<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 194. z d. 1. sierpnia r. 1869
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
82.
Unia lubelska i konikuła. — Odezwy za odezwami. — Cierpienia zakonników i cierpienia języka polskiego w Krakowie. — Z uniwersytetu lwowskiego. — Niemiec, w którym obudziły się nagle zdolności lingwistyczne. — Wiadomości miejscowe.

„Są chwile w życiu ludzkości i pojedynczych narodów“, w których słońce tak przypieka, i powietrze jest tak parne, iż poprostu wszelkie „czyny i dzieła“ są niemożliwe. Takich to chwil doświadczył i doświadcza jeszcze nasz komitet, zajmujący się obchodem Unii lubelskiej, który po długich a cichych cierpieniach porodził nakoniec — dwie odezwy.
Wielka to śmiałość z mojej strony mówić nasz komitet. Nie jest to nasz, ale ich komitet; nam się nie wolno mięszać do Unii lubelskiej, choć nie jesteśmy Krakowianami, ale Lwowianami. Mężowie, stojący na straży godności i ducha narodowego, tak obsadzili przystęp do świątyni braterstwa trzech narodów, że profanom ani podobna ani godzi się tam docisnąć. Nawet członków komitetu, dobranych z pomiędzy tych profanów, nie wzywano na posiedzenia, wszystko robiło się bowiem w imię wolności, równości i braterstwa, a coby to była za wolność, równość i braterstwo, gdyby każdego przypuszczano do działania? Sami tedy wybrani, jak z korca maku, „mężowie“ siedzieli w komitecie głównym, dzielili się na komitety specjalne, to znowu dzielili się na podkomitety, a podkomitety wysadzały ze swego łona komisje, to proste, to mieszane. Nakoniec udało się połączonym usiłowaniom wszystkich tych komitetów, podkomitetów i komisyj doprowadzić do skutku to, co według pisma św. i metamorfoz Owidjusza poprzedza stworzenie, tj. wielki i nierozwikłany chaos.
Gorąco było wielkie, bo jesteśmy wśród kanikuły; wycieczki na Pohulankę, do Żelaznej Wody, do Kisielki były pełne powabu, w teatrze niemieckim dawała przedstawienie Geistingerka, a po niej znowu Beduini, — czyż można się dziwić, że wybrani „mężowie“ nic nie robili przez trzy miesiące? Niektórzy z nich tak są zresztą obarczeni sprawami publicznemi, że byle codzień podpisali swoje nazwisko pod jednym tylko aktem każdego stowarzyszenia, którego są prezesami, musieliby się spocić i zmęczyć na nic. Łatwo to dziennikarzom krytykować, ale niechnoby który z nich spróbował zajmować się jednocześnie kompromisami politycznemi z panem Beustem, walką z utylitaryzmem, kładzeniem fundamentów pod przyszłą federację Austrji, Słowiańszczyzny i ludzkości, krzewieniem zasad demokratycznych, sprawami Towarzystwa konsumpcyjnego, prowadzeniem interesów prawnych, zakładaniem banków, projektami budowy kolei żelaznych, podwyżką i spadaniem kursu papierów, i wieloma jeszcze innemi rzeczami, a potem jeszcze sprawą obchodu Unii lubelskiej! Ale dziennikarze urządzają to sobie daleko wygodniej: podczas gdy mężowie, stojący na straży, rwą się, ażeby cały ciężar brać na swoje barki, oni stoją z boku i krytykują!
Jednakowoż, mimo całego ferworu, z jakim chciałbym brać w obronę komitet Unii przeciw czynionym mu zarzutom, nie mogę zaprzeczyć, że proklamacja, wzywająca do nadsyłania telegramów i do zamykania sklepów, ma swoje słabe strony. Niektórzy mówią, że to wygląda, jak gdyby kto wzywał przyjaciół: „Jutro moje imieniny, przyjdźcie mi powinszować, a przygotujcie się dobrze z oracją!“
Cały zresztą grad proklamacyj posypał się w tym tygodniu. Najprzód, spokojny Kraków zerwał się i powybijał okna we wszystkich klasztorach, z wyjątkiem redakcji Czasu, i oprócz zgorszenia wszelkiego innego rodzaju, dał powód do odezw ze strony prezydenta miasta i delegata namiestnictwa.
„Albowiem z obowiązku utrzymania porządku i poszanowania dla praw powołanym będąc do uchylenia zaburzeń i opłakanych skutków, ztąd wyniknąć mogących “ — pan delegat pod świeżem wrażeniem okólnika namiestniczego, skierowanego przeciw germanizmom, czuł się powołanym do nagromadzenia jak największej liczby konstrukcyj partycypialnych na jak najmniejszej przestrzeni papieru. Ale nic to nie szkodzi; pisma urzędowe nasze nie są jeszcze wprawdzie wzorami i dobrego i gładkiego polskiego stylu, jest jednakowoż nadzieja, że w krótkim przeciągu czasu władze w Galicji będą nierównie lepiej pisały po polsku, niż niejeden „literata“ tutejszy.
Z wczorajszego artykułu wstępnego Gazety dowiedzieli się czytelnicy o opozycji pp. profesorów uniwersytetu przeciw używaniu polskiego języka w korespondencji z namiestnictwem. Dyskusja nad tym przedmiotem między pp. profesorami miała być nader żywą. Dr. Kabat i dr. Zielonacki bronili języka polskiego, na co odezwał się p. Brunner, jeden z najzajadlejszych germanizatorów: Ich sehe schon, Sie wollen uns los werden! Powiedzenie to samo w sobie nie zawiera wprawdzie wiele soli atyckiej, ale świadczy zawsze, że p. dr. Brunner jest daleko domyślniejszym, niżby się kto spodziewał. Są ludzie, którzy dopiero po mimowolnem znalezieniu się za drzwiami pojmują, że obecność ich w pokoju nie była dla reszty towarzystwa pożądaną. Przypuszczano powszechnie, że dr. Branner należy do ich rzędu, ale jak widzimy, przypuszenie to było mylnem.
Przy sposobności zaprowadzenia języka polskiego w urzędach, wydarzają, się prawdziwie cudowne wypadki, niemniej zadziwiające od bystrości umysłu, objawionej przez dr. Brunnera. Na czele pewnego zakładu, podlegającego dyrekcji skarbowej we Lwowie, stoi n. p. pewien jegomość nierozumiejący ani słowa po polsku, bo najprzód dopiero od dwudziestukilku lat jest w Galicji, a potem, czuł jakiś wstręt nieprzyzwyciężony do naszej mowy, tak dalece, że gdy przypadkiem usłyszał w zakładzie podwładnych, mówiących po polsku, zwykł był wołać z groźną miną: Deutsch reden, wenn ich da bin! Otóż nagle, ten sam jegomość poczuł teraz w sobie takie zamiłowanie i taką zdolność do nauczenia się języka polskiego, że w żądanej przez dyrekcję skarbową deklaracji oświadczył, jako „nie jest wprawdzie języka tego dostatecznie świadomym, obiecuje atoli dołożyć wszelkich starań, by do trzech lat nauczyć się po polsku.“
Z wypadków miejscowych godnem uwagi jest to, że podczas gdy W Krakowie przeszłej soboty, turbowano OO. jezuitów (których nawiasem powiedziawszy, przecież trochę za wiele jest w Krakowie), u nas za to Strzelano i rąbano żydów. Akt ten, przyprowadzający zachwianą pod Wawelem równowagę równouprawnienia wyznań, zawdzięczamy c. k. wojskowości. Możeby Wysokie ustawodawcze i wykonawcze władze w Przedlitawii, korzystając zarówno z obydwu tych wypadków, postarały się z jednej strony o to, by zakonnice nie mogły się nawzajem zamykać i katować, a z drugiej, aby małe dzieci, tak chrześciańskie jak i żydowskie nie były na ulicach narażone na działanie najprzód pałaszów i tasaków, a potem karabinów odtylcowych, ale aby instrumenta tego rodzaju zachowano na Prusaków, Moskali, Francuzów, Włochów i innych dorosłych nieprzyjaciół, którym podoba się trapić c. k. monarchię swemi najazdami. W niedzielę i święta niepodobna prawie przejść przez miasto, nie narażając się na brutalstwo pianych i zuchwałych żołnierzy.

(Gazeta Narodowa, Nr. 194, z d. 1. sierpnia r. 1869.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.