Królowa Śniegu (Andersen, przekł. Szczęsny)/O Janku i Zosi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Królowa Śniegu
Pochodzenie Baśnie Andersena
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Tłumacz Aleksander Szczęsny
Źródło Skany na Commons
Inne Cała baśń
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2. O JANKU I ZOSI.

W wielkiem mieście tak jest ciasno wśród domów, że ludzie nie mogą sobie często pozwolić nawet na najmniejszy ogródek. Trzeba się wtedy zadowolnić kwiatami w doniczkach. Słyszałem o dwojgu dzieciach, które za cały swój ogródek miały parę kwiatów doniczkowych. Były to dzieci sąsiadów, ale kochały się tak, jak najlepsze rodzeństwo. Rodzice ich zamieszkiwali dwa poddasza, oddzielone tylko tak wązką uliczką, że z okien można się było prawie uścisnąć za ręce. Każda rodzina miała na dachu tuż przy rynnie małą skrzynkę, gdzie rosło trochę warzyw, a prócz nich w każdej znajdował się pięknie kwitnący krzaczek różany. Róże rozrastały się, pięły po oknach i osłaniały je liśćmi i kwiatami, a dzieci, siedząc wtedy na okienkach naprzeciw siebie, bawiły się doskonale, jak w altankach.
W zimie przerywały się te zabawy. Okna były zamknięte i zamarznięte. Ale wtedy dzieci brały pogrzebacz, rozgrzewały go w piecu i wytapiały nim na szybie okrągłe okienka, przez które spoglądały znów na siebie ich radosne oczęta. Chłopiec miał na imię Janek, dziewczynka — Zosia. W lecie widzieli się caluteńki dzień w swych altankach, ale w zimie maleńkie dziurki w lodzie musiały im wystarczyć. Wtedy na dworze roiły się płatki śniegowe.
— To roją się białe pszczoły, — mówiła babka.
— Czy mają one też swoją królowę? — pytał chłopiec, gdyż wiedział, że u prawdziwych pszczół tak się dzieje.
— Tak, mają ją też — mówiła babka, — królowa jest tam, gdzie śnieg najgęściej się roi. Jest ona największa i nigdy nie spada spokojnie, jak inne płatki na ziemię, lecz wznosi się znów do szarych obłoków. Podczas zimowych nocy przelatuje ona przez miasto i zagląda do okien, a wtedy szyby pokrywają się pięknymi, lodowymi kwiatkami.
— Tak, tak, widzieliśmy je — wołały dzieci. — A czy królowa śniegu może tu przyjść? — pytała dziewczynka.
— Niechby tylko weszła, zarazbym ją posadził na piecu i musiałaby stopnieć! — dodawał chłopiec. Ale babka głaskała go po głowie i zaczynała opowiadać inne historje.
Pewnego dnia wieczorem, gdy Janek już się kładł do łóżeczka, pobiegł jeszcze do okna, wdrapał się na krzesło i wyjrzał przez zrobiony dziś otworek w szybie. Akurat parę płatków śniegowych wirowało w powietrzu, i jeden z nich największy, zawisł na pustej skrzynce do kwiatów. Tam zaczął rosnąć, aż wreszcie zamienił się w dużą kobietę, odzianą w wspaniałe śniegowe szaty, utkane jakby z milionów gwiazdek. Kobieta była piękna, ale cała z żywego, lśniącego lodu. Oczy jej błyszczały, jak dwie jasne gwiazdy, zwracając się ciągle na wszystkie strony. Kobieta nachyliła się do okna i skinęła ręką. Wtedy Janek przerażony zeskoczył z krzesła i dostrzegł tylko jeszcze, że jakby jakiś wielki biały ptak odlatywał z za okna.
Następnego dnia była odwilż, a potem nadeszły coraz cieplejsze czasy, pokazało się znów słońce, zazieleniły pierwsze trawy, przyleciały jaskółki. Wtedy otworzono okna i dzieci przywitały się po raz pierwszy oddawna ze swoich altanek.
Wkrótce zakwitły róże, dziewczynka nuciła im wymyśloną przez siebie piosenkę. Chłopiec nauczył się jej także i niedługo śpiewali sobie razem:

„Różyczki kwitną i wonieją,

Dzieciom się młode serca śmieją“.

I dzieci wyciągały do siebie rączki i całowały róże. O, jakże wtedy było pięknie tam, pod osłoną pnących się kwiatów różanych!
Kiedyś Janek i Zosia zasiedli do oglądania książki z obrazkami, pełnej zwierząt i ptaków. Nagle, gdy zegar na wieży wybił piątą godzinę, Janek krzyknął: coś mi wpadło do oka!
Zosia objęła go za szyję i zajrzała w oczy, ale nic nie dostrzegła.
— Zdaje się, że już wypadło — powiedział jej Janek, ale się mylił. Były to właśnie dwa kawałki czarodziejskiego zwierciadła, które dostały się mu do oka i do serca. I dlatego serduszko biednego chłopca zamieniło się natychmiast w bryłkę lodu.
— Dlaczego płaczesz? — zapytał po chwili Zosię, — tak ci z tem brzydko. To mi się nie podoba. Fe, — dodał chłopiec nagle — jakież te róże brzydkie! Jedną z nich zupełnie zjadły robaki. Są równie marne, jak i skrzynki, w których rosną. — I Janek kopnął krzaczek nogą i złamał dwie najniżej rosnące różyczki.
— Co robisz, Janku? — zawołała Zosia. A Janek, gdy dostrzegł jej przerażenie, ułamał jeszcze jedną różę i, cisnąwszy ją na ulicę, uciekł do swego mieszkania.
Później, gdy zaczęli oglądać książkę z obrazkami, Janek szydził z takiej zabawy, dobrej dla małych dzieci, a gdy babka co opowiadała, przeczył jej we wszystkiem. To znów stawał za nią, wdziewał jej okulary i przedrzeźniał jej ruchy i mowę. Wkrótce zaczął tak udawać wszystkich ludzi, spotykanych na ulicy. Śmiano się z tego z początku, lecz gdy Janek zaczął w ten sposób wyszydzać wszystko, co się komu złego lub przykrego przytrafiło, ludzie powiedzieli, że chłopiec nabiera brzydkich przyzwyczajeń. A jednak nie on był winien temu, lecz owe dwie okruszyny czarodziejskiego szkła, tkwiące mu w sercu i oku. Doprowadziły one Janka do tego, że zaczął nawet dokuczać małej Zosi, która go z całego serca kochała.
Zabawy Janka stały się teraz inne. Nie chciał już bawić się spokojnie ze swą towarzyszką. Uganiania się i bijatyki z chłopcami na ulicy więcej go pociągały. Pewnego zimowego dnia, gdy spadł duży śnieg, Janek schwytał parę płatków śniegowych na połę kurteczki i pokazał je Zosi przez powiększające szkło.
— Popatrzno — mówił — jak każdy płatek wydaje się większy i wygląda, jak kwiat lub dziesięciopromienna gwiazda. Jak to jest ślicznie urządzone i czy nie wygląda piękniej, niż prawdziwe kwiaty? Kwiaty śniegowe są daleko równiejsze i dokładniejsze, szkoda tylko, że tak łatwo topnieją.
I po tych zachwytach, które też zadziwiły dziewczynkę, bo nie rozumiała, jak można uważać śnieg za coś piękniejszego od żywych, wonnych kwiatów, Janek poszedł na ulicę w ciepłych rękawiczkach z saneczkami na plecach. Na odchodnem szepnął jeszcze Zosi do ucha: — pozwolono mi jeździć po dużym placu, gdzie się wszyscy chłopcy ślizgają, — i pobiegł tam szybko.
Na placu najśmielsi chłopcy przywiązywali swe sanki do chłopskich wozów i przejeżdżali się w ten sposób prędko i bez trudu. Gdy zabawa szła w jaknajlepsze, nadjechały wielkie, białe sanki. Siedziała w nich jakaś osoba otulona w białe futro, w dużej białej czapce na głowie. Sanki objechały już dwa razy plac dokoła, gdy Jankowi udało się wreszcie przywiązać za niemi swoje małe saneczki. A wtedy sanki popędziły szybko w sąsiednie ulice. Ten, kto w nich siedział, spojrzał na Janka przyjaźnie i skinął głową tak, jakby go znał oddawna. Sanki jechały coraz dalej, ale ilekroć chłopiec chciał odwiązać swoje, uśmiechano się do niego i chłopiec zostawał. Wkrótce znalazł się za miastem. A wtedy zaczął padać gęsty śnieg, nic już nie można było naokoło dostrzedz, a gdy chłopiec zechciał odwiązać sznurek swych sanek, ten się nie chciał jakoś odplątać. Wtedy zaczął wołać głośno, ale nikt mu nie odpowiadał, tylko maleńkie sanki kręciły się i podskakiwały w szybkim biegu, jakby przebywały jakieś góry i rowy. Przerażony Janek spróbował się modlić, lecz nic prócz tabliczki mnożenia nie przychodziło mu w pośpiechu do głowy. Tymczasem padające płatki śniegowe powiększały się ciągle, aż wreszcie stały się podobne do dużych, białych kur. A wtedy konie szarpnęły się i stanęły. Sanie się zatrzymały i wyszła z nich nieznajoma, biało odziana osoba. Cała jej odzież była z bielutkiego śniegu. Była to wysoka, bialutka kobieta — sama królowa śniegów.
— Szybkośmy jechali — powiedziała — ale ty, Janku, możesz się zaziębić. Pójdź, otul się mojem futrem. — I królowa posadziła Janka u siebie w dużych sankach, owijając całego białem futrem, a chłopcu wydało się, że wpadł w zaspę śniegową.
— Nie zimno ci teraz? — zapytała królowa i pocałowała go w czoło. Pocałunek był chłodniejszy od śniegu; chłopiec poczuł go aż w sercu, które jeszcze silniej stężało, i jakby zamarło. Ale trwało to tylko chwilę i przeszło. Później Janek przestał zwracać uwagę na zimno. Zawołał tylko jeszcze: sanki, zapomniałem, moje sanki! — bo to jedno spamiętał. Więc sanki wzięła na grzbiet jedna z dużych kur śniegowych.
Wtedy królowa śniegów ucałowała Janka jeszcze raz, a chłopiec zapomniał na zawsze dom swój, babkę i maleńką Zosię. — Więcej cię już nie pocałuję, bo toby cię uśmierciło — powiedziała. Janek spojrzał na nią. Królowa wydała mu się teraz piękną. Nie widział dotąd wspanialszej twarzy i nie wydała mu się ona lodową, tak, jak wtenczas przez okno. Janek się jej już nie lękał, zaczął jej opowiadać, że umie rachować, wie, wiele przestrzeni zajmuje jaki kraj i ilu posiada mieszkańców. Zdawało mu się przytem, że może tak prawić bez końca, spoglądając na ośnieżone przestworza, a królowa uniosła się z nim ponad czarne obłoki, pod któremi huczała i wyła zamieć, tak jakby ktoś śpiewał stare, grzmiące pieśni. I lecieli nad lasami i jeziorami, nad morzami i lądami. Dął pod niemi lodowaty wiatr, wyły wilki, siekł śnieg, unosiły się w nim czarne, trzepocące wrony, ale tu, gdzie oni byli, lśnił zimny, ogromny księżyc i Janek wpatrywał się weń przez całą, długą noc zimową. Nad ranem dopiero chłopiec znużony zasnął u stóp królowej śniegów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Aleksander Szczęsny.