<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 236. z d. 12. września r. 1869
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
89.
Czy będzie „Polska“? — Ważna wskazówka z góry. — Projekt przywrócenia prawa wyborczego obywatelom miejskim. — Niespodziane zbliżenie między mną a prawdziwem „mieszczaństwem“. — Gwałt na osobie p. B. R. — Program klubu konfuzjonistów. — Unia.

Czy będzie „Polska“, czy nie będzie Polski“? — That is the question, jak powiada Hamlet i jak za nim powtarza poseł Szujski, który sam jest niejako powtórzeniem Hamleta, ale na krakowskim gruncie. Czasem zdaje mi się doprawdy, że zachodzi jakiejś familijne podobieństwo rysów między królewiczem duńskim a szanownym posłem sandeckim — obydwóch ślepe fatum skazało na to, ażeby się czynnie zajmowali polityką, i obydwaj przez pięć aktów snują się po scenie, medytują, medytują — wygłaszają piękne monologi — a polityka tymczasem idzie sobie jak się jej podoba. Ale nie o tem chciałem mówić. Jeżeli zacząłem od pytania, czy będzie „Polska?“ to nie na to, ażeby obudzić ciekawość powszechną, i zostawić ją bez należnego zaspokojenia.
Otóż, czy będzie „Polska“, czy nie, i jak prędko, tego wprawdzie nie wiem, ale za to wiem, że coś będzie koniecznie, coś niespodziewanego, niesłychanie wielkiego i ważnego, i to zapewne jeszcze temi dniami. Rzecz ma się tak: Jeden z moich znajomych miał teraz właśnie interes w Wiedniu; chodziło o należytość za ekstabulację jakiejś nieprawnie intabulowanej cesji. Przegrawszy sprawę w Gebühr-Bemesungsamcie i w krajowej dyrekcji skarbowej, udał się do ministerstwa, gdzie oczywiście także przegrał. Zdesperowany, radzi się onegdaj jednego z urzędników ministerjalnyeh, co ma robić, a ten go odsyła na drogę łaski, do cesarza, dodając z dobrodusznym uśmiechem: Seine Majestät wollen ja ohnedem jezt Etwas thun für die Polen!...
A co, nie mówiłem? Rzecz jasna i oczywista, że coś się stanie! Otrzymamy jakąś ważną koncesję, a nawet dwie, może trzy.... Etwas, to wielkie słowo; co w Wiedniu jest tylko Etwas, to we Lwowie może być rzeczą gwintowanej doniosłości, a Kraków może to przewrócić do góry nogami. A gdyby np marszałka powiatu krakowskiego zrobiono ni ztąd ni z owąd księciem? Albo gdyby wszystkich przysięgłych „ubewateli miasta Lwowa“ mianowano w drodze łaski doktorami, ażeby im przywrócić prawo, którego ich pozbawiła krajowa ordynacja wyborcza? Wszak jeżeli są doktorowie prawa, medycyny, filozofii i t. d. — dlaczegóż nie moglibyśmy mieć doktorów stolarstwa, blacharstwa, krawiectwa albo ogrodnictwa?
Byłby to jednak najniepopularniejszy sposób naprawiania krzywd, wyrządzonych mieszczaństwu przez nieoględność sejmu. Każdy przyjaciel ministerstwa powinien odradzać mu od takiego kroku. Robić „mieszczan“ doktorami, byłoby to degradować ich z „ubewateli miasta“ na „inteligencję“, i wywołałoby zawziętą opozycję. Mniemam, że doktor Żaak, albo doktor Feliks Piątkowski, zabroniłby sam sobie mięszać się do spraw publicznych, z któremi, jak wiadomo, inteligencja nie powinna mieć nie do czynienia.
Żart na stronę, §. 11. ordynacji wyborczej w dzisiejszam swojem brzmieniu robi reprzezentację nie tylko Lwowa, ale wszystkich piętnastu miast, stanowiących osobne okręgi wyborcze, zupełnie iluzoryczną. W mniejszych miastach, gdy przyjdzie do wyboru na podstawie tego paragrafu, okażą się jeszcze bardziej krzyczące niewłaściwości, niż w stolicy. Tam już nie potrzeba zarządów kolei żelaznych i zakładów kredytowych, ażeby liczbę wyborców zredukować do trzech. W niektórych miejscach, osiedlenie się jednego milionera, któryby płacił tyle podatku, ile powinien, wystarczy, ażeby odjąć całej ludności prawo wybierania posła. Jednem słowem, wydarzyło się nam mieszczanom to, co niegdyś owej szlachcie, dążącej na sejmik do Sądowej Wiszni. Na noclegu, przeciwna partja pościągała z popitych wotantów szarawary, a szlachcic polski nie mógł przecież pełnić swoich obywatelskich funkcyj w kostjumie szkockiego górala, więc nie pełnił ich wcale, i przeciwna partja wygrała. To samo jota w jotę, stało się z nami. Byliśmy opojeni i oszołomieni Belcredim i federacją słowiańską, i swobodą „głośnego wyznawania Polski“, jeździliśmy na zasadach, zachwycaliśmy się naszym dowcipnym posłem, Leszkiem Borkowskim, a dowcipny poseł rozwodził się nad kulturą moskiewską i prowadził wojnę ze stenografami — gdy tymczasem nikt nie zadał sobie pracy, zestawić dla próby listę wyborców i przekonać się, jaki będzie skutek nowej ustawy. Gdyby było chodziło np. o program polityki galicyjskiej w stosunku do królestwa siamskiego, byłyby się posypały korespondencje, rozprawy, uwagi i projekta ze wszystkich stron, zwołanoby Zgromadzenie ludowe i powtórzonoby przynajmniej trzysta razy, że polityka, literatura, sztuka, homeopatja i system słoneczny, powinne być uregulowane według tych samych zasad wolności, równości i braterstwa, według których reguluje się Dziennik Lwowski. Ale z cyframi nie chciał mieć nikt do czynienia. Bądź co bądź, stało się, zdjęto nam szarawary, i miło mi powitać w p. Sanciewicżu kolegę sankiulota! Możemy prosić p. Szlegla, ażeby nas odmalował obydwu w tej krytycznej sytuacji — i posłać ten wizerunek na wystawę ogrodniczo artystyczną w sali strzeleckiej — niechaj potomność rozczula się lub oburza widokiem takiego zniwelowania kontrastów.
Większą jeszcze klęskę niż wyborcy, ponieśli kandydaci, a to jawni zarówno jak wstydliwi, dobrowolni jak i przymusowi. Ba, prawda może jeszcze nikt nie wie, żeśmy mieli i przymusowych kandydatów? Oto autor św. Programatologii, błogosławiony Bruno R. żalił się niedawno Czasowi w korespondencji ze Lwowa, że go chcą tu gwałtem zrobić posłem, ale on się wyprasza od tego zaszczytu. Byłaby to niegodziwość, wywlekać spokojnego i bogobojnego męża z zaciszy kontemplacyjnego żywota i gwałcić go, ażeby posłował za tak niekatolickie miasto. Mam jednak nadzieję, że wyborcy tutejsi jeszcze przed siódmym października opamiętają się, i że się niedopuszczą podobnego gwałtu na osobie p. B. R.
Nasi wracają z Pragi, gdzie mielitak doskonałą sposobność popisywać się z postępami sztuki krasomówczej we Lwowie. Przemawiał tam, według dzienników czeskich, p. Romanowicz — z Poznania. Ludzie, którzy nie mogą pojąć, jakim sposobem p. Romanowicz mógł przyjść do Poznania, przypuszczają, że chyba Poznań przyszedł do p. Romanowicza.
Przerzucając onegdaj moją tekę, znalazłem w niej drugi list p. Józefa Konfuzjonisty do siebie samego. Autor dowodzi w nim ze znaną ścisłością swoją i jasnością w rozumowaniu, że sejm powinien pójść za mamelukami, za rezolucjonistami i za federalistami. Eklektyczny ten program stanie się zapewne podstawą do założenia Klubu „konfuzjonistów“, o którym mówią już po mieście — zamyka on się zaś w tych trzech punktach: 1) Sejm powinien wysłać delegację do Rady państwa, jak tego chcą rewolucjoniści; 2) delegacja powinna zostać w Wiedniu na każdy wypadek, jak tego chcą mamelucy, i 3) powinna się tam domagać zmiany ustaw grudniowych w duchu federalistycznym. Ponieważ niemamy czwartego stronnictwa, więc i czwartego punktu niema. Natomiast pokutuje zarówno w pierwszym liście, jak i w drugim, i w uwagach, które ząb czasu wygryzł na marginesach, ciągle ten sam strach przed „nie-posłami“ i przed jakimś zamachem na niezawisłość sejmu. Społeczeństwo galicyjskie dzieli się tam najwyraźniej na posłów i nieposłów, a najważniejszem zadaniem chwili ma być obrona sejmu przeciw wszelkiemu parciu i naciskowi. Takiem parciem i takim naciskiem ma być istnienie klubu rezolucjonistów we Lwowie, klubu, który — nawiasam mówiąc, nie głosował jeszcze nad żadną kwestją ważniejszą i nie objawił kierunku, w którym iść zamierza. Samo tedy istnienie towarzystw zajmujących się polityką, wywołało ten hałas w Krakowie. Nic dziwnego, że Czas nie może się oswoić z objawami, które istnieją wszędzie, gdzie tylko instytucje polityczne są ułożone W duchu cokolwiek liberalniejszym. Czas nie może, bo nie chce. Ale poseł, któremu dobrej wiary i dobrej woli największy jego przeciwnik odmówićby nie śmiał, powinienby przecież zastanowić się, że walcząc z kierunkiem politycznym jakiego stronnictwa, nie można jako głównej broni wyprowadzać na linię bojową zarzutu, że stronnictwo to zorganizowało się, i że chce, ażeby wszystkie sprawy publiczne załatwiano według jego sposobu widzenia!
Pierwszy numer Unii pojawił się w piątek, zapewne dlatego, że dzień ten sprzyjać ma niezmiernie rozpoczęciu każdego przedsiębiorstwa, jako najmniej feralny z wszystkich dni w tygodniu. Wyobrażenie, jakie powzięto powszechnie z góry o charakterze i tendencji tego nowego pisma, nie było mylnem. Podejmuje ono walkę o świecką władzę papieża i o konkordat w Austrji, i twierdzi, że czyni to w chęci służenia sprawie polskiej. W fejletonie, za przykładem i pod inwokacją Teki Stańczyka, zapewnia ono wiernych, że ruch polityczny w Galicji od r. 1866 jest tylko dalszym ciągiem r. 1863 i że dążymy do nowego powstania. Pobożna ta, chrześciańska i katolicka insynuacja odbija w sposób nieco rażący od postulatu, postawionego w politycznym artykule. Unia chce bowiem, ażeby delegacja polska walczyła w Wiedniu o — rezolucję, i ażeby zawsze głosowała przeciw ministerstwu, nie oglądając się na to, „czy wnoszone przezeń wnioski są dobre lub złe, liberalne lub nie“. A wszakże rezolucja jest prowizoryczną sumą żądań i dążeń międzypowstańczych“, a opozycja przeciw ministerstwu jest grzechem, albowiem „wszelka władza pochodzi od Boga“ i bunt przeciw niej jest naruszeniem czwartego przykazania! Unia zechce nam zapewne wytłumaczyć w przyszłym numerze, jakim sposobem to się godzi z jej przekonaniem, użyczać jednocześnie poparcia Tece Stańczyka“ i owemu „trzeciemu stronnictwu“, nie-mameluckiemu i nie federalistycznemu, pod którem rozumieć się ma podobnoś stronnictwo rezolucjonistów?

(Gazeta Narodowa, Nr. 236. z d. 12. września r. 1869.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.