<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 229. z d. 5. września r. 1869
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
87.
O powołaniu i zadaniu kroniki. — Niebezpieczeństwa łaciny. — Francuzi zaczynają nas naśladować. — P. Piątkowski wobec p. Małeckiego. — Kandydaci jawni i wstydliwi. — Teatr.

Być kronikarzem w chwili takiej jak obecna, to niepospolita misja, szanowny panowi i spółubewateli! Poważne mowy i rozumowane artykuły każdego stronnictwa, to jego szata zewnętrzna, to frak, który się ubiera dla zrobienia dyplomatycznej wizyty, jakkolwiek frak zazwyczaj mocno już „przechodzony“ i podarty, a częstokroć nawet pożyczony od kogo innego lub na chwilę wykupiony z zastawu. Ale kronika, to szlafrok, w którym stronnictwo chodzi w własnym pokoju, z pod którego wydobywają się na świat jego prawdziwe sympatje i antypatje, jego bole i rozkosze ukryte, i jego głębsze myśli polityczne — jeżeli N. B. stronnictwo to ma w ogóle balast tego ostatniego rodzaju na spodzie swojej skołatanej nawy.
Ztąd to zapewne pochodzi, że szanowna a ciekawa publiczność czytająca, tak skwapliwie chwyta każdą, każdego dziennika kronikę. Chcianoby dojść, przeczytać między wierszami, dokąd dąży dziennik wraz ze swymi zwolennikami?
Ze względu na to powszechne i nieuzasadnione mniemanie, zmuszony jestem oświadczyć, że kronikarze w ogóle wiedzą tylko tyle, co zwykli śmiertelnicy, i że co się mnie tyczy, to jestem oprócz tego zupełnie wyjątkowym kronikarzem. Nie mam żadnego stronnictwa, a moja kronika jest tylko moim własnym szlafrokiem. Nie ukrywa się pod nim ani projekt zapłacenia austrjackiego długu państwa majątkiem kościołów i klasztorów naszych, ani chęć oddania demokracji naszej pod władzę księcia-Katyliny, ani żadna inna słabość ludzka lub mame-ludzka. La chronigue c'est moi! W ogólności, jeśli zajmuje się polityką, czynię to tylko dlatego, że teraz taka moda. Bo też jeżeli kto, to kronikarz ma obowiązek stosowania się do mody.
Obowiązek ten kronikarski mógłbym nawet stwierdzić łacińskiem przysłowiem, na wzór pewnego pisma krakowskiego, które do każdej sytuacji politycznej umie przystować jakieś prawidło, wzięte z klasycznej literatury Greków i Rzymian. Niedawno, wykazując potrzebę trzymania się zasad, a nie względów utylitarnych, pismo to wołało z emfazą: „Albowiem słusznie mawiali Rzymianie: principiis obsta!“ — obstawaj przy zasadach! — Nawet sławny Massmann Heinego nie mógł być szczęśliwszym w cytowaniu łaciny. Nie wiem, czy wyrównam tym dwom świetnym wzorom, jeżeli mój obowiązek zajmowania się polityką udowodnię równie klasycznem twierdzeniem: Mundus vult decipi, ergo decipiatur! Bardzo już dawno nie miałem nic do czynienia z łaciną, ale ile pamiętam i ile mi się zdaje, cytat ten jest zupełnie na swojem miejscu.
Precz atoli z tym kramem uczonym, precz z filologią starożytną; zwróćmy się do naszych czasów, do języków żyjących, ruszających się, postępujących. Oto mamy naprzykład nasz język ojczysty, który co chwila doznaje nowych wydoskonaleń, choć są wstecznicy, nie uznający żadnego postępu. Nazwali oni tromtadratyzmami nowe i śmiałe zwroty retoryczne i gramatyczne, nie pomni, że obśmieszając postęp, dowodzą tylko własnej ignoracji. Tromtadratyzmy są u nas tem, czem są cuirs i relours u Francuzów, a wyraz tromtadrata tłumaczy się na francuzkie przez: pataqués (pas tá qu'est-ce). I dlaczegóż my nie mielibyśmy mieć tego, co mają Francuzi? Czy nie jesteśmy narodem cywilizowanym? czyśmy gorsi od Francuzów? Czy Żaak a Jacques to nie wszystko jedno? Czy p. Piątkowski nie jest wolnym obywatelem wolnego kraju, i czy jest może jaki paragraf w statucie krajowym, któryby go zmuszał podlegać Kopczyńskiemu, albo Małeckiemu? Nie! Nie jesteśmy gorsi od nikogo, a nawet od pewnego czasu zaczęliśmy służyć za wzór samemu cywilizowanemu Zachodowi. Francuzi zaczynają brać wzory od nas! Czemże jest bowiem, jak nie prostem naśladowaniem naszych zgromadzeń i posiedzeń to posiedzenie pewnego Klubu paryzkiego, z którego zdaje sprawę Le petit Journal pour rire w ostatnim swoim numerze? Proszę posłuchać i przekonać się; oto jest to sprawozdanie w dosłownem tłumaczeniu:
Prezydujący: Obywatele: Zacznijmy nasze posiedzenie od ogłoszenia najzupełniejszej swobody zdań: niechaj każdy ma prawo wypowiedzieć takie zdanie, jakie mu się podoba!
Członek Klubu, garbarz, żąda głosu.
Garbarz: Koledzy! słyszę ciągle, że mówią tu o instytucjach jakiejś wyspy, zwanej Anglią. Nikt nie mówi o niczem, tylko o tej wyspie. Czy nie byłoby na czasie pomówić także trochę o innej wyspie, zwanej Polską?
Prezydujący: Pozwolę sobie zrobić szanownemu mówcy uwagę, że nieszczęśliwa Polska nie jest wyspą...
Garbarz: Uwaga ta nie obchodzi mię bynajmniej. Zgodziliśmy się na wolność zdań. Pan prezydujący mniema, że Polska nie jest wyspą. Jest to jego prywatne zdanie, które ja szanuję. Ale ponieważ mojem zdaniem Polska jest wyspą, więc mam prawo żądać, ażeby p. prezydujący uszanował także i moje zdanie! (Huczne oklaski).“
Tak się rzecz ma i u nas. Profesor Małecki twierdzi, że powinno się mówić: „Szanowni panowie i obywatele.“ Jest to jego prywatne zdanie, które p. Piątkowski szanuje. Ale ponieważ zdaniem p. Piątkowskiego mówi się: „Szanowny panowi i ubewateli“, więc spodziewam się, że to jego zdanie uszanuje także profesor Małecki, jeżeli nie jest zwolennikiem absolutyzmu, reakcji i średniowiecznej ciemnoty.
Przyznawszy się do obowiązku traktowania spraw politycznych, a ogłosiwszy moją niepodległość kronikarską pod tym względem, powinienbym teraz zająć się sprawą wyborów i oświadczyć się, za jakimi jestem kandydatami? Smutna to konieczność, bo przysporzy mi ona tylko trzech przyjaciół, a kilka tysięcy nieprzyjaciół. Jeżeli bowiem prawdą jest, co mówi Kurjer Lwowski, to każdy wyborca ma innego kandydata, a więc mielibyśmy tych ostatnich już około 6000. Znajdzie się oprócz tego jeszcze niejeden kandydat, który niema żadnego wyborcy za sobą, i niejeden wyborca, który ma więcej kandydatów na sercu, niż będzie posłów. Słusznie tedy liczbę kandydatów można oznaczyć jako sięgającą do 10.000. Rozpadają się oni na dwie kategorje, na jawnych i wstydliwych. O jawnych nie potrzebuję mówić, wystąpią oni sami, i będą przemawiać za sobą. Za niektórymi będzie przemawiać ich przeszłość, za niektórymi przemówią przyjaciele, a za niektórymi nawet ukryci przeciwnicy, dla usunięcia innych, bardziej niemiłych. Ale za wstydliwymi kandydatami nikt nie przemówi, mało kto o nich wiedzieć będzie, ze skromnych pozorów nikt ich wewnętrznej ambicji nie odgadnie! Należałoby tedy poświęcić osobne studjum tej zaniedbanej klasie naszego społeczeństwa, wydobyć ją z zapomnienia i ukrycia, a dopiero wtenczas, gdy wszyscy już będą znani i poznani, można będzie trzech najgodniejszych wybrać z pomiędzy ich grona.
Jak słychać, Towarzystwo narodowo-demokratyczne zamierza część tej herkulicznej pracy wziąć na swoje barki. Gorliwym i sumiennym poszukiwaniom jego wydziału i komitetu powiodło się już podobno odszukać około 25 takich obywateli, którzyby chcieli i mogli być — platonicznymi przynajmniej., ojcami ojczyzny. Szersza publiczność dowie się zapewne z przyjemnością o ich istnieniu, na najbliższem zgromadzeniu wyborców. Czekajmy i nie spieszmy się z decyzją, ażebyśmy ze zbytniego pospiechu nie pominęli jakiego przyszłego Franklina galicyjskiego, albo przynajmniej Deaka.
Poza sprawą wyborów niepogoda i zimno przeszkadzają zajmować się teraz czem innem, jak tylko teatrem. W piątek przedstawiono po raz pierwszy komedję Bałuckiego: Radcy pana radcy. Obszerniejsze sprawozdanie o niej zamieszczone w „kronice codziennej.“ Bem w Siedmiogrodzie dokazał tego prawdziwego cudu, że trzy razy dzień po dniu zapełnił całą salę. Jest to w calem tego słowa znaczeniu widowisko ludowe, do którego patrjotyczny autor węgierski wziął najpopularniejszą postać z r. 1849. „Ojciec Bem“ pojawia się tu otoczony tym urokiem, który sprawił, że za życia jeszcze zdobywca Siedmiogrodu stał się legendą cudowną w ustach ludu. Honwedy pod jego dowództwem biją Moskali, zdobywają Hermanstadt, mnóstwo ruchu, strzałów i koni na scenie. Jest i żyd patrjota, który chwyta i zabija szpiega, jest i ba.....szwob! nie zły chłopak w grun cie, ale ma oczywiście cienkie nogi i tchórz z niego niezrównany. Publiczność nasza przyjmuje przedstawienia z niemniejszym zapałem jak węgierska. Dyrekcji odmówiono udziału wojska, musiała się tedy ratować statystami-dyletantami dla skompletowania armii węgierskiej i moskiewskiej. Mimo to, scena jest zapełnioną dostatecznie, i tylko strategowie Dziennika Lwowskiego narzekają, że bataliony nie są tak liczne, jak to bywa na prawdę.

(Gazeta Narodowa, Nr. 229. z d. 5. września r. 1869.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.