<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 118. z d. 16. maja r. 1869
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
72.
Rejester pogłosek brukowych. — Hr. Gołuchowski. — Zapiski ornitologiczne: rzecz o kawkach, dudkach i orłach krajowych. — Odezwa do p. Giskry. — Nadzwyczajny wzrost zamiłowania w obrazach między dyrektorami Towarzystwa sztuk pięknych. — Kryzys gabinetowa w łonie demokracji narodowej. — Przerażająca historja o przejściu pewnego fejletonisty galicyjskiego przez morze Adrjatyckie.

Przeżyliśmy tydzień, nietyle ciekawy z powodu rzeczy, które się W nim wydarzyły, ile zajmujący dla mnóstwa pogłosek, krążących po bruku lwowskim i rywalizujących z wiadomościami dziennikarskiemi, niemniej od tamtych „potrzebującemi potwierdzenia“. Zadałem sobie wiele pracy, ażeby spisać wszystkie te nowiny i na niedzielę służyć niemi P. T. pp. abonentom niemiejscowym. A ponieważ nieludzkością byłoby wymagać, by ta praca moja poszła marnie, i nie ujrzała światła dziennego, więc szanowni czytelnicy miejscowi raczą darować, że dla zaspokojenia czytelników na prowincji, powtórzę tu rzeczy, we Lwowie od kilku dni już znane.
Najprzód tedy, z nader wiarygodnego źródła opowiadano od Żółkiewskiej rogatki do Stryjskiej, a od Łyczakowskiej do Gródeckiej,. że hr. Gołuchowski przyjął na nowo posadę namiestnika. W skutek tego już nawet jeden wysoko położony, czy postawiony, Prechczek zamówił sobie, a raczej chciał sobie zamówić czamarkę, ale trafił przy tej sposobności na pracownie, należącą do pewnego członka Tow. naród. demokratycznego, a ten odwiódł go od zamiaru, tłumacząc mu, że lud nigdy nie pozwoli, byśmy się z pod demokratycznej władzy p. Possingera dostali napowrót pod szlacheckie rządy reprezentanta polityki „utylitarnej“. Później pokazało się zresztą, że pogłoska ta tyczyła się właściwie nie hr. Gołuchowskiego, ale hr. Golejewskiego.
Na drugi dzień — podobno we wtorek — gruchnęła znowu wiadomość, że między większością delegacji polskiej w Radzie państwa a ministerstwem przyszło do gwałtownego starcia. Rzecz miała się tak: P. Giskra, dla częściowego przynajmniej zaspokojenia potrzeb narodowości polskiej w Galicji, chciał koniecznie wydać rozporządzenie, ażeby pomalowano na biało czarną kawkę, znajdującą się na tarczy herbowej nad gmachem prezydjalnym c. k. namiestnictwa, pole zaś niebieskie ażeby zamieniono na amarantowe. W rozporządzeniu co do kawki miało stać wyraźnie: Man soll ihnen überhaupt alles mögliche weiss machen. Sprzeciwił się temu pewien delegat podkarpacki, twierdząc bardzo słusznie, że tak daleko idące koncesje autonomiczne mogłyby sprowadzić przedwczesne zawikłania w Europie i osłabiłyby niezmiernie mocarstwowe stanowisko monarchii Austrjackowęgierskiej, a Polacy na to nigdy zezwolić nie mogą, bo postanowili sobie podporządkować wszystkie swoje interesa interesom tego stanowiska rzeszy Rakuzkiej. P. Giskra tłumaczył mu, że kawka, choć pomalowana na biało, nigdy nie będzie orłem, a ów delegat wziął to za osobistą aluzję, ba ma mieć o sobie to niezłomne przekonanie, że jest orłem, chwilowo tylko przemienionym w innego ptaszka, daleko jeszcze mniej drapieżnego od kawki. Odparł tedy żwawo p. ministrowi, iż nawet dudek w danych okolicznościach może się stać niebezpiecznym orłem. Ztąd przyjść miało do scysji, aż w końcu dr. Giskra dał się przekonać. I tak tedy autonomiczny nasz gawron zostanie gawronem, jedność i potęga monarchii nie poniesie szwanku, a dziennikarze, choćby zżółkli i zzielenieli od złości, nie zmuszą posła Bocheńskiego, by był orłem, kiedy mu się nie chce!
Jednakowoż (jeżeli to wszystko NB. jest prawdą, o czem zresztą nawet ja sam wątpię) — to p. Giskra zasłużył sobie na kolosalne wotum nieufności z naszej strony. Jako minister konstytucyjny powinien on bowiem bodaj cokolwiek energiczniej bronić dążeń autonomicznych, określonych w rezolucji sejmowej, przeciw niepohamowanym uroszczeniom centralistycznym naszych pp. delegatów. P. Giskrę uważamy za człowieka, prawego w gruncie i sumiennego, i dlatego spodziewaliśmy się, że ujmie się za nami, skoro nas tak ze wszystkich stron krzywdzą. Jużci nie wymagamy od niego, ażeby się poświęcił dla naszej sprawy, n. p. ażeby się naraził na wytoczenie procesu ze strony hr. Golejewskiego, ale ponieważ słychać, że p. minister jest w przyjaźni z tym szanownym posłem kołomyjskim, to możeby mógł przedstawić mu w cztery oczy, że coś przecie dla Galicji koniecznie uczynić wypada! A jeżeli już nie hr. Golejewskiego, to przynajmniej którego z mniej nieugiętych delegatów, n. p. posła Rogawskiego, albo Hubickiego, albo Wężyka, mógłby p. Giskra pozyskać dla sprawy rezolucyjnej, a zrobilibyśmy go za to honorowym obywatelem czterdziestu kilku miast galicyjskich i dalibyśmy mu koncesję na budowę tramwaju we Lwowie. Wszak kolej czerniowiecka nie jest jedynym intratnem przedsiębiorstwem po tej stronie Karpat i Litawy!
Trzecia z kolei pogłoska, już nie polityczna, poruszyła do głębi cały tutejszy świat artystyczny. Dano znać, że jeden z dyrektorów Towarzystwa sztuk pięknych postanowił — no, ktoby był myślał? postanowił kupić jaki obraz, znajdujący się na wystawie. Rzecz była całkiem nowa i niesłychana, dotychczas bowiem nie wydarzyło się jeszcze nigdy, aby który z tych pp. dyrektorów kupił sobie lanschaft, robiony „z wolnej ręki“. Gubiono się tedy w przypuszczeniach i domysłach, malarze z biciem serca oczekiwali chwili, w której znakomity opiekun sztuki zapyta ich o cenę tego lub owego płótna, aż nakoniec nadszedł moment stanowczy. Dyrektor wziął z sobą pugilares i parasol, wyszedł z domu, podążył prosto na plac Marjacki, zatrzymał się chwilę przed wystawą — Jaskólskiego, wszedł do sklepu i nabył za 50 cnt.... fotografię panny Geistinger w kostiumie z la belle Héléne! Gdy wrócił do domu, cała rodzina cieszyła się niezmiernie z tego pięknego lanszaftu, co go kupił tato; oprawiono pannę Geistinger w złote ramki i zawieszono ją obok litografowanego wizerunku „Emperor'a“, słynnego bieguna angielskiego. Zważywszy, że w posiadaniu tegoż mecenasa sztuki znajduje się jeszcze także przeszłoroczna premia lwowskiego Towarzystwa sztuk pięknych, i że w tym roku może on wygrać jeden z obrazów, przeznaczonych do wylosowania, nie możemy utaić naszej radości, iż w ten sposób powstają przepyszne zbiory prywatne — tembardziej, że inni pp. dyrektorowie, nieposiadający jeszcze żadnego takiego zawiązku galerji obrazów, pójdą niewątpliwie za tak pięknym przykładem. Gdy atoli wiek obecny obok estetyki, poświęca się także pielęgnowaniu ekonomii politycznej, więc pozwalamy sobie zwrócić uwagę wyż wspomnionych pp. dyrektorów i wielbicieli umnictw nadobnych, że pod katedrą, od strony kamienicy Lewakowskiego, sprzedają się różne „nader wartościowe“ płody kunsztu wizerunkowego po cenach jak najumiarkowańszych, od 10 cnt. do 1 zł. wal. austr. wraz ze szkłem i ramkami.
No, w Krakowie, to co innego! Tam wielcy panowie zajmują się Towarzystwem sztuk pięknych; ci mogą kupować sobie obrazy po kikaset złr.! Ale postanowiliśmy sobie, że u nas sztuka musi być demokratyczną, i dyrekcja także,... oglądajmy się tedy, gdzie taniej!
Czwarta wiadomość: W łonie Organu demokratycznego zapanowało było straszne przesilenie gabinetowe. Nowy firmodawca, którego zgwałcono, aby wydrukował artykuł przeciw Wydziałowi krajowemu w sprawie rozpisania konkursu na dyrektora sceny polskiej, uparł się przy korekcie manuskryptu, pochodzącego z pióra jednego z mężów, dawniej od niego „na straży godności i ducha narodowego“ stojących, i chciał zamiast nusz, wydrukować w pewnem miejscu: nóż. Jednocześnie weterani, stojący na straży i t. d., uparli się, by w Organie umieszczono odpowiedź na artykuł Dziennika Literackiego, z którego zacytowałem ustęp w poprzedniej Kronice. I byłby się już może firmodawca podał do dymisji, bo ma to być młodzieniec okrutnie tęgi i wierny swoim zasadom i przekonaniom, ale niebo nie dozwoliło, by w tak ciężkiej dla kraju chwili najwięcej wpływowy Organ kołatany był wewnętrznemi niesnaskami. Natchnęło tedy obydwie strony duchem jedności i zgody: weterani, właściciele pierwotnego konsensu na demokrację narodową, przystali na antitromtadratyczną pisownię swego młodego firmodawcy, a ten ostatni wydał Organ i nazwisko swoje na pastwę odpowiedzi, danej Dziennikowi Literackiemu, chociaż grzeszyła nietylko przeciw wszelkim jego zasadom i przekonaniom, ale przeciw elementarnym pojęciom o „uczciwości i przyzwoitości“ w polemice dziennikarskiej. Dziennik Literacki napisał, że Pol, będąc na nieszczęście ciemnym, Kraszewski, A. Korzeniowski i Leszek Borkowski, nie bywając nigdy w teatrze lwowskim, nie mogą znać tego teatru, choć wszyscy są niewątpliwie znawcami sztuki. Inna rzecz jest bowiem być n. p. znakomitym publicystą, a inna, wiedzieć, ile „kiksów“ zrobił Organ demokratyczny od czasu swego założenia. Oto jest np. Klaczko, który nawet się nie domyśla, że Ojciec św. umarł jeszcze roku zeszłego po dłuższej chorobie, że jenerał Wink już dawno jest w Paryżu schwytany, i że strażnicy miejscy zanieśli raz do szpitalu we Lwowie jakąś służącę, mając ręce i nogi połamane, — a jednak mimo tej niewiadomości swojej Klaczko potrafiłby redagować lepiej od samego p. Romanowicza. Ale Organ demokratyczny w owej odpowiedzi swojej zarzucił między innemi Dziennikowi Literackiemu, że tenże odsądził Pola, Kraszewskiego i L. Borkowskiego od wszelkiego znawstwa w przedmiotach sztuki dramatycznej! Gdyby to nie stało w Organie demokratycznym, mógłby się prawie Dziennik Literacki rozgniewać!
Ale kiedy już mowa o Organie demokratycznym, zajmijmy się losem jednego z jego fejletonistów, którego zawistne losy uniosły pociągiem towarzyskim ze Lwowa do Tryestu, a ztamtąd przez morze do Wenecji i Bóg wie dokąd jeszcze. Opisuje on teraz swoje wrażenia i przygody w sposób, do głębi poruszający. Aż się serce raduje, kiedy genialny fejletonista, zachwycony pięknością okolic Wiednia, Semiringu i innych widoków w Styrji, w Karyntji i Istrji woła: „O wy, którzy nie kochacie ojczyzny! Jedźcie w obce kraje, zobaczycie, jak tu pięknie, a może ta cudowna natura uszlachetni wasze serca i napełni je miłością — dla rodzinnej ziemi!“
Tymczasem, nasi delegaci już od kilku lat admirują te wszystkie cuda przyrody, a jeszcze nie pokochali — nawet ojczystej rezolucji! Fejletonista jest oczywiście na złej drodze.
Dalej, gdy fejletonista przybył do Tryestu, wraz z innymi synami lądu galicyjskiego, i gdy ujrzeli morze, zrobiło im się jakoś tak straszno, że już chcieli wracać do domu — zupełnie jak naszym delegatom, gdy wyszli z Izby podczas obrad nad ustawą szkolną, i nazajutrz znowu wrócili. — Nareszcie. 150 „śmiałków“ odważyło się wstąpić na parowy statek, a między nimi i szanowny fejletonista. Ale tu dopiero zaczął on bać się na serjo: raz zdawało mu się, że się utopi, to znowu groził mu rekin, pluskający się w lazurowych falach Adrjatyku, to nakoniec groźny Scirocco (czemuż już nie Samum?) palił go piekącym swym oddechem. Jednem słowem, Cook na około świata nie nadzwonił się tyle zębami, co ten zacny Galicjanin na przewozie z Tryestu do Wenecji. Rzecz jasna: wygramy może jeszcze kiedy jedną potyczkę pod Oświęcimem, albo rozbijemy parę czworoboków naszymi ułanami, ale Nelsonów i Tegethoffów nigdy podobno nie wydamy, skoro nawet ci z pomiędzy nas boją się wody, którzy najlepiej pływają. Od czasu, jak pewien współpracownik Przeglądu Powszechnego, dostawszy się na morze, z Francji do Anglii płynął „we wschodnim kierunku na północ“, aż do niedogryzionego przez rekinów i niedopieczonego przez Scirocco fejletonisty demokratycznego, zdolności nasze żeglarskie nie zrobiły najmniejszego postępu. Dajmy chyba pokój marynarce i trzymajmy się stałego lądu!

(Gazeta Narodowa, Nr. 118, z d. 16. maja r. 1869.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.