Krwawa chmura/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawa chmura |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia M. Schmitt i s-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niema takiej pory dnia ani nocy, w którejby w mieście wschodniem nie można było sprzedać kradzionego towaru — a już zwłaszcza „riksza“, przeważnie spełniający misję posłańca do dyskretnych poruczeń, najlepiej wie, gdzie i jak się go pozbyć. To też Wei-hsin Yang bez trudu wymienił nie tylko paszport Yi-hang Mao, ale także i ubranie, uzyskawszy za nazbyt paradny jedwabny strój kupca solidną i mocną odzież robotnika oraz kilkanaście rubli dopłaty.
Załatwiwszy się z tem „riksza“ sumiennie odwiózł swój wózek do wozowni i umieściwszy go na zwykłem miejscu, zniknął bez śladu. Od tego dnia nigdy więcej nie widziano go już w Charbinie. Nawet kiedy policja chińska, poszukując mordercy nieznanego podróżnego, między innymi śladami — bo krwawych śladów na Wschodzie jest bardzo dużo — zaczęła się interesować zniknięciem „rikszy“, nie mogła znaleźć nikogo, ktoby widział go odchodzącego lub wsiadającego do pociągu.
Stało się to dzięki temu, że w Charbinie linja kolejowa idzie przez dzielnicę chińską. „Riksza“ korzystając z ciemności nocnych, wdrapał się na pustą lorę jadącego na zachód pociągu towarowego, skulił się w niej i tak przeczekał do świtania. O brzasku ześlizgnął się niepostrzeżenie z wozu i poszedł pieszo wzdłuż toru. Ponieważ pas ziemi przy kolei jest dość gęsto zaludniony a oprócz tego, jak zwykle, „kulisi“ wciąż przy naprawie toru pracują, przeto pojawienie się na ścieżce samotnego wędrowca nie zwracało niczyjej uwagi. Idąc prędko Wei-hsin Yang rano znalazł się na jakiejś stacji, skąd już dalej na zachód pojechał pociągiem osobowym, wmieszawszy się w tłum Chińczyków, Mandżurów, Burjatów, Mongołów i brodatych, kwadratowych i posępnych Rosjan.
Egzotyczność i różnorodność otoczenia, mogąca o zawrót głowy przyprawić nawet najbardziej tępego Europejczyka, najmniejszego wrażenia oczywiście nie robiła na ludziach wschodnich, przyzwyczajonych w swoich miastach do nieopisanej a odwiecznej mieszaniny ras, strojów, religji i zwyczajów. Niema też może — prócz Rosjan — na całym świecie ludzi, którzy tak umieliby spać, jak Chińczycy. Wei-hsin Yang, zmęczony spędzoną bezsennie i dość forsownie całą dobą, ulokował się, jak mógł najwygodniej i usnął, jak dziecko.
Pociąg jechał przez Mandżurję szerokiemi, żółtemi dolinami wśród płaskich, żółtobrunatnych wzgórz lub poszarpanych, nagich gór. Widać było nędzne gliniane lepianki wiosek lub stepy, miejscami czarne, wypalone. Na stacjach grubi i pogardliwi urzędnicy i żandarmi rosyjscy szamotali się z niekarnymi, charkocącymi tłumami „kitajozów“. W żółtych lub czerwonych butach, w długich błękitnych albo ciemnoczerwonych chałatach, z pstremi frendzlami rozsypanemi na dziwnego kształtu czapkach, chodzili Burjaci i Mongoli o orzechowych, nigdy nie mytych twarzach. Stepy roiły się od olbrzymich, niezliczonych stad, podobnych do plam wędrownych a strzeżonych przez konnych pasterzy z krótkimi batogami w rękach.
Ale Wei-hsin Yanga to wszystko zupełnie nie ciekawiło. Podróżował jak tłómok, nie otwierając ust, nikogo o nic się nie pytając, niczem się nie interesując. Instynkt mówił mu, że żadnej pogoni za nim niema. Jak się zachować podczas rewizji paszportów — wiedział. Rosjan widział nie pierwszy raz. Był przecie we Władywostoku, w Chabarowsku, w Charbinie. Wiedział dobrze, że „białe djabły“ nie odróżnią jednego „kuli“ od drugiego. Języka Rosjan nie rozumiał, więc zupełnie nie dbał, co kto do niego mówił. Z rodakami swymi rozmawiać nie chciał. Ledwo wchodził w swoją rolę, nie wiedział jeszcze, dokąd właściwie jedzie ani poco, nie chciał się tedy zdradzić z niczem, co mogłoby go potem narazić.
Granicę w Czycie przejechał gładko i z przyjemnością się przekonał, że wymieniony w Charbinie paszport działa. Głodny nie był, pieniędzy mu nie brakowało. W portfelu Yi-hang Mao znalazł ich nawet więcej, niż się spodziewał. Mógł się uważać za bardzo bogatego. Spostrzeżenie to zmartwiło go nawet, bo miał stanowczo więcej, niż potrzebował, aby się dostać do „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ — gdyby wiedział, gdzie ona jest i gdyby miał czas zastanawiać się nad tem, jak do niej dotrzeć.
Kiedy wyszedł na stacji w Irkucku i przezornie podążył za swymi rodakami do miasta, padał już gęsty śnieg. Wei-hsin Yang nieśmiało i jakby w zamyśleniu wszedł na szeroki drewniany most, wiodący przez wielką, czarną rzekę ku jakimś dziwnym domom, których dachy okrągłe i kuliste były niby czapki chińskie. Wei-hsin Yang wiedział, że to są świątynie białych djabłów, ale nigdy jeszcze nie widział ich tak wiele. Owiane białymi tumanami śniegu olbrzymiały w oczach czarne, posępne, niezrozumiałe i groźne.
Na środku mostu dął straszny wicher, zmarzniętym, zlodowociałym śniegiem siekąc twarz boleśnie aż do łez. Napróżno Wei-hsin Yang zasłaniał twarz dłońmi; ręce zgrabiały mu w mgnieniu oka a zimno przenikło do kości. Lecz Wei-hsin Yang rad był temu, bo most opustoszał i choć w wichurze można było samotnie pomyśleć o tem, co dalej począć.
Ogarnął go strach. To, co widział przed sobą, było strasznie obce, nieznane i wyglądało niegościnnie. Zbliżyć się do Rosjan było rzeczą niebezpieczną zarazem jednak włóczęga z doświadczenia wiedział jak niebezpiecznymi mogli być swoi. Instynkt drapieżnego i ściganego zarazem zwierzęcia kazał mu postępować niezmiernie ostrożnie, jak gdyby na każdym kroku groziła mu pułapka.
Niby to wałęsał się po mieście — choć pogoda nie była odpowiednia ku temu. Rozgrzał się i pokrzepił w gospodzie chińskiej, której barwny znak cechowy ujrzał ku wielkiej swojej radości na jednym domu, szarpany wichrem i zaśnieżony. Widział wszędzie sporo robotników chińskich a także kupców — wyglądających bogato, poważnie. Ale jakże przerażał go nieustanny tętent kopyt końskich i turkot dorożek, jak oszałamiał go stuk trzewików i ciężkich butów na kamiennym bruku lub na dudniących jak beczki, huśtających się drewnianych chodnikach w bocznych ulicach!
Wypytując zręcznie a ostrożnie to kulisów, to młodych kupców, znalazł się wreszcie w jakiejś ulicy, w której — jak mu powiedziano — był tani zajazd chiński. W ulicy brudnej, wyboistej, o koślawych, obdartych domach drewnianych, z oknami nie wyniesionemi nad ziemię i z podziemnemi izbami, kręcili się Mongoli, Kirgizi, Chińczycy, Tatarzy i Gruzini, ludzie charkoczący i szwargocący najróżniejszymi językami Południa, Wschodu i Północy. Tam też znalazł Wei-hsin Yang przytułek, w domu brudnym, ciemnym i ciasnym, przesiąkniętym upartym zapachem bobowego tłuszczu, rozbrzmiewającym piskliwymi głosami kobiet i skrzeczeniem dzieci — jak zwykle dzieci chińskie — tyranizujących swe otoczenie.
Dopiero wmieszawszy się w tę ciżbę Wei-hsin Yang odetchnął spokojnie, bo uczuł, że zniknął i rozpłynął się w mrowiu ludzkiem. Był wśród robotników ziemnych, murarzy, ceglarzy, praczek, szewców i krawców, wśród wędrownych akrobatów i kuglarzy, może nawet złodzieji i bandytów — ale to byli swoi, mimo, że mówili różnymi djalektami i z trudnością się ze sobą porozumiewali. Zajęci sobą tylko, nie zwracali na niego uwagi. Wei-hsin Yang był w tym tłumie samotny — jak w lesie.
To też, wyciągnąwszy się na wygniecionej macie i podłożywszy zatłuszczony wałek pod głowę, usnął kamiennym snem.