strony głęboko kochającego serca! Ile poddania się, wstydliwości niemal dziewczęcej, ile łez wyrzeczenia się, ile westchnień, zdławionych mocą duszy! To pisze ofiara! Jakie urocze światło pada z tego listu na wizerunek kobiety, która potrafiła znaleźć tak rzewne i czułe słowa prawdziwej miłości“.
Podajemy tu ten list, napisany do człowieka, który nie uznał jej za godną słowa wyjaśnienia, a przecie, wstrząśnięty, zrezygnował z poselskiego stanowiska, aby powrócić do swojego starego i posępnego zamczyska w Szkocji, gdzie zagrzebał ból swego zawodu.
Pani Dubarry pisze:

„Nie mam potrzeby pisać Panu o głębiach mojej miłości i przywiązania. Znasz je. Ale o czem nie wiesz, to o mem cierpieniu... Temu, co żyje w mem sercu, dałeś pan stanowczą odpowiedź... Szczęście i pokój mej duszy mało pana wzruszają. Głowa moja widzi te rzeczy jasno, ale serce cierpi. Jednak wysilę się odważnie, aby mi powiodło się zdławić je. Zadanie jest ciężkie i bolesne, ale jest koniecznością. Jest to ostatnia ofiara, którą ponieść muszę, narzucona mi przez rozsądek. Bądź szczęśliwy, lordzie Seymour. Uwierz mi, że ty jeden dzierżysz w więzach moje serce!“

Ten list zwrócony został — nierozpieczętowany. Może lord Seymour poprostu nie chciał myśleć o miłości, okryty świeżą żałobą. Jego Lili umarła.
Pani Dubarry udała się do Luciennes.
W drodze powrotnej spotkała księżnę Folcarquier. Szlochająca, złamana, rzuciła się jej w objęcia i zwierzyła jej tajemnicę swej miłości i tajemnicę swego bólu. W końcu spowiedzi dodała:
— To jest najprzykrzejsza rana w mojem sercu.
Księżna Folcarquier zauważyła:
— Ten człowiek postąpił niegodziwie, uciekając bez słowa i odsyłając ci list nieprzeczytany.
— Nieprawda! — zaprotestowała żywo Joanna... On nie może postąpić nieszlachetnie. Zaślubić mnie nie mógł, bo wierzy w opinję mogił lordów Seymour. Postąpił najrozumniej. Gdyby nie uderzył we mnie piorunem swojej wzgardy — nigdy nie wyleczyłabym się z cierpień mojej miłości dla niego. A tak... muszę... potrafię zapomnieć...
— Cóż teraz uczynisz, hrabino?
— Zamknę się ze wspomnieniami błyskawic mojej świetności w Luciennes. Nie pożądam dzisiaj niczego więcej, jeno ciszy i odpoczynku dla duszy. To była już ostatnia burza w mojem życiu. Mam nadzieję, że Bóg pozwoli mi dokonać życia w spokoju...
Omyliła się...
Los gotował jej jeszcze burze serca.
Historja przygotowywała burzę katastrofy, w której miała zginąć śmiercią okrutną.
Bóg drogi swoje osłonił tajemnicą!


CZĘŚĆ III.
DROGĄ KU GILOTYNIE.
ROZDZIAŁ I.
Ognista data w dziejach.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nastąpił rok 1789-y!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
I „przyszły nowe zbrodnie, aby karać stare“[13].

ROZDZIAŁ II.
14 Lipca roku 1789.

Od strony Paryża raz po raz dochodził huk wystrzałów...
Pani Dubarry po każdym odgłosie, przynoszonym przez wiatr, wzdrygała się...
Huczały armaty ludu, zdobywającego Bastylję. Odpowiadały działa forteczne — coraz słabiej i słabiej. Szanse obrony wobec wyczerpywania się skromnych zapasów amunicji malały. Któż kiedy myślał o tem, że... „motłoch Paryski“, popchnięty przez „Kanalję burżuazyjną“, waży się targnąć na symbol absolutyzmu — w samem sercu Francji — w stolicy!
Służba z pałacu Luciennes wyległa od rana przed bramy. Tężyła uszy w stronę Paryża. Śledziła ruch wojsk, które wezwane przez sztafetę, przeciągały po szosie w szalonem tempie na ratunek monarchji, gdyż oddziały gwardji, ulokowanej w stolicy, bądź były niepewne, bądź już zdradziły, łącząc się z ludem przy oblężeniu więzienia-twierdzy.
Wiedziano już tutaj dzięki gońcom, rozlatującym się na wszystkie strony, co się dzieje w Paryżu.
— Spokojniej, spokojniej, Joanno! — mitygowała malarka pani Lebrun. Bo portret twój nie wypadnie tak, jak powinien wypaść dla mojej sławy!
Pani Dubarry pozowała malarce, która przybyła rankiem do Luciennes i nie godziła się na to, aby odłożyć malowanie portretu. Nie był to kaprys wielkiej artystki, lecz zimna krew mądrej kobiety, pragnącej uspokoić nerwową przyjaciółkę własnym spokojem.
— Nie pojmuję, jak możesz w tej chwili tak pewnie wodzić pędzlem, kiedy tam w Paryżu zachodzi bunt — rzekła pani Dubarry.
Mimowoli trafiła na to samo określenie, które wydarło się współcześnie z ust zdumionego wypadkami tego dnia Ludwika XVI. Tak samo zresztą sądzili wszyscy krótkowidze na szczytach władzy i w otoczeniu dworskiem monarchy.
Znowu odgłos wystrzałów dobiegł w dłużących się i wielokrotnie powtórzonych hukach, niby warczenie gromów zbliżającej się zdaleka burzy i wstrząsnął szybami.
A pani Lebrun — tak przewidująca, jak wyjątkowo przenikliwy mistrz ceremonji u dworu, książę de Liancourt — odparła pani Dubarry podobnie, jak ów zaślepionemu monarsze:
— Nie! to nie bunt... to rewolucja!
— Tembardziej! — zauważyła pani Dubarry. I w takiej chwili każesz mi pozować!
— Ach! moja droga — nie każę ci, ale proszę — a to z wielu przyczyn. Czy sądzisz, że cały nasz wiek nie przyjmuje pozy „oswobodziciela ludzkości?“ Mirabeau — margrabia i Sieyès — biskup, pozują na ludzi trzeciego stanu, którzy bez pomocy arystokraty i księdza nigdy nie domyśliliby się, że są „wszystkiem“ i trwaliby w swojej nicości. Burżuazja pozuje na opiekunkę ludu. Lud... pozuje na miłośnika ideału wolności, ale robi to kiepsko, bo nie ma dość talentu, i właściwie jest tylko niewolnikiem, wrzeszczącym: „chleba!“ i pożądającym krwi przez zemstę, którą mu narzucono — gdyż był nawet na to zbyt ciemny i głupi. Będą zań pozowali na idealistów inni, podając się za jego opiekunów, a właściwie rozkochani we frazesach i systematyzujący przelew krwi... Nawet król...
Znowu dał się słyszeć huk, który wywołał wzdrygnięcie pani Dubarry, ale nie zmącił myśli chłodno rozumującej, jakkolwiek czułej skrycie malarki. Kończyła:
— ...nawet król, który pozował zawsze, tak samo jak jego poprzednicy — pozował na absolutnego monarchę, lecz wytrącony został z tej pozy przez pustkę w skarbie, pozuje teraz w nowej roli: ojca narodu, zwołując Stany Generalne, celem opodatkowania magnatów i duchowieństwa dla ulżenia wyssanemu do cna chłopstwu w opłatach na utrzymanie rządu i... dworu!
Więc może najmniej w tej chwili pozujemy my obie. Boć ja jestem szczerą artystką, a ty, hrabino, jesteś naprawdę piękna...“
I zapatrzyła się z zachwytem w uroczą twarz i wdzięczną postać swego modelu. A zawsze skłonna do figlarności i czuła na wrażenie, jakie czyniła na otoczeniu, Joanna mimowoli uśmiechnęła się i zapytała:
— No!... a inne przyczyny... twojej obojętności na sprawy wyższej wagi, niźli moja osóbka i twój pędzel?
— Inne?!... Ba, poprostu nie widzę, aby tamte były wyższe. Żaden przewrót nie doprowadzi do ideału — to żarcie się społeczne trwać będzie bez kresu; rewolucje nigdy się nie udają, bo zawsze wymagają poprawek... przez nowe, lub przez cofnięcie się wstecz. A twoje piękno, Joanno, jest idealne i portret mego pędzla będzie idealny, jeżeli... nie będziesz mi tak przeszkadzała twojem nerwowem wzdryganiem się.
Pani Dubarry poprawiła fałdy swojej szerokiej jedwabnej sukni, starając się siedzieć spokojnie w fotelu. A malarka, uczyniwszy kilka rzutów pędzla — mówiła dalej:
— Jakże śmiesznym jest pogląd pospolity, że... ruch mas znaczy cośkolwiek poza ruchem wybitnych jednostek. Masa to tylko chmara statystów — akompaniament. Bohaterami są indywidualności, odgrywające pierwsze role, choćby to nie były sprężyny kierownicze wypadków, lecz zajmujące ofiary — one to dają ton melodji i sens dramie. Zresztą morze ludzkie składa się z kropel i jego skład chemiczny jest tylko pomnożeniem składu każdej z osobna... Doprawdy, Joanno, nie wyobrażam sobie, aby to, co czyni obecnie „szalejąca rozumem“ Francja było nieśmiertelniejsze, niźli ty i ja... twój urok, o którym mówić będą pokolenia, i moja sztuka, która zapewni mi sławę, bo przekażę cię potomności taką, jaką jesteś!... Siedź spokojnie, Joanno — przykro mi, że zwracasz więcej uwagi na ryk głupich dział, niż na moje mądre słowa!...
Dubarry uśmiechnęła się zlekka. Ten huk nie ustawał, rozstrajając ją, budził jakieś nieokreślone złowróżbne przeczucie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A kiedy ku wieczorowi nadeszły wieści, że symboliczna twierdza despotyzmu runęła — że wściekły radością triumfu lud rozbiera jej głazy i zapowiada, że kamienia na kamieniu nie zostawi z historycznej ciemnicy; kiedy nadto przyniesiono do Luciennes wiadomość, iż lud rozszarpał kilku nienawistnych mu ludzi — winowajców uciemiężenia i drożyzny zboża, a głowy ich obnosi na pikach — pani Dubarry smętnie pokiwała głową i ozwała się cicho:
— Gdyby żył nieboszczyk Ludwik XV nie doszłoby do tego!
I żywa pani Lebrun parsknęła śmiechem...
Ten śmiech podchwyciła nadsłuchująca z przyzwyczajenia garderobiana, pani Picard-Roussel, mimowoli odpowiedziała nań chichotem i, przerażona zdradzeniem swego stanowiska za parawanem, pomknęła do kuchni, zanosząc zebranej tam służbie wyrazy oryginalnego sądu swojej pani.
W kuchni zastała wielką zmianę. Cała kompanja, która rankiem tego dnia z przerażeniem nasłuchiwała gromów, nadchodzących z Paryża, teraz miała twarze rozjaśnione i zalewała się absyntem. Na wielkim stole kuchennym stal lokaj Salenave i, zapomniawszy o tem, iż rano wyraził się: „Czego chce to tałałajstwo? Król powinien to wystrzelać, posiekać i rozpędzić na cztery wiatry“ — teraz ogłaszał krzykliwie.
„Lud zwyciężył! Myśmy zwyciężyli!“
A murzyn Zamore oblewał kędzierzawą głowę perfumami swej pani, układał śnieżno-biały żabot u czarnej szyi i radośnie kłapał lśniącemi zębami.
— Już nie wytrzymam — wołał — ja tam polecę omnibusem!
— Przecież bałeś się tam iść rano.
— Rano strzelali — odparł. Teraz tylko niszczą. Zamore musi to zobaczyć.
I widać było z podrygów całej postaci i z niecierpliwego przebierania nogami, jakoby w tańcu, że owo „niszczenie“ sprawia jego dzikiej naturze niesamowitą uciechę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego wieczora Ludwik XVI, który przedsięwziął sobie zabijać własnoręcznie co roku 10000 sztuk dziczy i prowadził dziennik, w którym zapisywał rezultaty polowań, lub wyraz „nic“, jeżeli nie położył w danym dniu żadnego lisa, zająca, jelenia, czy borsuka — zapisał:
„Nic“.
Dzień wzięcia Bastylji dla tego dobrodusznego myśliwca na tronie był... niczem! — zauważa złośliwie pewien historyk.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wychodząc za ramy mojej powieści, zaznaczę jeszcze dla satysfakcji zawodowych wzmiankarzy i krytyków, którzy przyznają mi, że „mimo braku techniki powieściowej, daję czytelnikowi pożyteczne informacje“, iż portret pani Dubarry pędzla pani Lebrun przetrwał Rewolucję i Rzeczpospolita odmówiła niedawno sprzedania go miljarderowi amerykańskiemu, proponującemu zań bajońskie sumy. Wisi, dotąd w Luwrze — na prawo od moich krytyków z lewicy i na lewo od moich krytyków z prawicy.

ROZDZIAŁ III.
W omnibusie pocztowym.

Pani Dubarry uspokoiła się po nerwowem wstrząśnieniu, którego doznała podczas czterogodzinnego szturmu Bastylji. Rozpieszczona przez życie, nie znosiła uczuć przykrych i posiadała dar odpędzania ich od siebie. Wyraziła się nawet, nie bez dużej dozy naiwności: „Myślę, że sam lud, znalazłszy w Bastylji tylko siedmiu więźniów, gdy spodziewał się, że znajdzie tam tysiące, przekonał się, że nie było o co się dobijać. Ostatecznie król jest zbyt dobry, aby nasz poczciwy ludek chciał mu wyrządzić na serjo jakąś przykrość!“
Przyzwyczaiwszy się do swego wygnania, a raczej wierna słowu, że nie zbliży się do Paryża i Wersalu ponad określoną odległość, zasiedziała się w Luciennes. Kochała zaciszne aleje topolowe swego parku, spokój zbytkownych komnat, owiewający ją mnóstwem drogich pamiątek, regularne i ciche stąpanie swojej wymusztrowanej przez długoletnie doświadczenie służby; żyła raczej wspomnieniami bogatej przeszłości, niźli życiem współczesnem. Niejako marzyła na jawie z rozwartemi oczyma. Wiek i osłabienie sił zrobiły swoje. Nie była chorą, ale delikatny z natury organizm, jakoby wyczerpany bujnością ruchu za lat młodych, domagał się spoczynku.
Nad Francją zbierały się groźne chmury. Włościaństwo tu i owdzie, pchnięte impulsem ruchu stołecznego, poruszone wypadkiem, który zaszedł w dobrach kawalera Mesne w Quensais, wytłomaczonym przez ciemnotę, jako złośliwa zasadzka — burzyło się okrutnie. Chodziło o to, że na uroczystości, urządzonej przez pana dla chłopstwa, nastąpił wybuch beczki prochu podczas zabawy — strzelania do celu i zabił kilku włościan. Spalono przez zemstę dwór. Ruch ludzi, zdziczałych w nędzy i ciemnocie, szerzył się zaraźliwie po kraju.
Gorzały wzięte szturmem przez zbrojne bandy zaniki magnatów, klasztory, siedziby zamożnego nad miarę duchowieństwa. W jednym tylko Dauphiné w ciągu tygodnia padło ofiarą 270 zamków. Ginęli z mściwych rąk najnienawistniejsi dziedzice. Palono księgi heraldyczne i akty poddaństwa — osnowy porządku feodalnego. Drogi i lasy napełniły się bandytami.
Ale w okolicy Luciennes było spokojnie. Utrzymały się cudem na tej oazie śród ognia dawne patrjarchalne stosunki między chłopstwem i panami. Tedy zapalały się łuny, wszystko wrzało gwarem nienawiści, a pani Dubarry nie wiedziała — nie chciała wiedzieć o niczem. Zatykała uszy na poświst orkanu, który szerzył się nieopodal. Na jej życzenie, służba nie komunikowała jej złych wiadomości. Polubiła swoją niewiedzącą samotność.
Wszelako od czasu do czasu odwiedzali ją arystokratyczni znajomi z sąsiedztwa, lub przyjaciele z Paryża. Ci ostatni przybywali bądź w pojedynkę i zamieszkiwali położone na piętrze pokoje gościnne, albo całą gromadką, pewni zawsze, że zastaną w Luciennes stoły zastawione doborowemi winami z piwnic pałacowych i uginające się pod srebrną i kryształową zastawą, pod półmiskami, wabiącemi wonią pieczonej dziczy, i gierydonami pełnemi smacznych owoców.
Schodziła wówczas z buduaru na górnem piętrze, — skąd patrzyła godzinami na łąki, lasy, niebo i prezydowała na tych ucztach za stołem, doskonale uprzejma, wytworna, rozmowna i piękna, jak zawsze. Jakkolwiek ci przygodni goście uciekali do jej „kącika w Luciennes“ od wrażeń Paryskich, od zapełniającego stolicę gwaru, zwłaszcza od łoskotu walącego się starego świata, i radzi byli tyleż zapomnieć się, co i nie rozdrażniać gospodyni okrutnemi wieściami z kotła przewrotu, — to wszakże nie mogli być zupełnie wierni milczącej umowie i dobremu tonowi, nakazującemu nie mówić przy tych ucztach o tej „okropnej rewolucji“. Tedy to i owo wpadało do jej uszu wypadkiem; i niepodobieństwem było, aby pozostawała zupełnie obcą wrażeniom ze świata.
Ale ci jej znajomi potrafili tak dobrze omijać jaskrawsze szczegóły i ubierać swoje uwagi na temat czasu i przewrotu w tak piękne szaty ironicznych i dowcipnych słówek — że ani tragizm, ani waga zachodzących zdarzeń — przez czas długi nie ujawniały się w pełni jej z przyrodzenia lekkomyślnemu usposobieniu.
Przez czas długi! — aż wypadki dziejowe nie posunęły się tak daleko, iż nawet ci, co najbardziej pragnęli udawać niezmącony humor, jęli przybywać do niej, już nie celem miłej pogawędki przy uczcie przyjacielskiej, lecz jako uciekinierzy z krwawego Paryża, tropieni przez sankiulotów śród lasów, domagający się u niej schronienia — niekiedy obdarci, ranni, wygnańcy we własnej ojczyźnie.
Ale to miało nastąpić dopiero później. I wówczas miało okazać się, że ta słabowita, nerwowa, napozór zamknięta w egoizmie dobrobytu kobieta — posiada czułość serca, niespodziewany hart ducha i zdolność do poświęcenia. Nie odmawiała nikomu pomocy, nawet narażając siebie samą. Może to było także świadectwem jej... lekkomyślności. Posiadała szczególny egoizm — słodziła cudze cierpienia, bo nie znosiła widoku męki innych ludzi.
Na razie było to jeszcze „muzyką przyszłości“, napełnioną zgrzytami akompanjamentu. Tymczasem poczynająca się rewolucja zdobywała się jeszcze na piękne melodje i wspaniałe akordy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz po znamienitej nocy z dnia 4 na 5 Sierpnia pierwszego roku rewolucji, jechał do niej z wizytą, zawezwany przez nią listownie, nieraz pomocny jej dojrzałą radą w sprawach finansowych, mądry książę d‘Angremont.
Owej nocy arystokracja i duchowieństwo, podniosły się na wyżyny rozumu politycznego, humanitarności i niebywałego w dziejach poświęcenia swego klasowego interesu. A to nic nie znaczy, że ów piękny wybuch — nieprzewidziany przez tych, którzy upatrują w biegu dziejów tylko nieubłagane ścieranie się egoizmów klasowych, walkę bez upamiętania się ze strony uprzywilejowanych — miał i musiał mieć podłoże w groźbie, zawieszonej nad warstwą panującą przez rozruchy po wsiach, grabieże, mordy i podpalania. Jest bowiem faktem historycznym, że owej nocy hasło do zrzeczenia się stanowych przywilejów dał margrabia de Noailles, że w pięknem swem przemówieniu odrzucił myśl o możliwem jeszcze przez wierne porządkowi wojska prowincjonalne uśmierzeniu buntów, że uznał prawowitość buntu doprowadzonych do rozpaczy nędzą i usprawiedliwionych przez ciemnotę mas; jest faktem historycznym, że zamożny obywatel z Bretanji Legennes de Kerengal odmalował położenie włościan tak wymownemi barwami, iż zaćmił popełnione przez nich zbrodnie — mordy i gwałty, ideą, iż nie kara jest tu na miejscu, lecz zmiana wiekowego systemu. Jest faktem, że całe Zgromadzenie Narodowe odpowiedziało na te mowy jednogłośnym porywem entuzjazmu — wyrzeczeniem się tytułów i przywilejów feodalnych.
I oto jednej historycznej nocy, za wolą klasy posiadającej, padły okowy wielowiekowej niewoli — poddaństwa chłopów; ustanowiono daniny z arystokracji i duchowieństwa, dotąd nie chcących płacić na rzecz skarbu; zniesiono pańszczyznę i dziesięciny, obciążające lud; i wydano mnóstwo dekretów, stanowiących równość obywatelską wszystkich w narodzie w obliczu prawa.
Lalli Tolendalle przedłożył wybicie medalu na pamiątkę tej nocy i król Ludwik XVI przyjął radośnie tytuł „wskrzesiciela wolności francuskiej“.
Książe d‘Angremont był jednym z tych, którzy pierwsi przywitali oklaskiem myśl zrzeczenia się przywilejów, jakkolwiek bynajmniej nie wyobrażał sobie przyszłości po tej reformie w barwach różowych. Sceptyk z usposobienia — wesoły sceptyk — uznawał wraz z Wolterem swoich rodaków za „plemię tygrysów i małp“, lecz pudrowane małpy widział na szczytach społecznych, tygrysów podejrzewał w wypuszczonym na wolność ludzie, a zwłaszcza w jego burżuazyjnych przywódcach. Ale widział, że fala zerwała tamy dziejowe — i nie obejdzie się bez potopu. Wiedział, że ci, co dają, jutro z konieczności psychosocjalnej pożałują daru, a ci, co biorą, nie dorośli jeszcze do wolności. Wiedział z góry, że korzyści będą wydzierane sobie krwawo pazurami — że miejsce „zgniłej arystokracji“ zajmie „chciwa burżuazja“. Nadto sądził w duchu, zgodnie ze swym przyjacielem, podróżującym po Francji anglikiem Joungiem, że „masa ludowa — ugrzęzła w ciemnocie i nędzy — potrafi być z ducha wolną... dopiero za tysiąc lat“. Machnął ręką na wszystko, rad z jednego, że... historja zaczyna być nader zajmującą po wyjściu ze śpiączki wieków, i przygotowywał się tylko do obserwowania tragikomedji ludzkiej — z loży ironji.

Wielki ironista, mile podniecony pięknym bądź co bądź — z punktu widzenia poezji — obrazem wczorajszej nocy, niejako przystosowując się do zaszłej zmiany, wybrał się do pani Dubarry (którą mocno lubił, acz nie pożądał jej, mając zastęp młodych kochanek), — omnibusem pocztowym! Nadto jechał w dowód wielkiej łaski, lub drwiny z samego siebie po zaszłym przewrocie, w towarzystwie lokaja Salenave‘a, który przywiózł mu list od pani Dubarry o treści nieco niepokojącej:

„Zaszło coś niezmiernie ważnego. Muszę się Pana poradzić!“

Salenave dla uczczenia nocy historycznej już od rana podpił sobie w gospodzie pocztowej i na dowód swej niezmiernej świadomości politycznej, bezustannie — trochę plączącym się językiem — sądził wszystkich ministrów ostatniej doby, panów Maurepas‘a, Malesherbes‘a, Neckera, Salonnes‘a, Brienne‘a, znajdując, że wszyscy byli jednakowo głupi; gdyż żaden nie rozumiał, iż Francuzom potrzebne są tylko trzy rzeczy: wolność, równość i braterstwo!
Nawet poufale poklepał księcia po kolanie na dowód, że ideał został już osiągnięty:
— Jesteśmy teraz wolni, równi i bracia!... Oto co sprawił, Obywatelu Angremont — (opuścił de i tytuł księcia) — nowożytny ruch demokratyczny!
Książe uśmiechnął się. Paplanina lokaja bawiła go. Obserwator czynił sobie w duchu uwagi na temat lokajstwa, równającego się z urodzoną arystokracją.
— Jednak obywatelu de Salenave — rzekł — jest to w gruncie rzeczy ruch arystokratyczny na wywrót!
— Dlaczego „de Salenave?“ — wybałuszył oczy towarzysz podróży.
— A tak sobie!... Równość — a więc skoro mnie zniżono do ludu, ja was podnoszę do arystokracji.
Podchmielony lokaj tarł czoło:
— Tak nie można... Będziemy znowu nierówni...
— Powiadasz, że jest wolność, a nie pozwalasz mi umieścić ciebie na szczycie... To gwałt!
Salenave był nieco zakłopotany.
— Ale dlaczego to ma być ruch arystokratyczny?
— Oczywiście... gdyby Wolter, recte pan d‘Arouet nie wyszydził był nas dla nas samych, gdyby hrabia Mirabeau nie udał fabrykanta sukna, aby swoim głosem przewodzić „ludowi“ w Zgromadzeniu Narodowem i kornych nauczyć braku szacunku wobec dekretu króla; gdyby opat Sieyès nie wzgardził interesem biskupim — gdyby uprzywilejowani nie rąbali gałęzi, na życzenie arystokracji i duchowieństwa — gdyby król nie był zwołał Stanów Generalnych której siedzą od wieków, — gdyby nocy wczorajszej nie przemówiła fantazja uprzywilejowanych, miast grubych dział, przed któremi czmychnęłoby mieszczaństwo, zakasawszy poły, a motłoch położyłby się w dygotaniu strachu, — to nie klepałbyś mnie teraz po kolanach, obywatelu bez de, skoro się żachasz na nie! Dixi!
Salenave coś bełkotał po pijanemu, nie znajdując artykułowanej odpowiedzi. Ale w kącie siedział jeszcze ktoś trzeci. Jakiś pasażer, który, wsiadłszy przed nimi, otulił twarz płaszczem i zdawał się drzemać.
Po filipice księcia d‘Angremont odsłonił nagle płaszcz — ukazała się twarz posępna i głos chrypliwy rzucił:
— Obywatel d‘Angremont zapomniał o jednem: o strachu feodalnych panów, których lud wyrznąłby, zanim wojska — zresztą nie dość pewne, jak wskazał przykład Paryża — zdążyłyby z pomocą!
— A! jeżeli się nie mylę... doktór Guillotin?
— Do usług ex-księcia.
— Pokazywano mi pana... Winszuję!.. zdobyłeś pan bodaj sławę historyczną, bo to przecie pan przedłożyłeś „Zgromadzeniu Narodowemu“, gotowemu już rozejść się, wobec zamkniętych przez straże drzwi parlamentu, aby udało się do sali Gry w piłkę, gdzie złożyliście przysięgę na walkę do zwycięstwa.
— Dziękuję za powinszowanie. Może jeszcze zdobędę sobie sławę czemś historyczniejszem.
— To już zbędne!... Braciszek królewski, sam książę Orleański wyręczył pana we wskazaniu innego miejsca, jeszcze dogodniejszego do narad demokracji. Toć w ogrodach Palais-Royal‘u adwokat Kamil Desmoulin pchnął lud do wzięcia Bastylji, zdobiąc go znakiem walki orężnej — zielonym liściem, nawiasem mówiąc barwami hrabiego d‘Artois.
— Odrzucimy je dla... czerwieni krwi!
— Oho! sądziłem, że doktór raczej myśli o leczeniu chorych i udaje się w tej chwili do jakiego zamożnego pacjenta.
— Umierających się nie leczy, a to są w tej chwili jedyni moi pacjenci — odparł Guillotin szyderczo. Wymierającą rasę upartych arystokratów, którzy nie chcą zrozumieć cudów przewrotu, dokonanego przez lud paryski, trzeba leczyć... kaźniami.
— Oho! obywatelu Guillotin... Nie starczy ci toporów.
— To się wymyśli maszynę do zabijania.
— Pan ją wymyślisz?... Winszuję.
— Ja!... Wtedy mi pan powinszujesz...
Głos jego brzmiał posępnie. Wtem konie zatrzymały się. Rzuciwszy spojrzenie przez okno, dodał:
— Wysiadam tutaj. W tem ustroniu będę myślał właśnie nad zbudowaniem takiej maszyny, która przyda się... rewolucji. Żegnam!
Książe d‘Angremont wychylił się z okna pocztowego wozu i rzucił za nim:
— A jak wymyślisz, to polecam się... pańskiej maszynie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie przeczuwał, rzucając ten żart, że ów doktór udoskonali maszynę włoską, co nazwisko jego uczyni wysoce historycznem, i że on, d‘Angremont, będzie pierwszą ofiarą gilotyny!

ROZDZIAŁ IV.
Policzek.

Salenave chrapał...
Księciu d‘Angremont wypadło obudzić go, gdy stanęli przed pałacem w Luciennes.
Kiedy weszli do przedpokoju, książę, wskazując Salenave‘owi płaszcz swój, rzekł:
— Zdejm i powieś!
Salenave z przyzwyczajenia poskoczył i spełnił rozkaz. Nagle spostrzegł się. Przypomniał noc wczorajszą i jej przewrotowy sens. I naraz, zwracając się do księcia d‘Angremont, rzekł:
— A teraz, obywatelu d‘Angremont, ty mi dopomóż zdjąć płaszcz!
Książe spojrzał nań i wycedził:
— Podejdź bliżej!... Coś rzekł?
— Proszę o usługę wzajemną.
— Masz!
I książę wyciął mu policzek, aż ów pijany, zachwiał się i zatoczył na ścianę. Podnosząc się, trzymając się za twarz obolałą, bełkotał:
— Jakto?... przecie jesteśmy równi... wolni... bracia!
— W omnibusie pocztowym, ale nie tu w pałacu pani Dubarry, podły lokaju. A na dowód, że nie jesteśmy równi... masz, łap!
I rzucił mu sakiewkę, pełną monet, którą Salenave pochwycił ze zręcznością małpią.

Książe wstępował już na szerokie marmurowe schody, gdy Salenave dopędził go i rzekł, zginając się w służalczym ukłonie:
— Spiłem się nieco... Mam nadzieję, że dostojny książe raczy nie opowiadać o tem pani hrabinie, bo... wypędziłaby mnie. Mam nadzieję, że... skoro przepraszam...
— Dobrze! dobrze!... Zamilczę... i wybaczam ci... Mam nadzieję, że przy sposobności zapłacisz za mój dobry czyn... czarną niewdzięcznością!
Miał słuszność.
Salenave w późniejszym czasie zapłacił mu denuncjacją za sardoniczne uwagi o rewolucji i spowodował zaaresztowanie księcia d‘Angremont ze skutkami — procesem i egzekucją...

ROZDZIAŁ V.
Szantaż.

— Ach! książe, jakże ci jestem wdzięczna, żeś przybył — zawołała pani Dubarry od progu, klasnąwszy w ręce.
— Przybyłem, ale już nie, jako książę. Wczorajszej nocy zdarliśmy własnemi rękami dekoracje, które zdobyli nasi przodkowie na polach bitw, a które wyróżniały tak zwaną „dobrą krew“ — nawiasem mówiąc, dobrze już zepsutą w naszych żyłach.
— Cóż teraz będzie?!
— A nic!... zacznie się nowy akt komedji historycznej, — bez peruk, w burżuazyjnych frakach, prawdopodobnie z baronostwem, kupowanem za pieniądze. Mam nadzieję, że znajdą się jakieś inne znaczki, ordery, medaliki, tytuliki, boć ludzkość nigdy bez tego się nie obejdzie.
— Ach! mniejsza o to... Ja tutaj mam wielką troskę. Poradź mi, książę, co uczynić. Nie spałam całą noc...
Wyjęła z szufladki list i jakieś druki i podała mu je. Siadła przy nim i, kryjąc zalaną łzami twarz w dłoniach, czekała, aż przeczyta.
Był to list jakiegoś szantażysty. Pochodził z Avignonu. Powiadamiał ją o tem, że znajomy piszącego, wydawca, przygotowuje do druku broszurę, której celem jest podkopanie jej opinji i wywarcie wpływu na Zgromadzenie Narodowe, aby skonfiskowano jej dobra na rzecz państwa, jako że „Ludwik XV nie miał prawa rozporządzać się ziemią, która należała do pracującego ludu“.
Piszący omawiał się zręcznie, że jest to paszkwil, złożony z kłamstw, którym on sam nie daje wiary, ale dodawał, ze „złośliwość ludzka znajdzie chętnie ufnych“ i „skoro wydawca, jak zamierza, roześle wszystkim członkom Zgromadzenia Narodowego egzemplarze, a 5 do 6000 rozrzuci po Paryżu, to w dzisiejszej epoce wścieklizny łatwo domyśleć się, jakie to pociągnie za sobą skutki“. Na dowód prawdy swoich twierdzeń, przesyłał korekty pierwszych arkuszy i zapytywał, co winien uczynić dla dobra adresatki.
D‘Angremont odczytał list, przerzucił druki i odrzucił jedno i drugie z wyrazem wzgardy.
— Cóż to znaczy? — zapytała.
— A nic!... To rewolucja!
— Rewolucja?... Cóż ma wspólnego z nią kalumnja?
— Przewrót społeczny wydobywa z dna męty... Powstaje nowa arystokracja „ducha“ i nowa finansjera, zerująca na przewrocie! — odparł gorzko.
— Cóż robić?!
— Zatkać im gęby złotem!
— Ach, książe! nie byłam nigdy mściwa, ale przecież za takie rzeczy należałoby zamknąć szubrawców, co to piszą... w Bastylji!
— Bezwątpienia, hrabino... Ale Bastylji już niema...
— Ach, prawda... zupełnie zapomniałam! — schwyciła się za głowę. Mam taką migrenę.
To jej powiedzenie i przemiły, naiwny wyraz, przypominający dawną Dubarry, tak go ubawił, iż rzekł ze śmiechem, wracając do tonu poufałości, na którą sobie dawniej niekiedy pozwalał.
— Hrabino! za tę zapomnianą Bastylję chciałbym cię uściskać.
Rozstawił ramiona — cofnęła się w głąb fotelu, strofując go:
— Co to książe? Podobałeś mi się zawsze, boś stanowił wyjątek pomiędzy nudzącymi mnie nadskakiwaniem. Co ci się stało?... Byłeś zawsze grzeczny!
— Ach! rewolucja! — mruknął, odstępując wobec jej obronnej postawy. Ale — wracając do rzeczy — niema rady. Pozwól mi pani pertraktować z tym jegomościem. Oczywiście czeka na wykup broszury. Postaram się zrobić to możliwie najtaniej, chociaż uprzedzam, że to będzie drogo. A teraz, hrabino, każ mi podać coś do zjedzenia — bom się okrutnie przegłodził.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy wieczerzy usługiwał im murzyn Zamore, a raczej komenderował podającymi półmiski.
Nagle zwrócił się do swojej pani:
— Czy mogę nalać wina obywatelce Dubarry?
Podniosła nań oczy pełne zdumienia. Nie lubiła tego „nowego“ słowa — a tu padło ono z ust, z których zawsze słyszała wyraz: „hrabina“. Pan d‘Angremont sponsowiał — śledził twarz murzyna, marszcząc brwi.
Zamore pokazał zęby w uśmiechu. Odpowiedział na nieme zapytanie:
— Salenave opowiada mi, że... już zniesiono tytuły tych, co nic nie robią.
W odpowiedzi tej bezczelność mieszała się z naiwnością. Hrabina oniemiała.
— Obywatelko Dubarry! — rzucił d‘Angremont — ten głuptas, o ile wiem, nic tu nie robi, a korzysta z tytułu zarządcy Luciennes, udzielonego mu łaską Ludwika.
— Tak jest.
— No, to znieś jego tytuł i każ mu się wynieść do kuchni... Gdyby był mędrszy, należałoby go wypędzić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znalazłszy się w pokoju służbowym, murzyn ze złości tarzał się po podłodze. Opowiadał krzykiem o despekcie, który go spotkał za radą tego „książątka“.
— Trzeba — mówił — dużo... dużo tych ludzi wymordować i wszystko, co jest w Luciennes zabrać i rozdzielić pomiędzy nas. To byłaby dopiero sprawiedliwa rewolucja — a ta, co jest teraz, to na nic! I trza ją będzie przerabiać, jak wam to wróżę ja, Zamore!...
Słuchali, śmiejąc się. Czas jeszcze nie dojrzał. Trzeba było 125 lat, aby człowiek, który powtórzył teorję murzyna Zamore, ogłoszony został za proroka, geniusza i głowę olbrzymiego państwa na wschodzie Europy. Tylko że negr — chyba lakoniczniej i mniej nudno — wygłosił z własnego natchnienia system komunistyczny człowieka, który rzekomo ujął się za pracującymi, jakkolwiek nazwisko swoje wywodził od lenistwa.
Zresztą już w owej epoce — niezadługo potem — znalazł się ktoś, co przedkładał tę teorję i probował ją wcielić — coprawda znacznie wartościowszy etycznie i od Zamore‘a i od jego następcy na wschodzie. Baboeuf, odczuwający głód ludu, który karmiono frazesami o równości. Rewolucja ulękła się rewolucjonisty w kwadracie i ścięła go, jak ścinała arystokratów.
Szczęśliwy Zamore dożył późnego wieku. Zmarł 2 lutego 1820 roku. Trumnę jego przechodnie mijali z pogardą, wskazując na nią ze słowami: „oto ten, co wydał na śmierć Dubarry!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po wyjściu negra hrabina rzekła:
— Nie wiem, co mu się stało. Udaje filozofa. Chyba mu te „zabrudzone strzępy“ przewróciły w głowie. Ot, przyniósł mi do przeczytania... te idjotyzmy — spójrz, książe, leżą na biórku.
Książe wziął do ręki bardzo zniszczoną przez częste studjowanie książkę o postrzępionych i zabrudzonych kartach. Była to „Umowa społeczna“ Rousseau.
— Ach! to przecie ten zwarjowany filozof natury, który wyklina cywilizację za niemoralność i jest nauczycielem polityki, dla naszego czasu!...
I mimowoli ziewnąwszy, odłożył nieapetyczną broszurę, przepraszając hrabinę za ziewnięcie:
— Kiedy o tem wszystkiem myślę, chciałoby mi się... zasnąć na wieki!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nawiasem mówiąc, ujemną opinię pani Dubarry o fantazjach Rousseau na tematy powstawania państw należy jej wybaczyć, gdyż współczesny rewolucji mąż stanu, anglik Burke, znakomity mówca i mądry polityk, akurat temi samemi słowy: „idjotyczne, brudne strzępy“ określił wyrosłą z utopij Rousseau „deklarację praw człowieka“ — oporę konstytucji rewolucyjnej. Praktyczny anglik burzył się przeciwko jej nieprecyzyjności i niebezpiecznym ogólnikom.
Nie dziwmy się też wcale, że rewolucyjna Francja ten płód skądinąd pięknego porywu i natchnienia — zapomniała szybko, zniosła też najbliższych lat konstytucję i że... Napoleon zupełnie obchodził się bez niej. Stoi ona jednak na wstępie wielkiej epoki — mimo swych kapitalnych błędów, jest wyrazem olbrzymiego postępu uczuć i myśli, a dlatego jestem natyle znarowiony, że... przez tradycję muszę jej oddać hołd!

ROZDZIAŁ VI.
Cztery głowy.

Był piękny wiosenny poranek roku 1790.
Pani Dubarry dano znać, że przybył w odwiedziny do niej książe de Brissac, gubernator wojenny Paryża. Pozostawiła natychmiast dwóch swoich gości w altanie parkowej, gdzie śród strzyżonych cisów i posążków, przedstawiających Amorka w mnóstwie póz, raczyli się kruszonem i gawędzili — i pobiegła, szeleszcząc jedwabiami, do sali, gdzie oczekiwał gospodynię sędziwy książę.
Rozpromieniła się biegiem i radością tego spotkania i przybyłemu wydała się tą zwinną, swawolną dzieweczką, jaką ujrzał ongi w przelotnem zetknięciu, o którem oboje myśleli, spoglądając na siebie podczas przyjęć dworskich, ale nigdy — jakoby naskutek milczącej umowy nie wspominali. Kiedy brzęknął ostrogami i pochylił ku jej subtelnym palcom wysoką postać i siwiejącą głowę, aby złożyć na jej ręce długi hołdowniczy pocałunek, zasypała go szczebiotem serdecznych wyrzutów:
— Jak można tak długo nie pokazywać się, książę?... Mam wrażenie, że od naszego ostatniego widzenia upłynęła wieczność. Gdybyś nie był tak piękny w tym wspaniałym mundurze, w którym jeszcze nie miałam szczęścia oglądać pana, nie wybaczyłabym ci tak brzydkiego postępowania! Słowem... stęskniłam się za panem!
Patrzył na nią w swój zwykły czuły sposób, odchyliwszy na bok lwią głowę i mrużąc sympatyczne oczy w ten sposób, że poprzez rzęsy przenikał ich niezwykły blask. Jakoby nasycał się jej pięknością — i dopiero po dłuższej chwili odparł:
— Rad jestem, że ta, dla której czas nie płynie, raczyła zauważyć moją nieobecność. Może dlatego nie przybywałem, że nie liczyłem na to, iż pani zauważa moją obecność, i chciałem nieobecnością zyskać tę odrobinę tęsknoty, o której pani mówi... żartując z moich siwych włosów.
— Ale nie wolno, nie wolno było panu tak długo nie być, gdyż ryzykował książe zapłatę zapomnieniem za zapomnienie. Proszę się zaraz naserjo wytłomaczyć! — tupnęła nóżką.
— Serjo?... czy ten mój mundur i czas, który przeżywamy nie tłomaczy mnie dostatecznie? Dzisiejszy Paryż jest domem warjatów — a ja mam wrażenie, że, nie poddając się obłędowi, jestem największym z nich. Właściwie, głupieję — może to prawo wieku. Nie rozumiem dzisiejszego świata... nie rozumiem nawet króla, któremu służę. Ach! gdyby pani wiedziała, co to za męka chcieć służyć jednocześnie logice, która wymaga jednej męskiej decyzji, i królowi, który... ma tak wielu doradców, wskazujących mu drogi wprost przeciwne!... Lękam się, że ten taniec nad przepaścią zakończy się fatalnie dla naszego drogiego Monarchy i... dla Francji! I nad tem cierpię, nie mówiąc już o tysiącznych kłopotach nowego urzędu.
Przyjrzała mu się bacznie. Głęboki smętek jego oczu, które naraz przygasły, odpowiadał przyciszonemu, niezwykle melancholijnemu głosowi, którym wypowiadał swe skargi.
— Tembardziej należało zdobyć się na decyzję znalezienia odpoczynku i kojącego leku w Luciennes!
— Widzi pani, że to uczyniłem.
— Tak, ale... jak późno!
Przez cały czas, rozmawiając, stali.
— Ach! — zawołała nagle, zostawiłam gości moich w parku. Racz towarzyszyć mi, książę.
— Któż taki? — skrzywił się nieznacznie.
— Znasz obu, książe. Wiem zgóry, że będą ci radzi. A ja cieszę się, że moją samotność otoczy piękna młodość, której symbolem jest Maussabré, piękna dojrzałość, którą symbolizuje d’Escourt, — i piękna...
Zatrzymała się, jakby poczuwszy, że jej komplement ma kolące ostrze.
— Starość w mojej osobie! — westchnął. Czemu pani nie kończy. Nie jestem tyle śmieszny, abym ukrywał swoje zmarszczki.
Szli razem przez aleję śród kołysanych lekkim wiatrem topoli. Jakby ulegając potrzebie wypowiedzenia myśli, które długo tłumił w sobie, mówił, nagle ożywiając się:
— Niepodobna nic zrozumieć z tych krzywych linij, któremi kroczy Francja. Albo jest Monarcha na tronie, to trzeba go szanować — lub choćby... udawać szacunek dlań, jakimkolwiek jest — strzedz tego ośrodka równowagi, który zapewnia państwu i narodowi zdrowie, albowiem bezeń wszystko runie... zacznie się wścieklizna bratobójstwa i zdziczenie obyczajów. Widziałem z okna, jak krwawej głowie Flesseles’a, niesionej na pice, lud pchał w usta siano... Przyznaję, że to był... gałgan. Gdybym był królem, sam bym go kazał powiesić — ale gdzie zaczyna się samosąd, tam nie widzę kresu... tam można dojść do sięgnięcia nawet po... najświętszą Głowę — Monarchy.
— Ach! nie mów tego, książę! — niemal krzyknęła.
— Mówię, bo czuję zapach krwi w powietrzu... Ale co to rzec chciałem? Ach, tak!... Król jest królem! Albo przestaje się czcić monarchę, drwi się z niego, daje mu się rozkazy, to.. trzeba, do pioruna! (daruje pani) — strącić go z tronu i cofnąć się do prymitywu rzymskiej republiki. Ale wprzód należy nam wszystkim, obrońcom Majestatu, poucinać głowy! Jednak... nim by do tego doszło, jeszcze zmierzylibyśmy się z tym hardym buntem adwokatów i kupczyków, podjudzających rzeźników i gałganiarzy — i z królem na czele, obronilibyśmy własne głowy i prerogatywy tronu, lub leglibyśmy pokotem!... Bo czego nie rozumiem, to tego, że...
Ale już stali na progu altany, gdzie dwaj obecni z szacunkiem skłonili się wchodzącemu z hrabiną jej gościowi, a kawaler d’Escourt zaraz pochwycił:
— Czego to mądry książę de Brissac nie rozumie?
— Nie rozumiem, — rzekł książe, siadając na marmurowej ławie — że lud kocha króla, a więzi go, jak jeńca, że okazuje monarsze jawną wzgardę, a jednocześnie wlecze go z okrzykami miłości w otoczeniu przekupek i woziwodów z Wersalu do Paryża!... Byłoby to homerycznie śmieszne, gdyby nie zakrawało na tragedję!... Co za poufałe cackanie się z królem, nienawidzonym i deptanym. Nie rozumiem! Ten motłoch czuje, że mu potrzeba króla, jak ul potrzebuje królowej. Ale rój pszczeli od wieków zachowuje swój byt, podążając za swoją królową, a tu...
— Jest może to samo — zauważył kawaler d‘Escourt, albowiem królowa pszczół jest więźniem ula. Nie rusza się, gdy one hasają po łąkach. Więc może i Francja przez instynkt samozachowawczy tak czepia się swojego króla, czyniąc go jeńcem narodu, aby... nie „zwiał“ swoim poddanym.
— To dowód, że Francja nie chce republiki... Nikt o niej nie myśli! wtrącił Maussabré. Czytuję „Przyjaciela ludu“ Marata. A przecież i ten skrajny fanatyk, kryjący się przed policją i redagujący w piwnicach swój dziennik, żąda tylko konstytucyjnej monarchji. Francuzi kochają piękno monarchji i bądź co bądź miłują Ludwika! Oni...
— Piękna mi to miłość — przerwał mu szorstko de Brissac — która ostrzy zęby i miota przekleństwa na króla i królową! Wygląda to wszystko na przygotowywanie się narodu-tygrysa do skoku, przy którym... kły wpiją się w gardło monarsze!
— To znaczy, że... pszczoły francuskie nie miałyby instynktu samozachowawczego? — spytała pani Dubarry, której twarz niezwykle spoważniała. Mój Boże! cóżby się stało naówczas... chyba wszyscy zaczęliby się mordować wzajem?!...
Jakby w odpowiedzi na jej słowa wiatr poruszył naraz mocniej gałęźmi i zdaleka dobiegł grom zbliżającej się burzy.
Wszyscy zamilkli i zwiesili głowy. Jakieś złe przeczucie ściskało im serca. Byli wszyscy czworo rozbitkami tej epoki, albo wkrótce mieli się stać nimi.
Gorzej! — wszystkie te cztery głowy piękne skazane były na śmierć gwałtowną — jednej groził drąg mordercy, drugiej topór kata, dwie miały spaść pod nożem gilotyny.
— Będzie burza! — ozwała się pani Dubarry. Chodźmy do pokojów... Śmierć, jeśli nas czeka, nie ucieknie... Tymczasem możemy jeszcze zjeść obiad... Proszę!...
I śmiejąc się figlarnie, poszła przodem ku domowi.

ROZDZIAŁ VII.
Jeden z gości odchodzi.

Przy obiedzie już nie mówiono o polityce. Byłoby to w złym tonie. Przeczyłoby obyczajom czasu. Gospodyni domu czarowała. Mężczyźni na wyścigi nadskakiwali jej. Rozmowa ślizgała się z tematu na temat — skrzydlata, jak motyl — dotknęła pogody, wina, djalogów miłosnych Crébillon‘a, dowcipu Rabelais, aforyzmów Chamfort‘a... Twarze rozchmurzyły się. Nikt by nie powiedział, że przed niewielu chwilami nosiły znamię powagi i udręki myśli.
Ale niebawem — zaraz po obiedzie — wywiązała się znowu dyskusja polityczna; powstał spór ideowy pomiędzy kawalerem d‘Escourt i panem Maussabré, w którym medjatorem był książę de Brissac. Pani Dubarry czyniła dowcipne marginesowe uwagi. Niezmiernie wrażliwa, poddawała się na chwilę każdej mocno wypowiadanej opinji, aby tuż zlekceważyć wszystkie zniecierpliwieniem wobec nierozwikłanych zagadek, lub zagórować nad niemi intuicją kobiecą, czy też zdrowym chłopskim rozumem, który wprawiał w podziw uczeńszych od niej słuchaczy.
Młody Maussabré dowodził, że rewolucję robią głodni, albowiem „sytych, mających zawsze coś do stracenia, niepodobna pobudzić do ruchawki“. Kawaler d‘Escourt twierdził naprzekór temu, że zgłodniali tępieją, jak bydło, i trwają w niewolniczej pokorze; raczej syci, którzy poznali wartość dobrego żeru, zdradzają niepohamowany apetyt i popychają głodnych, aby wywalczyli dla nich przywileje stałego żerowiska. Powoływał się na „burżuazję, która jedzie na karkach ludu do władzy“. Książe de Brissac rzekł:
Ergo rewolucja jest li spekulacją nasyconych żarłoków na głodzie ludu! Tembardziej zasługuje na potępienie!
— Tembardziej daje się usprawiedliwić — rzucił podniesionym głosem Maussabré. Bo skoro istnieje głód...
— To wypadałoby dbać o oświecenie ludu, aby nie szedł na lep agitatorów, którzy po jego karkach pną się do władzy — przerwał d‘Escourt.
— Czy głodni zrozumieją? — spytała pani Dubarry z niedowierzaniem.
— Myślę, że nie... Powiadam tylko, co zrobić wypada, wiedząc, że robimy częściej to, czego robić nie wypada — odparł d‘Escourt, roześmiawszy się niezwykle głośno.
I dodał z flegmą, śledząc kółka dymu, które wypuszczał, zaciągając się z bursztynowej fajeczki:
— Zresztą wszystkie teorje lecznicze są djabła warte. Rewolucje były i będą zawsze — bo żadna nie doprowadzi do kresu. Rewolucja jest odruchem, który następuje co pewien czas — „tickiem“ tłumu — wstrząsem psychosocjalnym. Nic mu nie zapobiegnie, skoro nagromadzi się dość materjału palnego.
— Raczej bunty były zawsze. Ale mądrość siły potrafiała je poskramiać! — zauważył de Brissac, uderzając pięścią w stół.
— O ile bunt nie znalazł poparcia w mądrości agitatorów, którzy potrafią bunt przedzierżgnąć w rewolucję — poprawił d‘Escourt.
— Może w głupocie, skoro prowadzą siebie i naród na złamanie karku? — spytała Dubarry.
W złej woli, która posiada podłe ambicje — szorstko rozstrzygnął de Brissac.
— Lub w zemście za krzywdy, których doznały jednostki wartościowe, lecz niedocenione, jak Mirabeau, który siedział w Bastylji! — zaprzeczył śmiało Maussabré.
— At! czy nie wszystko jedno?! Sądzę, że spór nasz rozbija się w próżni — ozwał się d‘Escourt, puszczając kłąb dymu. Kwestja, o ile wybitne jednostki prowadzą tłum, o ile zaś przezeń są popychane — nie daje się rozstrzygnąć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ci trzej spierający się mężczyźni stanowili ciekawy kontrast. Reprezentowali trzy różne temperamenty. De Brissac był sangwinikiem, d‘Escourt — flegmatykiem, Maussabré — melancholikiem. Brakowało do uzupełnienia systemu Galena jeszcze choleryka d‘Angremont‘a — czwartego in spe skazańca.
Ale system starożytnego myśliciela nie przewidywał powikłań. Sangwinik de Brissac wyrobił w sobie doświadczeniem życiowem niezmierny spokój i powagę; jego niezwykła energja była opanowana przedziwnie; zrzadka wybuchał; i jego dzisiejsze szorstkie odpowiedzi były li reakcją przemęczonych długą powściągliwością nerwów.
Jeszcze jedno: surowy obyczajem, jak żołnierz, bogacz skromny w potrzebach osobistych, surowy dla siebie, jak i dla innych, posiadał w istocie rzeczy serce, mieszczące skarby tajonej wstydliwie czułości. Ale o tem potem...
Podobnież flegmatyzm kawalera d‘Escourt, miljonowego pana na obszernych włościach, rozciągających się w sąsiedztwie dóbr pani Dubarry, kochanego przez swoich włościan — nie wykluczał wcale porywów poświęcenia i aktów szaleństwa. Zimna, krytyczna, lubująca się w analizie myśl człowieka, stojącego na pograniczu dwóch epok, widzącego fatalne błędy przeszłości i odgadującego okrutne błędy przyszłości, nie chcącego czynić, bo „nie warto“, bo „wszystko jedno“ — nie ustrzegała go przed nagłemi odruchami woli, gdy na kartę postawiony był honor, lub dojadła mu nuda. Do jego szyderczego zobojętnienia na pokusy życia przyczyniła się tragiczna śmierć żony, poszarpanej w lesie przez wilki. Był do niej przywiązany głęboko — rzecz w owej epoce na szczytach społecznych w małżeństwie rzadka — i wystawił jej w swoim parku wspaniałe mauzoleum, przy którem przesiadywał co dnia całemi godzinami. Zresztą czytał naówczas wesołe opowieści Woltera.
Wreszcie młodzieńcza melancholja Maussabré zubożałego szlachetki, despotyzowanego przez wuja, zaciekłego arystokratę, który udręczał go dyktowaniem swoich pamiętników i korespondencji, mająca źródło we wczesnem sieroctwie, w zdradzie kochanki, w nieprzystosowaniu do życia słabej woli — posiadała oryginalne tony wielkiego patosu i nagle wybuchających porywów ambitnej tęsknoty ku czemuś wielkiemu. Wielbił Rousseau za jego „Nową Heloizę“; zaimponował mu Robespierre swoją mową przeciw karze śmierci; w przebraniu uczęszczał do Klubu Kordelierów, aby poić się gromami wymowy Dantona, i w tajni duszy przyznawał nawet słuszność artykułom Marata, dowodzącego, że Zgromadzenie Narodowe „oszukało lud robotniczy, stanowiąc majątkowy cenzus wyborczy“.
Ale te heretyckie w jego sferze poglądy krył w sobie, posmutniały chaosem, który nowa epoka wywołała w jego młodej głowie, — i tylko, czasami, pobudzony żywiej w dyskusji, wybuchał płomiennem oskarżeniem przeszłości, obroną prądów nowożytnych... i szybko gasł znowu. Wysoce humanitarny, mięki, jak jego długie jedwabiste włosy, które, spadając na czoło, (nie nosił bowiem peruki), zakrywały chwilami śliczne błękitne oczy — wzdrygał się Maussabré przed gwałtami, w które obfitował czas nowy, nie ustępując pod tym względem dawnemu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Te trzy umysły, te trzy usposobienia starły się, podżegane obecnością pięknej kobiety, która — nagłem rozciekawieniem — stawiała zapytania i żądała wyjaśnień od swoich interesujących gości.
— Bądź co bądź „deklaracja praw“ jest cudem, który przynosi zaszczyt Francji, przyniesie szczęście narodowi, stanie się wzorem życia dla Europy! — wykrzyknął młodzieniec.
— Hm! — podniósł na niego zgorszony wzrok książe de Brissac. A dlaczego to, młody zapaleńcze?
— Bo stanowi równość, wolność i braterstwo.
— Braterstwo jest głupstwem, skompromitowanem przez dwutysięczną próbę historji wcielenia chrześciaństwa — cedził szyderczo kawaler d‘Escourt. Wystarczałaby, jako ideał ludzkości, — poprostu grzeczność, ale i ta jest nieosiągalna w epoce grożącego zalewem chamstwa.
...A równość i wolność są to dwa ideały, biorące się za łby. Wolność musi uprawnić przyrodzoną nierówność. A równość zagraża wolności indywidualnej. Tylko brak logiki w głowach frazesowiczów ze Zgromadzenia Narodowego ślepy jest na to pomieszanie pojęć sprzecznych...
— Jednak — protestował młodzieniec — pierwszy artykuł Deklaracji Praw Człowieka i obywatela, że „ludzie rodzą się równymi wobec prawa“ — ten artykuł...
— Kłamie bezczelnie! — rzekł de Brissac. Przeczy faktom!
— Na dziś, nie na jutro! — odpowiedział Maussabré.
D‘Escourt wtrącił:
— Ba! i ja nie życzę sobie wraz z Wolterem, aby szlachcic przychodził na świat z ostrogami u pięt, zaś chłop z siodłem na grzbiecie, ale nierówność tkwi w naturze rzeczy.
— I jest pięknem życia — zauważyła pani Dubarry. Życie przestałoby być poezją, stałoby się pustynią, gdyby nie było w niem szczęścia. Co za nonsens: zrównywać góry z dolinami dla krajobrazu ohydnej płaszczyzny!
— Byłaby to zamiana ludzkości na pierwotną hordę, miłą temu nieukowi Rousseau, który wyprowadza państwo z jakiejś tam fantastycznej umowy — poparł mówiącą d‘Escourt. Chcą z nas uczynić równe stada, idące za jakąś... parszywą owcą, która będzie uprzywilejowaną w prowadzeniu bydlątek na manowce!
— Nonsens! — dobitnie podkreślił ruchem ręki de Brissac. Ludzie nie rodzą się równymi. Istnieje nierówność zdrowia, talentów, piękna, mądrości... Któż zmieni to, co stworzyła Opatrzność?!...
— Stworzyła Natura! — poprawił d‘Escourt.
— Niech będzie Natura! — niecierpliwie zgodził się de Brissac. Żadne prawo nie poprawi tej przyrodzonej nierówności dla utopji szczęścia. Choćby nowy gwałt usunął miłą burżuazji, depcącej nasze przywileje — nierówność majątkową! Grabież w tym duchu już rozpoczęto, konfiskując nasze majątki, zdobyte krwią, przelaną za ojczyznę, i odbierając duchowieństwu jego dobra, ofiarowane mu przez pobożność stuleci. Dążymy w przepaść, która pochłonie inicjatywę przedsiębiorczości gospodarczej oszczędnych, zmierzających słusznie do fortuny...
— Rewolucja nasza nie dąży do fikcji — burzył się Maussabré. Artykuł 2-gi i 17-y Deklaracji Praw Człowieka stanowi świętość i nienaruszalność własności!
— Oto jest logika pańskich apostołów równości! — roześmiał się d‘Escourt. Ale może ci panowie zechcą się poprawić. Toć Pétion w Zgromadzeniu Narodowem już rzucił słówko „własność jest kradzieżą!“[14] — krzyknął zgorszony de Brissac.
— Wszelako ideą czasu — bronił się Maussabré — jest słuszna zasada: „nierówność socjalna może się opierać tylko na dobru ogólnem“ — tak głosi artykuł 1-y.
— Pytanie tylko, jak je rozumieć — każdy wyobrazi ją sobie inaczej. Ogólnik, jak deklaracyjna wolność, która zdąża jeno ku swawoli! — wzruszył ramionami d‘Escourt.
— Nieprawda! — zaperzył się Maussabré — wolność ma mieć granice w prawach, które opracowane będą za wskazaniem Konstytucji w zgodzie z „wolą narodu“.
— Zgodność woli miljonów Francuzów jest chimerą! — odparł d‘Escourt. A co się tycze sławetnych praw wolnego wypowiadania myśli — poczekaj, aż poczną zatykać gwałtem usta tym, którzy wyrażą najlżejszą wątpliwość w błogosławieństwa Deklaracji Jakiś Robespierre rychło krzyknie: „skażę cię na śmierć, ponieważ nie wierzysz, że znieśliśmy karę śmierci!“ — oto jest język Kainów, udających Ablów!...
— Panowie! spierajcie się metodyczniej — wtrąciła, śmiejąc się pani Dubarry. To zalecał mądry minister Choiseul na Radzie Królewskiej. Bo inaczej sporom nie będzie końca. Głos ma d‘Escourt.
Zachęcony jął zjadliwie wykładać swoją krytykę Deklaracji. Uderzał na to „śmiesznie zbyteczne prawo“, ustalone wzorem Stanu Wirginji w Deklaracji: „prawo narodu opierania się gwałtom państwa“. Albo istnieje gwałt rządowy i naród posiada siłę, to oprze się gwałtowi gwałtem, nie pytając o prawo. Albo siła jest po stronie rządu i żadne prawo nie pomoże usunąć gwałtu, podtrzymanego terrorem organizacji i wojsk państwowych. Zaś ogłaszanie takich praw jest pustą djalektyką, która zaprzecza istnieniu państwa.
— Ale jest mądrą przestrogą dla gwałtu na szczytach władzy! — wypalił Maussabré.
Pani Dubarry, która śledziła z uwagą mrużące się złośliwie, mądre oczy d‘Escourt‘a i zapatrzyła się w jego piękne męskie oblicze, kiedy rozwijał swoje krytyczne komentarze do Deklaracji, pojmała na sobie wzrok nagle zamilkłego księcia de Brissac. Zwróciła się naraz do Maussabré, mówiąc.
— Teraz pan ma głos... Słuchamy!
Maussabré powstał, jął z zapałem mówić o tym wspaniałym idealizmie, z jakim Zgromadzenie Narodowe przystąpiło do usunięcia prastarych krzywd, które „przytłoczyły cierpliwą ziemię francuską, doprowadziły znędzniały lud do rozpaczy, zagroziły państwu bankructwem“.
— Pomyślcie — wołał — utrzymać 24000 próżniaczych mnichów i 36000 mniszek — czy to trochę nie zawiele?! Dźwigać garb z magnaterji, której jedyną zasługą stało się „dobre urodzenie“, a pracą — polowanie, bezkarnie niszczące zasiewy rolnika. I za wszystko płacił tylko nędzarz lud, któremu nakazano pod grozą komornika kupować od skarbu po siedem funtów soli rocznie na każdego chłopa od lat siedmiu! Kiedy on to zje?... i z czego zapłaci?! 4000 sekwestrów i 3500 uwięzień za niedobory rocznie — oto rezultat tego systemu!...
Pani Dubarry — niepomna w tej chwili swoich bogactw — z zachwytem śledziła płomieniejącą twarz pięknego młodzieńca, który poruszał swojem krasomówstwem czule struny jej duszy.
Nagle znowu uczula na sobie chmurne spojrzenie milczącego de Brissac‘a. Młody Maussabré urwał. Czuł, że sprawia boleść starcowi tą rejestracją prawd gorzkich i faktów niezaprzeczonych. Ale pani Dubarry miała wrażenie, że de Brissac nie słuchał już dawno. Obserwowała go, nie patrząc, jak to potrafią kobiety.
— Cóż powie teraz nasz książę-arbiter? — spytała, obejmując go rzewnem spojrzeniem.
— Nic! — powstał. Na mnie pora. Jadę do tego kotła czarownic, w którym mieszają się jady Wczoraj z jadami Jutra.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odprowadziła go do pierwszego stopnia tarasu, przed którym oczekiwała kareta gubernatorska z zeskrobanemi gwoli czasowi herbami de Brissac‘ów.
Na gościńcu zerwała się kurzawa... Zadął wicher i spadły pierwsze grube krople deszczu.
— Racz książę przynajmniej przeczekać burzę. Bo będę się niepokoiła o Ciebie.
— Nie mogę... A gdyby piorun ugodził mnie w drodze, nie można marzyć w obecnych czasach o piękniejszej śmierci! I nagrodą za grobem byłyby mi łzy w Twoich oczach, pani, choć nie chciałbym nigdy ich zasmucić.
Uścisnęła mu mocno rękę przy pożegnaniu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy powróciła, Maussabré stał przy oknie, w którego szyby pluskała ulewa i przypatrywał się z upojeniem złotym gzygzakom błyskawic, od których pękało zachmurzone niebo.
Kawaler d‘Escourt, zadumany, zagłębił się w fotelu, automatycznie sięgając raz po raz do stojącej przed nim butelki i opróżniając kielich po kielichu.
Przystąpiła do okna i rzekła:
— Jaki to piękny starzec! Nieprawda, panie Maussabré.
— Piękny... przykro mi, że nagadałem tyle... głupstw, które mogły go urazić. Tembardziej, że przybyłem tu wcale nie po to... ale po coś innego. Postanowiłem wreszcie coś odkryć pani... Ale — dodał ciszej — ten nieznośny d‘Escourt przeszkodził mi swojem przybyciem.
— Cóż to za tajemnica?
— A taka — rzekł gwałtownie, ściszonym namiętnością głosem — że dawno kocham panią i... marzę o odrobinie współczucia.
— Ach! mój Boże! — przesunęła ręką po jego włosach — a cóżbym ja zrobiła z twoją miłością? W moim wieku nie potrafiłabym dopędzić pańskiej burzy...
— Pani nie ma wieku! — odparł nadąsany. — Chyba, że pani kocha innego...
— Nikogo!... I kochać nie chcę... Nie powtarzaj mi pan tego nigdy, jeżeli nie chcesz, bym się pogniewała...
Rozwiódł bezradnie rękoma, opuścił głowę z rezygnacją i melancholijnie wparł oczy w rozwichrzone burzą korony drzew.
Pani Dubarry podeszła do stołu i siadła naprzeciw d‘Escourt‘a.
— O czem pan myśli?
— O wielu rzeczach.
— Naprzykład?
— O tem, że burza w przyrodzie jest piękniejszą od burzy społecznej, bo zlewa na ziemię czystą wodę, gdy społeczna spływa brudem frazesów i strugami krwi... I o tem, że... — zawahał się nagle, poglądając z ukosa na Maussabré.
— Że...? — spytała ciekawie.
— Że będę gotów zrobić jakieś wielkie głupstwo, np. ofiarować Jakóbinom na cele narodowe cały mój majątek, jeśli nie ulituje się pani Dubarry, przyjmując go, jako... dar ślubny.
— Co takiego?!
— A bo znudziła mnie samotność — i proszę o rękę pani! — rzekł z rozdrażnieniem tak głośno, że Maussabré odwrócił się zdziwiony.
— Kawalerze d‘Escourt, dziękuję za zaszczytną propozycję, ale obawiałabym się, że pańska żona będzie z za grobu zazdrosna... i zdradzisz mnie dla twego mauzoleum.
— To nie jest odpowiedź!... Chyba pani kocha innego?...
— Kto wie?... Może... — odparła figlarnie.
— A! W takim razie...
Schylił głowę, jakby poddając się wyrokowi.
— Moi drodzy przyjaciele! — ozwała się głosem niezmiernie serdecznym. Proszę was — bądźmy tylko przyjaciółmi. Przyjaźń to taka piękna rzecz... i rzadsza od miłości, której miałam aż za dużo w życiu... Potrzeba mi spokoju!

ROZDZIAŁ VIII.
Kradzież djamentów.

W nocy z dnia 10 na 11 Stycznia r. 1791 popełniono w pałacu Luciennes kradzież niesłychanie cennej biżuterji. Popełnioną została z niezmiernem zuchwalstwem i uderzającą chytrością. Niestety! do straty pani Dubarry przyczynił się swoją nadmierną ufnością do ludzi sam książę de Brissac.
Oto jak się rzeczy miały:
Przedewszystkiem zaczęły znikać z pałacu rozmaite mniej cenne drobiazgi, na co pani Dubarry nie zwróciła baczniejszej uwagi. Niebawem jednak zginęła lorneta z perłowej masy, dar Ludwika XV i ulubiony ołówek w złotej oprawie, który otrzymała od księcia na pamiątkę pewnej szczęśliwej i wesołej chwili, gdy stary wojak tym ołówkiem napisał po niesłychanym wysiłku pierwszy i jedyny w swojem życiu wierszowany madrygał — oczywiście na jej cześć.
Zalewając się łzami, opowiedziała o tej bolesnej stracie, zapewniając, że nie wynagrodzi jej żaden dar analogiczny i poszukując rady, celem odzyskania podwójnie drogich pamiątek. Dodała, że nie wie, kogo ma podejrzewać, gdyż całą służbę swoją uważa za niezdolną do takiej „zbrodni“.
Książe de Brissac, nastając na oczywistości, że kradzież popełnił złodziej domowy, doradził jej na razie nie czynić popłochu. Zaufany kamerdyner, któremu książę przy ceremonji ubierania się opowiedział był o wypadku, a zarazem niebacznie wyraził się, iż na szczęście złodziej nie dobrał się do skarbca pani Dubarry, mieszczącego bezcenne djamenty, po dniach kilku oświadczył mu, że ma krewnego — nader zdolnego detektywa, który podejmuje się z jego pomocą wyśledzić złodziei.
Ukartowano plan: hrabina Dubarry wyjedzie na kilka dni do córki księcia, pani Montemart, a tymczasem służący księcia i jego „zdolny“ kuzyn zamieszkają w charakterze nowoprzyjętych sług w pałacu hrabiny, otrzymają od niej klucze do zamkniętych komnat, z których właśnie z pod klucza zginęły pamiątkowe przedmioty, ukryją się tam i — jak spodziewać się należy — rychło wpadną na trop niewiedzącego o przedsięwziętych środkach ostrożności złodzieja.
Jak powiedziano, tak zrobiono.
Rezultatem było, że hultaj, sługus de Brissaca, i jego konfident, rzekomy detektyw, operując bezpiecznie w zamkniętych pokojach, pod nieobecność hrabiny dokonali z łatwością włamania do skarbca i ulotnili się bez śladu ze swoją bezcenną zdobyczą.
Książę de Brissac był niepocieszony, iż swoją naiwną radą przyprawił panią Dubarry o stratę djamentów, stanowiących olbrzymiej wartości majątek. Zarządził, poświęcając znaczne sumy, sekretny pościg za złodziejami, na ten raz przez istotnych detektywów ze słynnej z talentów śledczych policji angielskiej.
Przypuszczano bowiem — jak okazało się trafnie — że złodzieje postarają się swoją zdobycz spławić właśnie do Anglji, gdzie trwała w owym czasie prawdziwa orgja nabywania przez rodziny lordowskie rodzinnych klejnotów, zbywanych przez emigrantów francuskich niemal za bezcen pośredniczącym w kupnie fachowym handlarzom.
Z czasem przy pomocy pewnego agenta londyńskiego odkryto i ujęto złodziei, ustalono nazwiska bankierów — nabywców nieprawego łupu i książę de Brissac poczynił odnośne kroki prawne w Londynie dla zapewnienia hrabinie zwrotu jej własności.
Zarazem udało się zręcznym detektywom odnaleźć w pobliżu Marly paserów, którzy nabyli widocznie z innych rąk złodziejskich lornetę i złotą obsadzkę ołówka. Ci w obawie odpowiedzialności, za zmową ze złodziejami, nie chcieli wydać ich nazwisk i spławili rzeczy osobom trzecim. Sporządzono odnośne protokóły policyjne, sprawa obiecywała dłużyć się bez końca — i książę de Brissac postanowił zatuszować ją za zwrót obu skradzionych pamiątek, za które ofiarował znaczną sumę wykupu.

∗                ∗

Tymczasem pani Dubarry, nie czekając tak pomyślnego rezultatu sekretnych zabiegów księcia de Brissac, a zniechęcona do wartości jego rad w sprawach praktycznych, przedsięwzięła na własną rękę szalony krok.
Szalony! — albowiem od tego kroku rozpoczyna się działanie Fatum, które przywiodło ją ku gilotynie!
Któż bowiem w owych czasach przewrotu, gdy rozpętała się do ostatnich granic zawiść socjalna względem możnych ludzi dawnego autoramentu, kiedy, nie bacząc na umieszczenie śród praw zasadniczych prawa własności, co dnia konfiskowano majątki rodowe dawnej arystokracji i dobra kościelne, kiedy nawet przezorna finansjera burżuazyjna nie kwapiła się z ujawnianiem swoich bogactw, kiedy rząd poszukiwał na gwałt środków na prowadzenie kosztownych wojen, a lud głodował — kto, mówię, w tak niebezpiecznym czasie mógł być tak lekkomyślny, aby swoją zamożność wystawiał na jaw?!
Tak niepojęcie lekkomyślną mogła być tylko pani Dubarry — kobieta niewątpliwie finezyjna w każdym innym wypadku, lecz zgoła niepotrafiąca niewieścim umysłem dotychczasowej pieszczochy losu objąć wagi zaszłych zmian, niepogodzona bynajmniej z tem, że przewrót, który nastąpił na tylu polach, może dotyczyć i jej — cichej obywatelki, kryjącej się skromnie śród nieskromnych zresztą świadectw dawnego dworskiego przepychu! Była pewna, że fortunę swoją zdobyła najprawowitszą drogą, przez miłość króla, który już zeszedł do grobu, i że nie może tej fortuny odebrać jej nienawiść ludu, który poczynał dopiero żyć, oraz jego przedstawicieli, którzy, porwani wirem politycznych wypadków, nie zaprzątali sobie głowy tem, co porabia jakaś ex-faworyta dawno zapomnianego króla Ludwika XV!
W istocie o pani Dubarry nikt nie mówił. Żyła w zapomnieniu — i mogła była przeżyć do głębokiej starości, gdyby nie to, że... nagle krzykiem o dokonanym u niej rabunku zwróciła na siebie uwagę powszechną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Oto pewnego dnia ludzie jęli przystawać ze zgrozą przed rozlepionemi na murach kamienic Paryża i na parkanach okolic Luciennes afiszach, które olbrzymiemi literami głosiły:

2000 LUIDORÓW NAGRODY ZA
WSKAZANIE ŚLADÓW
ZŁODZIEI DJAMENTÓW,
PRZEPADŁYCH Z PAŁACU LUCIENNES.

Gdybyż tylko to!... Ta królewska nagroda mogła tylko rozpalić pokusę bezowocną w sercach kandydatów na detektywów.
Ale nieopatrzna kobieta, niepomna zmian socjalnych, pomna tylko ciosu, którym dotknęła ją olbrzymia strata, opisywała szczegółowo w długich plakatach, celem ułatwienia pościgu za złodziejami i wykrycia swoich bogactw, — wszystkie utracone przedmioty: owe djamenty, szafiry, szmaragdy, rżnięte misternie drogie kamienie, sznury pereł z dwustu sztuk, bicze korali, kształty brylantów o wadze 20 karatów!
I czytały to wszystko tysiączne chciwe oczy — czytali ludzie, zgorączkowani głodem — czytali zaciekli rewolucjoniści, zdumieni obnażeniem skarbów, które nałożnicy swojej pozostawił był król, wiecznie znajdujący się w tarapatach pieniężnych, pustoszący skarb państwa dla zadowolenia kaprysów swoich metres! Zgnilec, który dziedzicowi swemu pozostawił puste kasy i dał początek następczej katastrofie, wzmożonej przy nowych wpływach przez dziedziczne nawyki trwonienia — przez rozrzutność królowej „Austrjaczki“, przez szał dworu, przez nieoględność zbyt późno wprowadzającego system oszczędnościowy Ludwika XVI.
Zazdrość, gniew, chciwość miotały tłumem. Pobudzona wyobraźnia niebawem podwoiła, potroiła, zwielokrotniła bogactwo tej jakiejś Dubarry!...
Podniosły się pięści, czerwieniły twarze, tupotały złością saboty patrjotów — naprzód szeptem zdumienia, później krzykiem zgrozy komunikowano sobie o skarbach Golcondy w pałacu Luciennes, o Sezamach, ukrytych pod ziemią, o kopalniach złota, o górach porcelany i kryształów, o nożach, wysadzanych brylantami, o czarodziejskich serwisach z Indji i Chin! Niewątpliwe cuda sztuki, które skrzętnie zbierała przez całe życie, stawały się w tych poszeptach, pomrukach i hałasach baśnią, stokrotnie przerastającą rzeczywistość...
Te szumne plakaty podrażniły już z musu sankiulotów, nazbyt przywykłych do zdobywania środków dla ojczyzny — a pośrednio i dla kieszeni jej zręcznych i bardziej bezceremonjalnych urzędników — drogą przez plac kaźni. Już tu i ówdzie wykluwał się w sercach patrjotów, w klubach agitatorów, w kancelarjach komitetów bezpieczeństwa, zamiar zdobycia skarbów pani Dubarry torem normalnym dla bieżącego czasu — a lekkomyślna kobieta jeszcze nie wiedziała o niczem. Nadto powiadomiona o tem, że djamenty odnalazły się w Anglji, odbyła tam trzykrotnie podróż, aby wszcząć proces z nabywcami, dowieść praw swojej własności, walczyć z formalistyką sądów angielskich i złą wolą tych, którzy nie chcieli wyzbyć się nabytych za bezcen z rąk złodziei skarbów bezcennych.
Nie wiedziała o tem, że te podróże zagraniczne, że ujawniony udział de Brissac‘a w poszukiwaniu jej dobra, tajemnicze warunki kradzieży przez ludzi, dopuszczonych do wnętrza pałacu, zwrot pamiątkowych kosztowności, wymienionych wszelako w plakatach, jako przepadłe — wszystko to w podejrzliwych, nie rozumiejących, lecz wierzących w swój węch śledczy ludziach, budziło przekonanie o tem, iż cała owa kradzież jest symulacją, mającą na celu zawczasu przewieźć zagrożone ewentualną konfiskatą bogactwa pani Dubarry za morze, dokąd ona sam a zamierza emigrować. Plakaty, głoszące kradzież, były rzekomo zamydleniem oczu, mogących przeszkodzić całej tej operacji.
Wypada przyznać, że zbieg okoliczności wytwarzał niejakie pozory na korzyść takiej hipotezy, ale nawet, gdyby ich nie było — chciwość, fanatyzm i zła wola obeszłyby się i bez nich...
Prosta droga nie jest najkrótszą w czasach rewolucji — albo najprostszą jest ta, która prowadzi od interesu politycznego do gilotyny przez wszystkie fałsze, jakich wymaga cel.
Rewolucjoniści oskarżają politykę i jej intrygi, oraz religję i jej przesądy, ale sami łacno korzystają z nauk Macchiavelli‘ego i Lojoli!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Krok pani Dubarry — ogłoszenie o kradzieży — miał z czasem zemścić się na niej okrutnie!

ROZDZIAŁ IX.
Święto de Brissac‘a.

Pewnego dnia — powiedzmy raczej: 14 lipca 1792 roku w trzecią rocznicę zdobycia Bastylji — przyjechał wczesnym rankiem do Luciennes książe de Brissac, dziwnie podniecony. Oczy błyszczały mu weselem. Na twarzy wykwitły rumieńce.
— Co się stało? — spytała pani Dubarry.
— A to, że przyjechałem panią porwać... do Paryża. Powóz mój czeka. Jedziemy!
— Toć książę wie, że... wyrzekłam się Paryża dla Luciennes.
— Dziś musi pani tam być...
— Dziś, kiedy tłum święci swoje zwycięstwo nad monarchją?
— Nie!... dziś, kiedy brata się cały naród francuski pod przewodem króla!
— Nic nie rozumiem!
— Niepotrzeba rozumieć... Trzeba czuć!... Król pogodził się z narodem. Więc powiedziałem sobie: „stary ośle! pocóż dręczyć się będziesz, ścigając mary przeszłości i dąsając się na swój czas, który chyżo biegnie naprzód. Król pogodził się z narodem — zatem i ty, sługa Monarchy, winieneś być z królem i narodem!“ Oto, co powiedziałem sobie i zapragnąłem ten dzień świąteczny spędzić z panią. Warunki zmieniły się — stare zakazy upadły — bramy Paryża stoją znów otworem dla Ciebie.
— Czy książę nie łudzi się? Wszakże tam nas nienawidzą!
— Nienawiść prysła!... Czy uwierzy pani, że widziałem na własne oczy księżne, pracujące na polu Marsowem razem z wyrobnikami, celem przygotowania tej imponującej uroczystości?...
De Brissac mówił prawdę.
Komuna paryska postanowiła urządzić niebywałe święto zbratania się wszystkich Francuzów, którzy w epoce absolutyzmu bynajmniej nie czuli się jednym narodem; byli raczej masą poddanych, podzielonych na podatkowe okręgi i dziedziny plemienne. Miało to być jeszcze święto federacji ludów — niosące w echach radosnych apel wolności wszystkim uciśnionym narodom Europy. Przygotowano miejsca dla 400.000 osób, ustawiono wpośrodku Pola Marsowego ołtarz ojczyzny w klasycznym kształcie, dźwignięto wspaniałe estrady dla członków Zgromadzenia Narodowego i Municypalności; w centrze estrady stał tron, na którym miał zasiąść Monarcha w otoczeniu swej rodziny.
Wyznaczono do robót przygotowawczych 12.000 robotników. Ale rozeszły się wieści, że prace nie będą ukończone na termin uroczystości. I oto cały Paryż zakołysał się. Tysiące Paryżan zbiegło się, aby pomagać robotom. Zjawiły się obok najmitów damy z arystokracji, które ujęły w dłonie młoty, topory i łopaty.
Naoczny widz, cudzoziemiec, opisuje wzruszające sceny:
„Widziałem przy pracy wspólnej mężczyzn i kobiety, starców i dzieci, książąt i wyrobników, biskupów i cyrulików, dzierżawców podatkowych i kucharzy, kawalerów orderu Św. Ludwika i prostytutki, wszystko to szło na roboty ręka w rękę, śpiewając hymn wolności — Marsyljankę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Dubarry nie mogła oprzeć się naleganiom księcia. Udzieliła się jej promienność jego wiary w przyszłość. Paryż wzywał ją tchem swego wesela — niegdyś tak ukochany jej Paryż! Ale postawiła warunek: ubierze się najskromniej — włoży kapelusz swej garderobiany z woalem, który jej twarz zasłoni.
— Jadę patrzeć, a nie być widzianą. Jeżeli księcia nie będzie krępować nędznie ubrana towarzyszka...
— Dziś wszystko jedno! Niema bogaczy i biedaków. Zresztą za woalem będę domyślał się twarzy... pani Dubarry!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pojechali.
Powóz księcia zatrzymał się na uboczu, pomiędzy trybunami. Stojąc na podniesieniu, widziała wszystko doskonale. Książę de Brissac podtrzymywał stojącą. Poruszała się tak żywo, klaszcząc zawzięcie, że lękał się, iż wypadnie z powozu.
Przeszła przed nimi olbrzymia procesja sfederowanych. Bataljon uzbrojonych dzieci otwierał ten pochód; zamykał go bataljon uzbrojonych starców. Pochód ruszył od Placu Bastylji ku Tuilleries, tam przyjął w środek szeregi dworskie i sunął wraz z członkami Zgromadzenia Narodowego i Gwardją Narodową na Pole Marsowe. Niezliczone tłumy towarzyszyły pochodowi. Wszędzie kwiaty i sztandary. Sto jeden razy huknęły działa...
Niemiec Anacharsis Cloots przewodził deputacji narodów — właściwie francuzom, przebranym w rozmaite kostjumy cudzoziemskie. Przy Ołtarzu Ojczyzny odprawiono mszę z udziałem trzystu księży, ubranych biało i przepasanych trójbarwnemi szarfami. Niedostrzeżoną dla czasu ironją było, że mszę odprawiał nie kto inny, jak... Talleyrand, przyszły minister reakcji Burbonów.
Powitano okrzykami entuzjazmu bohatera uroczystości, Lafayette‘a, jadącego na białym koniu.
— Lękam się, że go później zabryzgają błotem. Zresztą on sam postara się o to siedzeniem na dwóch stołkach — ozwał się za Dubarry znajomy głos.
Książe d ‘Angremont wstąpił na stopień jej powozu.
— Nie ironizuj, zbyt mądry przyjacielu! — zgromiła go zlekka. Nie jest czas po temu, kiedy...
— ...Kiedy wszyscy chcemy być naiwnymi! — dokończył d‘Angremont.
Zmarszczka troski wystąpiła na czole de Brissac’a.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale znowu porwała jego i Dubarry fala ogólnego entuzjazmu.
Lafayette wygłosił słowa przysięgi:
„Przyrzekamy nazawsze wierność narodowi, prawu, królowi, konstytucji, nadanej przez Zgromadzenie Narodowe i zatwierdzonej przez króla, oraz zasadzie braterstwa wszystkich Francuzów.“
I czterdzieści tysięcy ust odpowiedziało gromowo:
— Przysięgamy!
Zagrzmiały działa — dźwiękły trąby, brzęczał oręż gwardji, błyszczały szable w powietrzu.
Burza zachwytu zakołysała tłumem, gdy król wyrzekł słowa przysięgi na Konstytucję. Królowa podniosła w górę delfina, wołając: „ja i syn mój jesteśmy w zgodzie z nastrojem ludu!“
Odpowiedziały jej oklaski i krzyki radosne.
Nie była to jeszcze znienawidzona przez masy „Austrjaczka“ i drwinkowato przezywana potem, „Madame Veto“ — małżonka „króla Veto“...
Deszcz nie zepsuł uroczystości. Zmoczone tłumy parły na uprzątnięty z gruzów Plac Bastylji, gdzie na miejscu mrocznej twierdzy absolutyzmu widniały dzisiaj iluminowane szyldy z napisem: „Tutaj tańczą“.
Paryż bawił się do późnej nocy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Coś jednak zburzyło pogodny nastrój księcia i jego towarzyszki ku końcowi uroczystości.
Powóz ich musiał zatrzymać się w tłoku. Nieopodal powozu stało troje ludzi, którzy gawędzili na stopniach trybuny, oczekując, aż ciżba się przerzedzi: było to dwóch mężczyzn i jedna kobieta.
Jeden z nich łysnął posępnemi oczyma i rzeki prawie głośno:
— Spójrzcie... Tam książę de Brissac, zacięty arystokrata, który udaje, że cieszy się z narodem...
De Brissac zagryzł wargi. Udał, że nie słyszy.
— Kto jest ten człowiek o tak złych oczach? — spytała pani Dubarry wszechwiedzącego d‘Angremont‘a.
— To weterynarz, Marat, redaktor „Przyjaciela Ludu“, który kryje się przed policją Lafayette‘a; ale dziś nie oparł się pokusie towarzyszenia swojej bogatej i brzydkiej kochance na święto ludu.
Wiatr odchylił welon pani Dubarry. I Marat, który świdrował ją oczyma, zauważył, szczerząc zęby uśmiechem:
— Ależ jary jest ten stary! Wytrzasnął sobie jakąś śliczną szesnastolatkę...
— Pleciesz głupstwa! — rozkrzyczała się kobieta — te przeklęte arystokratki nie starzeją się nigdy dzięki swoim szminkom.
I pociągnęła za sobą obu mężczyzn. Marat jeszcze cmoknął językiem: „Ależ ładna“... Drugi nie raczył się nawet obejrzeć. Dubarry widziała twarz jego tylko z boku. Doznała wstrząsu.
— Kto był ten jegomość w błękitnym fraku, w żółtej kamizelce i żółtych spodniach? — spytała d‘Angremont‘a. Zdaje się, szlachcic?
— Szlachcic i adwokat. Należy do partji „Góry“ — ma za sobą trzydzieści głosów, a nadyma się pychą, jakby miał za sobą miljony. Zresztą, kto wie? Ten Robespierre może zajdzie daleko... zajęty jest poprawianiem narodu, jako i Marat, ale różni się od tego ostatniego tem, że nienawidzi kobiet.
— To człowiek niebezpieczny — szepnęła Dubarry. Tylko źli ludzie nienawidzą kobiet. Zresztą obaj mają twarze kańczaste, jak urodzeni zbrodniarze. Radziłabym tym panom, aby sobie wprzód poprawili pyski, nim zaczną poprawiać naród.
— Cudownie pani to powiedziała! — zawołał ze śmiechem d‘Angremont, całując jej dłoń na pożegnanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powracali późno w noc. Książę odwoził panią Dubarry do Luciennes. Oboje byli w drodze smutni, milczący. Hrabina czuła na sobie świdrujące, ponure wejrzenie Marata i chłodny powiew od twarzy odwróconej Robespierre‘a. Książe zadumał się głęboko. Świszczały mu w uszach słowa nienawiści redaktora „Przyjaciela Ludu“.
Czy tych ludzi można przebłagać?!...
Nadto, gdy w powrocie ze stolicy, celem skrócenia drogi przejeżdżali przez przedmieście Św. Antoniego, uderzył go tu widok okrutnej nędzy. Dziwił się nawet bohaterstwu tego ludu, co tak bardzo cieszył się dzisiejszem świętem, zapominając o swojej niedoli. De Brissac odczuł, że owo święto nie nakarmi głodnych — że Konstytucja cudu nie stworzy, — że zawiedzione nadzieje jutro groźniejszym krzykiem rozpaczy uderzą w tron, jedynie winny wszelkiego zła na ziemi — w mniemaniu prostaków. Widział nadto, że istnieją niedające się godzić sprzeczności między dworem, zawsze oglądającym się na wczoraj, a fanatykami, żądnymi jutra i gotowymi druzgotać wszelkie przeszkody na prostolinijnej drodze swoich teoryj.
Prześladował go czad knotów z łojówek, iluminujących ulice Paryża. A potem na wyboistej drodze przy złowróżbnym poszumie karłowatych wierzb, w mroku nocy, ściskało mu się serce... — Otaczała go niepewność czasu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Weszli razem. Odprowadził ją do progu jej sypialni. Spojrzała nań. Miał w oczach bezdnię smutku — i zagadkowo patrzył na nią, gdy ozwał się na pożegnanie:
„Przeżyliśmy dzień wielkich złudzeń. Zapomniałem, żem już zbyt stary, aby mieć w życiu jeszcze jakiekolwiek nadzieje.
Wówczas postąpiła ku niemu — rozwarła ramiona — i powiedziała:
— Zostań!... Czy ja nie wiem, że kochasz mnie dawno i cierpisz?... Ach! zmusiłeś mnie, że pierwsza ci się oświadczam. Bo i ja... kocham cię dawno.
Upadł jej do nóg i całował skraj jej szaty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy rozstawali się nazajutrz, książę de Brissac rzekł wesoło:
— Jednakże 14 Lipca to jest wielkie święto... nasze!

ROZDZIAŁ X.
W momencie ucieczki do Varennes.

Widywali się odtąd często — niemal co niedziela. Słodziła jego troski w czasach coraz chmurniejszych. Szukał azylu w Luciennes spracowany, znużony śmiertelnie trudami nad przepaścią... Zapominał przy niej o swoich kłopotach. Wszakże było rozkoszą dlań wpatrywać się w jej oczy. Nigdy nie wydawała mu się piękniejszą. Jej portret — jeszcze późniejszy, malowany w Londynie przez angielskiego mistrza pędzla, mówi nam o jej niewiędnącym uroku.
Miłość ich przetrwała okrutne chwile poczynającego się terroru — dotrwała do śmierci de Brissac‘a. Książę przestał być bezzasadnie zazdrosny o d‘Escourt‘a i Maussabré. Przeciwnie — ci dwaj wiedzieli o miłości dwojga kochanków — i schylili przed nią głowy, darząc oboje pełną szacunku przyjaźnią.
Zresztą tajemnica ich miłości wydała się prędko.
Oto ciekawy fakcik, który notuje kronika owego czasu:
Kiedy Ludwik XVI przedsięwziął był swoją niefortunną ucieczkę do Varennes w celu połączenia się z emigracją — (ucieczkę, sparaliżowaną przez sprytnego pocztmistrza Drouet, — z której powrócił pod strażą, witany grobowem milczeniem ludu) — nie pozwolił przed wyjazdem zbudzić księcia de Brissac:
— On nie pojedzie z nami — rzekł. Przykuty jest tu do pięknych oczu pani Dubarry.
A kiedy napotkał go po swoim powrocie, powiedział:
— Jesteś szczęśliwy, mój de Brissac. Czytasz czarodziejskie znaki w oczach twojej Dubarry. A mnie tu wypadło czytać takie okropności na plakatach: „Kto powita Ludwika, ten będzie obity. Kto go zelży, będzie powieszony“.
„To jest — poprawił się — na szczęście dodali drugie... Ale ta śmiertelna cisza przy moim wjeździe do Paryża napełniła mnie zgrozą. Szczęściem, wszystko jest znowu dobrze... Z tym poczciwym moim ludem łatwo się pokłócić, ale łatwiej jeszcze pogodzić...
„Czy nadługo?“ — pomyślał de Brissac. Ale rzekł tylko:
— W każdym razie radzę Waszej Królewskiej Mości pomnożyć swoje szwajcarskie straże...
— Wiesz co, Brissac, masz rację! Zezwolono mi tylko na 1800 ludzi. A warto by mieć...
— Najmniej 6.000!
Ta rada kosztowała de Brissac’a... życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie możemy tu wyjść poza ramy naszej opowieści i śledzić przebieg wypadków, rozwijających się poprzez szturm do Tuilleries aż do uwięzienia pary królewskiej. Ale godzi się w tem miejscu rzucić światło na osobę księcia de Brissac, którego niezwykła miłość opromienia wraz z nim panią Dubarry.
Zaiste oboje w tym momencie wynieśli się na szczyt poezji. I cud tej miłości w czerwono-żałobnych ramach epoki terroru dyszy dziś jeszcze tchnieniem nieśmiertelnego piękna.

ROZDZIAŁ XI.
Książę de Brissac.

Rzucona na tło epoki rewolucyjnej powieść miłosnego stosunku pani Dubarry i księcia de Brissac posiada czar niewypowiedziany. Słynne orzeczenie Pawła Saint Victora na temat nowel Boccacia, sławiących zmysłowe wesele i żary serca, jakoby snutych w miłem, beztroskiem i mężnem towarzystwie, tuż nieopodal objętej tchem zarazy Florencji, iż „umieścił on Wenerę w trupiej czaszce“ — znajduje w danym wypadku historyczne urzeczywistnienie.
Tu jest nawet coś bardziej pociągającego i dziwniejszego: subtelna woń kwiatu miłości wieje śród gęstych oparów krwi, płynącej strugami z pod nieznużenie działającej maszyny śmierci, i nie zatraca się, nie daje się zdławić. Albo jeszcze: dwoje osób stwarza sobie potęgą miłości cichą oazę szczęścia na pustyni, huczącej grozą niebywałego dziejowego przewrotu. I nie są to bynajmniej dusze ślepe, lekkomyślne, nieczułe na to, co się dzieje dokoła, nie rozumiejące katastrofy, która chłonie cały drogi im świat!
Przeciwnie, jedna z nich — męzka, dojrzała, zawsze powagi pełna, wie o tem, że grozi jej nieubłagalnie katastrofa. Druga, pociągnięta przez tamtą, wyzbywa się przyrodzonej lekkomyślności, poważnieje, rośnie cudem, stara się dorosnąć do bohaterstwa tamtej. Rzekłbyś, że na łupinie, rzucanej po wzburzonym oceanie życia, na falach krwi, dwie drobne istoty ludzkie — wiedząc, że muszą być pochłonięte przez wir, z całą świadomością odwracają się od wizji śmierci i gwoli kilku minutom pozostającego życia poglądają sobie w oczy z przedziwną słodyczą, aby krzepić się wzajem w godzinie śmierci. Jest to zwycięstwo delikatnych dusz nad barbarzyństwem epoki.
Cóż to znaczy, że kochać się mogą już tylko krótko, bo czarna śmierć i czerwony kat czyhają zewsząd? Wszakże chwila wielkiej miłości jest wiecznością! I dlaczegoż tu kląć życie, skoro posiadało się w niem choćby moment szczęśliwego zapomnienia w uścisku miłosnym? Albo dlaczegoż zatruwać sobie godzinę miłości obawą śmierci — przecież ten, co umierać będzie, umrze, kochając, a ten drugi, komu jeszcze pozostanie chwila życia, umarłego nie zapomni do zgonu. I kaci mogą wszystko uczynić, mogą ściąć głowy, ale nie wydrą z serca miłości!

∗             ∗

Powiedzmy to wyraźnie: nigdy nie przyszłoby nam na myśl obrać taką Dubarry za bohaterkę naszego romansu, którego tło — jest tak olbrzymie, pełne dziejowej powagi, a leciuchna, jak piórko, kobieta zdaje się tak mało ważyć w tej wichurze namiętności masowych, w tem starciu się indywidualności znacznych, w tym wirze wydarzeń epokowych dla narodu i ludzkości, — gdyby nie to, że „ostatnie dni życia pani Dubarry, tego zepsutego dziecka szczęścia i miłości, zyskały rys heroiczny dzięki uczuciu dla niej takiego księcia de Brissac, uszlachetnione zostały modlitewnem uwielbieniem tego rycerza, ostatniego bohatera zapadającej się w przepaść starej Francji.“ Stwierdzają to jej sumienni i przenikliwi biografowie, bracia Goncourt.
Heroizm jej polegał na tem, że w łańcuchu śmierci, który los wykuwał dla niej i który wlókł ją ku gilotynie — jej stosunek miłosny do nienawistnego wywrotowcom, jednego z najwybitniejszych reprezentantów konającej monarchji, przeznaczonego fatalnością losu na żer mordercom... był niepośledniem spajającem ogniwem. Tak bardzo kochała to życie i tak mocno obawiała się okrutnej w zasadzie, formą okrutniejszej śmierci, iż winna była, gdyby przeważył instynkt samozachowawczy, odrzec się tej miłości — ale ona nie chciała, lub nie mogła chcieć!...

∗             ∗

Kim był de Brissac?
Był gubernatorem Paryża, pułkownikiem królewskiej straży przybocznej. Ale nie o tytuły, godności i potęgę władzy tu chodzi. Podkreślmy świadectwo dziejopisów epoki, że był wytwornym szlachcicem, który, podążając za królem w procesji paziów i karoc, nie posiadał w sobie nic z tej pochlebczej niewolniczej płaskości, co znamionuje pospolite dworactwo: nosił on z dumą swoje historyczne nazwisko i był niby bohater z odległej epoki Ludwika XIV, tak samo krojem duszy, jak i odzieży. Pospolitym błędem rewolucyjnego myślenia jest, że nie potrafi ono utrzymać się w granicach naprawy zła przeszłości, lub stwierdzenia konieczności przemian w stosunku do kształtów przeżytych; chce ono także zadeptać z kretesem, pohańbić osądem, potępić absolutnie wszystkie formy minionego okresu. A przecież, gdyby przeszłość była absolutnie bezwartościową, gdyby nie kryła w sobie żadnych zarodków cnót i piękna — wypadałoby zrozpaczyć o ludzkości, zwątpić, czy istnieje cokolwiek, co daje się przerobić na dobre. Absolutne zło historji uprawniałoby do absolutnego sceptycyzmu na przyszłość!
Tedy, cokolwiek myślimy o cieniach epoki schyłkowej XVIII stulecia, winniśmy oddać hołd należny temu czcigodnemu wzorowi honoru rycerskiego, urodzonemu żołnierzowi, dziedzicowi męskich cnót starej Francji, a zarazem wcieleniu szlachetnej i najsubtelniejszej galanterji. Ten piękny starzec — mówią o nim Goncourt‘owie — ostatni z kawalerów salonu, odprysk wielkiego rodu de Brissac‘ów, potrafiący przemawiać językiem głębokich uczuć jakiejś Klelji lub Astrei, Ludwik-Herkules-Timoleon de Brissac — na kolanach przed hrabiną Dubarry, swoim kultem dla niej, swą zbożnie-delikatną czcią, „osłania przed surowym wyrokiem historji kobietę, która takiego człowieka potrafiła natchnąć tak głęboką i piękną miłością“... A być może — tak brzmi dalej trafny sąd biografów pani Dubarry — „to światło, które opromienia ją w tej ostatniej epoce jej życia, które ukazuje ją nam pełną taktu, daleką od wszelkiej swawoli, a równocześnie odległą od pruderji, która zadaje kłam wszystkim paszkwilom, prześladującym ją w one dni i każe je odrzucić z pogardą — zawdzięczała ona bodaj wpływowi na nią miłości takiego człowieka, jakim był de Brissac!“

ROZDZIAŁ XII.
Rzezie.

Jednym z najpotworniejszych aktów historji Rewolucji francuskiej są masowe mordy, dokonane przez rozwydrzoną tłuszczę na ludziach niewinnych — na więźniach w pamiętne dni Wrześniowe roku 1792-go.
Jest to plama niestarta na kartach tej historji, ćmiąca krwawemi oparami tyle czynów bohaterskich i pięknych, w jakie obfituje entuzjastyczny idealizm owej epoki — bądź co bądź stanowiącej nową erę w dziejach i ukazującej nam charaktery mężne i dusze szlachetne z tej i owej strony, we wszystkich bez różnicy partjach.
Jednak naogół w tej epoce właśnie twarze duchowe prowodyrów Rewolucji rychło szpetnieją. Mniejsza o posępne rysy chorego Marata, o krokodyle łzy Robespierre‘a, o chłodny fanatyzm Saint-Justa, o szakali i hyjeny Rewolucji! Bolesnem jest, że w godzinie tych mordów masowych, zeszpetniało najszlachetniejsze śród wodzów ruchu ludowego oblicze — Dantona! Wystąpiły na niem plamy brzydsze, niż odstępstwo od Rewolucji Barnave‘a dla pięknych oczu Marji Antoniny, niż zwrót Mirabeau wprawo, dokonany nie bez wpływu przekupnego królewskich srebrników, niźli popis Lafayette‘a w uśmierzeniu orężnem ruchawki ludowej, potem, gdy on sam przywiózł był idee rewolucyjne z Ameryki — niż wreszcie zdrada Dumouriez‘a pogromionego po triumfach i z rozpaczy szukającego ratunku w obozie przeciwnika.
Albowiem Danton był Ministrem Sprawiedliwości — a błogosławił swoją umyślną nieruchomością rzeź ludzi niesądzonycn, aresztowanych za ladajaki gest, za słówko, lub zgoła za nic — poprostu za to, że należeli do warstwy uprzywilejowanej przez przeszłość. Nadto zeszpeciły się przytem twarze współwinnych w rządzie — Żyrondystów, którzy nie potrafili ustrzedz od plamy tchórzliwego pobłażania złemu swoich szlachetniejszych oblicz i... odpokutowali tę winę później, jako i Danton, pod gilotyną.
Prawda, że owej fatalnej godziny tłum oszalał, czuł, iż ojczyzna znajduje się w niebezpieczeństwie — węszył wszędzie zdrady — oczyma strachu widział już wkraczające w granice Francji zastępy Prusaków... Chciano wyzwolić się od podejrzanych o rojalizm i spiski z emigracją, przerazić opornych; krwią zamordowanych sklejano rewolucjonistów-patrjotów! A Danton umył ręce, jak Piłat...
Komornik Maillard „sądził“ aresztantów na dziedzińcach więzień paryskich. Z cel wyciągał ich tłum i stawiał przed nim i ochotnikami-ławnikami. Jeżeli sędziowie opuszczali szpady, więźnia puszczano wolno, kiedy mówili: „odprowadzić go“ — znaczyło to, że ma iść na kaźń. Załatwiano się ze skazańcami w minutę, gdzieś w kurytarzu więziennym, lub w kącie podwórza. Fale rzezi rozpostarły się z Paryża na więzienie w Wersalu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O tym samym czasie w więzieniu Orleańskiem siedział już książę de Brissac.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

ROZDZIAŁ XIII.
Jego ostatnie dni.

Przed niewielu dniami — już po wdarciu się tłumu do Tuilleries — kiedy król zdołał uspokoić awanturników, wdziawszy czapkę frygijską i przepijając do żołnierza z podanej mu flachy — naraz wykryło się, że straż królewska została zwiększona przez komendanta Paryża ponad zezwoloną normę — trzykrotnie.
Konstytucjonaliści podnieśli krzyk zgrozy. Król dowiedział się nocą od swego ministra o grożącym komendantowi, księciu de Brissac, areszcie. Jego stosunek z ex-faworytą królewską czynił go już dawniej podejrzanym w obliczu Rewolucji.
Król posłał osobę zaufaną do księcia de Brissac, aby uprzedzić go o wymierzonym przeciw niemu rozkazie uwięzienia i doradził mu ucieczkę.
Poseł królewski przybywa — budzi księcia de Brissac.
— Musisz uciekać, książę. O świcie przyjdą cię aresztować. Koń czeka. Jest północ. Chwała Bogu, — dość czasu. O świcie będziesz już daleko...
— Dobrze. Podziękuj Najjaśniejszemu Panu. Możesz konia zabrać.
— Jakto... a książę?
— Książęta de Brissac nie uciekali nigdy...
Poseł wie, że namowy nic nie wskórają. Kłania się — odchodzi.
Książę zasiada do biórka — i pisze jeden list — drugi — do pani Dubarry.
O świcie budzi adjutanta, śpiącego w sąsiednim pokoju. Od kilku dni jest nim Maussabré.
— Mój kochany! bądź tak dobry, zawieź to do Luciennes.
Wręcza mu list.
Równocześnie zjawiają się żandarmi.
Za chwil parę książę znajduje się pod eskortą w drodze do fortecy w Orleanie, gdzie więżą politycznych przestępców, oskarżonych o zbrodnie najcięższej wagi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ów pierwszy list, pisany w momencie aresztu, mówi tylko o szczęściu miłości. Nie będą innej treści następne, słane z więzienia.
Pani Dubarry traci głowę — rozpacza — stawia na nogi d‘Escourt‘a, cały sztab przyjaciół, aby wyrwać księcia de Brissac z fortecy. Oczywiście jest bezsilną.
Maussabré udaje się niezwłocznie za księciem do Orleanu i przywozi jej list, w którym książę zawiadamia ją krótko:
„Przybyłem tu szczęśliwie. Bądź zdrowa, ukochana.“
Codzień goniec pani Dubarry jest w drodze do Orleanu. Zawozi księciu jej listy — przywozi jej listy od więźnia. Zachowała się ich wiązanka.
Ślepiły je później oczy sędziów pani Dubarry. Z akt jej procesu powędrowały te kartki do archiwów państwowych Francji.
Pożółkły ze starości.
Pisane przed pięciu ćwierćwieczami!
A jednak unosi się z nich czarowny aromat niewiędnących kwiatów miłości.
Niema w tych listach nic prócz słów uwielbienia dla jej piękności, dobroci, miłego usposobienia, towarzyskiego uroku.
Wciąż powtarzają się słowa: „kochanie!“, „serce moje!“, najmilsza!“.
Oto list:
„Jakże byłem szczęśliwy w życiu. Poprostu wierzyć się nie chce. Być kochanym przez Ciebie!“
Powiedzmy: poprostu wierzyć się nie chce, że są to listy nie młodzieńca, lecz starca — że są to nadto listy, pisane z za krat więziennych.
Oto np. list — czarujący prostotą, a jakże namiętny i czuły:
„Kochana! stłukły mi się okulary. Dlatego przebacz, że Ci napiszę tylko jedno słowo: „Kocham!“ — i jeszcze cztery tylko: „będę kochał do śmierci!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A śmierć zbliżała się już wielkiemi krokami.
Maussabré donosi pani Dubarry, że istnieje zamiar przewiezienia „politycznych“ z Orleanu do więzienia w Wersalu.
Ale tam właśnie odbywają się sądy doraźne, t. j. rzezie!
Pani Dubarry wie, że jeżeli książę de Brissac przybędzie tam, to będzie zmasakrowany, jak inni...
Nie istnieje już dla niej kwestja, że naraża się wstawiennictwem za ciężkim przestępcą; naraziła się już tem, że pisała doń listy. Udaje się do Paryża — poszukuje protekcji możnych — puka do drzwi władnych. Ale wszędzie napotyka chłód, obawę, bezsilną niemoc, oschłą odmowę. Właściwie czas jest okrutny: w powietrzu unoszą się hasła wojny, strachy przed zdradą, nawoływania do zemsty. Napotyka wszędzie drzwi zaparte. Kto chce, nie może nic uczynić — kto mógłby, nie chce.
Spotyka wreszcie oporę w księciu de Rohan-Rochefort, który jeszcze posiada wpływy i zaufanie. Przyjechał umyślnie na jej wezwanie do Paryża — de Brissac był jego przyjacielem — przyrzeka poruszyć skały, aby zahamować wysłanie księcia de Brissac z więzienia w Orleanie. Pomówił już z nowymi dygnitarzami. Zdołał ich przekonać, że winy de Brissac‘a są wątpliwe lub przesadnie oceniane: działał on wszakże z rozkazu króla, jako zobowiązany do posłuszeństwa żołnierz i urzędnik!
Przyznano Rohanowi słuszność. Obiecano wiele — dano nadzieję.
Pani Dubarry pisze list do więźnia:
„Bywaj mi zdrów... Bądź najlepszej myśli, mój ukochany!... Tutaj energicznie działają przyjaciele. Sprawa Twoja jest na dobrej drodze. Może już wkrótce zobaczymy się. Tymczasem pisz — i powątpiewaj o wszystkiem, tylko nie o tem, że Cię kocham!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dubarry i Rohan de Rochefort nie wiedzą, że ich oszukano. Książę de Brissac już jest w drodze. Już jest w celi więziennej w Wersalu!
Zwraca się do córki, księżny de Montemart. Czyni ją wykonawczynią swego testamentu. Na pierwszem miejscu, jako spadkobieczynię swoją, wymienia panią Dubarry. Każe jej wypłacić rentę roczną 24.000 liwrów, lub jednorazowo sumę 300000 liwrów, albo wreszcie oddać jej znaczny majątek ziemski — stosownie do jej wyboru. Powołuje się na to, że jest winowajcą w sprawie utraty jej kosztowności, kładzie na sercu córce wypełnienie tej swojej woli przed wszystkiemi innemi legatami. Zaklina ją na swoją miłość ojcowską, aby spełniła ten testament — tę jego prośbę ostatnią!

ROZDZIAŁ XIV.
Ostatnia godzina.

Podpisał — postawił datę — odłożył pióro...
Wtem słyszy za ścianą brzęk oręża — krzyki — jęki...
Gwar mnoży się — napełnia kurytarze...
Coś okropnego dzieje się w murach więzienia!
Niebawem poczyna rozumieć...
Jakiś głos niewieści, młody, błaga: „To starzec!... Zmiłujcie się!“ Głos ten spotyka się ze śmiechem, drwinkami.
Książę de Brissac przyłożył ucho do ściany. Włosy mu się jeżą na głowie. To córka błaga o życie ojca. A równocześnie ktoś za drzwiami pada trupem — czerwona struga przenika do celi de Brissac’a. Ochrypły głos barbarzyńcy woła: „wypij tę czarę krwi, a darujemy życie twojemu ojcu!“ I śmiech okropny rozlega się... Oklaski... Mnogie zadowolone głosy wrzeszczą: „ścierwo! jak chleje!“[15]
De Brissac rozumie.
Wyprawiono rzeź w więzieniu...
Tak jest!... W Wersalskiej turmie niema nawet Maillarda, dla pozoru sądzenia przeglądającego rejestry, dostarczone z Ministerstwa.

Już dobijają się do celi: Słychać krzyk: „Gdzie dozorca? Niech przyniesie klucz... Tu siedzi Brissac!“... Inny głos: „Na co klucz?... Wybijać drzwi!... Oto drąg.“
Książę prostuje się... Wie, że niema ocalenia. Ale postanawia drogo sprzedać życie.
Już drzwi pękły — przez wyłom wlazł drab: de Brissac poskoczył groźny — potężny... W jednej chwili — bez okrzyku — zagłębił mu nóż w serce...
Ów wali się — nie zdążywszy wydać jęku... W otworze ukazuje się inna głowa — ruda — ze świecącemi, jak u wilka, ślepiami.
De Brissac uderza go nożem w skroń...
Z otworu zwiesiła się martwa głowa; z czarnych ust bluzgnęła krwawa piana...
Za drzwiami słychać krzyki wściekłości... Teraz drzwi są już wyłamane — runęły na podłogę...
Celę zapełnia gromada rozwścieczonych ludzi — nie! stado ryczących zwierząt.
Sięgają ku niemu mnogie ramiona. Wydziera się im. Starzec ma teraz siłę atlety. Wichurą siwych włosów w strząsa na przepięknej, dumnej głowie. Jest wspaniały, jak lew... Zwinny jak tygrys. Uskoczył im raz jeden i drugi. Runął na strwożonych, cofających się kilkakroć. Wbił znowu nóż temu i owemu. Innego poranił pięścią. Tego kopnął w brzuch — tamtego nogą zdeptał... Słychać jęki i wrzaski.
— Podli tchórze! — rzuca im w oczy.
Zawstydzili się — zachęcają się wzajem do natarcia. I naraz ruszyli nań całą gromadą... Legł pod naporem rąk i kolan... Jeszcze usiłuje wyrwać się im — miota się pod splotem dławiących go ciał...
Ale już ktoś podnosi żelazny łom...
Okrutny cios spada na głowę.
Skończyło się wszystko...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeno płatki mózgu i bryzgi krwi odskoczyły od muru — padły na stół — splamiły papier — ostatnią wolę zmarłego.
Na testamencie zostały plamy jeszcze po upływie przeszło stulecia. Jest jednak czytelny. Tylko data, której atrament nie zdołał jeszcze wyschnąć w czasie napadu, zmieszała się z krwią i zatarła się w części. Stąd historycy epoki podają ją różnie.
Jeżeli przed kodeksem Napoleona istniało prawo o testamencie oleograficznym, to Republika mogła wytłomaczyć brakiem daty fakt, że testamentu księcia de Brissac‘a nie wykonała nigdy!

ROZDZIAŁ XV.
Z listów pani Dubarry.

List do niewiadomej nam osoby brzmi:

„Od owego okrutnego dnia przebywam w stanie boleści, którą może sobie Pan łatwo wyobrazić. Oto spełniła się ta okrutna zbrodnia, która uczyniła mnie tak nieszczęśliwą i wydała na wieczne cierpienie. Dziw, że po takiem okropnem wstrząśnieniu żyję jeszcze: widać nie umiera się ze smutku. Pańskie współczucie wzrusza mnie głęboko. Złagodziłoby mój ból, gdyby to możliwe było choćby na okamgnienie. Żona pańska pisze mi, że wkrótce mnie odwiedzi. Oczekuję jej z niecierpliwością. Pocieszającem jest być z ludźmi, którzy czują to samo, co ja...“

List do córki zamordowanego, pani Montemart brzmi:

„Pani, nikt nie czuje bardziej wielkości twej straty, niźli ja... Pochlebiam sobie, że nie omyli się Pani, co do przyczyn, które przeszkodziły mi dotąd wypowiedzieć Pani słowa współczucia i żal mój połączyć z Twoim. Tylko strach zwiększenia cierpień Twoich powstrzymywał mnie od rozmowy z Panią o nich. Bowiem moja męka urosła do ostateczności. Los, który był tak wielki i piękny, a obiecywał jeszcze zawsze wielkość i piękno — tak okropnie zakończony... O mój Boże!...
Ostatniem życzeniem Ojca pani, wyrażonem w jego listach było, abym okazywała Ci miłość siostrzaną. To życzenie nazbyt odpowiada mojemu, aby mogło nie być spełnionem.
Nie wątp Pani nigdy o mojem przywiązaniu, które zachowam dla Ciebie na resztę dni mego żywota!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cóż można dodać do tych listów?![16]


ROZDZIAŁ XVI.
Z pamiętnika pani Rohan de Rochefort.

W tym romansie, przez oszczędność miejsca przeobrażanym nieraz w kronikę, różniącą się od prawdziwych kronik jeno drobnym rysem, tem, że... nie jest ona suchą (i bodaj innym jeszcze, iż mówi do wyobraźni czytelnika symbolicznemi faktami, przekładając je nad martwą prawdę ścisłości, obowiązującej historyka, nie beletrystę) — w tym romansie staję teraz w obliczu faktu, który jest niewątpliwy, a zakrawa na straszliwą bajkę, stworzoną przez najokrutniej wymyślną fantazję.
Niema bodaj na całym świecie pióra, które potrafiłoby oddać w pełni zgrozę, która przejęła duszę pani Dubarry wobec popełnionej na jej sercu katowskiej zbrodni, opisanej poniżej.
Pozwolę sobie podać ją w formie wypisu z kart (nie wiem, czy... znanego komukolwiek z moich czytelników) pamiętnika 70-letniej księżny Rohan de Rochefort, matki 50-letniego księcia de Rohan, który nadaremnie starał się ocalić swego przyjaciela. Księżna Rohan de Rochefort — była to osoba czcigodna i nabożna, acz z bogatą w przygody miłosne przeszłością, na schyłku życia żyjąca jedynie macierzyńską miłością dla syna, którego śmierć na gilotynie wywołała jej zgon z własnej ręki.
Cóż można dodać do tych kartek, które przytaczamy poniżej? Wszelkie rozdłużenia wykwintnej prostoty oryginalnego opisu byłyby grzechem.
Oto co pisze czcigodna staruszka, nieodrodna córa XVIII stulecia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Czy może jeszcze istnieć piekło po za ziemią, skoro Francja stała się piekłem?!... Nieszczęśliwej pani Dubarry wczoraj ci ludzie — bo nazywają się ludźmi — przesłali na drwinę kosz z napisem: „Od ogrodnika z Wersalu dynia dla pięknej pani Dubarry“.

Otworzyła go. W koszu znalazła głowę nieszczęsnego księcia de Brissac. Zemdlała. Co się z nią stało potem, nie wiem...
Kiedy syn mój przyszedł do niej, powiedziano mu, że hrabina już od pięciu godzin z zamkniętemi oczyma klęczy przed ową głową, złożoną na poduszce, obejmując ją rękoma i nie dając sobie jej wydrzeć. Ma usta zaciśnięte, pokryte pianą. Nic nie mówi.
Syn mój podjął się bolesnej operacji. Wydarł jej ten okropny skarb, chociaż kąsała mu ręce, i zawiózł na cmentarz Montmartre do rodzinnego grobu de Brissac‘ów, gdzie teraz ta głowa ma wieczny odpoczynek — sama jedna. Bo co się ze zwłokami stało — nikt nie wie. Ci złoczyńcy spuścili je pewnie do kanału.
Oto są proste skutki tego, że król pozwolił, aby za natchnieniem tego Mirabeau stan trzeci włożył w Jego obecności kapelusz na głowy, co od wieków było przywilejem tylko naszym — warstw dobrze urodzonych i duchowieństwa. A prostym wynikiem tego, że król ścierpiał, iż panowie ministrowie z sankiulotów weszli do niego w trzewikach bez sprzączek, jest to, że dziś Monarcha Francji siedzi w więzieniu, oczekując sądu nad sobą.
Mój Boże! na jakież Ty próby narażasz Francję — Ty, który przecie byłeś pierwszym szlachcicem na niebiesiech!
Słyszane-ż to rzeczy, aby Króla sądzić?! Nie pojmuję doprawdy, że ziemia się nie trzęsie — i Paryż nie jest pogrzebany w ruinach.
O tym okropnym fakcie i stanie naszej drogiej Dubarry syn nadesłał mi wiadomość listowną przez stangreta Sebastjana. Sam przybyć nie mógł, bo nie może opuścić obłąkanej kobiety ani na chwilę. On jeden tylko potrafi ją uspokoić.
Kiedy powrócił z tego strasznego pogrzebu — zwyczajna czarna skrzyneczka zamiast trumny z herbami de Brissac‘ów (jak mówił mi nasz wierny Sebastjan) — Dubarry długo całowała jego ręce. Czy chciała przeprosić go za ukąszenia, czy wyraziła tak miłość dla rąk, które uniosły i ukoiły pod ziemią jego głowę? A może była wdzięczna, że zabrał ten okropny przedmiot, boć zawsze głowa to nie całe ciało, stworzone przez Opatrzność...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dalej czytamy:
„Od tygodnia nie widziałam syna. Nawet nie pisał nic. Ciągle jest nią zajęty. Sebastjan przywiózł mi wiadomość, że syn czuje się dobrze. Ale Sebastjan mówi, że to nieprawda, bo biedak okropnie wygląda. Schudł. Boję się, że nic nie je. Pani Dubarry Sebastjan nie widział. Nie wchodzi do niej nikt ze służby. Syn sam jej zanosi wino i biszkopty, aby podtrzymać jej siły i czuwa nad nią w sąsiadującym z sypialnią salonie. Służba podsłuchiwała — opowiada, że hrabina odmawia jadła. Po całych nocach mówią tylko o Brissac‘u. Ten zwyczaj podsłuchiwania przez służbę jest okropny. Ale o zniesieniu tego panowie rewolucjoniści nie pomyśleli.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I dalej jeszcze:
„Dziś był u mnie mój syn. Wpadł jak pomieszany. Nigdy go takim nie widziałam.
Powiedział, że ma mi do zakomunikowania rzecz okropną, że nie wie, co ma teraz uczynić, że pogardza sobą, że gotów w łeb sobie strzelić!
Myślałam, że naprawdę uczynił coś niehonorowego, choć to u de Rohan‘ów nigdy się nie zdarzyło.
Na szczęście nic takiego... Poprostu przejawił się temperament de Rohan‘ów, co przy tej bliskości — nawet w jeszcze fatalniejszych warunkach — byłoby naturalne. Siedzieć przy kobiecie tak pięknej, jak nasza miła Joanna, — choćby była tysiąc razy zalana łzami — a może właśnie dlatego, że chce się ją pocieszyć... Słowem: „wziął ją...“
Oddała mu się całkowicie bezwładna. „A teraz — mówi syn — oboje wstydzimy się patrzeć sobie w oczy. Brzydzę się sobą. Brissac był moim przyjacielem. I jest umarły. Skorzystałem z jej otępienia. To jest podłość. Mamo, poradź, co mam uczynić. Czy nie powinienem palnąć sobie w łeb?“
Uspokoiłam się. Tylko to... Nieomal chciało mi się śmiać — taką miał płaczliwą minę. Powiedziałam mu:
— Nie bądź dziecinny. Przecie Brissac już jest w niebie i nie potrzebuje jej. Co masz uczynić, kochane dziecko? Idź do niej natychmiast. Weź ją jeszcze raz — upieść, ucałuj, utul... Zrozumiej, że jeżeli ciebie nie pokocha, to albo oszaleje, albo skończy samobójstwem. Śpiesz — uratować ją tym sposobem, jaki Wszechmocny wskazał nam w Swojej najwyższej dobroci...“ Posłuchał mojej rady!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wreszcie kilka słów oryginalnego zakończenia:
„Syn mój był dzisiaj u mnie. Całował mi ręce, jak wtedy, gdy był maleńki i wyszedł z groźnej choroby, którą wyleczyłam, przystawiając mu osobiście pijawki dla upustu złej krwi. Powiedział mi, że jestem mędrsza od Królowej Saby.
A wszakże nie było nic prostszego od mojej rady.
Tylko, że to pokolenie jest już tak zepsute, iż przestało rozumieć najnaturalniejsze rzeczy. To może wpływ tej rewolucji i obrzydliwego Robespierre‘a, który jest bigotem, a nie spełnia pierwszego obowiązku czci względem tego, co Bóg sam urządził najlepiej ze wszystkiego na świecie: odwraca się od kobiet, a za to jedno sam zasłużył na gilotynę, którą tak szafuje, choć właściwiej byłoby go powiesić, bo ta nowa maszyna jest obrzydliwym brakiem smaku, godnym epoki...
Asceza jest dobra dla świętych, ale nie dla ludzi przyzwoitych naszego stanu. Rozumiem, że konieczne są pewne wstępne ceregiele, nawet bardzo długie, bo nie jesteśmy chłopstwem, ani bydłem. Ten cudowny Crébillon ślicznie to pokazał. Kobieta winna odmawiać na nowo po każdem zezwoleniu, aby mężczyzna znowu umiał prosić. Ale jeżeli kobieta całkiem odmawia układnemu mężczyźnie, to jest to już oschłość serca i zupełny bezwstyd. A mężczyzna, który nie posiada zmysłów i nie umie chodzić koło dam, tak aby musiały paść mu w ramiona — jest już chyba potworem i nie zasługuje na to, że się narodził. Że mój syn, będąc w tym wieku, przestał to rozumieć choćby na chwilę — jest to już wpływ tej ohydnej rewolucji nawet na nas. Mirabeau za to jedno był wart, że ten wściekły lud wyciągnął jego prochy z Panteonu za rzekome przekupstwo, ujawnione po jego śmierci — a właściwie za to, że przyjął dar od Najjaśniejszego Pana; bo nawrócił się do tronu, od którego nigdy nie powinien się był odwracać. Że prochy tego zdrajcy, który zapóźno przejrzał swoje winy — rozsypane zostały na wietrze, jest to tymczasem jedyna sprawiedliwość Boska i francuskiego ludu w naszej smutnej epoce...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jestem rada niezmiernie, że mój syn wskrzesił tę nieszczęśliwą Dubarry. Po takiem okropnem przejściu z tym de Brissac‘iem należało się jej trochę miłości, która jest jedynem dobrem życia, na szczęście nie odebranem nam przez rewolucję...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeczytałem te kartki ponownie. Są tak w duchu XVIII stulecia, że możnaby doprawdy pomyśleć, iż... zmyślił je autor niniejszej powieści.
Może...
Fakt związku miłosnego pomiędzy hrabiną Dubarry i jej pocieszycielem jest przecież prawdą historyczną. A czyż mogło to wszystko odbyć się inną drogą, niźli ta, którą opisuje nam tak wytwornie i dokładnie... nieoceniona pani de Rohan-Rochefort!

ROZDZIAŁ XVIII.
Bohaterka.

Jej nerwowy lęk wreszcie ustąpił. Było to w znacznej części zasługą troskliwości księcia de Rohan. I dziw — nastąpił psychologiczny przerzut na biegun kontrastowy.
Jakże miała dbać o życie własne po utracie tej najukochańszej głowy — czego obawiać się, gdy wszystko stało się przewidywaną zgóry możliwością, gdy ogrom nieszczęść cudzych dokoła paraliżował chęć istnienia, znieczulał na osobistą niedolę?
Przecież cios następował po ciosie. Przyjaciele, którzy u niej się kryli, tropieni przez szpiegów, wydawani przez niewiadome usta, musieli chyłkiem uciekać przed jawiącą się żandarmerją — i, pojmani w lasach Luciennes, dostawszy się do więzień, oczekiwali wyroków skazujących. Pewnego dnia w samym pałacu wytropiony został przez postój wojskowy Maussabré. Mógł uciekać — miał dość czasu, nie poczuwał się do żadnej winy, prócz nieśmiałego słówka, wyrzeczonego na jakiemś zebraniu: „wyobrażałem sobie rewolucję inaczej“. Przytem był chory, apatyczny, wystraszony. Pani Dubarry przechowywała go za zamkniętemi drzwiami.
Przyszli siepacze, wyważyli drzwi, ociągającego się, pobitego, krwawiącego wywlekli w jej oczach na dziedziniec — odepchnęli ją, gdy tarzała się im u nóg, na klęczkach błagając o litość — jednakże krzyczącego, jak dziecko, zawlekli do więzienia!
Wmieszano go w ohydny proces — oskarżono o udział w spisku na życie Robespierre‘a, pospołu z ludźmi, których nie znał. Ale i tamci byli niewinni. Poprostu dyktator, po zabójstwie Marata, padłego z rąk szlachetnej Karoliny Corday, potrzebował podobnież spisku na swe cenne życie. I skonstruowano takowy zręcznemi zabiegami prowokatorów i fantazją policyjną. Maussabré oddał głowę pod topór kata.
Później d‘Angremont wypróbował na sobie nóż gilotyny. Nazwał Francję — wielką rzeźnią, ministerstwo sankiulotów — wzorem dla wszystkich rzeźników następnych rewolucyj, zapytywał, czy głowa Robespierre‘a siedzi na karku mocniej od innych i czy niema już w kraju rąk uczciwych do jej zdjęcia. Policzek, wymierzony przez kata ściętej głowie Charlotty Corday nazwał stemplem Temidy rewolucyjnej. Dopiero gilotyna zmusiła go do milczenia na ziemi, stwierdzając zasadę wolności, darowaną przez konstytucję — dla przyszłości pozagrobowej.
D‘Escourt wywinął się od aresztu. Przecież nie dlatego, że stał się mizantropem, schował przed światem i spędzał dni całe w milczeniu w mauzoleum żony. To nie wystarczało: imputowano mu, jako zbrodnię — przyjaźń z de Brissac‘iem. Pewnego dnia ludzie w czapkach frygijskich — symbolu wolności, zjawili się, aby go uwięzić. Ale rzekł, jak Chamfort: „chcę umrzeć wolnym!“ — i jako tamten postrzelił się. Dano mu spokój. Lecz rana, jakkolwiek nie była śmiertelną, tak mu dokuczała, że żałował: „zrobiłem głupstwo! Chirurg gilotyny wyleczyłby mnie z największej choroby, którą jest życie“.
Ks. de Rohan-Rochefort zaprzepaścił się — krył się w kniejach, jak Condorcet, oczekując, że lada nieostrożność zdradzi go i wyda pod ostrze gilotyny, jak to stało się z tym wielkim uczonym, który zbudził podejrzenie w gospodzie przydrożnej niewiedzą, z ilu jaj robi się porcja jajecznicy i, zadenuncjowany przez oberżystę, dostał się w łapy żandarmów.
Tak wokół hrabiny Dubarry czyniła się pustka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakoż w tej epoce — dusza jej urosła do szczytu poświęcenia. Jeżeli wprzódy przez lekkomyślność i nierozumienie niebezpieczeństwa służyła pomocą przyjaciołom, to teraz staje się świadomie odważną — przez piękny upór czułej duszy.
Nie ukryła portretów Ludwika XV i jego następcy, choć przyjaciółki dawały jej okólnemi drogami tę dobrą radę w dni krachu absolutyzmu. Urządziła w Luciennes lazaret dla żołnierzy Gwardji Szwajcarskiej, rannych podczas najścia tłumu na pałac królewski. Pisze do Marji Antoniny list, donoszący jej, że „czują się zdrowi, lecz woleliby umrzeć za Jej Królewską Mość“. Nie dba o siebie — nie myśli o tem, że, jeżeli ten list wpadnie w ręce trybunału, ona odpowie za to głową. Wszystko jej jedno! W tej epoce nie zna egoizmu — nie ma w sobie instynktu samozachowawczego.
Dowiodła tego już w procesie d‘Angremont‘a.
Wezwano ją przed komisję śledczą konwentu, odczytano nieostrożne słowa podsądnego:
„Ci co chcą poprawiać krzywizny świata, niechby raczej wprzód poprawili swoje krzywe pyski. Nie wypada mi przywłaszczać sobie tego dowcipnego aforyzmu. Zawdzięczam go najpiękniejszej kobiecie Francji, która zna się dobrze na twarzach ludzkich — pani Dubarry.“
Pytają ją: Czy to powiedziała?
Odpowiada:
— Czy książę d‘Angremont mógłby kłamać?
W tej komisji tkwiła jeszcze uczciwość: a może uszanowano niezwykłą odwagę, lub ulitowano się nad brakiem rozsądku. Przewodniczący sam wykreślił fatalny ustęp w zapędnem zeznaniu d‘Angremont‘a — poczem puszczono ją wolno.
Tem śmielszą jest później. Wypisuje umyślnie z Paryża wiodące nędzny żywot niedobitki — pisma monarchiczne. Odsyła nadesłane jej




  1. Zdanie oryginalne z tej epoki (P. A.)
  2. Nie zapewniamy, że listy te nie są sfałszowane przez autora powieści o pani Dubarry, ale to pewne, że fakty podają z historyczną ścisłością (P. A.)
  3. Bracia Goncourt. „Pani Dubarry“ rozdz. VIII.
  4. Por. u Goncourt’ow wierszyk: „Drôlesse“ rozdz. IX (P. A.)
  5. Por. list oryginalny w wyd. berlińskiem listów Dubarry w r. 1780 (P. A.)
  6. Incydent z pantofelkiem jest faktem historycznym (Por. Goncourt’owie. „Dubarry“) (P. A.)
  7. Słowa oryginalne Dubarry (patrz tamże. Rozdz. IX (P. A.)
  8. Słowa oryginalne pani Dubarry (P. A.)
  9. Por. przypisy do wyd. listów Dubarry, gdzie znajduje się odnośna piosenka rymowana... Przedsmak rewolucji. (P. A.)
  10. Wyrażenia w cudzysłowach wzięto z oryginalnych listów (P. A.).
  11. Tytuł ten znajdujemy w liście p. Morande (P. A.)
  12. Dołączono kilka listów, których prawdziwość krytyka historyczna podważyła mimo zręczności podrabiaczy (P. A.)
  13. Tem nadzwyczajnem, godnem wiekopomności, określeniem genialnego poety polskiego — kończymy i wyczerpujemy treść tego rozdziału. Nie wyczerpuje ono dziejowego sensu Rewolucji francuskiej na schyłku XVIII stulecia; nie daje w pełni miary konieczności wstrząsu społecznego, ani rachuby fatalnych jego zboczeń na manowce gwałtu i obłędu, ani wagi potężnego pchnięcia ludów Europy przez mękę, trud i walki Francji — w postęp. Ale któż potrafi obliczyć ilość siewnych ziaren, rozrzuconych przez orkan po ziemi oraz ilość połamanych przezeń kłosów i zniszczonego kwiecia? Kto zdoła ułożyć obiektywny i precyzyjny bilans oczyszczenia zarażonego zgnilizną przeszłości powietrza, a zarazem ruiny istnień ludzkich i dóbr zebranych trudami wieków?... Kto odmaluje w pełni pracę wulkanu, wykreśli kierunek potoków lawy, bieg atomów podłego kurzu, wydostającego się z dna na szczyty wraz z drobinami szlachetnego metalu, podniesionego przez wybuch, a bogacącego ludzkość?
    O Rewolucji i jej działaczach setki piór pisały różnie — i pisać będą jeszcze tysiące, a nigdy nie ustali się ostateczny harmonijny sąd o ludziach i ideach tej epoki, o winach jednostek, lub mas, za jej krzywe i krwawe szlaki, o znaczeniu i wartości jej skutków dla ludzkości na przyszłość daleką...
    Lecz to też nie jest naszym obowiązkiem. Piszemy dzieje pani Dubarry i Rewolucja obchodzi nas też tylko, jako tło — wystąpi tak, jak może i musi wystąpić w skrócie psychologicznym, przez pryzmat osobistego losu bohaterki romansu, w związku ze zdarzeniami jej życia i śmierci, oraz przeżyć osób, związanych z nią przez historję i wyobraźnię poetycką.
    Beletrysta będzie tu chwilami ścisłym historykiem, ale także nieraz uda kronikarza, postąpi tak, jak mu każe natchnienie, aby dał amalgamat artystycznej złudy, zbity z rzeczywistości, która miewa niekiedy pozory najwymyślniejszej baśni i z fantazji, która wydać się winna czytelnikowi porywającą prawdą. Rzecz jasna, że i w ten sposób tworzy się dusza olbrzymiego zjawiska — rewolucji, przez stworzoną prawem samodzielnego ujęcia duszę tak zagadkowej istoty, jaką była dziwem swego awanturniczego losu Joanna Vaubernier-Dubarry, — z bruku ulicznego stąpająca wzwyż do łożnicy królewskiej, z niej schodząca wdół zapomnienia, a potem wzwyż — na stopnie szafotu!
    Ktoby zaś żądał od nas syntezy filozoficznej tego okresu, raczy zwrócić się do innej naszej pracy, do studium p. t. „Burzycielski i twórczy pierwiastek w rewolucji“.
    (P. A.).
  14. Teza, przypisywana Proudhon’owi, który ją powtórzył za Pétionem.
  15. Scena historyczna. (P. A.)
  16. Oba listy są oryginalne. Przytaczają je bracia Goncourt w dziele o „Pani Dubarry“ (P. A.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.