Kroniki lwowskie/17
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kroniki lwowskie |
Podtytuł | umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji |
Pochodzenie | Gazeta Narodowa Nr. 97. z d. 26. kwietnia r. 1868 |
Wydawca | A. J. O. Rogosz |
Data wyd. | 1874 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
W sam czas, nim jeszcze brakło walczących, ustała wielka domowa borba między patrycjatem starej Piastów i Jagiełłów stolicy a Neo-polanami królestw Galicji i Lodomerji. Pan Weigel oświadczył, że nie ma czasu dłużej zostawać na linii bojowej, i cofnął się w porządku do biura Izby handlowo-przemysłowej, ścigany, jakby kilkoma celnemi strzałami, protestami Rad i Wydziałów powiatowych z tamtej strony Wisłoki i prześladowany przez lekką kawalerję Chochlika. Natomiast lwowscy reprezentanci wyższej głupoty wytrwali na placu do ostatka, z zachowaniem wszelkiej niezawisłości ortograficznej i normalnej zawisłości pojęć — prawdziwi Leonidasy publicystyczni, bez „złotego pasu, bez czerwonego kontusza“ i bez wszelkiego, obciążającego głowę balastu cięższej lub lżejszej erudycji. Ale jak na złość, żadna Rada powiatowa nie zaprotestowała przeciw ultrademokratycznej korespondencji z Wiednia[1], mającej stanowczo przepołowić ziemie podkarpackie, — ależbo „większość“ tendencyjnie ignoruje „opozycję!“ Bój musiał tedy ustać i na tem skrzydle, a cały najpiękniejszy zapas niemożliwych imiesłowców i niesłychanych katastrof deklinacyjnych pozostał niewystrzelany, w magazynie. — Podczas tego fejletonista z pod Wawelu występuje z rószczką oliwną w dłoni i ze swawolnym żarcikiem w ustach, głosząc zaczepno-odporne przymierze wielkich i małych księstw Krakowa, Oświęcima i Zatora z królestwami Halicza i Włodzimierza, przeciw najazdowi publicystyki germańskiej na to terytorjum, płynące wódką, naftą i konsorcjami.... Pax nobiscum. Ogłasza się więc niniejszem pokój i mir wieczysty na cały kwartał, t. j. aż do końca czerwca b. r. i do rozpisania przedpłaty na drugie półrocze jęków boleści opozycyjno-demokratycznej.
Oczywista rzecz, że ta treuga Dei nie rozciąga się na żadne inne kwestje, oprócz sprawy krakowskiej. I tak np. mamy kwestję sprzedaży dóbr krajowych, która musi rozdwajać umysły, zwłaszcza gdy „opozycja“ ma nadzieję, że będzie także inkamerowaną i w dalszem następstwie przejdzie na własność jednego lub drugiego konsorcjum. W ogólności dobra krajowe — a któżby do nich nie zaliczył „opozycji,“ skoro jest dobrą i krajową? — były dotychczas źle administrowane, i warto, by przeszły na własność prywatną. Weźmy n. p. lasy Niepołomskie, w których polował niegdyś ś. p. król Kazimierz Wielki. — „Iluż to dzików“ nastrzelałby w nich hr. Potocki, gdyby nabył ten klucz królewski i opozycję lwowską — choć ta niedawno zgubiła swoje dwa klucze!
Lecz radbyś może był, szanowny czytelniku, gdybyś przynajmniej poniżej linii, dzielącej odcinek Gazety od wysokiej polityki, nie musiał czytać o projektach finansowych p. Brestla i o możliwym ich wpływie na materjalny dobrobyt c. k. inkamerowanej in spe opozycji. Będę wspaniałomyślnym i odpuszczę ci resztę tej doczesnej kary za drobne twoje grzechy, ale musisz za to wraz ze mną odprawiać jubileusz z powodu oktawy pojawienia się najświątobliwszego referatu, jaki od czasu spalenia ostatniej czarownicy i odbycia ostatniej hecy na żydów, utorował któremukolwiek z dwunożnych Nadpełtwian drogę do sekretarjatu w Towarzystwie św. Wincentego a Paulo i do godności małego inkwizytora przy kuratorji Zakładu narodowego imienia Ossolińskich. Domyślisz się już, że referat ten drukowany był w Czasie i że zaczynał się od znaku +. Treść jest wzięta z ostatniej mowy ks. kardynała Szwarcenberga i z prawdziwie Mensdorffowskim sprytem zastosowana do galicyjskiej Rady szkolnej, która pomimo konkordatu poważyła się zarządzić co potrzeba w sprawie nadzoru szkół, skoro konsystorz metropolitalny grecko-katolicki we Lwowie rozdąsał się do tego stopnia, że wypuścił oświatę ludu z pod swojej błagoczynnej opieki. Zdaniem Benjaminka reakcyjnego, nasi radcy szkolni, niewyjmując pana Starkla, powinni byli przywdziać włosiennice, posypać popiołem swoje grzeszne głowy i z gromnicami w ręku klęczeć na krużganku u św. Jura, pókiby księża kryłoszanie nie raczyli wszystkim błagoczynnym, prychodnykom, diakom i poddiaczym polecić na nowo, ażeby i nadal, jak dotychczas, mieli pieczę około moralnego i naukowego wykształcenia ludu, a mianowicie, by pilnie przestrzegali uiszczania kwartalnej przedpłaty na Pyśmo do hromady ze strony gromad, i zawarte w niem zasady wszczepiali w umysły przyszłych pokoleń. Osobliwie powinna była Rada szkolna prosić, by młodzieży unickiej uwydatniano plastycznie różnicę między mitrą na głowie św. Mikołaja a infułą św. Stanisława, między Chrystusem ukrzyżowanym z napisem: J. N. R. J. a Chrystusem, nad którego głową prokonsul rzymski, snać przeczuwając Stadjona i Szmerlinga, położył tenże sam napis grażdanką, w tłumaczeniu russkiem. Powinna była Rada szkolna błagać św. Jura, by nie dał dziatwie ruskiej zapomnieć, że jej własnością pitomą są wszystkie lasy, pastwiska i grunta od Nowego Sącza aż do Kut, że kto nie komunikuje się pod obydwoma postaciami, nie jest człowiekiem korenno-russkim, i że jeszcze od czasu Chama, Sema i Jafeta jedną uprawnioną tu narodowością nie jest ani polska, ani „chachołska,“ ale russka, wyklejona z kartonu w czasie wielkiego zamięszania języków przy budowie wieży Babel i szczęśliwym trafem odszukana przez wielkich mężów, między którymi tak znakomite zajmują miejsce poeci, artyści i artystki, sławieni w przedsłowiańskim dzienniku Zukunft! O Benjaminku, Benjaminku, quare me persequeris?
Mieliśmy w tym tygodniu przedstawienie amatorskie — ale to nowina także nie całkiem brukowa, bo dochód przeznaczony jest na cel dobroczynny extra muros. Jeżeli mówię: dochód, to mam na myśli sumę, która pozostała po opłaceniu 300 zł. panu Miłaszewskiemu za odstąpienie wieczoru. Pan Miłaszewski kocha Litwinów, konfinowanych w Warszawie, jak braci, ale rachuje się z amatorami, jak — p. Miłaszewski. Mimo tego ścisłego rachunku, dzięki udziałowi publiczności naszej, zawsze gotowej do popierania szlachetnych celów, trudy amatorów nie były bezowocne. Przedstawienie przyszło do skutku staraniem kilku pań, pod przewodnictwem pana R. — Innych liter początkowych nie wymieniam, bo nie wszystkie nazwiska są mi znane, a niechciałbym nikogo opuścić. Publiczność z przyjemnością powitała na scenie dawno niewidzianych Karpackich Górali, Korzeniowskiego. Niektóre role w tym dramacie odegrane były z wielkiem talentem, wszystkie zaś świadczyły o dobrych chęciach i szczerych usiłowaniach dyletantów, którym niechaj przynajmniej to publiczne uznanie będzie nagrodą i podziękowaniem za poświęcone trudy. Ciekawe intermezzo wydarzyło się — nie podczas przedstawienia, ale przed niem i po niem. Pewien organ opinji publicznej, trudniący się w chwilach wolnych od krzewienia idei kameralno-demokratycznej i innej epizootji tego rodzaju, także fabrykacją „niezawisłej“ krytyki, zażądał dla tem niezawiślejszego ocenienia gry amatorów, dwóch biletów wolnych od opłaty za krzeszło parterowe. Dziennikarze, którzy i tak już muszą opłacać stępel, marki pocztowe i t. p., nie mogą umieszczać swoich kapitałów w przedsiębiorstwach tak nieprodukcyjnych, jak dobroczynność. Na nieszczęście były w kasie już tylko bilety na krzesła trzeciego piętra, a pośrednim tego wynikiem było, że fabrykanci niezawisłej krytyki w oburzeniu swojem wysypali na amatorów w organie kameralno-demokratycznym wszystko to, co dwa lub trzy razy na tydzień zostają winni panu Miłaszewskiemu i jego popisom choreo-melo-kikso-dramatycznym. Dobrze jest wprawdzie dla niezawisłego krytyka, który byłby w stanie pochwalić panią Miłaszewską w roli Poczwarki, jeżeli czasem poćwiczy się w używaniu frazesów ganiących ― wszak może kiedyś p. Miłaszewski przestanie być dyrektorem, a teatr nasz przestanie być wzorem scen europejskich, — ale ćwiczenia także nie powinne odbywać się na koszt amatorów, biorących udział w przedstawieniu jedynie dla poparcia pięknego celu.
Onegdaj rozpoczął się pierwszy eksperyment na młodym konstytucjonalizmie austrjackim, co do jego tolerancji dla sztuki dramatycznej. Panowie Miłosz Stengel i Lech Nowakowski wnieśli do c. k. namiestnictwa prośbę o koncesję na otwarcie drugiego teatru polskiego we Lwowie. Opierają się oni na tem, że przywilej, udzielony hr. Skarbkowi, rozciąga się tylko na przedstawienia niemieckie a przedstawienia w innych językach są w teatrze Skarbkowskim tylko dozwolone, ale nie są wyłącznie dla niego zawarowane. Udzielono p. Paczyńskiemu koncesję na teatr ruski, nie powinnaby więc spotkać odmowna odpowiedź prośbę pp. Stengla i Nowakowskiego. Lwów ma dziś ludność tak wielką, że mógłby przy ożywionym nieco jej udziale utrzymywać dwie sceny. Zresztą scena, któraby runęła w, skutek konkurencji, musiałaby być złą, i nikomu nie powinno zależeć na jej utrzymaniu. Oczywista rzecz, iż scena pana Miłaszewskiego nie może runąć wszak on sam utrzymuje, że tak doskonałej nie było jeszcze we Lwowie!
Pan Miłaszewski wypisał się w Dzienniku Poznańskim, w odpowiedzi na zarzuty lwowskiego korespondenta tego pisma, że na tem polega zdolność i zasługa dyrekcji, jeżeli patrafi odgadnąć wymagania czasu i oprzeć na nich cywilizacyjny wpływ sceny. Otóż snać wymaga trykotów, krótkich spodnic i fałszywego śpiewu, boć pan Miłaszewski oparł cywilizacyjny wpływ sceny lwowskiej na utrykotowanych kształtach swojego corps de ballet i na kiksach p. Wojnowskiego. Te nieuki lwowskie w Gazecie Narodowej, w Dzienniku Literackim i w Nowinach nie mogą tego pojąć! Kankan, tańczony przez pensjonarki, należy także do wymagań czasu, a panny Popielówny mają tu nad Pełtwią misję cywilizacyjną, o której nie śniło się owym nieukom! Klasycyzm! Kto dziś dba o klasycyzm! Notabene, według teorji p. Miłaszewskiego klasycyzmem jest wszystko, do czego nie przydał się ani p. Wojnowski, ani pan Koncewicz, ani panna Kwiecińska. Klasycyzm, to bajka o żelaznym wilku, której bliższe objaśnienie byłoby łamigłówką dla niejednego „literaty“ piszącego „niezawisłe krytyki“, a erudyci mniej piśmienni, n. p. pan Miłaszewski, nie mogą w tej mierze mieć specjalnych wiadomości. Dość, że według słów listu p. Miłaszewskiego, trzecią część repertoarza stanowią we Lwowie „dramata i utwory klasyczne.“ Biedny Meilhac, Anicet Bourgeois, i jak się tam jeszcze nazywają wszyscy owi fabrykanci tuzinkowych i tuzinowo-aktowych okropności dramatycznych, którzy całe życie wysilają się na to, aby być romantykami! Wszyscy w czambuł zaliczeni są dziś w poczet klasyków, obok Kornela, Kasyna, obok Felińskiego! Nawet panią Birch-Pfeiffer spotkał ten sam los!
......sie schreibt ja romantische Dramen,
Und säuft nicht schnöden Terpertin,
Wie Roms galante Damen!
Pan Miłaszewski twierdzi tedy, że domagamy się od niego utworów klasycznych. Poznańczycy gotowi mniemać (a jest to naród biorący rzeczy ściśle, na wzór Niemców) — że my tu przepadamy za trzynastozgłoskowym wierszem i że p. Miłaszewski ma z nami tyle kłopotu, co ś. p. Adam z klasykami warszawskimi. Dla prywatnej wiadomości p. dyrektora, który zdaje się być mniej biegłym w dziejach piśmiennictwa, zmuszony jestem dodać tu tę uwagę, że ów ś. p. Adam nie był bynajmniej dyrektorem teatru, i że nie należy go brać za jedno ze znanym mistrzem Adamem, twórcą romantyzmu i propagatorem kiksów we Lwowie. Był to poprostu niejaki Adam Mickiewicz, który pisywał dość udatne wierszyki, choć jenerał Bućkowski w Lublinie upewniał p. Miłaszewskiego, że był to krugom-durak obok Łomonosowa, sztatskiego sowietnika i t. d. Oprócz tego to Adama, było wielu innych poetów, którzy pisali różnym wierszem, a nietylko 13zgłoskowym, i którzy odbiegli od sztywnych i nudnych form klasycyzmu. Panu dyrektorowi znany może będzie z nazwiska Aleksander hr. Fredro, i przyjemnie mu będzie dowiedzieć się, że tenże hr. Fredro, oprócz tego iż wybito medal na cześć jego, ma jeszcze i tę zasługę, że napisał wiele doskonałych komedyj, z któremi radaby się od czasu do czasu widzieć publiczność lwowska. Był także oprócz francuzkich tłumaczeń Szylera stary hofrat niemiecki, nazwiskiem Goethe, którego liczą do niezłych pisarzy dramatycznych; Anglicy zaś, ceniący wysoko porter i konie wyścigowe, szczycą się jeszcze i tem, że niejaki Wilhelm Szekspir pisał w ich języku tragedje i komedje, których nie można podciągnąć pod jedną rubrykę z utworami klasycyzmu, a które jednakże w znacznej części są omal że nie lepsze od „Orfeusza w piekle“ i od „Straganiarek paryzkich.“ Z tymi wszystkiemi autorami i z wielu innymi, równie mało znanymi p. Miłaszewskiemu, publiczność nasza chciałaby czasem widzieć się na scenie, ale odkąd tę ostatnią „dźwignął z ruin“ p. Miłaszewski, i odkąd pani Birch-Pfeiffer awansowała na autorkę klasyczną, wydarza się to ledwie raz na dwa lata. Jan Miłaszewski woła przytem w zapale, że historji nie tworzą czcze gadaniny, oprze ona swój sąd na faktach, a on się tego sądu nie lęka. Wierzę chętnie, że poczciwa Klio złoży ten rekurs pana Adama Miłaszewskiego ad acta, i że da szczutka w nos woźnemu, któryby go chciał cytować przed jej trybunał. Są ludzie tak wielcy, że historja z nimi rozprawiać się nie może; materjał do ich biografii tonie w archiwach magistratu.
Głównym wypadkiem literackim jest w tej chwili ciągle jeszcze pojawienie się komedji J. A. hr. Fredry p. t. Posażna jedynaczka. Krytyka, t. j. ta część krytyki, która sobie sama nie wydaje świadectwa nieudolności pociesznemi błędami stylistycznemi i gramatycznemi, zgodziła się mniej więcej w sądzie, który musiał tym razem być pochwalnym. Niektórym recenzentom możnaby zarzucić zbytek pruderji w ocenianiu tej sztuki. — Żarty, choć trochę dwuznaczne, nie są jeszcze niemoralnością. Widujemy czasem na scenie naszej utwory, których całe założenie jest wprost niemoralne; sądzę, że na takie to pojawy krytyka głównie powinna uderzać. Inaczej ma się rzecz co do przeładowania, które się daje spostrzegać w komedji hr. Fredry, ku końcowi sztuki mianowicie. W tej mierze trudno nie zgodzić się z recenzentem Dziennika Literackiego. Autor przyzna to zapewne sam i kilkoma pociągami pióra naprawi błąd, który mógł wpaść w oczy dopiero na scenie. Błahym znowu jest zarzut nieprawdopodobieństwa, zrobiony założeniu: jest to udramatyzowana facecja szlachecka, tyle do prawdy podobna, co wszystkie inne. Gdyby brano rzeczy tak ściśle, należałoby potępić wielką część najcelniejszych utworów dramatycznych.
- ↑ Korespondencja ta pojawiła się w Dzienniku Lwowskim, który stanął był po stronie separatyzmu krakowskiego, Bóg wie z jakiej racji.