Krwawa chmura/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Krwawa chmura | |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego | |
Data wyd. | 1920 | |
Druk | Drukarnia M. Schmitta i s-ki | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JERZY BANDROWSKI
KRWAWA
CHMURA
POWIEŚĆ
1—5 TYSIĄC.
LWÓW — POZNAŃ 1920
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO □ □ ODBITO NA PAPIERZE BEZDRZEWNYM □ □
W DRUKARNI M. SCHMITTA I S-KI WE LWOWIE |
Gdyby sam Wei-hsin Yang chciał opowiedzieć swą dziwną a pełną przygód rozlicznych historję, z pewnością nie wiedziałby od czego zacząć, nie tylko dlatego, że umarli nie mają większych zdolności do monologów od żywych, ale przedewszystkiem, ponieważ nigdy nie wiadomo, gdzie się jaka historja zaczyna i gdzie jest początek człowieka.
Należałoby może zacząć od jakiegoś wypadku nadzwyczajnego, od czegoś niezwykłego, co wpłynęłoby na bieg życia i jego kierunek, ale takich wypadków w życiu Wei-hsin Yanga nie było. Czyż bowiem można uważać za coś nadzwyczajnego, że matka Wei-hsin Yanga, widząc młodą swą latorośl w żarze jakiejś niezrozumiałej sobie gorączki, ucięła mu nożyczkami dwa palce u lewej ręki, uważając to za znakomity środek przeciw urokom? W ojczyźnie Wei-hsin Yanga uchodzi to za rzecz bardzo pospolitą. Albo może zaliczymy do jakichś nadzwyczajności, że w tem siole, zwanem „Wsią Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, nigdy tam zresztą nie widzianego, siostra Wei-hsin Yanga powiesiła się, nie mogąc dłużej znosić morzenia głodem i razów, obficie wymierzanych jej przez świekrę? Wypadki takie były w tej okolicy niemniej liczne od topienia się z tej samej przyczyny w studniach. Nic też nie widziano dziwnego w tem, że liczna rodzina Wei-hsin Yanga, najechawszy z tego powodu dom świekry, potłukła i połamała wszystkie sprzęty, do krwi pobiła czcigodną „matkę-świekrę“ i porzuciła ją nagą i skrwawioną na gościńcu, gdzie też ta bezlitosna matrona skonała. Dziwić się takim rzeczom może tylko cudzoziemiec lub misjonarz, który chce uczyć, sam nic nie wiedząc. Wei-hsin Yang nie znajdował w nich nic niezwykłego.
Wogóle wszystko jest w życiu proste i jasne — wyjąwszy nieprzewidziane najdrobniejszych wydarzeń wyniki. Tak na przykład Wei-hsin Yang, cała jego rodzina, wszyscy mieszkańcy pięknej „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, jak też i ich sąsiedzi z niemniej pięknej „Wsi Mówiącego Konia“, nie pragnęli niczego innego, jak tylko, aby praca ich ciężka i żmudna dawała im należyty plon. Pracowali jak mrówki, wszyscy: dorośli w polu, dzieci pod rozkazami „matki-świekry“ w obejściu lub przy zbieraniu paliwa — nawet najmniejszy drobiazg nie jadł ryżu ani jagieł za darmo. Czy może ci niestrudzeni pracownicy winni byli co temu, że nastała posucha, która zagładą groziła ich plonom? Czy nie zrobili, co do nich należało, wysławszy do szemrzącej słodko świętą wodą studni wśród ruin starodawnego Han-Fan-Hsien urzędowego posłańca, który miał stamtąd przynieść sprowadzającą deszcze płytkę żelazną, zanurzoną w wodzie świętej studni? Uczynili to, co uczynić należało.
Było też zupełnie prostą i naturalną rzeczą, że pewien mieszkaniec „Wsi Mówiącego Konia“, wracając z pogrzebu swego krewnego, który umarł w dalekich stronach, przechodził przez „Wieś Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“. Szedł pieszo prowadząc za uzdę muła, na którym siedziała jego żona z małem dzieckiem na ręku. Ponieważ szczęśliwa ta matka spodziewała się wkrótce drugiego potomka, przeto mąż, otaczając ją należnymi względami, osłaniał ją od promieni słońca wielkim czerwonym parasolem, pomalowanym w błękitne smoki, zaś sam ocienił swą twarz szerokim, słomianym kapeluszem. Podróżny winien dbać o zdrowie swoje i swoich najbliższych. Tak więc, ciesząc się z bliskości domu i spoczynku, wędrowała ta rodzina przez pola „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, podobna zdala do kropli krwi, cieknącej zwolna żółtą ścieżyną.
Biali ojcowie o długich brodach chcą nauczać lud a nie wiedzą rzeczy tak prostej, iż otwarty w czasie posuchy parasol lub szeroki kapelusz wyciąga z powietrza wszelką wilgoć i odpędza deszcz - na co przecie nie mogą pozwolić rolnicy, gdy pola zsychają się w wielkie, twarde głazy. Rozumie się, że na widok wędrującego przez opłakane łany czerwonego parasola, zewsząd zaczęły się zbiegać gromady szarych, czarnych i błękitnych postaci, wymachujących łopatami, motykami i kijami. Rozumie się też, że powietrze napełniło się ich krzykiem, piskiem i klątwami. Tak musiało być. I tu wystąpił Wei-hsin Yang. Oburzony bezczelnością natrętów, chwycił kamień i rzucił nim w muła, chcąc go zmusić do biegu i jak najszybszego opuszczenia wsi. Cóż prostszego nad to, że siedząca na nim kobieta, nie spodziewając się nagłego skoku, wypuściła z rąk dziecię, a to, padając, zabiło się? Taksamo dobrze mogło się było nie zabić. Przypadek sprawił też, że kobieta owa, nie mogąc się utrzymać na galopującym mule, zleciała z niego, nie zdążywszy nogi wyjąć ze strzemienia i wleczona przezeń po twardej wyboistej grudzie gościńca, również skonała. Czy można się dziwić, że mąż jej widząc to, rzucił się z kijem w ręce na napastnika? Dziwiłby się temu chyba człowiek zupełnie obrany z rozumu. Ale jakże jeden podoła dziesięciu? Nie podoła, to jasne — i wkrótce też śmiałek padł na gościńcu, w którego wyboje wylał się mózg z jego rozbitej czaszki. Tak więc wszystko było jasne, proste i najzupełniej rozumne i każdy wiedział, że inaczej nie mogło być — a tylko wynik tego wszystkiego był zupełnie niespodziewany. Oto mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ wymordowali do nogi jedną rodzinę z zaprzyjaźnionej sobie „Wsi Mówiącego Konia“.
Wszystko, co się stało potem, było niemniej jasne i proste, a zupełnie nie oczekiwane w skutkach. „Wieś Mówiącego Konia“, dowiedziawszy się o krwawych czynach swych sąsiadów, nad wieczorem napadła na nich, zbrojna w pałki, oskardy, motyki i łopaty. Rozumie się, że mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, spodziewali się tego i mieli się na baczności. Mściciele, którzy uderzyli z wielką furją i gwałtownością, zostali odparci, ale po obu stronach padło po kilkunastu ludzi i żadnej wątpliwości nie ulegało, że na tem się skończyć nie może. — Mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ postanowili zatem dla miłego spokoju zaraz tej samej nocy napaść na swych sąsiadów i rozgromić ich tak, aby odebrać im ochotę do dalszych bójek, uniemożliwiających wszelką pracę.
Noc jasna i księżycowa sprzyjała temu pokojowemu przedsięwzięciu. Uzbroiwszy się w zakrwawione łopaty, motyki i oskardy, bitni mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ wyruszyli w pole i podszedłszy cicho pod bramę „Wsi Mówiącego Konia“, skoczyli do szturmu. Jak zwykle wieś otoczona była wałem strzeżonym przez członków „Towarzystwa Strzegącego Plonów“ i wtargnięcie do niej nie było bynajmniej łatwem zadaniem. Ale i mieszkańcy „Wsi Mówiącego Konia“, mieli też dość tego wszystkiego, uszykowawszy się tedy na rynku, otworzyli bramy, aby bój przyjąć.
Rozpoczęła się straszna bitwa. Z obu stron skoczyły ku sobie ciemne, smukłe postacie z warkoczami, które tańczyły w powietrzu jak rozwścieczone węże. Rozległ się przejmujący zgrozą pisk żądnych krwi bojowników, ciszę nocną zmąciło wycie i szczekanie kobiet, sypiących najwymyślniejszemi obelgami. Dał się słyszeć głuchy odgłos razów i kijów, łamiących się na czaszkach. Psy wyły, skomlały, lub też warcząc głucho, rzucały się w bój z wyszczerzonymi zębami. W białych blaskach księżyca wyglądało to, jak dwie armje walczących ze sobą szatanów.
Tu znów z kilku towarzyszami odznaczył się młody, pełen zapału i kochający swą wieś Wei-hsin Yang. Gibki, odważny, wysoki a silny, rzucał się na wszystkie strony, rażąc motyką nieprzyjaciół. Z jego ręki padł wójt „Wsi Mówiącego Konia“, z jego ręki zginęło kilku najodważniejszych jej obrońców, a gdy wreszcie najeźdzcy zwyciężyli i przystąpili do gromienia sprzętów i mordowania kobiet kryjących się po chatach, Wei-hsin Yang podobny był niszczącemu płomieniowi. Albowiem świętą jest sprawa pokoju i krwi dla niej skąpić nigdy nie wolno — ani swojej krwi ani wrogów.
Nad ranem „Wieś Mówiącego Konia“ wyglądała, jak może wyglądać wieś, przez którą przejdzie horda rozbestwionych Mongołów. Część mieszkańców padła trupem lub zaścieliła pole, okryta ranami; reszta pierzchła i pochowała się po krzakach, jamach, rowach i studniach. Zwycięzcy nie rabowali, wiedząc dobrze, że każdy zrabowany przedmiot świadczyć będzie przeciw nim w śledztwie. Zato niszczyli wszystko, co im w ręce wpadło, chcąc w jak największe ubóstwo pogrążyć a zatem i osłabić nieubłaganego od dziś przeciwnika, aby w ten sposób odwlec chwilę nieuniknionego zresztą odwetu. O wschodzie słońca, dokonawszy dzieła, odeszli i wrócili do swej wioski okryci krwią i uzbrojeni, lecz spokojni już o swój byt i zadowoleni z siebie. Zrobili, co do nich należało.
Wszyscy chełpili się swem bohaterstwem i swemi mężnymi czynami, najwięcej jednak mówiono o niezwyciężonym Wei-hsin Yangu i jego rówieśniku, młodym Yi-hang Mao. Ten, choć drobny i wątły na pozór, wielu przeciwników unieszkodliwił przy pomocy ciężkiego oskarda, którym zręcznie przetrącał im golenie. Obaj dzielni młodzieńcy przyjmowali pochwały ze skromnością i wstydliwością, pięknie świadczącą o ich wzniosłym sposobie myślenia i dobrem wychowaniu.
Samo niebo, jak gdyby uznając słuszność sprawy mieszkańców „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ i pragnąc ich za poniesione dla niej trudy i ofiary wynagrodzić, zaczęło się naraz chmurzyć i załzawiać. Do słońca zlatywały się coraz rojniej małe, czarne obłoczki. Przylepiając się jeden do drugiego, wkrótce zmieniły się w ogromnego czarnego smoka, który naraz z otwartą paszczą rzucił się na bledniejące z przerażenia słońce.
Cień padł na świat.
A wkrótce potem zabębnił na spiekłych polach obfity deszcz i w niezliczonych rowach i kanalikach zaszumiały gęste, żółte strumienie.
Jak proste, naturalne i nieuniknione było wszystko to, co się stało dotychczas, tak jedynie rozumnem i odpowiadającem konieczności każdy nazwie wszystko, co w dalszym ciągu uczynili mądrzy i rozważni mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“.
Nie mogło ulegać najmniejszej wątpliwości, że urzędnicy „yamenu“ (stolica władz okręgowych) w którym leżała miłująca pokój rodzinna wieś Wei-hsin Yanga, nie ocenią sprawiedliwie jej pokojowych dążności, lecz narzucą jej śledztwo uciążliwe i dotkliwe grzywny i kary cielesne. Śledztwo takie, krzywdzące i przynoszące ujmę wszelkiej sprawiedliwości, nie raz niszczyło wieś gorzej od mściwego napadu złych sąsiadów. Jak tej klęski uniknąć — nad tem zastanawiali się długo i gruntownie najmędrsi gospodarze.
Co uradzili pozostało narazie w tajemnicy, niedługo jednak trzeba było czekać na jej odsłonięcie. Oto naraz w kilku domach dały się słyszeć krzyki, klątwy, odgłosy razów, zawodzenie i płacz. To z tej to z tamtej chaty glinianej wypadał na ulicę parobek ścigany przez ojca, który niemiłosiernie okładał go kijem. Niektórzy chłopcy padali twarzą na ziemię, i trwali tak, w milczeniu znosząc bicie. Inni przerażeni i zdziwieni zarazem zmykali, nierzadko obficie brocząc krwią i w podartej odzieży. Jeden, straciwszy snać panowanie nad sobą, ośmielił się rękę na swego ojca podnieść — ale tego natychmiast ubito.
Niemniej czarna niewdzięczność spotkała mężnego Wei-hsin Yanga. Ojciec przystąpiwszy do niego, rzekł:
— Jesteś mordercą, zabiłeś szanownego wójta „Wsi Mówiącego Konia“, oraz kilku z najprzedniejszych, najcnotliwszych jej obywateli. Zmówiłeś się widać ze wszystkimi niegodziwymi łotrami, którzy napadli na naszych sąsiadów. Być może nawet, że byłeś ich przywódcą. Ani ja, ani bracia twoi nie mogą odpowiadać za twe niegodziwe postępki. Opuść mi natychmiast ten dom, i idź dokąd cię oczy poniosą, jeśli nie chcesz, abym cię ukarał tak, jak na to zasługujesz. Kary śmierci na ciebie mało.
Przyzwyczajony do bezwzględnego posłuchu Wei-hsin Yang natychmiast wstał, nie myśląc nawet o oporze.
— Dokąd mam iść? — spytał jednakże zdziwiony, bo poza swoją wsią i kilku sąsiednimi, świata nie znał.
— Dokąd cię uciekające nogi poniosą! — odpowiedział mu ojciec gniewnie.
— Cóż będę jadł? Nikt nie je za darmo. Nie mam ani grosza.
— Byłżebym tak głupi, abym sypał pieniądze do trumny? — krzyknął ojciec. Chciałbyś krzywdzić moje dzieci, włóczęgo bez ojca i matki?
I nie wdając się w dłuższe pertraktacje, kijem wypędził syna na ulicę a potem pognał go przed sobą jak psa, rzucając za nim kamieniami.
Wśród złorzeczeń, razów i świstu przelatujących koło głowy kamieni, Wei-hsin Yang uciekał ze wsi. Niejeden kamień go trafił a droga przez wieś była długa. W jednem miejscu Wei-hsin Yang ujrzał już jakiś nieruchomy kłębek szaro-niebieski, leżący w kałuży krwi. Zrozumiał, że biegnąc przez wieś, może paść po drodze. Więc naraz rzucił się w ciasną uliczkę między chaty, dopadł niskiego, rozsypującego się, glinianego wału, opasującego wieś, przeskoczył go i pędem pognał naprzełaj przez mokre i szarugą deszczową zawleczone pola. Biegł tak nie oglądając się, a wciąż słyszał za sobą klątwy, okrzyki, szczekanie psów, i kroki już już doganiającej go pogoni. Jak jeleń przesadzał rowy, przeskakiwał niskie płoty, brnął przez kanały, nie ustając w biegu, choć dech świstał mu w piersi a pot zalewał oczy. Gwar wzburzonej wsi oddalał się coraz bardziej ale kroki kogoś ścigającego rozlegały się wciąż wyraźniej i bliżej.
Ktoś pędził za chłopcem.
Wtem Wei-hsin Yang, goniąc tak jak ścigany lis, ujrzał przed sobą szeroki rów pełen żółtej wody. Chcąc go przesadzić, wbiegł pędem na sterczący tuż nad nim kopczyk graniczny, lecz pośliznąwszy się na mokrej glinie, stracił równowagę i zjechał w wodę. Rów nie był bardzo głęboki i kiedy chłopak zerwał się, pokazało się, iż woda sięga mu tylko po piersi. Ale długi bieg tak go wyczerpał, iż nogi więzły mu w grząskiem błocie, a ledwo krok zrobił, znowu się przewrócił. Napół na czworakach, to znów słaniając się, dobrnął z trudem do drugiego brzegu. Tam stanął, nie mając siły wdrapać się na strome i oślizgłe zbocze. Rozczapieżywszy palce, rękę jak klamrę wbił w glinę i tak stał, słaniając się i dysząc ciężko. Pot zmięszany z gliniastą wodą zalewał mu powieki, przed oczami latały wielkie, czarne koła, w uszach huczało.
Chłodna woda orzeźwiła go. Zgubił czapkę i w rzęsistym deszczu stał z gołą głową. Woda zciekała mu z włosów za kołnierz, jakby głaszcząc i łaskocząc pieszczotliwie. Kiedy wreszcie otworzył oczy ujrzał w rowie wodę żółtą, gęstą, brudną i stojącą jak zwykle. Okrzyki gonitwy zcichły. Tylko deszcz szumiał monotonnie dokoła.
— Wei-hsin Yang, bracie! — odezwał się czyjś życzliwy głos. — Nie jesteś ranny?
Wei-hsin Yang drgnął i podniósł przerażone oczy.
Na przeciwległym brzegu, ukrywszy się za kopcem granicznym, siedział Yi-hang Mao, jego rówieśnik, sąsiad i towarzysz ostatnich bojów.
— Wypędzili nas, aby w „yamenie“, całą winę zrzucić na nas — mówił Yi-hang Mao. — Słuszną jest rzeczą, aby zamiast całej wsi cierpiało kilku. W domu mego ojca pozostało jeszcze pięciu braci. Rąk roboczych będzie dość, a o jedne usta mniej. Twój ojciec ilu ma synów prócz ciebie?
— Czterech — odpowiedział machinalnie Wei-hsin Yang. Odpowiedział, ale w gruncie rzeczy myślał w tej chwili o tem tylko, iż dobrze jest, że tu Yi-hang Mao siedzi, a nie który z prześladowców. A po chwili zapytał:
— To więc ty goniłeś za mną?
— Nie goniłem za tobą, o Wei-hsin Yang, mój bracie, lecz uciekałem wraz z tobą! — prawie z płaczem żalił się mały Yi-hang Mao. — Omal, że mnie nie zabili. Musieli się okazać srogimi wobec nas, inaczej nie uwierzonoby im w “yamenie“.
— Przecież ja nikomu nigdy nie zrobiłem nic złego — skarżył się Wei-hsin Yang — a dzisiejszej nocy biłem się jak lew. Zacóż teraz mam iść pomiędzy obcych, głodny, zbity jak pies i bez grosza? Cóż poczniemy?
Milczeli przez jakiś czas. Wei-hsin Yang mięsił glinę w zaciskającej się mimowoli pięści, Yi-hang Mao oplótł dłońmi kolana i oparł na nich brodę.
Po jakimś czasie podniósł głowę i patrząc w oczy Wei-hsin Yangowi, zaczął mówić:
— Posłuchaj mnie, Wei-hsin Yang, mój bracie. Jesteśmy obaj pyłkami nic nie znaczącymi, żebrakami bez grosza i bez dachu nad głową. Tak chciał los. Do domu wracać nie możemy — to znaczy, że musimy iść w świat. Dokąd? Nie wiem, i ty też nie wiesz, bo świat jest wielki. Ale ja, którym pracował przez dwa lata w naszym sklepie wiejskim, słyszałem, iż jest na nim wiele wielkich i dziwnych miast, gdzie ludzie bogaci płacą nie kieszami, lecz srebrem a nawet złotem. Świat jest ogromnie bogaty, tylko że tacy wieśniacy jak my i nasi ojcowie, nic o tych bogactwach nie wiedzą. Pójdziemy zatem i będziemy szukali bogactw na świecie.
— Dokąd pójdziemy?
— Tam, dokąd nas zaprowadzą gościńce, rzeki życia ludzkiego — odpowiedział Yi-hang Mao. — Nie trzeba się bać świata. Niema w nim nic gorszego niż we własnym domu.
Wei-hsin Yang patrzył przez chwilę na swego towarzysza. Yi-hang Mao zawsze miał dziwny wpływ na niego. Jeszcze w szkole, gdzie Wei—hsin Yang przez jakiś czas bezskutecznie próbował brać się za bary z wiedzą, okrągła, żółta twarzyczka Yi-hang Mao okraszona ciemnemi rumieńczykami i ożywiona łagodnemi, agatowemi oczami wywierała nieprzeparty urok na wszystkich. Yi-hang Mao umiał mówić tak rozumnie i słodko zarazem, że robił ze wszystkimi co chciał. Kto wie nawet, czy nie zostałby uczonym, gdyby nad szanowne księgi nie przekładał pracy w polu a także w sklepie wioskowego kupca. Sprytny, ruchliwy a zawsze wesoły i grzeczny, wszędzie musiał się wkręcić, wszystko wiedział, każdemu pomógł, za co też wszyscy go lubieli. A mimo to musiał teraz zmykać.
Wei-hsin Yang patrzył na niego i rozmyślał. Rozumiał dobrze, że nic mądrzejszego od swego towarzysza nie wymyśli. Czuł też, że nie będzie mógł przecie spać w tym rowie a doprawdy nie wiedział w którą stronę się obrócić. Więc pokiwał głową a w końcu rzekł z rezygnacją:
— Hao! (Dobrze!) Ty prowadź, ja idę za tobą.
Yi-hang Mao usunął się ostrożnie w wodę, przebrnął przez rów na drugą stronę i poszedł wodą naprzód, ręką trzymając się brzegu.
— Ten rów skręca ku „Kaczemu Gniazdu Rodziny Czau“, gdzie dalej jest dwór bogatej rodziny Czau. Polami możemy dojść do gościńca. Niedaleko gościńca jest mały cmentarz rodziny Czau, wysadzany starymi, czarnymi świerkami. Tam wypoczniemy i poczekamy do wieczora. Teraz deszcz pada, w polach nikogo niema. Stróże „Towarzystwa Strzegącego Plonów“ nie pilnują pól bogatego dzierżawcy. O zmroku jeden z nas wyjdzie z cmentarza w pole i przyniesie co tam znajdzie do zjedzenia. A kiedy noc zapadnie — pójdziemy.
— Dokąd? — spytał Wei-hsin Yang.
— Na północ! — odpowiedział z wiarą mały, żwawy Yi-hang Mao.
Wyspawszy się pod ochroną starych, obrosłych mchem świerków na miękiej darni, którą obłożone były mogiły, chłopcy zrobili o zmroku wycieczkę w pola, gdzie udało im się zdobyć sporo rzepy i trochę owoców. Część zjedli, a część schowali na drogę, poczem z zapadnięciem wieczoru skierowali się ku gościńcowi i ruszyli na północ.
Podróż nie była łatwa. Po dniu deszczowym gościniec wyjeżdżony a nienaprawiany od setek lat, zmienił się w błotniste koryto, przerywane długiemi kałużami stojącej wody. Gdzie grunt leżał niżej, tam gościniec ociekał wodą, szumiące strumienie rzucając na pola. W niektórych miejscach trzeba było brodzić po pas, gdzieindziej znów stopy grzęzły w świeżo naniesionym mule, a czasem zapadały się nagle i wędrowcy tarzali się w wodzie lub w błocie.
Niemniej szli powoli, lecz uparcie naprzód. Czasem wędrowali jak wąwozem wśród wałów ziemnych którymi wieśniacy odcinali grunta swe od ciasnego gościńca, chcąc w ten sposób wozom przeszkodzić w zajeżdżaniu swych pól. To znowu widzieli z gościńca nieregularne, ciemne zarysy wałów, wśród których niewygodnie zduszone tłumiły się kamienne domy lub gliniane chaty wiejskie. Przemoczeni, zmęczeni, zasłuchani w szumiący nieustannie deszcz, z tęsknotą myśleli o ciepłych kangach (kang — coś w rodzaju przypiecka opalanego z wewnątrz) i z przerażeniem zrozumieli naraz, iż w całym tym szerokim i dalekim świecie niema chaty, w którejby na „kangu“ należało się im suche i ciepłe miejsce. Zrozpaczeni, podnieceni przejściami ostatniej doby, nie wiedząc nawet co robią i czy dobrze robią, szli wciąż naprzód, czując, jak coraz bardziej cięży im przemokłe odzienie. W ten sposób odsadzali się dalej i dalej od wsi rodzinnej, nocą, nie widziani przez nikogo, nawet przez psy, które, nie chcąc opuszczać dla nich suchych kątów, obszczekiwały ich tylko zdaleka.
O północy zaczął padać deszcz tak ulewny, że dalej nie można było iść. Odszukawszy w ciemnościach jakiś daszek i względnie suche miejsce pod nim, chłopcy usiedli, zjedli resztki rzepy i owoców i drżąc w przemokłem odzieniu, usnęli. Na szczęście nad ranem zbudził ich dotkliwy chłód. Chcąc mu się obronić, puścili się w dalszą drogę i nie zatrzymując się, szli do południa. Wówczas zatrzymali się w przydrożnej, niepozornej wiosczynie i za kilka keszów, które Yi-hang Mao chował w zanadrzu, udało im się od ubogiego wieśniaka kupić kociołek kaszy jaglanej. Popiwszy ją gorącą wodą, spali na „kangu“ do wieczora, a potem udali się w dalszą drogę, powiadając się pielgrzymami, dążącymi do Wielkiej Góry dla wymodlenia tam zdrowia chorzejącemu ojcu. Wprawdzie sami nie wiedzieli, gdzie ta Wielka Góra się znajduje, ale prości wieśniacy, nie więcej od nich w geografji biegli, nie powątpiewali o prawdzie ich słów. Rozumie się, że Yi-hang Mao przedstawiał Wei-hsin Yanga jako swego brata.
Rozpoczęła się długa, pełna przygód wędrówka. Czas był zmienny, bywało, że świeciło słońce, jednakże częściej padał deszcz — czemu zresztą, wieśniacy po długiej posusze byli radzi, zbliżały się żniwa, więc nieraz chłopców zatrzymywano, namawiając ich, aby się najęli jako robotnicy lub stróże nocni w „Towarzystwie Strzeżenia Zbiorów“. Wei-hsin Yang, przywykły do pracy w polu, chętnie-by się był na to zgodził, ale towarzysz jego nie chciał przystać żadną miarą, a tylko parł wciąż na północ, dalej i dalej, jakby ciągnięty jakąś niezwyciężoną siłą.
— Jeżeli wygnano mnie ze „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, nie będę młócił ani orał we „Wsi Czterdziestej Mili“ lub we „Wsi Grzebienia o pięciu zębach“.
Tak mówił Yi-hang Mao, tłómacząc swemu towarzyszowi, że wrócić do wsi rodzinnej i do domu będzie mógł tylko wówczas, kiedy zdobędzie dość pieniędzy na przebłaganie urzędników „yamenu“ i rodzin zabitych w boju.
— Srebro i złoto jest w miastach i tam tylko można je znaleźć — marzył głośno, idąc niestrudzenie naprzód. — Ludzie tu dręczą się, pracują, jak pociągowe bydlęta, nie znając innej rozkoszy, prócz napełnienia brzucha i odpoczynku. Gdyby nas nie wygnali, bylibyśmy jak oni. Stało się. poszukajmyż sobie teraz lepszej doli.
Zatrzymywali się po drodze na dzień, na dwa, by pomódz czasem w robocie, odpocząć pod dachem i pokrzepić się ciepłą strawą. Ale częściej kradli w polu żywność, co im, jako wieśniakom, doskonale znającym życie wiejskie, przychodziło bez większego trudu. Nocowali na małych cmentarzach wśród pól, pod osłoną starych, szumiących z cicha sosen lub świerków. Przywykli do włóczęgi i do płynnej ludności gościńców. Czasem stali obok dwukołowego, trzęsącego wozu, rozmawiając z rubasznym woźnicą, który opowiadał im najsprośniejsze historje o wszystkich kobietach we wsi. Kilka dni spędzili w towarzystwie uprzejmego a wymownego wioskowego opowiadacza bajek, zaprzyjaźnili się z wędrownym kowalem, usłużnie nadskakiwali podróżującemu kupcowi, wycyganiając, jak się tylko dało, datki lub żywność. Raz przyłączyli się do wędrownych aktorów i dzięki im dotarli do wsi, która zaprosiwszy artystów na przedstawienie, musiała oczywiście uledz najazdowi dalekich a nieraz nieznanych krewnych. Według zwyczaju, kto tylko żył w okolicy, zjeżdżał do wsi, napraszając się w gości. Zwyczaj nie pozwalał odmawiać, więc wnet obcy zapełnili wszystkie kąty, objadając gospodarzy z właściwą Chińczykom żarłocznością, a także okradając ich bezwstydnie. Dla Wei-hsin Yanga i Yi-hang Mao były to piękne dni wielkiej i tłustej sytości, dni, które im na długo utkwiły w pamięci.
Zdarły się ich ciżmy i onuce, ale przywykli już nóg nie oszczędzać. Tani chleb gościńca przypadł im do smaku, więc wolni i wciąż dążący do dalekich, a nieznanych celów, nieledwie z pogardą patrzyli na ludzi pracujących w polu. Po prawej i lewej stronie drogi w prosie, w zbożu czy wśród zagonów jarzyn, szaro-błękitne chmury chwiały się, kiwały i wymachiwały ramionami, jak krzaki, poruszane wiatrem. Zaiste, możnaby pomyśleć, że pracownicy ci wrośli w ziemię.
Tak zwolna zmienił się Wei-hsin Yang w zawodowego włóczęgę. Ogorzały i przywykły do niewygód, zmężniał i stał się śmiałym, a nawet zuchwałym. Nauczył się, wraz z podobnymi sobie przypadkowo spotkanymi młodzieńcami, zapraszać się na wesela i uroczystości rodzinne, gdzie nikt niczego nie śmiał im odmówić. Raz, dowiedziawszy się, iż w pewnej wsi umarł jakiś Wang, w jedynastu udali się do jego spadkobierców i podawszy się wszyscy za Wangów, niby krewnych zmarłego, nie tylko kazali się zaprosić na stypę, ale jeszcze zażądali wynagrodzenia za odstąpienie pretensji do spadku po zmarłym. Nie obeszło się bez bitki i awantury, w której dwóch „krewnych“ nieboszczyka legło z rozbitemi czaszkami. Mało to dotknęło Wei-hsin Yanga i Yi-hang Mao, którzy nie tylko nie bronili zbyt natarczywych „spadkobierców“, ale pozostawiwszy ich własnemu losowi, uciekli, unosząc z sobą parę kurtek, pasów i innych drobiazgów, z których co gorsze wymienili na przyzwoite ciżmy i białe onuce.
Zdumiewające było nieskończone morze wsi, wśród których prawie zupełnie nie widziało się miast. Nieraz o uszy Wei-hsin Yanga i Yi-hang Mao obijały się nazwy miast, wspaniałe, pysznie brzmiące i obiecujące wielkie jakieś i nadzwyczajne widoki i pałace, a gdy wędrowcy zbliżyli się do nich, znajdowali wsie, nieco tylko większe od widzianych już po drodze, otoczone rozpadającym się, nieraz popękanym żółtym wałem glinianym, z poza którego wyglądały dachy, kryte gąbczastą, szarą dachówką. I wszędzie było to samo — dzieci zakutane w grube szare ubrania z obwisłemi szarawarami uganiały koło domów lub skrzętnie zbierały chrust i wszystko, co można było spalić, siedzący przed domami na podmurowaniu kupcy wprawnemi dłońmi nanizywali kesze na sznurki, nosiwody kręcili się z wiadrami lub potrącali się i kłócili przy studniach, dzwoniły młoty w kuźniach, a tu i ówdzie widać było wyciągniętego na ziemi pod murem spracowanego robotnika, koło którego stał zharowany, drzemiący muł. Czuło się, że te wszystkie sadyby przypięte są tylko do pól, uprawionych starannie, omaszczonych rozrzuconym w szachownicę nawozem, przetrząsanych pracowitemi dłońmi ludzkiemi i lśniących srebrnemi niteczkami sieci cicho szemrzących kanałów.
Yi-hang Mao zwijał się między ludźmi tak, jakby wśród nich czegoś szukał. Jego zawsze pełne i okrągłe policzki, ogorzałe teraz i kwitnące ciemnym rumieńcem, świeciły uprzejmym uśmiechem, z za pięknie wyciętych, koralowych ust połyskiwały równe, białe zęby, oczy agatowe rozpływały się w uprzejmości. Nikt chętniej od niego nie pomógł i nie usłużył, nikt łatwiej nie zdobywał sobie życzliwości ludzkiej. Ale Yi-hang Mao, jeśli — jak przystało na nieokrzesanego wieśniaka — korzył się przed uczonymi, szczególnie zabiegał o łaski urzędników a już zwłaszcza czcił bogatych, tłustych i poważnych kupców dla których zawsze zdolny był choćby i do najniższych usług. Wei-hsin Yang niejednokrotnie dziwił się, o czem tak wielcy, mądrzy i wspaniali panowie mogą rozmawiać z Yi-hang Mao, nie pojmował, jak ten prostak śmie zadawać im pytania. Czasami przysłuchując się rozmowie, miarkował, że towarzysz jego rozpytuje o dalekie, nadmorskie miasta i czem one handlują i jacy są w nich sławni a bogaci kupcy. W głowie mu się od tych rozlicznych mądrości mięszało i rad był, że jeśli one były dla zdobycia pieniędzy potrzebne — nie on, lecz Yi-hang Mao nabija sobie niemi głowę.
Jakoś w jesieni podróżowali przez kilka dni z bogatym kupcem, który jechał własnym wozem zaprzężonym w tłustego, mocnego konika. Yi-hang Mao tańczył koło tłuściocha i nadskakiwał mu, jak nikomu jeszcze — a kupiec w czarnej sukni z ciężkiego, grubego i mocnego jedwabiu, opinającego mu się na brzuchu, łaskawie raczył przyjmować te wszystkie oznaki uwielbiania. Wei-hsin Yang, choć sam na kupca nie zwracał uwagi, na usłużności swego towarzysza nie wychodził źle — bogaty pan obu ich karmił, spoglądał na nich jednak z tak pogardliwą wyniosłością, że Wei-hsin Yang, który zhardział na swobodzie, wolałby był raczej datków od niego nie brać, a nie potrzebować mu się kłaniać.
Aż oto pewnego dnia stanęli nad brzegiem szerokiego, głębokiego strumienia. Mostu ani brodu nie było, podróżni musieli przeprawiać się promem, co odbywało się z właściwym przy takich sposobnościach hałasem, zgiełkiem, klątwami i kłótniami. Kiedy bogaty kupiec pojawił się na swym wózku nad brzegiem, prom był do połowy zapełniony. Trzeba się było naprzód targować z przewoźnikiem, który zaczął od oświadczenia, iż prom jego na przewiezienie wozu tak wielkiego i konia tak potężnego nie nadaje się. Obiecywał, że może za dwa tygodnie będzie mógł spróbować, jeśli mu do tego czasu sporządzą prom nowy. Po półgodzinnych targach zmiękł trochę, choć nie przestawał twierdzić, że jeśli wóz z koniem weźmie na prom, to uczyni to z niebezpieczeństwem życia swego i wszystkich podróżnych.
Nastąpiła ceremonja ładowania wozu i konia na prom, przysunięty jak najbliżej brzegu. Ze czterdziestu półnagich, ogorzałych „kuli“ zbiegło się i oblepiło żółtemi ciałami wóz. Szarpali go i tarmosili wśród nieustannego wycia i rytmicznych okrzyków, padali na ziemię ze zmęczenia i pławiąc się w pocie znowu zabierali się do pracy. Wei-hsin Yang, patrząc na to, dusił się ze śmiechu. Rozumiał dobrze, że „kulisi“ chcąc wyzyskać bogatego kupca, udawali, iż przeciągnięcie wozu na prom jest ponad ich siły. Wóz był istotnie ciężki, ale czterech ludzi mogło go ruszyć z łatwością. Tu czterdziestu szarpało się z nim nadaremnie.
W pewnej chwili, kiedy „kulisi“ wrzeszcząc i zalani potem znowu padli wyczerpani na ziemię, Wei-hsin Yangowi przyszło na myśl, aby im wypłatać figla. Zbliżywszy się niepostrzeżenie do wozu, stanął między dyszlami, uniósł je, szarpnął i w jednej chwili znalazł się z wozem na promie. Rozległ się krzyk i śmiech. Śmiali się podróżni na promie, śmiali, się też serdecznie niektórzy kulisi. Inni oburzeni, protestowali, twierdząc, że to jest niegodne oszustwo i że tego wozu czterdziestu ludzi z miejsca ruszyć nie może.
Nie mniej kłopotów było z koniem. Napróżno gromada ludzi oplątała go sobą i bijąc i krzycząc chciała zmusić do skoku na prom — zwierzę uparło się i nie chciało zrobić ani kroku naprzód. Kilkunastu półnagich wrzeszczących szatanów z głowami obwiązanemi łachmanami, ceglastych w świetle zachodzącego słońca, ciągnęło konia za głowę, nogi i ogon, wreszcie próbowało podnieść go na drągach — koń ogłupiały i oszołomiony krzykiem nie ustępował. Któryś z kulisów zdobył się na podstęp. Zdjął pas i zawiązawszy go koniowi na oczach, oprowadzał go w kółku, tak, aby zwierzę nie wiedziało gdzie jest, a podprowadziwszy je chytrze ku promowi, chciał je nagłem uderzeniem zmusić do skoku — nadaremno! Zwierzę wbijało w ziemię wszystkie cztery nogi i choć skóra drżała na niem od nieustannego bicia, nie udało się do skoku nakłonić. Tu znów popisał się Yi-hang Mao. Przystąpiwszy do konia poklepał go po mokrym od potu karku, pogłaskał, przemówił do niego czułemi słowy i bez żadnych wysiłków wprowadził go na prom.
Zanim przeniesiono na prom rzeczy i tobołki innych podróżnych, upłynęło sporo wody, czasu i przebrzmiało wiele klątw i krzyków „kulisów“, pokazujących, jak nadludzko pracują. Wei-hsin Yang zmęczony hałasem i całodzienną podróżą, usiadł na brzegu promu i wpatrzywszy się w wodę, migocącą purpurą, myślał, jak cicho żyło się w dalekiej „Wsi wego i Kochającego Urzędnika“. Zaś Yi-hang Mao rozmawiał o czemś z kupcem, to znaczy, gnąc się w bezustannych pokłonach słuchał tego, co mu kupiec mówił z miną pełną wyniosłej łaskawości.
Wylądowanie na drugim brzegu poszło już znacznie gładziej. Ale tu nastąpiło też coś, czego się Wei-hsin Yang zupełnie nie spodziewał. Oto uprzejmy i tak dobry Yi-hang Mao przystąpił do niego i rzekł:
— Wielce łaskawy i czcigodny pan mój Czi-Fang, widząc skwapliwą uprzejmość, z jaką, o mój bracie, przeciągnąłeś wóz jego na prom, w darze daje ci ten sznur, liczący trzysta keszów, Wei-hsin Yang, bracie mój! Z wdzięcznem sercem przyjmij ten dar wspaniały, albowiem przyda ci się on bardzo w twej samotnej a dalekiej podróży na północ, gdzie obyś znalazł złoto tak liczne, jak żwir na wybrzeżu tej rzeki. Odemnie zaś przyjmij słowa miłości braterskiej i zapewnienia, że jak tylko będę mógł, dopomogę ci, o ile tego będziesz potrzebował.
— A gdzież ty idziesz? — spytał zdziwiony Wei-hsin Yang.
— Zostałem sługą dostojnego Czi-Fanga i idę, dokąd jego dostojność udać mi się za sobą rozkaże. O, Wei-hsin Yang! Świat, choć wydaje się wielkim, jest mały i nie obawiaj się, że zostaniesz sam. Me myśli i życzenia zawsze będą przy tobie. A pewny jestem, że spotkamy się w lepszych czasach.
— Opuszczasz mnie! — wyjąkał zaskoczony Wei-hsin Yang.
— Bracie mój! Jesteśmy obaj obywatelami gościńca, żebrakami. Bieda moja obciąża barki twoje, twój głód trawi moje wnętrzności! Czyż nie będzie nam lżej, kiedy każdy będzie myślał tylko o sobie? Już biegnę, dostojny i łaskawy panie! — Czi-Fang mnie woła! — Już biegnę!
Tak na brzegu nieznanej rzeki, w zmrokach zapadającej nocy Wei-hsin Yang pozostał sam.
A oto w jaki sposób Wei-hsin Yang, porzucony bezlitośnie przez Yi-hang Mao, istotnie najniespodziewaniej w świecie znowu spotkał się ze swym dawnym towarzyszem.
Wei-hsin Yang był wówczas „rikszą“ w Charbinie. Prawie nagi, w biodrach tylko brudną płachtą opasany, z głową obwiązaną niebieskim łachmanem, wprzątnięty w dyszle swego lekkiego wózka, woził po mieście kupców, urzędników, uczonych i zamożne damy, ukradkiem tylko w biegu gołą ręką ocierając z czoła pot i bosemi stopami roztrącając cicho grząskie, rzadkie błoto.
Było mu źle. Z niewolnika, w którego los tak często go obracał, zmienił się w pociągowe bydlę. Ponieważ nie stać go było na własny wózek, musiał przedsiębiorcy ostatni grosz złożyć jako kaucję. Przedsiębiorca, były zbogacony „riksza“, orał swymi ludźmi jak końmi. Wyzyskiwany swego czasu niemiłosiernie, teraz z kolei sam bezlitośnie wyzyskiwał. To, co „riksze“ u niego zarabiali, ledwo wystarczało na nędzne pożywienie.
A prócz tego Wei—hsin Yanga coraz częściej trapiła tęsknota do wsi rodzinnej. Jak wszyscy Chińczycy — nie lubiał miast, ich przewrotności i zgiełku. Dużo już widział i podziwiał w swem tułaczem życiu, wiedział, co to pałac lub dom bogacza, a przecież marzył o małym, ciemnym i zimnym domu swego ojca, tęsknił do kłótni swarzących się wiecznie kobiet, do ciężkiego trudu w polu i do twardego, nigdy dostatecznie nie opalonego „kangu “. Od czasu do czasu śniło mu się pełne blasku słonecznego podwórze świątynki we „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“. W środku podwórza pojawiał się naraz w nowym, czystym kaftanie ojciec, dostojnym i łagodnym ruchem sypiący kadzidło na stary, wysoki ołtarz, ozdobiony rzeźbami. Wśród szarych, odwiecznych murów ojciec wyglądał jak duch słoneczny, święty, prawie przeźroczysty. Wei-hsin Yang nieraz myślał, że to czcigodne zjawisko daje mu w ten sposób znak przebaczenia i powrotu.
O, bardzo a bardzo już pragnął wrócić do domu. Nie tylko dlatego, że dokuczyły mu smutne i nieszczęśliwe przeważnie przygody włóczęgi, ale też i dlatego, że dopiero może i we „Wsi Dobrotliwego i Kochającego urzędnika“ uczułby się znowu spokojnym i bezpiecznym. Albowiem z pewnością nie dla przyjemności przedsięwziął swą ostatnią, bardzo pośpieszną i uciążliwą podróż z północnych kopalń złota przez lasy i stepy Mandżurji. Jego nagłą ucieczkę spowodowało pewne zupełnie znowu naturalne nieporozumienie i wywołane tem przekroczenie etykiety, skutkiem którego dwóch żółtych kulisów padło pokłutych, jak sita a Wei-hsin Yang musiał zniknąć. To nie byłoby dla niego tak bardzo straszne, gdyby — nieco zapóźno, niestety — nie był nagle zrozumiał, iż zadarł z potężną i mściwą organizacją tajną, która z pewnością miała swych przedstawicieli we wszystkich ważniejszych miastach Dalekiego Wschodu.
Na razie Wei-hsin Yang czuł się bezpiecznym, raz dlatego, że nie wiedziano, dokąd się udał, powtóre ponieważ małe było prawdopodobieństwo, że ucieczka mogła się mu powieść. On sam i jedyny wiedział, że uszedł cudem. Jednakże z dnia na dzień zagrażało niebezpieczeństwo, iż prześladowcy wpadną na jego trop przypadkowo, a wówczas trudno byłoby wymknąć się im. Dlatego to Wei-hsin Yang tak marzył o „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ i rozpytywał między ludźmi, gdzieby też ona mogła być. Na to jednak nikt nie mógł mu odpowiedzieć. Wsi w Chinach jest mnóstwo niezmierne, a wszystkie upstrzone są najfantastyczniejszemi nieraz nazwami, poprzekręcanemi tak, że niczego z nich się dowiedzieć nie można.
Było to jesienią, kiedy pola gaoljanu pożółkły, a stepem przechadzały się, jak duchy wysokie, białe słupy dymu, ognistemi stopami wypalające twardą, suchą i grubą trawę. Dzień zwolna chylił się ku zachodowi, ale jeszcze było ciepło, a słońce czerwone tak uparcie trzymało się nieba, jak gdyby bało się zejść z niego, przerażone i zdziwione czemś strasznem, co się działo na południu. Oto szalała tam snać jakaś burza krwawa i z łona groźnej a dzikiej pustyni, ojczyzny czarnych „jaków“ i plemion koczujących, szła ku Charbinowi chmura ciemno-purpurowa, ponura i posępna, rzekłbyś, mgła krwawa i gęsta, ogromnym, dymiącym słupem bijąca w niebiosa, a powoli przesłaniająca świat.
W tej właśnie chwili przed główną bramą miasta, strojną w zieleń i pstre, pięciobarwne flagi Rzeczypospolitej Chińskiej, zjawił się zdyszany i zmęczony Wei-hsin Yang ze swym wózkiem. Ujrzawszy pod bramą kilku „rikszów“, siedzących w kuczki koło swych wózków, podszedł ku nim, ciężko pracując piersiami i trzęsący się z gniewu. Całe jego smukłe i mocne żółte ciało lśniło od potu, zciekającego obficie po wypukłych mięśniach.
Klnąc, jak tylko wschodni ludzie kląć umieją, Wei-hsin Yang pokazał towarzyszom na grzbiecie i na prawem ramieniu kilka różowych prąg od uderzeń.
Co za złe djabły ci Rosjanie! Wei-hsin Yaug wiózł na swym wózeczku jakiegoś wielce szanownego i ciężkiego kupca. Właśnie wciągał go pod górę, gdy mijający go „kapitana“ (Chińczycy każdego oficera cudzoziemskiego nazywają „kapitana“) uderzył harapem biednego „rikszę“, a nie mogąc go trafić drugi raz, przełoił harapem kupca, narażając go na śmiech i drwiny gawiedzi ulicznej. Kupiec obrażony i zły nie tylko nic Wei-hsin Yangowi nie zapłacił, ale w dodatku kazał go zbić służbie!
— Przyjdzie jeszcze godzina zemsty! — wykrzykiwał Wei-hsin Yang, zgrzytając z gniewu zębami. — I oni nie są z żelaza. Mówią, że kiedy się na zamorskich djabłów podniosła Wielka Pięść, z wodami Sungari nie mało ich trupów popłynęło.
— Pamiętam — odezwał się jeden z „rikszów“. — Byłem młodym chłopcem, ale widziałem. Sam widziałem, własnemi oczami patrzałem. Było ich szesnastu — kozaków. Lud bawił się nimi, maczał ręce w ich krwi, palce wtykał w rany. O, jak krzyczeli, jak krzyczeli!
Słuchający opowiadania „riksze“ wybuchnęli śmiechem, zaś Wei-hsin Yang rzekł z właściwą sobie otwartością:
— Nie jestem uczonym. Jestem prostakiem. Nie mogę nieraz nawet zapamiętać nazw miast, które oni podobno zbeszcześcili. Ale to jest naród bijący. Za ukłon bije, za usługę bije, za grzeczność bije. Serce mi dziś odbili. Gdyby mi tak ten cały naród wpadł w ręce, skórę-bym z niego żywcem zciągnął. Niema miłosierdzia ani dla nich ani dla ich żon ani dla ich dzieci!
A gdy tak mówił, pręgi na jego ciele zaczęły ciemnieć coraz bardziej, aż wreszcie stały się jakby pręgami żywej krwi. I gdzie pot jeszcze na ciele nie obeschnął, pojawiały się pasy i plamy krwawe.
— Przyjdzie jeszcze i na nich zaraza!
— Ich dużo — bąknął któryś.
— Żółtego ludu jest sto razy więcej — zaprzeczył drugi „riksza“. — Niema na świecie tak silnego ludu, jak żółty lud. He, patrzcie! Wei-hsin Yang cały we krwi.
Istotnie, młody „riksza“ wyglądał, jakby wyszedł z krwawej kąpieli. Nagle jego ciało stało się całe sino-czerwone, czerwone były ręce, jakby krwią pomaczana twarz, skurczona gniewem i połyskująca złemi, czarnemi oczami.
Zabobonny Wei-hsin Yang ze strachem spojrzał na swe zakrwawione ramiona i ręce. Z trwogą patrzyli na niego drudzy „riksze“, bo stał między nimi straszny jak widmo czerwone, ale stary już, doświadczony „riksza“ uspokoił ich:
— To nie krew! To nie czary! — mamlał bezzębnemi dziąsłami. — Wicher podnosi na pustyni słupy czerwonego piasku i rozrzuca je po świecie. Popatrzcie, wszystko staje się czerwone.
Istotnie, wózki „rikszów“ zaczęły się powlekać cienką warstwą leciuchnego czerwonego pyłu.
— Mówią, że to z Wielkiej Pustyni śmierć czerwona wstaje — szepnął trwożliwszy, młody „riksza“ z przerażeniem patrząc na krwawą chmurę, wiszącą nad miastem.
— Nie śmierć! — zaprzeczył stary „riksza“ — wiem, widziałem... Kiedyś jak byłem młody, chodziłem z karawanami do Urgi... Widziałem. Słupy czerwone chodzą po pustyni i straszą wielbłądy i jaki...
— Więc to z Wielkiej Pustyni tak się krew kurzy?
— Tak. Z Wielkiej Pustyni krwawa chmura idzie na świat.
Oparłszy się o wózek Wei-hsin Yang zbity i zmęczony patrzył w bramę, za którą widać było czarne, kłębiące się gwałtownie i wrące życie głównej ulicy miasta. Świeciły złotemi literami wysokie, pionowe różnobarwne szyldy, chwiały się, lekkim przedwieczornym wiatrem kołysane, przepiękne, pstre znaki handlowe, do ogromnych różnobarwnych girland i buńczuków podobne. Środkiem gościńca, łącząc się w grupy po trzech, po pięciu lecieli ze swemi lekkiemi wózeczkami „riksze“ a ich zdyszane „lo! lo!“ urywanemi dźwiękami rozbrzmiewało w powietrzu. Pokazał się porykujący potwornie i budzący popłoch samochód, świecący stalą i politurą, a wiozący snać wielkich urzędników, bo na stopniach samochodu stali w siwych mundurach żołnierze chińscy, głosem i ruchami rąk pędzący hołotę miejską precz z drogi. Tłumy ludzi czarno, szaro lub błękitno ubranych, przeważnie świecące atłasem i jedwabiem, snuły się cicho w filcowych, miękkich pantoflach, a przed domami, sklepami i bankami siedzieli poważni kupcy, mając przed sobą w pogotowiu stosy pieniędzy i liczydła.
Wei-hsin Yang, z przerażeniem i wstrętem przyglądał się temu rojnemu mrowisku. W mieście chińskiem niema turkotu dorożek, huku ciężkich wozów, zgiełku i ryku tramwajów. “ Riksze “ biegną cicho, kroki ludzi miękko obutych są prawie niedosłyszalne, a tylko lepki, jakby mlaszczący szelest niezliczonych pantofli biegnących prędko i tłumnie, wypełnia ulicę niesamowitem i nieuchwytnem człapaniem jakby jakiegoś potwora o tysiącu lekkich nóg. Za to tem głośniej słychać gwar rozmów, kłótni, targów, żartów, okrzyków, śmiech mieszający się z jękliwą muzyką chińskich skrzypiec, dzwoneczków i bębenków, wysoki, zawodzący, bezpłciowy śpiew, groźne warczenie klątw i pisk kobiet i dzieci. Hydra tysiącgłowa mówi naraz niezliczonemi usty, na prośbę żebraka odpowiadając szyderstwem, na szept błagalny kochanka wykrzykiwaniem ceny towaru, na zapewnienia przyjaźni i wierności śmiechem złośliwym, a na czułe westchnienia, wyzwiskami pijanego „Kulisa“.
Patrzył „riksza“ z pogardą w tę głęboką, plugastwem zapełnioną kiszkę miejską i wspominał, ile razy go ona w siebie wciągała, aby go znów wypluć za bramę, na zwykłe jego stanowisko, zlanego potem z obolałemi stopami i z bijącem gwałtownie sercem. Przypominał sobie długie, ciasne, cuchnące i wyboiste uliczki, któremi woził ludzi bogatych do strojnych i rozwiązłych ulicznic, do domów rozpusty lub gry, do palarń opium, lub bardziej niż podejrzanych kupców, swe sprawy załatwiających przeważnie późno, w nocy. Ileż razy zdarzało się, że w ciemnościach powstawało jakieś dziwne szamotanie się, połączone ze zduszonym jękiem, na którego odgłos „riksze“ uciekali w popłochu, pośpiesznie człapiąc stopami po błocie! Ileż razy elastyczny wózek niespodziewanie wjeżdżał na trupa porzuconego w ulicy, — nie zamordowanego nawet, lecz chorego, którego — aby tylko uniknąć kosztów pogrzebu — chciwa i skąpa rodzina mieszczańska podrzucała chyłkiem w ciemnej uliczce nagiego, bez koszuli nawet, — gdy najbiedniejszy wieśniak, choćby miał się zrujnować, nie zaniedba oddać czci należnej zwłokom i duchom najbliższych. „Riksza“, który wozi ludzi, zna ich najlepiej, bo wie, dokąd oni chodzą i nieraz wystarczy mu spojrzeć w twarz zbliżającemu się doń przechodniowi, a już wie, dokąd ma go zawieźć.
Powoli słońce gasło.
Gęstniała krew w coraz to ciemniejącej ulicy i krzepła w mgłę, która — rzekłbyś — lada chwila zacznie ociekać czerwonemi, lepkiemi, ciepłemi, kroplami.
A nagle zapłonęły podkasane, spiczaste dachy domów, zagrały na nich, jak płomieniste języki, złote litery, zalśniły czerwonym ogniem szyby.
Zaś Wei-hsin Yang, oplótłszy chropowatemi dłońmi kolana i oparłszy na nich brodę, siedział na ziemi koło swego wózka i myślał o białych, chłodnych mgłach rozsnuwających się po polach „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“.
W tem ktoś trącił go zlekka nogą w bok.
Wei-hsin Yang podniósł głowę i trochę nieprzytomnie spojrzał w górę. Nad nim stał młody mężczyzna w pięknem ubraniu z mocnego, czarnego jedwabiu i w czarnej jedwabnej tybetce na głowie.
— Śpisz? — spytał go żartobliwie młody pan.
Wei-hsin Yang zerwał się na równe nogi. Czemuż miałby spać, skoro teraz nadeszła najprzyjemniejsza pora przejażdżki? Czekał tu tylko na uboczu na ludzi wytwornych, nie chcących mieszać się z pospólstwem. On się nie targuje, on wie, że młody pan z dobrego towarzystwa, z wielkiego świata, wynagrodzi go bez targu sowicie. Z pewnością uczony cziijen[1].
— Nie jestem „czii-jenem“ — odpowiedział skromnie młody człowiek.
— Och, „czin-czi“[2] — raczy wybaczyć prostakowi — usprawiedliwiał się Wei-hsin Yang, przyglądając się uważnie młodemu człowiekowi.
— Nie jestem uczonym, jestem kupcem przejezdnym — mówił wytworny pan z dobrotliwym uśmiechem pięknie wykrojonych, małych warg. — Pragnę spoczynku, dobrej kuchni i przyjemnego towarzystwa.
Rozumie się, że „riksza“ zawsze wie wszystko. Więc Wei-hsin Yang aż trząsł głową z wielkiego ukontentowania. Hao! Dostojny pan nie mógł się zjawić w odpowiedniejszej chwili. Oto pewna dama, słynna z cnót, zalet umysłu i piękności, właśnie niedawno temu owdowiała i w smutku swoim pragnie pociechy. Chciałaby się zaznajomić z kimś tak miłym, tak gładkich obyczajów i tak wielkiego rozumu — jak Yi-hang Mao z dalekiej „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“! — skończył nagle Wei-hsin Yang, wpatrując się bystro w twarz młodego człowieka.
Kupiec zdziwił się trochę i nie bez ciekawości przyjrzał się „rikszy“,
— Zdasz się mnie znać, dobry człowieku, choć pierwszy raz jestem w tem mieście i sam nikogo tu nie znam. Czyżbyśmy się spotykali gdzieindziej?
— Świat choć zdaje się być bardzo wielkim, w rzeczywistości jest mały, wielce łaskawy panie! Czy mam już jechać?
Wei-hsin Yang stanął przy wózku, gotów pomóc kupcowi w usadowieniu się na nim. Ale Yi-hang Mao nie spieszył się.
— Zdaje mi się i ja przypominam sobie ten głos — rzekł po namyśle. — Gdyby nie wzrost wyższy i ta silna postać... A potem — skądże tu, w Charbinie?
— Pamiętasz przeprawę przez rzekę, o dostojny Yi-hang Mao? Pamiętasz ciężki wóz i upartego konia wspaniałego Czi-Fanga?
— Ach, kiedy te łotry w czterdziestu udawały, że nie mogą ruszyć jednokonnego wozu? — roześmiał się młody kupiec.
— O, dobrotliwy panie! Cóż dziwnego, że głodny nędzarz udaje ciężką pracę, aby móc bodaj na wodę gorącą zarobić!
— Był-żebyś ty Wei-hsin Yang? — zdziwił się młody kupiec.
— Nie inaczej, o Yi-hang Mao, mój bracie młodszy. Zbici i okrwawieni opuściliśmy wieś rodzinną, a oto ty syty, zdrów i w jedwabiach jesteś panem bogatym i możnym, podczas gdy ja, nędzarz jem proch ulicy...
Ale Yi-hang Mao, choć zachowywał się z godnością, nie był pyszny. Wyciągnął srebrną papierośnicę, wziął jednego papierosa a drugiego ofiarował „rikszy“, który usłużnie i uniżenie, wyjąwszy z szuflady wózeczka zapałki, podał mu ogień. Zmierzchało się już, ludzi było coraz mniej, zaś oni, odszedłszy trochę od bramy i stanąwszy pod starym, glinianym murem, rozmawiali.
— Widziałem dużo świata i dużo zaznałem przygód, ale — nie poszczęściło mi się — skarżył się Wei-hsin Yang.
— Nie byłeś może we „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“?
— Nie. Wielu pytałem o nią, ale nikt nie wie, gdzie ona się znajduje, nikt o niej nie słyszał. Czasami boję się, czy się w ziemię nie zapadła.
— Yi-hang Mao — westchnął biedny „riksza“. — Gdybym ja tylko wiedział, gdzie to jest, przysięgam, że biegiem zawiózłbym cię tam na swym wózku. Ty jesteś już bogaty, możesz wracać!...
Brzmiało to, jak ostrożne pytanie.
Ale młody kupiec potrząsnął głową.
— Zapewne, wieśniacy ze „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ mogliby uważać mnie za bogacza. Ale ty, Wei-hsin Yang, nie wiesz, ty nie wiesz, jak bogatym może być człowiek. I ty także nie wiesz, jaka to gra. Nie, ja nie mogę wracać, ja nigdy już nie wrócę... Słuchaj Wei-hsin Yang! Jestem strudzony. Przyjechałem „żelaznym smokiem“ z zachodu, z bardzo daleka. Miałem tu sprawy na poczcie, musiałem podróż przerwać. Jutro jadę dalej...
— Do Władywostoku?
— Nie. Do Pekinu. A teraz chcę odpocząć trochę, zjeść, rozerwać się. Zawsze mam dużo pracy, dziś — wolna noc, bo jutro rano jadę dalej. Jedźmy do tej szanownej wdowy.
Wei-hsin Yang zawstydzony poskoczył do wózka, strzepnął pył z siedzenia, opuścił dyszle na ziemię, pomógł swemu rówieśnikowi usadowić się a potem, stanąwszy między dyszlami, podniósł je łagodnie i pobiegł drobnym truchtem.
Yi-hang Mao przybrał pozycję poważnego, zamożnego kupca. Nogi wyciągnął przed siebie, brzuch wypiął a pochyliwszy się całem ciałem w tył, oparł się o oparcie wózka tak, iż tylko z góry i z pod zmrużonych powiek mógł się przyglądać przechodniom. Wyraz twarzy przybrał wyniośle-zamyślony i pogardliwie obojętny.
Zaś przed nim, przewalając się, jak zmęczony koń, z nogi na nogę i kiwając to w prawo to w lewo głową, biegł między dyszlami pół-nagi jego rówieśnik, człapiąc po błocie i pokrzykując na nieostrożnych przechodniów lub „rikszów“:
— Lo! Lo! Lo!
Było już około północy.
Czcigodna wdowa, uczyniwszy zadość wszystkim obowiązkom jak najdalej posuniętej gościnności, syta smacznych kąsków i pełna gorącego ognistego czerwonego wina, zasnęła twardo po kilku niewinnych fajeczkach opjum. Yi-hang Mao, który ze względu na czekającą go dalszą podróż, poprzestał na dwóch czy trzech fajeczkach, nie mógł spać, rozgrzany winem i jedzeniem. Zawołał „rikszę“, nakarmił go i nalawszy mu pełną czarkę ciepłego jeszcze wina, bawił się z nim rozmową. Młody kupiec siedział za niskim stolikiem, zastawionym bogatemi resztkami uczty, zaś „riksza“ usiadł przy drzwiach skromnie i z należnym swemu gospodarzowi szacunkiem.
— Więc rozstaliśmy się nad tym jakimś strumieniem? — przypomniał Yi-hang Mao, obierając wonną, soczystą mandarynkę z Formozy. — Cóż potem uczyniłeś?
Wei-hsin Yang uśmiechał się wdzięcznie. Jadło i wino podnieciło go, wiszący w powietrzu zapach opjum oszałamiał. W małym pokoiku było ciepło, duszno, pachnęło dobrem jedzeniem i kobietą. Więc ożywiony opowiadał:
— Szedłem wciąż na północ, jak przedtem z tobą. Zrazu było mi smutno samemu, ale potem przywykłem. A pewnego dnia rozeszła się na drodze wiadomość, że tam przed nami gdzieś rabują żołnierze. Nikt nie wiedział, co to było za wojsko. Jedni mówili, że powstańcy, drudzy, że buntownicy, inni, że żołnierzom tym nie wypłacano długi czas żołdu i dlatego rabowali z głodu, a jeszcze inni zapewniali nas, że to wszystko nic nie znaczy, że to tylko żołnierze rozpuszczeni, wracają do domów.
— Ale rabowali! — uśmiechnął się Yi-hang Mao.
— I jak jeszcze! — zaśmiał się Wei-hsin Yang. — Nocami widać było na północy wielkie łuny. Wszystkie psy po wsiach ujadały. Naprawiano mury wiejskie i przygotowywano się do obrony. Na gościńcu coraz mniej było ludzi zamożnych, a zato coraz więcej żebraków i dziadów. Już nie można było nawet pokazać się na wozie zaprzężonym w lepszego konia, bo wędrowni bili i wszystko zabierali. Jednego dnia w jakiejś wsi wszczęto bójkę. Wieśniacy rzucili się na naród wędrowny. O, ale nas już było bardzo dużo — więc pobiliśmy tych chłopów, potłukliśmy im naczynia, połamaliśmy sprzęty. Tłusto jedliśmy tego dnia i było jeszcze co wziąć na drogę. I tak już szliśmy.
— Rozbijając i rabując po drodze?
— Yi-hang Mao! — rzekł „riksza“, wzruszywszy obojętnie ramionami. — Głodny chce się nasycić, zziębnięty ogrzać, nagi okryć. Nie myśli, skąd bierze i jakiem prawem. Bierze, bo potrzebuje.
— Cóż było dalej?
— Zła sława wyprzedziła nas i na kraj padła wielka trwoga. Wszyscy uciekali przed nami. Wsie były puste, śpichlerze wyprzątnięte — ziarna prosa nie znalazłby nigdzie. Z zemsty paliśmy domy. Baliśmy się pościgu, więc stawaliśmy się coraz gorsi i dziksi, aby się nas bano. I tak przyłączyliśmy się do żołnierzy.
Było ich dużo tysięcy, dobrze zbrojnych i bardzo mężnych. Dlaczego oni zdobywali i niszczyli wsie, czemu i o co wojowali w tym kraju — żaden z nich nie wiedział. Ale potęga ich była straszna a gniew jeszcze straszniejszy. Zatknęli na żerdzi czarną chorągiew i tak szli naprzód, niszcząc, mordując, paląc, rabując. Przyłączali się do nich nędzarze — a ci wskazywali bogatych. Szły wielkie tłumy „kulisów“ za wojskiem i przed wojskiem i ci mścili się swych dawnych krzywd, nie przepuszczając nawet małemu dziecku. Nie było męki, którejby nie zadali. Widziałem wówczas krwi i ran dużo, ale brzuch mój był zawsze pełny, ubrałem się ciepło i w suknie nowe, a w kieszeniach dzwoniło mi srebro i złoto.
— I nie ścigali was?
— Cóż można było wiedzieć? Szliśmy szerokim pasem — jak pożar stepowy a uderzaliśmy to w tę to w tamtą stronę, niespodziewani, zupełnie jak stado wilków. Za nami zostawała śmierć i pustynia. Nie rozumiem, co to było.
Naraz zbuntowani zaczęli zataczać wielki łuk ku wschodowi. Stanąłem. Moja droga szła na północ a nie na wschód. Odbiłem się od nich w nocy i poszedłem własną ścieżką. Szedłem bardzo śpiesznie, bo obawiałem się, że mogę wpaść w ręce jakich straży lub mściwych urzędów. O, umiałem już wówczas chodzić! Ale i kraj nie był tak gęsto zaludniony, jak ten, przez który myśmy szli — trafiały się lasy. Dzień przespałem w lesie — miałem ze sobą żywność — w nocy znowu ruszałem ku północy i szedłem coraz prędzej i prędzej. Tak znalazłem się w stronach, w których o zbuntowanych żołnierzach nikt nawet nie słyszał. A po kilku dniach wyszedłem na piękny gościniec cesarski.
I tu Wei-hsin Yang uśmiechnął się na wspomnienie wędrówki starą, piękną drogą. Przypomniały mu się góry błękitne i dziwne kaplice przydrożne do djabłów rogatych podobne, i ruchliwy, wiecznie inny a głośny lud wędrowny, ciekawy, gadatliwy, lekkomyślny, miasta rojne, przez które przechodził, noclegi w dusznych, pełnych gwaru ludzkiego gospodach.
— Cóż polem robiłeś? — pytał młody kupiec, rzucając mu papierosa.
Wei-hsin Yang złapał papierosa w powietrzu, zapalił i pokiwał głową.
— Nie mam szczęścia. Nie umiem być szczęśliwym. Okradziono mnie tak, że musiałem sprzedać piękne suknie a potem — pracować jak „kuli“. Byłem w różnych miastach.
— Gdzie? Jak się nazywają?
— Wiem tylko, jak się nazywała moja robota. Nie dbam o nazwy miast i nic w nich nie widzę pięknego. Dla mnie każde miasto nazywa się nędzą. Ale wreszcie dotarłem do Szanchaju, gdzie pracowałem w magazynach, w porcie. Ciężka praca. Dałem się skusić i nająłem się na dżonce rybackiej do pracy. Jednakże woda nie jest dla mnie, o mało nie umarłem na morzu. Mówiono mi, że dużo dolarów można zarobić po drugiej stronie morza, w Meksyku. Być może, ale ja nie wierzę, aby stamtąd można było wrócić.
— Można wrócić, Wei-hsin Yang! — zapewniał go Yi-hang Mao z właściwym sobie dobrotliwym uśmiechem. — Widziałem takich, którzy przywieźli stamtąd dużo złota. Można przywieźć!
Ale Wei-hsin Yang nie dał mu się przekonać.
— O, Yi-hang Mao, bracie mój starszy! — westchnął. — Widziałem w wielu miastach bogate i świetne pałace, a po wsiach wielkie, wspaniałe dwory, różnobarwną dachówką kryte i malowane złotem. Widziałem nieraz, jak wychodzili z nich wielcy, strojni i potężni i wiem, że w pałacach tych mieszkać można, ale ani ja ani ty nigdy w nich mieszkać nie będziemy. Nam w nich mieszkać nie można.
Yi-hang Mao zachichotał cichutko.
— I posłuchaj mnie, Yi-hang Mao — mówił dalej rozżalony „riksza“. — Sam nie raz woziłem piękne damy, strojne w jedwabie i klejnoty, umalowane bielidłem i różem, pachnące, słodkie i dobre — i wiem, że to są kobiety ludzi możnych i wielkich — ale ani ja ani ty nigdy ich mieć nie możemy.
Tu zaczął mówić Yi-hang Mao.
Właśnie z tego, że tyle jest przeróżnych i pięknych bogactw na świecie, można się domyśleć, że posiadać lub zdobyć je nie jest żadną sztuką. We „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ nikt ich nie pragnął i nikt o nich nie marzył, bo ich nikt nigdy nie widział. On, Yi-hang Mao, wie nietylko, że świat ma wiele bogactw, ale wie też gdzie ich szukać i co one znaczą. Mieszkał już nieraz w pałacach, w pałacach „białych djabłów“, w hotelach, gdzie „biali djabli“ musieli mu usługiwać, a on był panem. „Biali djabli“ obwozili go końmi po wielkiem mieście — ci sami, którzy tu biją i okradają, Rosjanie. On, Yi-hang Mao, miewał nieraz ich kobiety nawet! Mieszkał wśród Rosjan, daleko na Zachodzie, w ich wielkich miastach, w ich ogromnych kamiennych domach. Tak, tam można zarobić dużo pieniędzy, tam płacą srebrem i złotem.
Wei-hsin Yang słuchał a młody kupiec opowiadał mu o Rosji, o jej narodzie leniwym i ciężkim, o tem, jak robotnicy i kupcy chińscy i mandżurscy wszędzie są liczni, jak nawet sztukmistrz lub akrobata uliczny wywozi stamtąd srebro garściami.
— Tam trudno tylko się dostać — tłómaczył. — Na drogę trzeba dużo pieniędzy, papiery musi się mieć, odzież całą, bo inaczej osadzą w więzieniu i odeszlą z powrotem — ale kto się tam dostanie, nie zginie. W sytości będzie żył, w jedwabiach chodził. Ja naprzykład każdej chwili mogę tam wrócić — i papiery mam i pieniądze i suknie piękne.
Wei-hsin Yang zamyślił się. W Charbinie nie mógł zostać. Bał się zemsty potężnego towarzystwa tajnego i wiedział, że nigdy nie potrafi się wyrwać ze szponów swego przedsiębiorcy. Do domu wracać nie mógł, zwłaszcza bez pieniędzy, — bo nie było pewnem, jak go przyjmą bracia. Yi-hang Mao mówi, że tam na Zachodzie o wszystko łatwo. Widać to po nim. Jest tłusty, wesoły, pięknie ubrany, niczego mu nie brak. Wei-hsin Yang może też znalazłby tam swoje szczęście, ale nie może jechać, ponieważ to, czego do tego celu potrzebuje, ma nie on, lecz Yi-hang Mao. Wei-hsin Yang jest nagi i biedny — jednak to, czego mu potrzeba, ma Yi-hang Mao!
„Riksza“ spuścił wzrok w ziemię i słuchał, zaś młody kupiec, podniecony swem opowiadaniem, przysunąwszy się do niego ze swą poduszką, opisywał mu przedziwne, kamienne, chmurne miasta dalekiej Rosji.
A naraz „riksza“ z błyskawiczną szybkością oplótł jego szyję swemi potężnemi dłońmi i ścisnął, Yi-hang Mao błysnął w oczach niezmiernem, niewypowiedzianem zdziwieniem, wyrzucił nogi przed siebie, szarpnął nimi kilkakrotnie i stracił przytomność. Wówczas Wei-hsin Yang zmienił chwyt, z góry chwycił go za kark, przekrzywił i przekręcił, aż chrupnęło — a potem powoli ułożył ciało nieruchome na ziemi.
Podniósłszy się, cicho, bosemi nogami zbliżył się ku „czcigodnej wdowie“, nie przeczuwającej nawet w swych słodkich marzeniach, iż oto pochyla się nad nią śmierć. Ale Wei-hsin Yang pomyślał chwilę — i nie zabił. „Wdowa“ spała mocnym, równym snem. Zauważywszy to „riksza“ zaczął czemprędzej ostrożnie a zręcznie ściągać ubranie ze stygnących zwłok. Zdjął wszystko do koszuli, a zrobiwszy z tego tłómoczek w którym umieścił też pierścionki, zegarek, pieniądze, portfel, scyzoryk i inne przedmioty, powoli skierował się ku drzwiom.
Już miał wyjść, już sięgał ku zasuwce, gdy naraz wrócił i znalazłszy w sakiewce zabitego parę srebrnych rubli, położył je na posłaniu chrapiącej słodko „czcigodnej wdowy“. To był przecież jej słuszny i sprawiedliwy zarobek, to jej się należało, tego pozbawiać ją byłoby rzeczą niegodziwą.
A potem spokojnie przekroczył przez sztywniejące zwłoki swego zmarłego rówieśnika i niosąc ostrożnie zawiniątko, zniknął w ciemnej sionce.
Niema takiej pory dnia ani nocy, w którejby w mieście wschodniem nie można było sprzedać kradzionego towaru — a już zwłaszcza „riksza“, przeważnie spełniający misję posłańca do dyskretnych poruczeń, najlepiej wie, gdzie i jak się go pozbyć. To też Wei-hsin Yang bez trudu wymienił nie tylko paszport Yi-hang Mao, ale także i ubranie, uzyskawszy za nazbyt paradny jedwabny strój kupca solidną i mocną odzież robotnika oraz kilkanaście rubli dopłaty.
Załatwiwszy się z tem „riksza“ sumiennie odwiózł swój wózek do wozowni i umieściwszy go na zwykłem miejscu, zniknął bez śladu. Od tego dnia nigdy więcej nie widziano go już w Charbinie. Nawet kiedy policja chińska, poszukując mordercy nieznanego podróżnego, między innymi śladami — bo krwawych śladów na Wschodzie jest bardzo dużo — zaczęła się interesować zniknięciem „rikszy“, nie mogła znaleźć nikogo, ktoby widział go odchodzącego lub wsiadającego do pociągu.
Stało się to dzięki temu, że w Charbinie linja kolejowa idzie przez dzielnicę chińską. „Riksza“ korzystając z ciemności nocnych, wdrapał się na pustą lorę jadącego na zachód pociągu towarowego, skulił się w niej i tak przeczekał do świtania. O brzasku ześlizgnął się niepostrzeżenie z wozu i poszedł pieszo wzdłuż toru. Ponieważ pas ziemi przy kolei jest dość gęsto zaludniony a oprócz tego, jak zwykle, „kulisi“ wciąż przy naprawie toru pracują, przeto pojawienie się na ścieżce samotnego wędrowca nie zwracało niczyjej uwagi. Idąc prędko Wei-hsin Yang rano znalazł się na jakiejś stacji, skąd już dalej na zachód pojechał pociągiem osobowym, wmieszawszy się w tłum Chińczyków, Mandżurów, Burjatów, Mongołów i brodatych, kwadratowych i posępnych Rosjan.
Egzotyczność i różnorodność otoczenia, mogąca o zawrót głowy przyprawić nawet najbardziej tępego Europejczyka, najmniejszego wrażenia oczywiście nie robiła na ludziach wschodnich, przyzwyczajonych w swoich miastach do nieopisanej a odwiecznej mieszaniny ras, strojów, religji i zwyczajów. Niema też może — prócz Rosjan — na całym świecie ludzi, którzy tak umieliby spać, jak Chińczycy. Wei-hsin Yang, zmęczony spędzoną bezsennie i dość forsownie całą dobą, ulokował się, jak mógł najwygodniej i usnął, jak dziecko.
Pociąg jechał przez Mandżurję szerokiemi, żółtemi dolinami wśród płaskich, żółtobrunatnych wzgórz lub poszarpanych, nagich gór. Widać było nędzne gliniane lepianki wiosek lub stepy, miejscami czarne, wypalone. Na stacjach grubi i pogardliwi urzędnicy i żandarmi rosyjscy szamotali się z niekarnymi, charkocącymi tłumami „kitajozów“. W żółtych lub czerwonych butach, w długich błękitnych albo ciemnoczerwonych chałatach, z pstremi frendzlami rozsypanemi na dziwnego kształtu czapkach, chodzili Burjaci i Mongoli o orzechowych, nigdy nie mytych twarzach. Stepy roiły się od olbrzymich, niezliczonych stad, podobnych do plam wędrownych a strzeżonych przez konnych pasterzy z krótkimi batogami w rękach.
Ale Wei-hsin Yanga to wszystko zupełnie nie ciekawiło. Podróżował jak tłómok, nie otwierając ust, nikogo o nic się nie pytając, niczem się nie interesując. Instynkt mówił mu, że żadnej pogoni za nim niema. Jak się zachować podczas rewizji paszportów — wiedział. Rosjan widział nie pierwszy raz. Był przecie we Władywostoku, w Chabarowsku, w Charbinie. Wiedział dobrze, że „białe djabły“ nie odróżnią jednego „kuli“ od drugiego. Języka Rosjan nie rozumiał, więc zupełnie nie dbał, co kto do niego mówił. Z rodakami swymi rozmawiać nie chciał. Ledwo wchodził w swoją rolę, nie wiedział jeszcze, dokąd właściwie jedzie ani poco, nie chciał się tedy zdradzić z niczem, co mogłoby go potem narazić.
Granicę w Czycie przejechał gładko i z przyjemnością się przekonał, że wymieniony w Charbinie paszport działa. Głodny nie był, pieniędzy mu nie brakowało. W portfelu Yi-hang Mao znalazł ich nawet więcej, niż się spodziewał. Mógł się uważać za bardzo bogatego. Spostrzeżenie to zmartwiło go nawet, bo miał stanowczo więcej, niż potrzebował, aby się dostać do „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ — gdyby wiedział, gdzie ona jest i gdyby miał czas zastanawiać się nad tem, jak do niej dotrzeć.
Kiedy wyszedł na stacji w Irkucku i przezornie podążył za swymi rodakami do miasta, padał już gęsty śnieg. Wei-hsin Yang nieśmiało i jakby w zamyśleniu wszedł na szeroki drewniany most, wiodący przez wielką, czarną rzekę ku jakimś dziwnym domom, których dachy okrągłe i kuliste były niby czapki chińskie. Wei-hsin Yang wiedział, że to są świątynie białych djabłów, ale nigdy jeszcze nie widział ich tak wiele. Owiane białymi tumanami śniegu olbrzymiały w oczach czarne, posępne, niezrozumiałe i groźne.
Na środku mostu dął straszny wicher, zmarzniętym, zlodowociałym śniegiem siekąc twarz boleśnie aż do łez. Napróżno Wei-hsin Yang zasłaniał twarz dłońmi; ręce zgrabiały mu w mgnieniu oka a zimno przenikło do kości. Lecz Wei-hsin Yang rad był temu, bo most opustoszał i choć w wichurze można było samotnie pomyśleć o tem, co dalej począć.
Ogarnął go strach. To, co widział przed sobą, było strasznie obce, nieznane i wyglądało niegościnnie. Zbliżyć się do Rosjan było rzeczą niebezpieczną zarazem jednak włóczęga z doświadczenia wiedział jak niebezpiecznymi mogli być swoi. Instynkt drapieżnego i ściganego zarazem zwierzęcia kazał mu postępować niezmiernie ostrożnie, jak gdyby na każdym kroku groziła mu pułapka.
Niby to wałęsał się po mieście — choć pogoda nie była odpowiednia ku temu. Rozgrzał się i pokrzepił w gospodzie chińskiej, której barwny znak cechowy ujrzał ku wielkiej swojej radości na jednym domu, szarpany wichrem i zaśnieżony. Widział wszędzie sporo robotników chińskich a także kupców — wyglądających bogato, poważnie. Ale jakże przerażał go nieustanny tętent kopyt końskich i turkot dorożek, jak oszałamiał go stuk trzewików i ciężkich butów na kamiennym bruku lub na dudniących jak beczki, huśtających się drewnianych chodnikach w bocznych ulicach!
Wypytując zręcznie a ostrożnie to kulisów, to młodych kupców, znalazł się wreszcie w jakiejś ulicy, w której — jak mu powiedziano — był tani zajazd chiński. W ulicy brudnej, wyboistej, o koślawych, obdartych domach drewnianych, z oknami nie wyniesionemi nad ziemię i z podziemnemi izbami, kręcili się Mongoli, Kirgizi, Chińczycy, Tatarzy i Gruzini, ludzie charkoczący i szwargocący najróżniejszymi językami Południa, Wschodu i Północy. Tam też znalazł Wei-hsin Yang przytułek, w domu brudnym, ciemnym i ciasnym, przesiąkniętym upartym zapachem bobowego tłuszczu, rozbrzmiewającym piskliwymi głosami kobiet i skrzeczeniem dzieci — jak zwykle dzieci chińskie — tyranizujących swe otoczenie.
Dopiero wmieszawszy się w tę ciżbę Wei-hsin Yang odetchnął spokojnie, bo uczuł, że zniknął i rozpłynął się w mrowiu ludzkiem. Był wśród robotników ziemnych, murarzy, ceglarzy, praczek, szewców i krawców, wśród wędrownych akrobatów i kuglarzy, może nawet złodzieji i bandytów — ale to byli swoi, mimo, że mówili różnymi djalektami i z trudnością się ze sobą porozumiewali. Zajęci sobą tylko, nie zwracali na niego uwagi. Wei-hsin Yang był w tym tłumie samotny — jak w lesie.
To też, wyciągnąwszy się na wygniecionej macie i podłożywszy zatłuszczony wałek pod głowę, usnął kamiennym snem.
W Irkucku nie zabawił długo. Zablisko było Wschodu — nie czuł się bezpiecznym. Prócz tego przybył w zły czas. Z powodu nadchodzącej zimy o robotę było coraz trudniej. Jeszcze gorączkowo krzątano się w przystaniach, ładując i wyładowując statki parowe i wielkie, czarne, brzuchate barki żaglowe — ale z zamarznięciem rzek musiało to ustać a wówczas całej masie pozbawionych zajęcia „kulisów“ pozostałaby tylko ciężka praca nad nieustannem czyszczeniem toru. Wei-hsin Yang wolał poszukać innego miasta, gdzie mógł mieć jakiś wybór.
Wymiarkowawszy co mu było potrzebne i zebrawszy jakie-takie informacje, puścił się znowu w drogę, prąc wciąż na zachód. W Irkucku sprawił sobie piękną mandżurską czapkę z czarnego, lśniącego futra, rozpinaną i opatrzoną nausznikami a oprócz tego na bazarze kupił nową kurtkę futrzaną, pokrytą niebieskiem suknem. W stroju tym wyglądał jak typowy, dorabiający się i dbały o siebie „chodja“.
Jechał wagonem robotniczym w tłumie robotników i chłopów rosyjskich, brodatych, z płaskiemi twarzami, o dziwnie krzywo rozstawionych oczach, wąskich a nieraz skośnych. Wyglądali strasznie i groźnie, ale Wei-hsin Yang nie mógł się na nich skarżyć. Nikt mu nie dokuczał, nikt się nad nim nie znęcał. Rozmawiano z nim na migi, czasem dla zwrócenia uwagi trącając go żartobliwie kułakiem w żebra. Uczono go po rosyjsku różnych słów, z których wszyscy śmiali się do rozpuku, nie wyłączając kobiet. A wdzięczny Wei-hsin Yang korzystał chętnie. Jego rosyjski słownik składał się ze sporego zapasu wyborowych wyzwisk i „mocnych słów“, z „da“ i „niet“, „nie panimaju“, „kalaszo“ i „paszol, paszol“! To wystarczało mu najzupełniej i kiedy z miedzianym czajnikiem w ręce stał w „ogonku“, czekając na swą porcję wrzątku, zaczepiony odgryzał się mężnie, wywołując tem wybuchy śmiechu i sam szczerząc swe białe zęby. — Maładiec! — wołali, klepiąc go wielkiemi jak łopaty dłońmi Rosjanie, uradowani bliskiemi swemu sercu klątwami w ustach Chińczyka.
Tak dowlókł się po wielu dniach do Samary, gdzie udało mu się zdobyć miejsce w praczkarni. Pilnie i skrzętnie prał w niej całą zimę, karmiąc się przytem dostatnio białym rosyjskim chlebem przenicznym i herbatą z cukrem. „Kulisi“ na ogół trzymali się swych zwyczajów narodowych, ale niektóre rzeczy chętnie przejmowali od Rosjan.
Wśród zawodowych praczkarzy, którym całe życie upływało nad brudami obcych ludzi w dusznej, przesiąkłej mydlinami atmosferze, były też ptaki niebieskie wiecznie w przelocie, tajemniczy włóczędzy, pracujący w praczkarni tylko przygodnie — do wiosny. Chińczycy są towarzyscy i rozmawiają chętnie — więc w praczkarni mówiono dużo i warto było posłuchać niektórych opowiadań. Były to historje, obracające się zwykle około jakiejś zbrodni, zemsty krwawej lub rabunku. Iskrzyły się one dźwięcznemi nazwami miast i portów całej Azji a czasem i Ameryki, zaczynały się w Kantonie lub Tientsinie, szły starymi gościńcami Państwa Środka, kołysały się w czarnych dżonkach na żółtych wodach chińskich, aby skończyć się w ślepej i ciemnej uliczce Moskwy, Tuły czy Samary cichą zaciętą walką i pchnięciem noża w ciemnościach nocnych.
Świat był w tych opowiadaniach tak mały, namiętności ludzkie tak silne i gwałtowne, ludzie — tacy wolni i odważni — przez lądy i oceany przeskakiwali z miejsca na miejsce jak iskry. Oto żółty, chudy, półnagi człowiek wydzierał się nagle z puszczy dżonk niezliczonych, niby miasto drewniane lasem masztów pokrywających potężny, stary Yang-tse-Kiang i naraz znajdował się pod gorącem niebem Meksyku lub Kalifornji, w błękitnej, kwiecistą zielenią przybranej przystani San Francisko, aby po paru latach dziwnych przygód znów znaleźć się w przewiewnej herbaciarni Nagasaki lub Kobe, słuchając brzękania japońskich „samusen“, grzmotu bębnów, szczękania kastaniet i pieszczotliwych głosów małych tancerek, tak chętnie zrzucających ze smukłych, żółtawych ciał różnobarwne, fałdziste „kimona“. To znów przypomniał sobie ktoś kuplety, słyszane kiedyś w Singapore, gdy nocną porą stał w ulicy, w tłumie półnagich, słońcem wysuszonych ludzi, podziwiających skoki i deklamację wędrownego aktora, w pysznej szacie przemawiającego z wysokości improwizowanej na środku ulicy sceny jak kielich czarownego kwiatu świecącej barwami i złotem i brzęczącej pieśniami niby muszek błyszczących.
Opowiadano o rafinowanej sztuce miłości uprzejmych i słodkich Chinek i zestawiano je z melancholijnemi przewrotnemi dziewczętami Seulu. Przypominano sobie wielkie hebanowe murzynki o mocnym zapachu ciała, dziecinnych oczach i czerwonych łakomych ustach i śmiano się z ciężkich, wielkich, białych a tłustych Rosjanek, — mieszających konfitury z herbatą. Porównywano wdzięki wiotkich, smukłych, bronzowych Malajek, o cienkich, giętkich członkach z pięknością ociężałych tancerek Birmy i Syamu, rozwiązłość półdzikich dziewcząt plemion dalekich wysp z rozpasaniem chudych i drobnych śpiewaczek Manilli, śpiewających dzikie, zawodzące pieśni miłosne przy drżącym akompaniamencie „banjo“. Żaden Boccacio nie byłby w stanie opisać tych przygód miłosnych i tych bójek w dzielnicach domów publicznych, w palarniach opjum i tajnych domach gry. A wciąż napomykano o jakichś tajemniczych osobistościach bardzo potężnych i które wszystko mogą, którym nigdy się nic nie stanie, które czerpią złoto pełnemi garściami a zabijają jednym ruchem palca.
Tu dopiero uszu nadstawiał Wei-hsin Yang, który, choć też niejedno mógł opowiedzieć, nigdy o swych przygodach nie mówił. Zdaleka, chytrze, nieraz przez długie tygodnie obmyślając pytania, wybadywał towarzyszów o to, czy istotnie ci mocni, nieustraszeni a potężni mężowie istnieją, czy te dziwne związki tajne naprawdę im podlegają — bo że istnieją, o tem sam na sobie się przekonał — i jak możnaby dowiedzieć się o nich. Bo nieraz już przychodziło mu na myśl, że może on na kupca się nie nadaje i że nie wszyscy mogą być kupcami. Mimo, że bardzo zręcznie — jak sądził — zabierał się do rzeczy, niczego pewnego dowiedzieć się nie mógł. Zbywano go milczeniem, śmiechem a czasem pogróżkami.
W rzadkie, wolne od pracy dnie Wei-hsin Yang ubierał się w swój odświętny, błękitny strój mandżurski i wychodził na przechadzkę. Wysoki, smukły, o szerokich barkach i elastycznych, spokojnych ruchach, wyglądał okazale, a nawet elegancko. Dobrze od szerokiej czarnej czapy futrzanej odbijała jego żółta, zamyślona, posępna twarz, błękitna kurta była ciepła i zasobna a z pod niebieskich, zwężających się ku dołowi szarawarów, spinanych srebrnemi haftkami, widać było śnieżno-białe onuce, obciśle przylegające do nogi oraz długie wązkie stopy w czarnych, płytkich ciżmach.
Uśmiechały się nieraz do tego młodego cudzoziemca pulchne córki lub żony rybaków czy kupców samarskich, jaskrawo ubrane i wymalowane na różowo, obiecująco, a nieraz wyzywająco mierzyły go czarnemi oczami śniade, pyzate, przysadkowate Tatarki, wypluwając w jego stronę chmury łusek ziarna słonecznikowego, które gryzły bezustannie. Śmiało i bezwstydnie zaczepiały go brzydkie, brudne służące Mordwinki, ale Wei-hsin Yang, zapatrzony w swe dumy dalekie, nie miał dla kobiet ani spojrzenia ani myśli. Jak każdy tułacz oderwany od ziemi rodzinnej, widział i spostrzegał tylko to, co się w nim samym działo, obojętny i ślepy na wszystko inne. W tłumie był sam jak na pustyni. Mówił sam do siebie na głos i uśmiechał się do swych myśli a oczy jego, inteligentne mimo swej nieobecności, patrzyły zawsze ponad głowy ludzkie.
Najchętniej chodził Wei-hsin Yang tam, gdzie stromemi, spadzistemi uliczkami, nieraz po skrzypiących, drewnianych schodkach szło się nad brzeg Wołgi. Rzeka była zamarznięta, zawiany śniegiem lód miejscami tylko świecił jak zakrwawiona stal, przeciwległy brzeg ginął w zaspach śnieżnych. Ale Wei-hsin Yang z rozkoszą myślał o tem, co to będzie, gdy o wiośnie lody pękną i czarne wody z szumem wystąpią z niskich brzegów, jak to one rozleją się po nizinach, porywając i unosząc domy, ludzi, bydło i sprzęty, jak wszystko zmieszane z sobą i potrzaskane pomknie w nieznaną dal, ku nieznanemu ujściu, ku nieznanemu końcowi i jak się przystroją potem brzegi w nową zieleń i jak po odpływie wód w bruzdach polnych i rowach przydrożnych rzucać się będzie i pluskać mnóstwo tłustych, srebrno-łuskich ryb.
A nie wiedział ten były „riksza“ i praczkarz, iż stoi nad rzeką buntu i krwawego powstania, nad rzeką, która zrodziła i upodobała sobie nadewszystko pieśni rozbójnicze, błyskające nożem i pożarami, perłami łez i szałem zrozpaczonego pijaństwa. Nie wiedział Wei-hsin Yang, iż kamysze nadbrzeżne, których zieleń spodziewał się ujrzeć na wiosnę, od wieków były i są gniazdami zdradliwych podstępów zbójeckich i schroniskami narabowanego łupu i że w operzeliskach tej rzeki spoczywa więcej ciał martwych niż na cmentarzach.
Opłaciwszy się szczodrze pośrednikowi, Wei-hsin Yang postawił wreszcie na swojem i przeniósł się pod koniec zimy do Moskwy, gdzie został przyjęty jako domokrążca przez wielką firmę chińską, handlującą „czesunczą“ i jedwabnemi materjami.
Nęciło go to ogromne miasto, o którego olbrzymich gmachach i niezliczonych świątyniach i pagodach tyle słyszał od pracujących z nim współrodaków. Opanowała go też żądza bogactw i łatwego zarobku, a że słyszał, iż Moskwa z bogactw słynie, zdawało mu się, iż wystarczy mu stanąć w jej murach, a już kieszenie jego napęcznieją złotem. Zresztą mógł sobie Wei-hsin Yang myśleć o tem co chciał i jak chciał, a jechał na Zachód, bo mu tak kazał instynkt, pędzący wszelkie stworzenia zawsze tam, gdzie mają się spełnić wyroki przeznaczenia.
Stanąwszy w Moskwie musiał w firmie złożyć opłatę i kaucję, co też ku pewnemu zdziwieniu urzędnika firmy, z kwot odziedziczonych po Yi-hang Mao, bez wahania i bez targu uczynił. Tak opłata jak i kaucja była dość wysoka i początkujących „chodjów“ rzadko stać było na złożenie kwoty stosunkowo znacznej, wobec czego biedacy, zanim jeszcze mogli zacząć pracować, już na samym początku zadłużali się, przez co stawali się niewolnikami firmy, wschodnim zwyczajem wyciskającej z nich bardzo wysokie procenty.
W zamian za złożoną kwotę Wei-hsin Yang otrzymał kwadratowy koszyk, ciężko i twardo wyładowany ubitemi sztukami gęstego jedwabiu a do tego cienki, stalowy, czworograniasty „arszyn“ o ostrych kantach, służący do odmierzania materji a także w razie potrzeby do obrony przed psami lub innymi napastnikami; we wprawnej ręce człowieka zdeterminowanego ta ostra, giętka sztaba mogła być straszną bronią. Zaznajomiwszy nowego „chodję“ z warunkami pracy, wyznaczono mu też mieszkanie w zajeździe chińskim przy ulicy Trubnej, oraz dzielnicę, w której miał pracować.
Zajazd brudny, smrodliwy i ciemny...
— Nie, nie, nie, nie brudny, kapitana... Kitajec nie brudna! Kitajec czysta i russki czysta, ale inaczej... Co u ruski czysta u Kitajec brudna, co u Kitajec czysta, u ruski brudna... Podłogę zadużo myć — wilgoć — kości bolą. Kitajec spać na ziemi, na słomiankach, tak czysto... Niema smrodu... Czasem opjum palić — zapach, dobry zapach, ciepło. Otwierać okna — nie nada, nie nada paszoł! Kitajec inny, ruski inny, u Kitajca „karosz“, u ruski nie „karosz“.
Tak tedy zamieszkał Wei-hsin Yang w „atmosferze“ chińskiej, wśród swoich ludzi. Zajazd roił się od włóczęgów i domokrążców jak i on, przeważnie jednak nie głodnych i cało i czysto ubranych, byli to bowiem nie robotnicy, lecz „chodje“, ludzie bardziej okrzesani i zarabiający — jak na Chińczyków — niezgorzej. Nie brakowało i między nimi złodziei, graczów, palaczów opjum, oszustów, bandytów i pijaków, zarażonych rosyjskim zwyczajem picia wódki, rozumie się też, że w murach zjazdu nieraz rozlegały się odgłosy bitek, zwykle prędko uśmierzanych, zaś ponieważ „chodje“ mieli swą organizację i swój sąd, po chińsku drakoński a bezapelacyjny i z natychmiastową egzekutywą, więc naogół panowała pewna dyscyplina i porządek. Na czele organizacji stał ponury i milczący Mandżur, olbrzym ogromnej siły i surowego wejrzenia; zajazdem zawiadywał zaufany domu handlowego stary, mądry Chińczyk, jeden z pierwszych swego czasu „chodjów“ w Moskwie, znający dobrze proceder, miasto i język rosyjski.
Zapisany w poczet „chodjów“ Wei-hsin Yang nie zaraz zabrał się do roboty. Wymówił sobie czas na obejrzenie miasta, co zresztą leżało również w interesie firmy, i chodził po niem, oszołomiony ruchem, wrzawą, bogactwem sklepów, wielkością domów i rozległością placów. Błąkał się, jak w lesie, kierując się wyłącznie instynktem. Zimno było, na ulicach palono ogniska, których dym rozchodził się szeroko, zapachem swoim przypominając wieś. Co krok mijał długie karawany szerokich sani, wysoko naładowanych brzozowemi drwami. Niezliczone, malutkie saneczki jednokonne, pomalowane na wiśniowo lub brązowo, uwijały się żywo, wyorując głębokie bruzdy w brudnym, czarnym śniegu, powożone przez woźniców, przybranych w grube, czerwoną taśmą zciągnięte kożuchy i w futrzane czapki z czworokątnem aksamitnem denkiem. Za szybami wystaw piętrzyły się stosy jadła wszelakiego, ciasta białe, obsypane cukrem i owocami, bułki brązowe i różowe, mnóstwo słodyczy, drób, dziczyzna, ryby olbrzymie, łyskające złoto-srebrną łuską lub różowem, tłustem mięsem, piramidy wędlin, owoce, począwszy od południowych brzoskwiń, fig, winogron, czerwono-złotych pom-granatów, wreszcie pomarańcz ułożonych w przewiązanych wstążkami koszach, ubranych w zielone liście pomarańczowe, a skończywszy na mandżurskich, pięknie rumianych jabłkach, mandarynkach, złotych „kakach“ japońskich, czerwonych, wielkich japońskich malinach i dojrzałych bananach z dalekiej Formozy. Obojętnie mijał Wei-hsin Yang sklepy, wystawiające na podziw przechodniów drogocenne futra, na których się nie znał, lecz długo dumał przed sklepami jubilerów, podobnymi do ogromnych pieców, w których paliła się tęcza. Raz stanął przed wielką szybą, gdzie przez srebrzyste kwiaty lodowe, fantastycznymi bukietami i wieńcami rysujące się na szkle, przeglądały — jak małe, płomieniste, różnobarwne słońca — przecudne, japońskie złocienie i wspaniale rozkwitnięte róże. W zdumienie wprawił Wei-hsin Yanga widok tych kwiatów, rozwijających się tak pięknie w kraju zimy i mrozów i coś w rodzaju nieuchwytnego a niepokojącego pytania przemknęło mu przez mózg — ale oczywiście nie zastanawiał się nad niem i poszedł dalej.
Dokoła tonących w szarem niebie starych, posępnych i przyprószonych śniegiem wież kopuł cerkiewnych i czarnych dachów z hałaśliwem, niemiłem skrzeczeniem niby czarne, latające grzechotki, krążyły niezliczone stada kawek. A czasami gdzieś z wysoka, z wież, padała na rozdeptany brudny śnieg i brudny, czarny tłum w ulicach, jakaś skoczna piosenka dzwonów, wygrywających dziwaczne melodje.
Ciężko i źle było Wei-hsin Yangowi w olbrzymiem mieście, wśród strasznego mrowia snujących się wszędzie tłumów. Wszyscy ludzie byli do siebie podobni, zakutani w czarne szuby, grubi, o jednakich białych twarzach, szerokich i płaskich jak łopaty, tu i ówdzie kudłatemi brodami podkreślonych.
To ich podobieństwo do siebie i niezmierzone, ruchliwe, czarne mrowie przerażało Wei-hsin Yanga, i tak już oszołomionego zgrzytem, dzwonieniem i chrzęstem oblepionych ludźmi tramwajów, i rykiem uganiających po mieście samochodów.
Brzemieniem kładły się na duszy ściany domów, mury starych klasztorów, niezrozumiałe słowa i ruchy ludzkie, w trwogę wprawiał śmiech głośny, piersiowy, brutalny, a kiedy nagle wieczorem wszystkie okna roziskrzyły się światłem, do niezliczonych, gorejących ślepi podobne, Wei-hsin Yang w panicznym nieledwie strachu zaczął zmykać do swego zajazdu i uczuł się szczęśliwym nad wszelki wyraz, znalazłszy się wreszcie wśród swoich.
, Właśnie kiedy przybył do Moskwy, Rosja od dłuższego już czasu prowadziła krwawą wojnę z Niemcami. Wei-hsin Yang wiedział o tem nietylko ze słyszenia. Po drodze widywał pułki syberyjskie, jadące na wojnę, widywał wielkie transporty dział a także rannych. Zaś ulice Moskwy roiły się od oficerów i żołnierzy. Na bulwarach i placach publicznych całymi dniami ćwiczono nieokrzesanych rekrutów w szarych płaszczach lub grubych, watowanych mundurach zimowych i w wysokich, białych czapach. Podzieleni na małe oddziałki pod kierownictwem podoficerów jedni nabijali broń, drudzy mierzyli do niewidzialnych nieprzyjaciół, inni rozsypywali się w łańcuch i brnęli przez zasypane śniegiem skwery. Przypatrywała się temu młodzież, przystawali przechodnie, przyglądał się też i Wei-hsin Yang. Choć bał się trochę wielkich, grubych żołnierzy, o krwią nabiegłych twarzach, choć drażnił go ich głos, ich uśmiech donośny — podobało mu się to. Nie rozumiał wprawdzie komendy, pierwszy raz widział musztrę, i zachwycało go, gdy bez zrozumiałej dla niego przyczyny, wszyscy żołnierze danego oddziałku naraz sztywnieli i zaczynali wykonywać tesame ostre, kanciaste ruchy. Wiedział do czego służy karabin i co znaczy strzelać — więc teraz, patrząc na żołnierzy, wyobrażał sobie, że i on wraz z nimi mierzy do kogoś, strzela i zabija. Wyobrażał sobie, jak on potrafiłby to robić i w duszy był idealnym żołnierzem.
Ale raz zobaczył coś, co go jeszcze więcej zajęło. Oto na skwerze stał człowiek-manekin, na którym żołnierze uczyli się kłuć bagnetem. Rozkraczeni drapieżnie doskakiwali do wypchanego słomą worka, kłując go długimi, cienkimi bagnetami w brzuch, w piersi, szyję i głowę. Wypchany manekin trząsł się i dygotał zupełnie na podobieństwo człowieka miotanego śmiechem. Jeden żołnierz kłuł obojętnie, poprostu, jakby cepem machał lub jakby, wiedząc, że to tylko słomiane straszydło, dziwił się, że mu w to bóść każą. Drugi uderzał bagnetem nieśmiało, nie tając tem, że boi się krwi i ran. Inny znów, splunąwszy w dłonie, mocno ujmował karabin i stawał przed manekinem zaczerwieniony, rzekłbyś, zawstydzony tem, iż przed ludźmi kazano mu zdradzać swą żądzę mordu. Jeszcze inny rzucał się na domniemanego wroga z furją i bił się z nim i kłuł go, przez zaciśnięte zęby wyrzucając przekleństwa. Raz zdarzyło się, że rekrut stanąwszy w bojowej pozycji i już mając cios zadać figurze, pobladł i mało nie zemdlał. Był to żyd. Żołnierze i widzowie wybuchnęli na widok tego przestrachu głośnym, grzmiącym śmiechem i nawet dzieci się śmiały, a starszy zwymyślał tchórza.
Temu ćwiczeniu Wei-hsin Yang chętnie się przyglądał, bo śmiesznie było patrzeć, jak bagnet zanurzał się w piersi słomą wypchane, lub rwał, szarpał i pokrywał je czarnemi, wystrzępionemi dziurami. Takich rzeczy w Chinach nigdy publicznie i tak dokładnie nie uczono.
A potem żołnierze wracali do koszar. Oddziały ich, zwarte i równo ustawione, wyglądały jak czworokątne, sunące naprzód głazy. Te głazy huczały pieśnią, wesołą, skoczną, rozpryskującą się nieraz w śmiech i głośne gwizdanie. Wei-hsin Yang tak bał się tego hukania i gwizdu, że aż dusza w nim zamierała ze strachu, i wydawało mu się czasem, że to lawina szara, niesiona przez szatanów, wali na niego — a nie wiedział, że ci żołnierze, to tylko tacy sami jak on, oderwani od swej ziemi parobcy, którzy w ulice kamiennego miasta śpiewem swym gromkim wnosili swą mocną, tryumfującą pieśń, owianą naśladowaniem słowików i skowronka, pieśń o czarnych chatach wsi, o czerwonych spódnicach dziewcząt, wabiących z leszczyny, o wiośnie, o zabawach młodzieży i o dostatkach żniw.
Zaś w piękne, słoneczne południa pokazywały się długie korowody niezliczonych rannych. Jedni na osłabionych karkach nieśli głowy olbrzymie, owinięte szczelnie białymi bandażami, drudzy powiewali pustymi rękawami, inni kuśtykali na kulach najrozmaitszych systemów. Byli oni jakby przesyceni zapachem krwi, lekarstw, machorki, obozowego dymu z mokrych, czerwonemi iskrami strzelających drew. Choć na ich piersiach lśniły srebrne i złote medale i krzyże na czarno-żółtych wstążeczkach, twarze były posępne, blade i smutne, jakby zabite czemś nieodwołalnem. I tak szły te krwawe drwiące procesje kaleków, potrząsających nerwowo głowami, kuśtykujących i kulejących na dziwne łamane, krótkie, nierówne rytmy a na czele ich widać było pielęgniarki, w połyskujących czarnych kurtkach skórzanych i w zawojach na głowach, syte kobiety o naróżowanych, pospolitych twarzach, pachnące jodoformem i perfumami a wymachujące rękami jak chłopi lub prości żołnierze.
Zdziwiło Wei-hsin Yanga, że choć w Moskwie samej wojny nie było, w środku miasta sterczały jakieś zwaliska i ściany domów osmalone, czarne, jakby pożarem zniszczone. Naliczył ich niemało, a nielada musiał je zniszczyć pożar, bo domy były kamienne i wysokie, mocne jak twierdze. Dziwił się więc, aż dopiero od swoich rodaków dowiedział się przyczyny tego zniszczenia. Oto w jakiś czas po wybuchu wojny ludność Moskwy zbuntowała się i zaczęła gromić sklepy i domy cudzoziemców, a potem rzuciła się wogóle na domy bogatsze, grabiąc i paląc.
— Zaczęło się to niedaleko nas — opowiadał zarządzający zajazdem stary Chińczyk. — Na wiosnę „w maju miesiace“, jak oni mówią[3] zaczął się naród burzyć. O co? Nie wiem. Mówili, że o chleb, ale chleba było dość, więc nie o chleb. Zebrało się mnóstwo ludzi tu, na „Trubnoj płoszczadi“. Czego chcieli? Hałasowali. Policmajster wjechał między nich, mówił, uspokajał. Zaczęli na niego rzucać kamieniami, ranili — uciekł. Dlaczego nie przyszło wojsko? Nie wiem. Nie przyszło. Wówczas oni rzucili się na sklepy cudzoziemców a zwłaszcza Niemców.
— Niemców bili z początku — odezwał się któryś z przysłuchujących się rozmowie „chodjów“.
— Ale ich bili dobrze! — rzekł drugi. — Ja wtenczas jeździłem po „daczach“[4], widziałem jak przyszli do Łosiny Ostrowskiej. Szli jak wojsko — jeden na przodzie, dowódca. — Wy russkij? — pytał właściciela domu. — Da. — Pokażitie bumagi!
— Tsss hi hi hi! — rozległ się cichy chichot Chińczyków. — Oni zawsze „bumagi“! Jeden na tysiąc czytać umie, a zawsze bumagi!
— Jeśli się pokazało, że właściciel „russkij„, dowódca szedł dalej. Widziałem, jak krzyczeli. — Ten „russkij“ miał niemieckie nazwisko, ale dowódca obrócił się tylko do nich, krzyknął: — Małczat! Nie szumi! — Ucichli i poszli dalej. A jeśli Niemiec był — z początku nie robili ludziom nic, a tylko niszczyli wszystko — sprzęty i dom.
— Mówią, że policji i żandarmów było między nimi dużo.
— Między buntownikami! — zdziwił się Wei-hsin Yang.
— Oni zawsze tak. Bez żandarmów i policji niczego nie umieją. Nawet jak bunt, to muszą być żandarmi i policja.
— Ale nie samych tylko Niemców bili — zaczął opowiadać drugi „chodja“. — Oni — głupcy. U nich kto nie „russkij“ to Niemiec. Widziałem jak mordowali Anglika. Topili go w Moskwie-rzece; z pół godziny. Nurzali go w wodzie, a kiedy tracił przytomność, wyciągali go na brzeg, cucili — i znów do wody. Nie lubią prędkiej śmierci!
Chińczycy roześmiali się.
— O, przez kilka nocy paliły się ognie nad miastem! — mówił znów zarządzający. — Na miljony towaru wyrzucili ze składów na ulice — sukna, butów, futer, jedwabi, fortepianów. Z początku nie brali nic, niszczyli tylko, po kostki nurzano się w cennych rzeczach — ale potem rabowali jak kruki.
— Tak lepiej. Niszczyć szkoda.
— Lepiej. Tylko, że potem przyszło wojsko, zaczęło strzelać i też rabowało. Bardzo źle było, bardzo źle. Głupi naród — wszystko ma, a zły jest i dziki.
I jak z rękawa posypały się dziwne i straszne opowieści u Rosjanach, ich dzikich zwyczajach, o wyzysku, jakiego się dopuszczała policja, o katowaniu aresztowanych i więźniów, o okrucieństwach wojsk w zdobytych krajach. O przekupstwie sędziów, urzędników i policji we własnym kraju, o torturach i dziesięciu tysiącach rodzajów śmierci, przewidzianych subtelnie przez kryminalne prawo chińskie za różne zbrodnie „chodje“ oczywiście nie myśleli i nie mówili. Zato wiedzieli dużo o różnych rzeczach, o których z pewnością nie śniło się policji moskiewskiej, bo oni, włóczęgi i domokrążcy, widzieli i wiedzieli niejedno. I ktoby, ich tak słyszał, opowiadających sobie potwornie przekręcane, z iście wschodnim romantyzmem przystrojone historje z podziemi i rynsztoków moskiewskich, przeraziłby się, widząc, jak gwałtowny i nieugaszony żar się w nich jednak tli. Wreszcie rozmowa zeszła na to, ile „chodja“ może zarobić rocznie i jak długo musi pracować, aby módz wrócić przynajmniej zamożnym do Chin.
To ostatnie pytanie zadał Wei-hsin Yang.
Zarządca zajazdu pomyślał chwilę, pyknął ze swej malutkiej fajeczki, przyjrzał się uważnie młodemu „chodji“ i rzekł z lekkim odcieniem szyderstwa:
— A jak liczysz? Ze sznurem czy bez?
— Ze sznurem?
Wei-hsin Yang zdziwił się. Jaki sznur? Nigdy o żadnym sznurze nie słyszał!
Towarzysze jego uśmiechali się tajemniczo. W końcu stary zarządca położył kres tym niezrozumiałym żartom:
— Ile możesz zarobić rocznie — to się da obliczyć, ale to nie jest ważne, bo to woda, płynąca przez palce. A ile zdołasz przywieźć do domu i kiedy — to zależy od tego właśnie, ile i kiedy zdołasz.
Wałęsając się po mieście, znalazł się Wei-hsin Yang pewnego razu wśród ogromnych zabudowań zamku cesarskiego. Wiedział, co to za zamek, bo mu go pokazywano i opowiadano mu o nim, a choć mówiono też, że każdemu dostęp do zamku jest dozwolony, Wei-hsin Yang przez długi czas omijał go z zabobonną trwogą. Bał się krwawego i strasznego ducha, który wśród ścian tych miał błądzić. Raz jednak ośmielił się i wszedł za ludźmi i sankami, które wjeżdżały we wrota otwarte i przez nikogo nie strzeżone. Idąc nieśmiało znalazł się w dużym, pustym i cichym dziedzińcu. Jeden jego bok wyłożony był staremi, spiżowemi działami, zwalonemi na kupę jak drwa, na działach były różne herby, orły jednogłowe, dwugłowe i półksiężyce. Nieco dalej, stały nowe działa, wzięte w nowej wojnie, pręgowate, dziwne, złośliwe choć potrzaskane potwory, plamiste jak pantery, jedne długie, jadowicie wyciągające przed siebie zielonkawe paszcze, inne krótsze, pękate i sierdziste, a jeszcze inne bardzo krótkie, lecz rozżarte i wściekłe nawet w milczeniu, prosto w niebo rozdziawiające w chamskim proteście swe brutalne pyski. A tuż widać było stojące u stóp wysokiej dzwonnicy czarne działo olbrzymie, stare, pięknie ozdobne, lecz okrągłe jak rura, a dalej dzwon nieopisanej wielkości, wzrastający ciężarem swym w ziemię, a tak wielki, iż swobodnie za wygodną chatę mógł służyć.
Podziwiając te różne nieznane sobie cuda Wei-hsin Yang chodził po posępnem podwórzu, rozbrzmiewającem głucho krokami straży, niskimi, spiżowymi jękami starych dzwonów i krzykiem kawek. Właśnie zaczął opukiwać wielki dzwon, ciekawy, jaki też dźwięk on może wydać, gdy w tem ktoś, dość mocno trącił go w ramię. Chińczyk odwróciwszy się drgnął. Błysnął mu przed oczami bagnet żołnierza. Żołnierz był mały, ale barczysty, ospowaty i zezowaty, z jasnym, aż białym wąsikiem i miną groźną i nieprzyjemną.
— Ty dokąd leziesz, mordo chińska! — odezwał się pogardliwie i wyniośle. W Car-Dzwon pukać ci się zachciało? Ubirajsa k czortu — a to ja w ciebie zapukam, że jękniesz!
Wei-hsin Yang nie tylko domyślił się, iż każą mu się oddalić, ale na sam widok żołnierza z całą przyjemnością i jak najszybciej zamierzał to zrobić. I byłby uczynił najlepiej, gdyby odrazu był dał znać nogom. Znalazłszy się jednak twarzą w twarz z tak wielkim dostojnikiem, przypomniał sobie przepisy etykiety chińskiej i zaczął się żołnierzowi kłaniać i zapewniać go o swym szacunku, o czci jaką ma dla niego, o swem uwielbieniu...
Żołnierz oglądnął się i naraz z całej siły trzepnął Chińczyka pięścią w lewą szczękę.
Wei-hsin Yang trzymając się za policzek w dzikich podskokach wybiegł z podwórza.
Powiadają, że z Kremlu rozlega się przecudny widok na rzekę-Moskwę i dzielnicę zwaną „Zamoskworieczjem“. Jeśli tak, warto się tu było na chwilę zatrzymać, zwłaszcza, że chylący się ku zachodowi dzień był pogodny i grał przepyszną łuną wieczorną. Rzeka z pewnością wyglądała jak strumień płynnego złota, a dalej masa piętrzących się białych domów za nią...
Ale Wei-hsin Yang nawet okiem na tę idyllę wieczorną nie rzucił. Jemu w oczach gwiazdy tańczyły.
Zaś żołnierz, który przecież znalazł w nudnych godzinach warty jakąś rozrywkę, chodził dalej po pustem podwórzu i uśmiechał się z zadowoleniem.
Podegrzał trochę „niechrysta“, podgolił „kitajską mordę“.
Dopiero koło dziewiątej rano, kiedy już ludzie wstawać zaczynali, „chodje“ wyspani i strojni w swych niebieskich, solidnych ubraniach sukiennych wschodniego kroju, wychodzili na miasto, kierując się ku wyznaczonym sobie dzielnicom. Ci, których dzielnice znajdowały się bliżej, szli pieszo, zgięci i pochyleni, prawą ręką podtrzymując kwadratowy koszyk zwisający z lewego ramienia. Inni jechali do swych dzielnic tramwajami, zaopatrzeni w dostarczone im przez zarząd firmy miesięczne bilety jazdy. Stanąwszy w wyznaczonej sobie dzielnicy, grupa „chodjów“, złożona z piętnastu ludzi, dzieliła się na małe grupki po czterech, po pięciu; te znów rozpryskiwały się odpowiednio do rozkładu i długości ulic w ten sposób, że każdy „chodja“ miał ściśle ograniczone pole działania, rozpatrzone i zbadane, tak co do wydajności, jak też obszerności i czasu, jaki obejście go mogło zająć. A w rezultacie nie było uliczki, nie było domu, do któregoby nie dotarł i nie wniknął wreszcie niebieski, uśmiechający się spoconą, żółtą twarzą Chińczyk i jego chrapliwy okrzyk „szolk! szolk, szolk![5].
Tu już „chodje“ pracowali na własną rękę. Cierpliwie, powoli, dźwigając na ramieniu ciężki kosz, trzeba było iść ulicą, uważając, czy gdzie w bramie otwartej nie stoi odźwierny, odźwierni bowiem w wielu domach nie chcieli „chodjów“ wpuszczać nawet na schody, raz dlatego, że wogóle w danej kamienicy domokrąstwo było zakazane, powtóre, iż, nie bez racji zresztą, Chińczykom nie ufano i podejrzywano ich zawsze o nieczyste zamiary. Głównem staraniem „chodji“ było dostać się na schody dla służby, które najłatwiej i najpewniej wiodły do serca domu, jeśli jednakże odźwierny nie wpuszczał, „chodja“ chwytał się innych sposobów. Czasem dał się „szwajcar“ ująć drobniejszym datkiem — kiedyindziej „chodji“ udało się wśliznąć do kamienicy w godzinie porannej, kiedy odźwierni musieli się zgłaszać do cyrkułu policyjnego lub zastępowali stójkowych na posterunkach ulicznych. Nieraz „chodja“ manewrował tydzień i miesiąc nawet, próbując wszelkich sposobów, zanim wreszcie wdarł się do kamienicy, wytrwale bronionej przez stróża. Strącany i zwracany ze swej drogi, powracał niezmordowanie z zaciekłym uporem, podobny do obładowanej, niebieskiej mrówki, nie zrażającej się nigdy przeciwnościami i niezłomnie dążącej obraną drogą.
Na tem się jednak trudności nie kończyły. Dla ułatwienia sobie odwrotu „chodja“, dotarłszy do wnętrza domu, zaczynał swój handel od najwyższego piętra. Dzwonił, z jak najuprzejmiejszym uśmiechem ofiarował swój towar i już zaczynał go rozkładać, gdy wtem właściciel mieszkania, z pogardą spojrzawszy na żółtą jego twarz, mówił „nie nada“ i zatrzaskiwał mu drzwi przed nosem, lub pędził go, wymyślając od złodzieji i krzycząc „paszoł k’czortu, mierzawiec, kitajskaja roża!“ Rzadko kiedy od frontu udało się co sprzedać, lecz mimo to trudu tego zaniedbywać nie należało.
Obszedłszy schody frontowe „chodja“ wdzierał się znów na „czarne“, gdzie intenzywnie kusił służące, a nieraz i zaglądające do kuchni panie w porannym negliżu. Kucnąwszy na ziemi z niezmierną szybkością wyrzucał ze swego koszyka tęczę różnobarwnych, gęsto szeleszczących tkanin, bacznemi oczami śledząc na twarzach kobiet wrażenie, jakie na nich sprawiał ten ponętny widok. Stawiając ceny bardzo wysokie, aby módz dużo opuścić, „chodja“, jak tylko ujrzał wahanie w oczach kuszonej, już lśniący arszyn przykładał do sztuki jedwabiu i odmierzywszy według swego widzimisie pewną ilość, sięgał po małe, błyszczące nożyczki, aby jedwab odciąć. W tej dopiero chwili miarkował swe szybkie ruchy, lecz kucając nad koszykiem i czekając z rozwartemi nożyczkami, spoglądał w górę ku niezdecydowanej kobiecie, wzrokiem i rajfurskim przypochlebnym uśmiechem pieszcząc, zachęcając i kusząc.
Czasami udawało się namówić na parę „arszynów“ jedwabiu. Wówczas „chodja“ nie poprzestawał na tem, lecz przedkładał nowy, jeszcze lepszy towar. Szepcąc coś w swym dziwnym, niby rosyjskim, języku, ni to zaklęcia jakieś ni to pochlebstwa, szczerzył w kuszącym grymasie białe zęby i wpatrzony w stojącą przed nim kobietę, niedostrzegalnymi prawie ruchami rąk rozrzucał coraz to nowe barwne lśnienia i błyski. Szeroka, różowa twarz sytej „kupczychy“ o wystających z pod halki grubych łydkach, mięszała się i potniała w niepohamowanem, łakomem, kobiecem, prawie cielesnem pożądaniu. Rozchylały się jej zwilżane szybkim ruchem różowego języka czerwone wargi, kraśniały końce uszu, a zielone oczy zaczynały świecić jak wiszące w uszach wielkie szmaragdowe uralskie kamienie, oprawne w srebro. Poznawał „chodja“ duszę kobiecą, duszę narodu rosyjskiego. Umiał do niej trafiać, miewał ją czasem w palcach, umiał grać na niej niedostrzegalnie, niewidocznie. Uczył się mądrości i potęgi pochlebstwa i tyle wkładał w nie ducha, że czasami dokazywał cudów niesłychanych. Porzuciwszy swych kilkanaście przekręconych słów rosyjskich, pieszczotliwie a cicho zaczynał mówić po chińsku i oto z szumem i pogwizdywaniem dogasającego w kuchni samowaru i tykaniem taniego ściennego zegara mięszały się jego dziwnie brzmiące, stare, jak świat, słowa i zdania z rojnych i pełnych blasku bazarów wschodnich, formuły kupieckie, używane od wieków w czcigodnych domach handlowych wielkich miast chińskich, kunsztowne komplimenty i pochlebstwa, przeznaczone dla wytwornych istotek, chodzących z trudnością na stópkach drobnych jak kwiat lilji, dla strojnych dam w zasłoniętych szczelnie wyzłacanych palankinach, noszonych przez wysokich, biegnących równo, noga w nogę, służących. A kiedy już postawił na swojem, „chodja“ zgrzany i znużony walką, dorzucał kilka słów szorstkich i grubych, rubasznych, lecz życzliwych, jak to czyni jeździec, który, zmusiwszy konia do forsownego skoku, szeroką dłonią klapie go po mocno spoconej szyji.
Ale nie zawsze i nie często udawało się „chodji“ tak dobrze. Znacznie częściej wyrzucano go za drzwi i nieraz trzeba się było „arszynem“ psom opędzać, poprzestając na lichym zarobku z tańszych materjałów, branych po długich targach i przymierzaniach przez cuchnące potem i grube kucharki. W dodatku dzieci, ulicznicy i złośliwe miejskie prostactwo dokuczało „żółtym“, a słowo „chodja“ czasem stawało się hasłem do dzikiej nagonki. Wtedy Chińczyk zaciskał w pięści swój lśniący „arszyn“ o ostrych kantach, gotów do walki, zaś w duszy jego odzywała się cała, wściekła, odwieczna nienawiść do „białych djabłów“, złych, brutalnych i okrutnych. A ileż razy w pustych, oddalonych ulicach złodzieje rzucali się na „żółtego“ i wydzierali mu nietylko zarobione z trudem pieniądze, ale nawet kosz z całym towarem!
Tak więc Wei-hsin Yang całe dni spędzał na włóczeniu się od domu do domu i z piętra na piętro. Ten wielki i ciężki trud dawał zarobki szczupłe. Tylko Chińczyk mógł z nich wyżyć i jeszcze coś niecoś miesięcznie odłożyć. Ale Wei-hsin Yang nie smucił się tem, wierząc, iż przecie z czasem i on znajdzie drogę do dostatków.
Tymczasem badał wyznaczoną sobie dzielnicę. Obejmowała ona szeroki bulwar i kilkanaście ulic bocznych. Wzdłuż bulwaru ciągnęły się dwa rzędy sześciopiętrowych, szarych, gładkich domów kamiennych, o wysoko sklepionych, rozwartych bramach wjazdowych, dmuchających lodowo zimnym przeciągiem. Mało tu było do roboty, bo bram tych wiecznie pilnowali opryskliwi odźwierni w granatowych płaszczach ze złotymi galonami. Obok wysokich gmachów stały niemniej niedostępne, stare, niskie, białe dworki, tak, że te nierówne rzędy domów wyglądały jak dwie starcze szczęki szczerbate, w których tu i ówdzie sterczały jeszcze rzadkie, czerniejące zębiska lub wycierające się, spróchniałe korzenie. Środkiem ulicy szedł bulwar, wysadzany sosnami i brzeziną, ubogi, smutny i pusty.
Większym zbytem cieszył się towar Wei-hsin Yanga w bocznych ulicach, gdzie pojawienie się żółtego „chodji“ z koszykiem jedwabiu wywabiało na podwórza wszystkie służące i kucharki. Z temi jednak trzeba się było ostro i zawzięcie targować, zaś równocześnie dobrze patrzeć im na palce, aby co nie przepadło, a czasem Wei-hsin Yang, zasypywany najordynarniejszymi wymysłami, prawie, że tracił przytomność i nie na żarty groził swą ostrą, stalową sztabą.
Chodząc tak po cichych uliczkach od domu do domu, nieraz zmęczony przystawał przy śpiczastych żelaznych sztachetach, otaczających małą cerkiewkę, a oparłszy o wyzłacane ostre ich końce swój ciężki nieporęczny koszyk, zastygał tak z prawą ręką na lewem ramieniu, skręcony w śrubę, z głową na bok przechyloną.
Zbliżała się wiosna. Odźwierni nakładali w podwórzach łopatami przechowywany starannie śnieg[6] do drewnianych skrzyń, pod któremi na żelaznych rusztach płonął ogień. Nad temi „tajałkami“ powietrze drżało tak, jakby niebo zimowe topniało. Śnieg tajał i bujnym, rwącym strumieniem wyrywał się popod bramę na ulicę, gdzie wpadał w rynsztok, szumiąc i rozlewając się szeroko. Woda zalewała nogi przechodniów, ale oni nie gniewali się o to, przeciwnie, ze śmiechem przeskakując na palcach przez wodę, mówili, że wiosna nadchodzi. Dzieci wybiegały na ulicę i płukały swe trzewiczki w wodzie, z piskiem uciekając przed matkami. Panie z zakłopotanym uśmiechem unosiły suknie, pokazując smukłe łydki w cienkich pończochach, jak badyle wykwitające z grubych, ciepłych „śniegowców“. Zniknął z kopuł cerkiewki biały pokrowiec, odsłaniając ich płomienny lazur, złotemi gwiazdami iskrzący, a teraz oto dzwonki na najwyższej kopule tak się srebrzyście naraz roześmiały, że ponury Tatar, w okrągłej, czarnej mycce, skrzeczący w ciemnej bramie swe „staryje wieszczi wieszczi wieszczi wieszczi“, i zgięty pod ciężkim workiem, aż się zdziwił i oglądnął ciekawie, jakby go coś w plecy pchnęło. Za szybą narożnego sklepu z wiktuałami wielkie, płaskie i żółte kręgi i pomalowane na czerwono kuliste głowy serów świeciły w słońcu, podobne do olbrzymich topazów i rubinów. Mały posługacz sklepowy w białym fartuchu i w białym birecie stanął w progu sklepu i zadarłszy głowę, przyglądał się błękitnemu niebu a przechodzący koło niego pan we futrze i futrzanej czapce ze śpiczastem, aksamitnem denkiem, uśmiechnął się i coś tak wesołego powiedział, że chłopak poczerwieniał, wdzięcznie spojrzał w stronę oddalającego się pana, a potem zaczął głaskać psa, który się kręcił koło niego.
Było ciepło, jasno, przyjemnie, wesoło, ludzie uśmiechali się do siebie, a tylko zmęczony „chodja“ stał samotny i smutny, ze swem ciężkiem brzemieniem na ramieniu, zapomniany i niewidziany przez nikogo, obcy całemu światu, nie człowiek, lecz błękitny i milczący cień.
— Tu zapomnieć różowa jedwab... dwadzieścia arszynów... wielkie pieniądze... Tu być. Nawierno, nawierno! Dolżen być!
Wei-hsin Yang podrażniony i zaniepokojony rozglądał się badawczo po kuchni. Gdzie ona mogła skryć tę sztukę jedwabiu? Wyszedłszy stąd nie wstępował do nikogo, a pamiętał doskonale, jak jej ten jedwab pokazywał — różowy, jaki przeważnie na bluzki kupowano. Dziewczyna, jak zwykle, nie wybrała i nie kupiła nic. Wei-hsin Yang pamiętał dokładnie, że jedwab zwinął, musiał go jednak zapomnieć włożyć do kosza. Przeklęte czarne, palące oczy, przeklęty ten bezczelny, głośny śmiech, przeklęte ramiona białe, ciepłym odblaskiem świecące! Dopiero na schodach po wadze koszyka „chodja“ poznał, że mu czegoś brakuje. Wrócił czemprędzej do kuchni.
Dziewczyna patrzyła na niego trochę obrażona, ale więcej może jakby oniemiała ze zdumienia. Jej wyraziste, wielkie, czarne oczy oglądały go od stóp do głów, jak jakąś nieznaną, nową rzecz.
— Ty zwarjowałeś, Kitajec? — zaczęła po chwili równym, spokojnym głosem. — Mówię ci, że żadnego różowego jedwabiu nie widziałam i na oczy nawet widzieć nie chcę! Pluć mi na twoje szmaty, na twój kitajski jedwab, ty, oszuście „żółtorożyj!“
— Dlaczego pluć na jedwabia? — zniecierpliwił się Wei-hsin Yang. — Jedwabia droga, kosztuje mnogo, mnogo rubli... Ty nie pluć, ty oddać różowa szolk...
— A czyż ja wzięłam?
Wei-hsin Yang delikatnym ruchem dłoni wskazał swój kosz.
— Byla — niet!
— Tak to ja wzięłam ci jedwab? — skoczyła do niego dziewczyna. — Patrzcie go! A ty czyś nie wychodził z kuchni? Czort jeden wie, coś ty ze swym różowym jedwabiem zrobił, możeś go gdzie schował pod schodami, może go wspólnikowi oddałeś — a teraz do mnie leziesz: oddaj!
— Oddaj! — powtórzył jak echo Wei-hsin Yang.
— Pytają się ciebie: Wychodziłeś z kuchni?
— Wychodzila! — przyznał uczciwie i szczerze Wei-hsin Yang.
— Mówiłeś, że ci brak jakiej sztuki jedwabiu?
— Niet, nie mówiła...
— Tak marsz do czorta bo szkandal zrobię i na policję pójdziesz.
Wei-hsin Yang stał niezdecydowany. Zaskoczyła go nieoczekiwana, łajdacka brawura tej dziewczyny, zaskoczył go nowy dla niego u niej, pierwszy raz dziś występujący ton lekceważenia i pogardy dla niego, jako dla „żółtego“. Była zwykle tak uprzejma, tak dobra i grzeczna, nieraz częstowała go nawet herbatą i uśmiechała się do niego tak, że choć prawie nigdy nic nie kupowała, chętnie rozkładał przed nią swój różnobarwny towar, a nawet pozwalał jej tę lub drugą jaskrawą materję przymierzać przed lustrem. A dziś skradła mu całą sztukę jedwabiu — i jak patrzy na niego, z jaką pogardą się odzywa, jak dumnie!
Powiódł wzrokiem po kuchni.
— Czego się gapisz? Na co tu jeszcze czekasz? — warknęła, szczerząc z za czerwonych warg swe równe, białe zęby.
— Ja wiedzieć... szolk — leży w łóżku... pod poduszko... szolk spać w łóżku... Daj popatrzeć...
— Jeszcze czego! — żachnęła się dziewczyna. — Łóżko mi będziesz przetrząsał!
Podeszła do okna i jednym zamachem otwarła je na oścież.
— Słuchaj, Kitajec! — rzekła spokojnie, lecz stanowczo. — Jeśli mi w tej chwili stąd nie pójdziesz, zacznę krzyczeć. Chcesz, żeby cię na policja wzięto?
— Za co? — zdziwionym głosem spytał Wei-hsin Yang. — Czy to ja co ukradła?
— Znamy was bandyci żółci! Dość już waszych sztuczek złodziejskich, oszuści! Bóg jeden wie, czy mięsem ludzkiem się nie żywicie, poganie! Paszoł won — a to krzyku narobię.
Mimo, że Wei-hsin Yang nie ruszał się z miejsca, dziewczyna nie krzyczała, bo Chińczyk nie wyglądał groźnie. Przeciwnie, był jakby zmięszany i przygnębiony zarazem. Stał, patrząc na nią z żalem i z wyrzutem — tak się jej przynajmniej przez chwilę zdawało, choć potem śmiała się z tego, bo gdzież w oczach żółtego człowieka może być żal i wyrzut! Wszyscy oni czarty czy zwierzęta, duszy nie mają, a tylko parę jakąś mglistą. Boga nie znają.
Przez długą chwilę, „chodja“ patrzył na nią w milczeniu. Wyglądało to, jak gdyby przyglądał się jej gdzieś z drugiego końca świata. Patrzył na nią spokojnie, rozumnie, z zaciekawieniem i subtelną wnikliwością. Wzrokiem prawie namacalnym obwiódł jej całą zgrabną, młodą postać, twarz różową i miłą, potem zagłębił się w jej oczy, szerokie, duże, czarne, zdawałoby się, głębokie i przepastne jak studnia. Ale oto nagle oczy te zgasły i zmieniły się w wielkie, drżące, ciemne plamy.
Wei-hsin Yang roześmiał się swym dziwnym, cichym chichotem, dźwignął koszyk na ramię, odwrócił się i wyszedł powoli bez słowa.
A po chwili rozległ się w podwórzu jego spokojny, jakby trochę zdyszany, wysoki głos:
— Szoolk, szoolk, szoolk!
Jak zawsze, handlował przez cały dzień, ale ktoby mu się był przyjrzał lepiej, zobaczyłby, że twarz ma popielato-gliniastą.
Spotkał go ciężki cios.
Wartość ukradzionej sztuki jedwabiu musi zwrócić firmie przy obrachunku miesięcznym — a tych kilkadziesiąt straconych rubli znaczyło dla niego bardzo, bardzo wiele! Tego się nigdy nie odbije, to już stracone na zawsze!
Lecz choć strata bolała go niewymownie, a i gniewała zarazem, Wei-hsin Yang byłby ją może był zniósł spokojnie. Zdarzało się nieraz, że „chodjów“ okradano lub obrabowywano; to już były wchodzące w rachubę ryzyka i niebezpieczeństwa zawodu. W dodatku Wei-hsin Yang nie zapominał nigdy, że był w położeniu lepszem od drugich; miał przecie swoje pieniądze, zrabowane swego czasu Yi-hang Mao. Ale w całej tej przykrej historji było jeszcze coś innego, coś, co Chińczyka oburzało i co budziło w nim piekące pragnienie zemsty.
Jak człowiek zbity z bolesną rozkoszą ogląda swe guzy i rany, tak Wei-hsin Yang przez kilka dni z rzędu włóczył się dokoła cichego i białego „osobniaku“[7]. Dom był niski, dziwnie miły, jasny a zaciszny. Zwykle z takich domów „chodję“ wyganiano, pędząc go już z ogrodu — tu nie tylko nie trzeba się było wdzierać gwałtem lub podstępami, ale przeciwnie, młoda i ładna dziewczyna przyjmowała „chodję“ uprzejmie, nieledwie gościnnie. W ciepłej, jasnej kuchni, przy wielkim, prawie na środek wysuniętym piecu z białej kafli, można było rozgrzać zgrabiałe ręce. To nic, że dziewczyna mało kupowała! Przyjemnie patrzyło się na nią, gdy stojąc przed lustrem, zamyślona, zapatrzona we własne oczy, w milczeniu przymierzała szmatkę po szmatce do okrągłej twarzy, dumami swemi zajęta i jakby zapominając o Chińczyku, skulonym pod piecem i wciągającym w nozdrza mile łechcące zapachy kuchenne. Nieraz Wei-hsin Yang zaglądał do tego dworku nie wzywany i wiedząc, że nic nie sprzeda — ale ciągnęło go i ciepło czystej kuchni i cisza całego domu i dziewczyna, która traktowała go jak znajomego, lekceważąco niby, a przecie po ludzku.
A teraz taka zdrada!
I nic na to nie poradzi! Ani sądu, ani sprawiedliwości — jeszcze policją straszą! Na to oni mają tę swoją policję, żeby mogli okradać bezbronnych!
Wszedł w siebie Wei-hsin Yang i zaczął knuć zemstę.
Jak wiadomo, Rosjanie mają bardzo dużo świąt, znacznie więcej, niżby się to mogło podobać pracowitemu Chińczykowi, który nie lubi, gdy musi wydawać pieniądze, a nie może ich zarobić.
Było to właśnie w takim nieprzyjemnym czasie, kiedy znowu nie wolno było sprzedawać. Jakoś jednego takiego dnia wieczorem Rosjanie nosili zapalone świece po ulicach, a w kilka dni później ze wszystkich ich świątyń i pagod zabrzmiały niezliczone dzwony, tak, że nad całem miastem wisiała rozkołysana, ciężka chmura hucznej, spiżowej muzyki. Wszystkie sklepy zamknięto, a ludzie chodzili odświętnie ubrani.
Zwykle w święta „chodje“, wstawszy nieco później i ubrawszy się w co kto miał najlepszego, wychodzili na niedaleki Plac Trubny i przechadzali się, paląc papierosy i przyglądając się tłumowi, który pojawiał się na urządzanych w niedzielne przedpołudnia jarmarkach na ptaki domowe i leśne, króliki, wiewiórki, psy i inne zwierzęta, oraz na wszystko co z tym handlem było związane. Ptasznicy z dalekich nieraz stron przynosili cudnie śpiewające słowiki, skowronki, szczygły, mądre kosy, wilgi gwiżdzące śpiewnie, a także północne gile. Pełne tego ptactwa były również małe, okalające plac kramy, w których sprzedawano też klatki przeróżnych rozmiarów oraz siemię i wszelakie ziarno. W małych klatkach skakały podrażnione wiewiórki, parskały wydry i gruchały gołębie, a z wielkich, drewnianych kojców czerwonemi oczami patrzyły białe króliki.
Tu znajdowały się też ozdobnemi napisami mahometańskiemi opatrzone gospody tatarskie, odwiedzane głównie przez skupiających starzyznę handlarzy ulicznych, poważnych, małomównych kupców o twarzach bronzowych i nieruchomych, a którzy, siedząc przed wielkiemi czajnikami, uroczyście i nabożnie zajadali ogromne kromki chleba, połyskujące żółtem masłem. Zaś dalej na rogu była łaźnia publiczna, otoczona zawsze, o każdej porze dnia i nocy, rojem dziewcząt publicznych, zaczepiających przechodniów lub baraszkujących głośno z żołnierzami i znajomymi sobie Chińczykami.
Plac ciasnym kręgiem otaczali kramarze, sprzedający czerwony i żółty, umaczany w miałkim cukrze „rachat-łukum“, „chałwę“ orzechową lub czarną, połyskującą bielą migdałów, różnobarwne cukierki, papierosy i — zwłaszcza tutaj — niezbędne „siemiaczki“. A w ciżbie zgromadzonych na placu brodatych chłopów w granatowych „armjakach“, przepasanych czerwoną tasiemką, widziało się panie miejskie, młodzież z panienkami, siwowłosych, zakochanych w kanarkach i kosach staruszków, drepcących niedołężnie i okazałych popów w sutych, fałdzistych sukniach, z iskrzącemi krzyżami na pozłacanych łańcuchach i ze spływającemi na ramiona olbrzymiemi, gęstemi grzywami.
Przyglądali się temu widowisku „chodje“ a zaś jaki taki Moskwicz przyglądał się Chińczykom i Mandżurom, ich czystym sukniom niebieskim, dostatnim futrzanym kurtkom i wielkim czapkom. Ale nie oglądano ich zbyt ciekawie, bo mieszkańcy Moskwy od dawna przywykli do wielobarwnych narodów Wschodu i Południa, obnoszących po „Białokamiennej“ swe dziwne, fantastyczne stroje narodowe.
W to święto jednak nie było targowiska, więc „chodje“ spali dłużej, niż zwykle. Tylko Wei-hsin Yang, ubrawszy się odświętnie, wyszedł — i udał się na czaty. Znał już dobrze okolicę białego dworku, wiedział, w którą stronę zwykle wyszedłszy z domu kieruje się piękna dziewczyna i gdzie jest największa cerkiew. Był pewny, że na tę uroczystość czarnooka piękność wystroi się w suknię ze skradzionego mu różowego jedwabiu.
Oczekiwania nie zawiodły go. Siedząc na ławce w głębi bulwaru, przesłonięty pniami drzew i prawie niewidzialny w szarudze chmurnego, posępnego dnia, po pewnym czasie ujrzał migającą w ulicy różową suknię. Nie zwłócząc wstał i przeciągnąwszy się zlekka szybkim krokiem ruszył naprzeciw złodziejki.
— Zdlastwujte! — pozdrowił ją, starając się uśmiechać jak najuprzejmiej. — Wot i karosz! Był w policja i mówił — ukradł jedwabia! Policja mówiła — pokaż złodzieja, odbierze jedwabia! Wot i „chodja“ pokazać złodzieja... Idiom w uczastok!
Piękna Duniasza zmartwiała w pierwszej chwili. Zbladła, jej ogniste, wielkie, czarne oczy zgasły i stały się aksamitne. Wargi jej drżały, na dolnej, zdaje się przygryzionej silnie, ukazała się kropelka krwi. Ale nagle roześmiała się.
— Ty chytry, „chodja“ — mówiła, śmiejąc się — chytry, ale i durny. Czy ja tylko u ciebie jednego muszę kupować? Czy oprócz ciebie innych „chodjów“ w Moskwie niema?
— Jest, jest, jest mnogo „chodja“ w Moskwie! — śmiał się też Wei-hsin Yang. — Ja znać wszystkich „chodja“. Jeśli sprzedał on powie. W naszej ulicy chodzić nie inny „chodja“ — adin tolko mój!
To mówiąc, Wei-hsin Yang stuknął się palcem w pierś.
— Idiom w policju! — dodał nieodwołalnie.
Oczy Rosjanki błysnęły.
— A chodź na policję! — krzyknęła. — Powiem, żem od ciebie kupiła i co mi zrobisz? Komu uwierzą, mnie, czy tobie, brodiago? Ja u pułkownika służę, paszport mam, karana nie byłam, a ty kto taki? Może zbój, może morderca, może ciebie szukają, gonią za tobą? Kto cię zna? Chodź, pójdziemy na policję!
Pustym bulwarem pobiegła dokądś przed siebie a Wei-hsin Yang milcząc, szedł za nią. Nie odezwał się ani słowem i nie wiele też zrozumiał z tego, co do niego mówiła, ale na policję się nie śpieszył. Jednakże szedł, dokąd i ona szła.
A zaś jej nieswojo było iść przez miasto z Chińczykiem. Na bulwarach jeszcze pół biedy — pusto było, ale dalej — znajomych tyle, każdy stróż ją tu zna — a z nią Chińczyk!
Stanęła.
— No, ty, żółtoskóry — radzę ci — odczep się, a to stróże mordę ci zbiją. Nie pójdę z tobą, „niechryście“ przez miasto. Won, k czortu! Wiesz, gdzie mieszkam, przyjdź po świętach, zobaczymy, może się pogodzimy. Targować się nie—bę—dę, rozumiesz?
Spojrzała mu zalotnie w oczy.
— Ty młody i gdybyś po ludzku mówić umiał... A to jak zwierzę, mruczysz tylko. No, przychodź po świętach, a teraz — ty swoją drogą, ja swoją. Do swidania!
Zawróciła na pięcie i nim się spodział, była jut daleko.
Wei-hsin Yang zachichotał, mruknął coś pod nosem i wrócił do swego zajazdu.
W wielkich, szarych, zadymionych salach zajazdu aż ciemno było od zgromadzonych licznie „chodjów“. Mimo to jednak nie grano ani w karty, ani w kości, ani w szachy, a „chodje“, kucnąwszy przy swych zwiniętych matach, w milczeniu palili papierosy, pogrążeni w żałosnych, jak się zdawało, rozmyślaniach.
Wei-hsin Yang był pewny, że stało się coś złego, ponieważ jednak to złe narazie ominęło go, więc nawet nie pytał. Kucnął przy swem legowisku i czekał.
Aż oto stanął przed nim naczelnik organizacji „chodjów“, ponury Mandżur, Lu-Wang. Nie mówił dużo, ale to, co rzekł, miało ciężką wagę srebra:
Jest tajna a wielka organizacja „Czerwonego Sznura“. Na czele jej stoi wielki pan chiński, książę ze sławnej rodziny żołnierskiej, potężny i mądry. Ma on niezliczonych ajentów, którzy wykonują jego rozkazy i wyroki; są wszędzie, we wszystkich miastach Rosji. Ci, którzy ośmielili się sprzeciwić jego woli, popadali w straszne nieszczęścia.
— Ileż mam zapłacić? — spytał Wei-hsin Yang, który słuchał z oczami utkwionemi w pociągłą, chudą twarz Mandżura.
— To zależy od tego, ile zarobiłeś — odpowiedział Mandżur i wyciągnąwszy długą listę, zaczął na niej czegoś szukać.
— Dwadzieścia siedm rubli — rzekł wreszcie.
Wei-hsin Yang drgnął.
Dwadzieścia siedm rubli! Takie ogromne pieniądze! Równo połowa jego czystego dwumiesięcznego zarobku! A ukradziona mu sztuka różowego jedwabiu! Wei-hsin Yang jest zniszczony, zrujnowany...
— Kto ci ukradł jedwab? — zdziwił się Mandżur.
Wei-hsin Yang opowiedział mu.
— To twoja wina. Trzeba było lepiej uważać na towar. Nikt ci go nie ukradł. Tyś zgubił a ona znalazła. To jej szczęście, twoje nieszczęście. Co innego, gdyby cię okradziono lub obrabowano. „Czerwony Sznur“ czuwa nad nami wszystkimi.
— Policję i żandarmerję opłaca firma — bronił się „chodja“. — Przecież potrącają nam to z zarobków.
— Rosyjską policję! Ale to jest „Czerwony Sznur“!
— Dwadzieścia siedm rubli! — jęczał Wei-hsin Yang. Nie chcę cię obrażać, szanowny i czcigodny Lu-Wang, ale zrozumiej, że nie każdy zlęknie się cienia „Czerwonego Sznura“ i nie każdy na pierwsze twoje żądanie musi zaraz oddać połowę swych pieniędzy. Kto wie, czy nie ty skręciłeś ten „Czerwony Sznur!“
— Istotnie, tego nikt nie wie — z ponurym uśmiechem zgodził się Mandżur. — Ale pocóż ci przekonywać się o tem?
— Jednakże — oddać połowę zarobku! To znaczy — zamienić się w niewolnika! Ileż lat trzeba będzie ciułać na powrót do ojczyzny? Nie, to rzecz niesprawiedliwa i okrutna.
— Tak jest — przyznał Lu-Wang. — Prawa „Czerwonego Sznura“ są okrutne. Są to prawa silnych. Jesteś słaby, musisz im być posłusznym.
— Policja rosyjska mnie obroni.
— Policja rosyjska podniesie tylko twego zimnego trupa a potem, zamiast ścigać winnych, zacznie prześladować nas.
— Nie, to nie może być! Lu-Wang, zrozumiej, mogę dać rubla srebrem, dwa ruble, trzy.
— Dwadzieścia siedm. Tyle na ciebie wypada.
— Nie dam! — zaciął się Wei-hsin Yang.
Mandżur odszedł.
Wieczorem siedział Wei-hsin Yang z którymś z towarzyszów na macie i grał w najlepsze w warcaby, gdy naraz pojawiło się czterech mocnych, półdzikich „kulisów“ o brutalnych, zwierzęcych twarzach i w podartych ubraniach. Cisza zapadła w sali na ich widok, zaś oni, upewniwszy się, że istotnie mają do czynienia z Wei-hsin Yangiem, naprzód zrewidowali go i odebrali mu jego pieniądze i portfel Yi-hang Mao, a potem wypalili mu starodawnym chińskim obyczajem piędziesiąt odlewanych kijów w pięty. Działo się to w obecności kilkunastu zgromadzonych w sali „chodjów“, którzy, widząc, że nie o ich skórę chodzi, zabawiali się dalej, najmniejszej uwagi nie zwracając ani na bolesną egzekucję ani na krzyki towarzysza. Wszyscy odwrócili się od niego i udawali, że nic nie widzą i nie słyszą. Kulisi, rozprawiwszy się z Wei-hsin Yangiem odeszli, jak przyszli. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie wiedział[8], nikt o niczem wiedzieć nie chciał.
Jak zbity pies przeleżał „chodja“ całe święta w swym kącie, lecząc i smarując tłuszczem opuchłe stopy. Z bólu a może z żalu za straconemi pieniędzmi dostał gorączki, w której mu się zdawało, że znowu jest w nieprzebranych lasach północnej Mandżurji, półnagi, głodny i drżący, ścigany przez nieubłaganą pogoń dybiącą na jego życie. To znów śniło mu się, że jest „rikszą“ i wiezie na swym wózku wielkim, starym gościńcem cesarskim zimnego trupa Yi-hang Mao, który na szyję zarzucił mu pentlę czerwonego sznura i tak nim powozi, sztywny i skostniały. Zaś Wei-hsin Yang pędzi co sił w nogach starą, świętą drogą i krzyczy z całych płuc:
— Lo! lo! lo!
Dużo się w nim zmieniło, kiedy znowu z koszykiem na ramieniu stanął na bruku moskiewskim. Zrozumiał, że jest jakaś tajna organizacja, która zawsze biednych i słabych ściga i ścigać będzie i że jeśli chce żyć, zawsze musi być tym dzikim, bezlitośnym zwierzęciem, ściganem w puszczy i ścigającem nawzajem. Do niedawna jeszcze był „chodją“ spokojnym i pracującym uczciwie. Miał własne pieniądze zarobione i tamte — a dziś jest żebrakiem, gorzej, jest niewolnikiem, pozbawionym wszystkiego i zaprzedanym domowi handlowemu i tajnej organizacji bandyckiej. Jakże teraz zwróci pieniądze za ów ukradziony mu jedwab? Będzie się musiał zadłużyć u firmy i obciążyć procentami, będzie musiał oddawać wszystko, co do grosza. Gdyby przynajmniej tego nie było!
Zły, lecz uśmiechający się uprzejmie stanął i sieni białego dworku.
Piękna Duniasza przyjęła go wesoło i ze śmiechem. On, „Kitajec“, oczywiście nic się na tem nie rozumie, ale teraz Wielkanoc, więc „barinia“ ze starszą panią pojechały do krewnych do Pitra, kucharka wyjechała na wieś do rodziny, „barin“ na froncie i Duniasza została sama na gospodarstwie. Była w liljowym szlafroku swej pani, przyozdobionym pomarańczowemi i zielonemi wstążkami. Spała, rozumie się, też w łóżku pani. I ona raz może być panią. A teraz, jeśli on, Kitajec, okaże się porządnym człowiekiem i nie będzie już wspominał o tej „durackiej“ sukni z różowego jedwabiu, dostanie herbaty — ale nie tu, w kuchni, a tylko tam, gdzie państwo jedzą. Niech wie, jak ludzie żyją.
I wesoła, rozbawiona, ponętna w wyciętym głęboko szlafroku i z obnażonemi ramionami, młoda dziewczyna wciągnęła ostrożnie Chińczyka za rękę do pokoju, a potem, śmieszna w swej dumie, zaczęła mu pokazywać bogactwa domu, srebro, szafę żelazną, w której schowane są klejnoty i złoto, kosztowne bibelociki, obraz święty oprawny w nabijaną złotem i drogiemi kamieniami „rizę“ ze starego, kutego tulskiego srebra, a aby już zupełnie zaimponować „Kitajcowi“, usiadła do fortepianu i grubemi, czerwonemi palcami hałasowała po klawiaturze. Zaś kiedy wszystko już się wyczerpało i kiedy siedząc za pięknie rzeźbionym stołem w jadalni najedli się i napili ze spodeczków dobrze osłodzonej herbaty, piękna i ciekawa ludzi Duniasza wprowadziła swego gościa do sypialni państwa.
— A tylko o tej „durackiej“ sukni różowej już — ni ni ni! — mówiła, spuszczając rolety.
Chińczyk uśmiechał się.
Iwan Iwanowicz Czang, lekarz chiński, specjalista do chorób skórnych i jeszcze jakichś tam innych, równie nieprzyjemnych, rasy mongolskiej i cery żółtej, był „człowiekiem prawosławnym“ i skończonym Europejczykiem tak z przyzwyczajeń, jak też z kultury i przekonań. Więcej niż średniego wzrostu, szczupły i zgrabnie zbudowany, o ruchach żywych, elastycznych, prawie młodzieńczych, nosił się po europejsku, nawet bardzo elegancko i ruszał się jak skończony „gentleman“, a w swych oprawnych w złoto okularach, wytworny, delikatny blask rzucających na jego ciemną, lecz pogodną i uśmiechniętą twarz, wyglądał istotnie na uczonego i zadowolonego z siebie młodego doktora.
Jako człowiek zamożny i niezależny, a zeuropeizowany, Iwan Iwanowicz żył zdala od brudnej, wiecznie żerującej emigracji chińskiej i nie pokazując się nawet wśród znakomitszych jej przedstawicieli, pędził życie pracowite, ale zresztą beztroskie i miłe w swem obszernem, pięknie urządzonem mieszkaniu na Arbacie[9]. Że urządzenie mieszkania było również europejskie, nad tem rozwodzić się niema potrzeby, a najlepiej o tem świadczy fakt, iż nawet fortepianu w niem nie brakowało. Iwan Iwanowicz wprawdzie sam nie grywał, ale żona jego, piękna pani Niura — szczupła, drobna, przystojna Moskiewka o charakterystycznych twardych, złych, czarnych oczach — chętnie godzinkę-dwie spędzała przy fortepianie, wyśpiewując „Jamszczyka“, „Wołgę“, „Orużjem na sonce swierkaja“ i inne modne „romanse“ rosyjskie.
Albowiem Iwan Iwanowicz nie tylko był żonaty, ale nawet mógł słusznie uchodzić za wzór dobrego i miłego małżonka. Nigdy nie wypominał młodej żonie przeszłości, ograniczającej się urzędowo tylko do jakiegoś bardzo bogatego jenerała tuj tuj z „cesarskiej rodziny“, nigdy nie prześladował jej zazdrością, której zdaje się nie było w nim ani śladu, nigdy nie odmawiał jej pieniędzy i nigdy nie mówił o swej miłości ani też nie wtajemniczał żony w swe sprawy. W chwilach przygnębienia moralnego, męczącego ją przeważnie wówczas, gdy zdradzony mąż w żaden sposób nie chciał się „mścić“, w pani Niurze budziło się niejasne i niepewne wrażenie, iż ten mąż właściwie ma ją może za nic i najzupełniej ją lekceważy. Z tem lekceważeniem jednak, które zresztą kładła po swojemu na karb wschodniego temperamentu Iwana Iwanowicza — było jej lepiej, niż drugim z najpłomienniejszą miłością.
Życie płynęło równo i lekko, jak dobrze grana gama, a każdy wieczór kończył się widowiskiem czy to w kinematografie czy w teatrze, nie mówiąc oczywiście o kolacji w pierwszorzędnych drogich restauracjach.
Czasami państwo Czang przyjmowali u siebie w domu. Niema co mówić, że pani Niura „brylowała“ toaletą i klejnotami, zaś stół, przekąski, wódki, wina i likiery były pierwszorzędnej jakości. Goście należeli również do świata cywilizowanego, ściślej mówiąc, do dobrego towarzystwa. Bywali oficerowie — nawet gwardyjscy, choć niższych stopni — urzędnicy, bankierzy, bogaci kupcy, wszyscy wytworni, mówiący znakomicie po rosyjsku, świetnie wyglądający w smokingach, po wielkopańsku noszący kosztowne futra i jeżdżący przeważnie „lichaczami“[10], często swoimi. Panowie ci bez wyjątku przyznawali się do narodowości rosyjskiej i — hojni w napiwkach, głośni, szerocy i lubiący życie — mieli nawskróś rosyjskie nawyczki i zwyczaje.
Inna rzecz, że Europejczyka czystej krwi uderzałaby może tak mongolska plastyka ich żółtych twarzy jak też podłużny krój oczu skośnych i wąskich a przedewszystkiem budowa ciała, krępa i nieproporcjonalna — cechy zresztą i u Rosjan często spotykane, tak, że zupełnie nie raziły pani Niury, która z właściwym Rosjanom brakiem instynktu rasowego uważała za czystokrewnych Rosjan wszystkich ludzi, mieszkających w Moskwie. Wątpliwości, jakie na widok tych „gentlemanów“ zbudziłyby się w umyśle prawdziwego „białego“ brzmienia ich nazwisk powiększyłyby tylko — o ileby kto nie wiedział, że prawie wszystkie nazwiska na chrzcie im samym czy też dziadom ich lub też pradziadom odmieniono.
Byli to bowiem przedstawiciele tak zwanej „Rosji Żółtej“, Rosjanie mongolskiego pochodzenia, nieraz, skromni dziś, potomkowie różnych niezawisłych dawniej książąt i chanów, przeważnie synowie bogatych kupców mongolskich, mandżurskich i chińskich. Wielu z nich nie słyszało swego języka ojczystego, prawie wszyscy nosili na piersiach pamiątkowe krzyże, ofiarowane na chrzcie ich dziadom, mówili dużo o Słowiańszczyźnie, o sportach i o Szalapinie — a przecie1 trzymali się razem. I gdy jedni młodzi i świetniejsi, dworsko i dowcipnie zabawiali piękną panią Niurę drudzy w oddalonym kącie opowiadali sobie przedziwne historje o dalekich krajach, rozmawiali o polityce dalekich cesarstw i republik a nieraz zamieniali niezrozumiałe zdania w dźwięcznym choć gardłowym, obcym języku.
Bardziej egzotyczna a raczej bardziej rzucająca się w oczy była klientela doktora, składająca się wyłącznie z Chińczyków, głównie z „chodjów“ i „kulisów“ chińskich. Poczciwy Iwan Iwanowicz słynął z ludzkości i mnóstwo swych ubogich byłych rodaków leczył zadarmo, że zaś przytem umiał się z nimi w ich rodowitym języku w obchodzących ich delikatnych materjach porozumieć, nic dziwnego, iż opędzić się im nie mógł. Od wczesnego ranka do późnej nieraz nocy wałęsali się po domu Chińczycy, ku wielkiemu niezadowoleniu odźwiernego — głupkowatego „mużyka“ z orłowskiej gubernji — w którego oczach wszyscy Chińczycy byli do siebie podobni, jak dwie krople wody. Ponieważ jednak nigdy w kamienicy nic nie zginęło, przestał się nimi zajmować.
Za najkomiczniejszą figurę w tem towarzystwie uchodził pomocnik Iwana Iwanowicza, przez służbę w kamienicy przezywany powszechnie „profesorem“. Był to nieokreślonego wieku Chińczyk, o zwiędłej napozór i jakby bezmyślnej gapiowatej twarzy, z wielkiemi okularami na zmrużonych, krótkowidzących oczach. Nosił się po europejsku, ale bronzowy garnitur marynarkowy leżał na nim źle i śmiesznie. Chodził „profesor“ jakoś dziwnie, pochylony naprzód i kołysząc się na niezdarnych nogach, złamanych w kolanach i uginających się pod nim — niewiadomo bezsilnie czy elastycznie. Na pierwszy rzut oka „profesor“ robił wrażenie rozsypującego się, połamanego niedołęgi fizycznego, ślepego, ledwie nogami powłóczącego starca. Mieszkał ten dziwak u Iwana Iwanowicza, traktowany przezeń serdecznie, choć nie bez przymieszki złośliwego humoru; po rosyjsku mówił nieźle, wychodził z domu rzadko i powszechnie uważany był za „famulusa“ uczonego i bogatego doktora.
Nikt nie wiedział, jak on się nazywa i nikt się o niego nie troszczył, a właśnie jego historja byłaby może najbardziej zajmująca. Niktby nie był naprzykład uwierzył, że ten „profesor“ przywykł przedewszystkiem do siodła i swego czasu cieszył się sławą jednego z najlepszych jezdźców w Mandżurji a potem w Mongolji, słowo wiele znaczące w tych krajach, gdzie ludzie prawie nie zsiadają z koni. Chudość i żylasta, niepozorna zawiędłość jego postaci tłumaczyła się tem, że całe swe życie spędził w polu, jako jeden z nielicznych zresztą oficerów konnicy regularnej armji chińskiej. Jako taki, działając tajnie lecz zawsze z ramienia rządu chińskiego, był strasznym i groźnym choć bezimiennym partyzantem, na czele konnych kup wiecznie niepokojącym wojska rosyjskie i w danym razie umiejącym z jeńców kunsztownie i w całości zciągać skórę wraz z paznokciami. On te był wybitnym organizatorem band chunchuskich, napadających na wschodnio-syberyjską i mandżurską linię kolejową, a potem nie bez powodzenia zalewał Rosjanom sadła za skórę w Mongolji, gdzie kilkakrotnie rozbił organizowanych przez nich kozaków mongolskich. Te wszystkie „profesora“ zasługi, zalety i cnoty znał tylko ten, kto jako byłego „zagończyka“ postawił go na czele subtelnie i ostrożnie działającej organizacji bojowej oddziału „Czerwonego Sznura“ w Moskwie wymagającej wiedzy i zręczności doświadczonego oficera sztabowego. I na tej opinji „profesor“ poprzestawał z dobrze zrozumiałych przyczyn, daleki od żądzy czczej sławy i pustego rozgłosu.
Siły, któremi rzekomy „profesor“ rozporządzał, były znaczne i rozmaicie skombinowane. Stojący na czele poszczególnych grup, wyszkoleni oficerowie składali mu codziennie szczegółowe raporty. Całe miasto było pod nieustanną kontrolą domokrążców i żebrzących włóczęgów, sprzedających różnobarwne kwiaty papierowe, pokazujących sztuki na podwórzach, lub obnoszących tanie, ordynarnie obrobione figury bożków. Wśród niepozornych, nieraz obdartych „kulisów“, pracujących przy torze kolejowym czy na przedmieściach, byli wykonawcy zręczni, specjaliści najrozmaitszych odcieni a posiadający swe własne tajemnice zawodowe, wierni, nieustraszeni i gardzący śmiercią. A wszystko pokryte było milczeniem i przez niezgłębioną, rasową odmienność sprzysiężonych niedostępne i nieuchwytne dla oka najbystrzejszego nawet obserwatora.
Otóż po wielu długich rozmowach z Lu-Wangiem, Wei-hsin-Yang, zaopatrzony przez niego w mały świstek z jakimś znaczkiem, trafił wreszcie do Iwana Iwanowicza i jego pomocnika. Zacny Iwan Iwanowicz przyjął „chodję“ bardzo uprzejmie i natychmiast chciał rozpocząć jakieś groźne funkcje lekarskie, gdy Wei-hsin Yang podał mu kartkę Mandżura. Rzuciwszy na nią okiem Iwan Iwanowicz roześmiał się wesoło, jak gdyby ubawiony pomyłką i zaprowadził Wei-hsin Yanga do drugiego pokoju, gdzie w kącie, tyłem odwrócony do okna, kucał na macie „profesor“.
Iwan Iwanowicz wręczył „profesorowi“ kartkę Lu-Wanga. „Profesor“ rzucił na nią obojętnie okiem, a potem powoli podniósł głowę i badawczy wzrok utkwił w twarzy młodego „chodji“. Ten stał, nie wiedząc, co ze sobą począć, zaś „profesor“ milczał i patrzył. Europejczyk powiedziałby, że miał przytem głupią minę, ale Chińczyk innego był zdania i Wei-hsin Yang, który dużo już widział i tchórzem nie był, do szpiku kości zadrżał na widok tej twarzy, tak, strasznie ona była kamienna, okrutna, chytra a złośliwa zarazem.
— Nazywasz się Su-pai-Szi? — zapytał wreszcie „profesor“.
„Chodja“ zmięszał się.
— Su-pai-Szi nazywał się człowiek, od którego kupiłem paszport — odpowiedział po chwili namysłu. — Nazywam się Wei-hsin Yang.
— Aha! Skąd jesteś?
— Ze „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“.
Iwan Iwanowicz uśmiechnął się, słysząc tę typową nazwę chińską.
— Gdzie to jest?
— Nie wiem.
— Jaki „Yamen“?
— Młodym chłopcem musiałem wieś opuścić. Nie pamiętam.
Iwan Iwanowicz wyszedł pocichu.
— Dlaczego opuściłeś wieś? — pytał dalej „profesor“.
— Dlaczego opuściłem wieś, potężny panie? Wieś moja pobiła się z drugą wsią, byli zabici — i niektórzy musieli uciekać.
— A-ha! Należałeś do jakiej organizacji?
— Nie.
Wei-hsin Yang zawahał się.
— Mów.
— W mandżurskich kopalniach złota w bójce zabiłem dwóch Kulisów, członków organizacji „Wielkiego Kotła“.
— Za co?
— Chcieli mnie zabić.
— Uciekłeś?
— Tak.
Wszedł Iwan Iwanowicz. „Profesor“ spojrzał na niego pytająco.
— Wei-hsin Yang! — rzekł doktor z dobrotliwą miną. — Czy możesz nam powiedzieć, kto zabił w Charbinie jadącego przez Mukden do Pekinu kupca Yi-hang Mao? Rozumie się, nie możesz. Ale czy nie mógłbyś nam powiedzieć, w jaki sposób znaleziono u ciebie jego portfel? O, to nie są żadne czary, przezacny Yi-hang Mao naznaczył go swym charakierem.
Wei-hsin Yang milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Niewątpliwie znalazłeś portfel wraz z pieniądzmi na ulicy — żartował Iwan Iwanowicz. — To się zdarza.
Wei-hsin Yang milczał i „profesor“ milczał też, ze wzrokiem nieruchomo utkwionym w oczach „chodji“. I Wei-hsin Yang naraz uczuł, jak oczy te wchłaniają go, wciągają w siebie tak, że poza niemi nie miał ani życia, ani woli. A w tej chwili „profesor“ wskazał mu naprzeciw siebie miejsce i spytał:
— Z czem przyszedłeś?
Po wybiciu odpowiedniej liczby pokłonów Wei-hsin Yang pochylony ku ziemi zaczął mówić:
O skarbach białego dworku pułkownika Miasnikowa, znajdującego się obecnie na froncie, o kasie żelaznej, o grubem i ciężkiem srebrze stołowem, nie pochowanem nawet do pudeł, lecz jak wiązki szparagów przewiązanem starą serwetą i porzuconem w szufladach, o brylantach i kosztownościach pani, o ukradzionej sztuce jedwabiu, o Duniaszy, a wreszcie o rozkładzie domu. Niezgrabną ręką lecz dokładnie narysował sytuację, jak najszczegółowsze dane podając nie tylko co do samego domu, lecz jego otoczenia a przedewszystkiem co do możliwości przedostania się doń przez ogrody i nizkie przybudówki z pewnej, na pierwszy rzut oka dość oddalonej ślepej a w nocy zupełnie pustej i ciemnej uliczki.
Ciemną nocą na dachach nie zauważą a ziemia twarda, śladów też nie będzie — zakończył swój wykład.
„Profesor“ w milczeniu wziął portfel Yi-hang Mao, odliczył połowę pieniędzy i wręczył je Wei-hsin Yangowi.
Kiedy wieczorem przyszli towarzysze Wei-hsin Yanga, „chodja“, w ostatnich czasach przygnębiony i prawie rozpaczający, spał mocnym, zdrowym snem. W sali czuć było ostry zapach opium, zaś ktoby mógł wglądnąć w sny śpiącego, ujrzałby je pełne krwawej i dzikiej świetności, jak czerwone opowiadania o wielkich czynach sławnych rozbójników i piratów.
W kilka dni później „chodja“ znowu pojawił się w okolicy białego dworku. Krążył dokoła niego tak natrętnie i uparcie, że aż to zwróciło uwagę. Prawie cały dzień zeszedł mu na tem, zaś gdy wieczorem wracał do zajazdu, zażył małą, otrzymaną od poczciwego Iwana Iwanowicza pigułkę i dostał naraz na bulwarze wielkiej choroby. Zawieziono go bezprzytomnego na stację pogotowia ratunkowego, skąd go dopiero na drugi dzień rano wyprawiono. Nieuczciwa gawiedź miejska, korzystając z bezbronności chorego, rozkradła mu połowę towaru.
Tejże nocy niewiadomi złoczyńcy zakradli się do białego dworku pułkownika Miasnikowa, udusili jego żonę i matkę i zrabowawszy wszystko złoto, srebro i kosztowności, nie wyjmując nawet starych, drogich obrazów świętych, zniknęli bez śladu. Wraz z nimi zniknęła też służąca pani pułkownikowej, Duniasza, dziewczyna, jak się pokazało, złego prowadzenia się. Niewierna służąca była prawdopodobnie w porozumieniu ze zbrodniarzami. Podejrzenie padło też na „chodję“, Wei-hsin Yanga, pokazało się jednak, że Chińczyk spędził tę właśnie noc w ambulansie pogotowia ratunkowego w ataku epilepsji. W podwórzu znaleziono kaszkiet, czerwoną chustkę i ślady butów, przez Chińczyków nie używanych.
Wei-hsin Yang nie był ciekawy szczegółów. Tylko kiedy pewnego dnia Mandżur z polecenia Iwana Iwanowicza wręczył mu znaczniejszą kwotę, zapytał, co się stało z Duniaszą.
— Nie wiem, o kogo pytasz — odpowiedział ponury Lu-Wang.
Zaś Iwan Iwanowicz, pytany o to samo przez Wei-hsin Yanga, odrzekł z właściwym sobie miłym, uprzejmym uśmiechem:
— Czytałem, że podobno zniknęła! I zapewne tak się stało.
Wei-hsin Yang niczego więcej nie pragnął.
— Choczesz — nie choczesz?
Zmęczony i spocony Wei-hsin Yang przykucnął nad swym koszykiem i spoglądając w górę ku swym dręczycielkom, pytał kategorycznie.
A dręczycielek tych stało nad nim aż pięć — i wszystkie młode, smukłe, różowe, chichocące a ubrane jaskrawo, z główkami zawiniętemi w różnobarwne szale. Szumiały i szeleściły miękko różowe, błękitne, granatowe i czerwone szlafroczki, fruwały na wietrze wymykające się z pod szalów kosmyki włosów kasztanowych, czarnych i złotych, błyszczały oczy zielone, błękitne, czarne, piwne, ametystowe. Pięć młodych, rozbawionych dziewcząt skakało dokoła Chińczyka, drocząc się z nim, wyśmiewając go i drażniąc, a on, opędzić się im nie mogąc, zmęczony ich natarczywością i zły, pochylony nad swym koszykiem, mierzył je nieodgadnionemi, spokojnemi oczami, powtarzając swe sepleniące:
— Choczesz — nie choczesz? Nada pribawit!
To nic, że tuż prawie przed jego oczami dreptały po świeżej trawie drobne stópki w eleganckich pantofelkach, świecących złocistym metalem sprzączek. To nic, że przez cienkie, ażurowe pończoszki widać było jasno gładką skórę niecierpliwych, wciąż podrygujących młodych nóg i że różnobarwna tęcza lekkich, powiewnych, wonnych tkanin owiewała go, muskając nieledwie po twarzy. Panienki były ładne, wesołe, przyjmowały „chodję“ śmiechem i żarcikami, często nic nie brały, czasem dużo, nie zrobiły mu właściwie nic złego. A jednak Wei-hsin Yang nienawidził ich i gardził niemi. Upokarzała go ich swawolna i prowokująca wesołość, bo czuł, że jest jej przedmiotem. Nie rozumiał ich żartów ani słów, lecz z min i nagłych wybuchów śmiechu wnioskował, że one są drwiące a może nawet nieprzyzwoite. Do wściekłości, którą całą siłą woli musiał w sobie tłumić, doprowadzał go widok ich nóg, włosów, ruchów, oczu bezczelnych, wytrzeszczonych i zuchwałych, szyj i karków obnażonych i warg czerwonych, z tak dziwnym wyrazem wymawiających setki niezrozumiałych słów. Męczył go silny, słodki zapach ich perfum, raził pełny, zwierzęcy, niczem nie stłumiony dźwięk ich samiczych głosów. Na samą myśl o nich trząsł się czasami ze wstrętu.
Dawno już przestał być dla nich uprzejmy. Nie dbał o to, aby od nich zarobić, choć czasami kupowały dużo. Kiedy, chodząc cichemi i ciemnemi drogami podmiejskiego letniska, znalazł się w pobliżu ich willi, milkł i starał się przemknąć niepostrzeżenie. Ale zawsze któraś z nich kręciła się po ogrodzie i ledwo go dojrzała, wołała go, a na jej głos z willi wypadały inne i już chmurą tęczową — nieraz w rannych jeszcze sukniach i z głowami w papilotach — biegły ku niemu, chwyciwszy się za ręce, otaczały go radosnem, piskliwem i śmiejącem się kołem a potem zaczynały z nim długie, żartobliwe targi.
„Chodja“ dużo widział kobiet rosyjskich i znał je; handlował przecież jedwabiem. Ale tu, między temi pięciu młodemi dziewczynami, czuł coś dziwnie nieczystego i niskiego. Głosy, ruchy, nawet śmiech, — wszystko było drapieżne, chciwe, samolubne a sztuczne i puste. Oczy, jak gdyby opętaniem jakiemś nabrzmiałe, szukały i gryzły równocześnie. Kiedy Wei-hsin Yang stał między dziewczętami, słuchając ich chichotu i urywanych słówek, zdawało mu się, że jest otoczony złemi widmami, cieniami djabelskiemi, gotowemi każdej chwili rozszarpać go białymi ząbkami i opalowymi pazurkami.
Rej wśród nich wodziła bardzo młoda kobieta, biała, złotowłosa, od stóp do głowy przeważnie czerwono ubrana i usiana klejnotami. Miała wytrzeszczone, jasno-niebieskie oczy, niski, mocny głos i gwałtowne, prawie chłopięce ruchy, od których aż jej grube, złote bransolety dzwoniły głucho, opadając z pełnych, białych rąk.
Bił od niej niezmiernie silny i ostry zapach perfum, które nieledwie o zawrót głowy przyprawiały Chińczyka, a co było najgorsze — jak gdyby odgadła, że „chodja“ męczy się wśród nich, najdłużej zawsze go zatrzymywała i najczęściej się do niego zwracała. Wei-hsin Yang zachowywał się wobec niej niegrzecznie — nie namawiał, nie uśmiechał się, klął ją w oczy najpotworniejszemi wyzwiskami chińskiemi a jego „arszyn“ zataczał czasem w powietrzu kręgi prawie groźne — ale czerwona dama nie zwracała na niego uwagi i gospodarowała w jego koszyku, jak się jej podobało. Aż wreszcie „chodja“, opanowawszy się, zwijał rozrzucone sztuki jedwabiu, układał je i zarzuciwszy koszyk na ramię, poprostu uciekał bez słowa pożegnania. Co go tak strasznie drażniło — nie wiedział, ale widok tej czerwonej damy wciąż przywodził mu na myśl Duniaszę i skradzioną mu sztukę różowego jedwabiu.
— Czerwona — myślał — nie tylko jedwab ukradnie. Czerwona mogłaby żywcem zjeść człowieka.
I stanęły mu zaraz przed oczami czerwone wargi, dziąsła, języki i różowe podniebienia dziewcząt, białemi zębami błyskających. Ludojady o zakrwawionych ustach i złych oczach, ludozjady.
Przeniesiono go do letnisk podmiejskich, gdy iwa w Moskwie zaczęła kwitnąć a białe chmury delikatnego puchu niby tumany śniegu niosły się przez szerokie place i bulwary, nikłą zielenią rozkwitłe. Więc Wei-hsin Yang codzień rano udawał się koleją to do jednego letniska to do drugiego i zgięty wpół pod swym ciężkim koszykiem, wędrował cichymi, prawie pustemi gościńcami, lub szpalerami ciemno-zielonych sosen, zaglądając to do will otoczonych ogródkami, to do zasłoniętych starannie przed słońcem, małych, lecz ludnych domków drewnianych, ukrytych głęboko w jasnem gąszczu brzeziny. Dziwnie mu było gdy się zanurzał w wonną, białą gęstwę niezliczonych pni brzozowych, okrytych żółtawą zielenią wiotkich, pierzchliwych koron. Nigdzie ani ptaszka, ani najmniejszego ptasiego gwizdu — a tylko mech ciepły, i gęsty pod nogami i las cichy i tak biały, jak białe są w dalekich Chinach trumny i szaty idących za niemi żałobników.
Przedpołudniową porą było w letniskach cicho. Do miasta, do biur wyjeżdżali mężczyźni, do szkół młodzież. Na wszystkich stacjach podmiejskich gwarne i gęste tłumy tłoczyły się do pociągów, aby się rozlać po całem mieście, w kilkuminutowych przerwach zaledwie wyrzucane z paszcz licznych i wielkich dworców moskiewskich. A zaś w letniskach panowały wówczas tylko malutkie dzieci i gotujące obiad kobiety. W obiadowej porze pokazywały się na ulicach liczne a szybko rozpraszające się szeregi młodzieży i wnet wszystkie domy zaczynały brzęczeć śmiechem i gwarem. Mężczyźni wracali przeważnie nad wieczorem i zdarzało się nieraz, że od „chodji“ obiecywano coś kupić, pod warunkiem, iż po pieniądze zgłosi się, kiedy pan domu wróci. Jeśli mu się to opłacało — czekał, przyglądając się zabawom dzieci, albo też patrząc w gorejącą na zachodzie do późnej nocy łunę blado-złotą. Lubiał wieczorną chwilę, gdy małe dworki brzęczały i bzykały coraz ciszej, jak usypiające owady, a przez ciemne żywopłoty i szpalery sączył się delikatny, stłumiony blask osłoniętych różnobarwnemi abażurami lamp, świecących w oknach czy na werandach, w sąsiedztwie pogwizdujących zcicha, pucułowatych, rumianych samowarów.
Po długich miesiącach błądzenia kamienną pustynią wielkiego miasta, Wei-hsin Yang z rozkoszą oddychał czystem powietrzem wiejskiem. Wałęsał się po łąkach i gajach, nie bardzo nawet myśląc o zarobku. To co widział, było zupełnie niepodobne do „Wsi Kochającego i Dobrotliwego Urzędnika“, a jednak budziło w nim dawne wspomnienia i napół zatarte obrazy. Zgrzyt piasku, szelest trawy pod nogami, podmuch wiatru, zapach ziemi, szum sosen stawał się w niektórych chwilach wypadkiem wielkiej wagi i doniosłości. I jakby chcąc jak najżywiej wskrzesić w sobie to wszystko zatarte, zapomniane a przecie nie mogące umrzeć, Wei-hsin Yang często schodził z szerokich gościńców, ścieżynami polnemi wydostając się poza obręb letniska, na kwieciste, pięknie zielone łąki czy też w cień cichych, bezludnych gajów i zarośli.
Miał swój kąt ulubiony, za letniskiem w starym, prawie już zarosłym i zaniedbanem ogrodzie, otaczającym zbutwiały i zupełnie opuszczony dwór, oddawna już przez nikogo nie zamieszkały. Przez zapylne okna widać było wprawdzie ciemne złocenia starych, prawdopodobnie porzuconych i połamanych ram czy resztek sprzętów, ale na tych gratach widać nikomu nie zależało, bo przy dworze nawet stróża nie trzymano. Piękne trawniki zachwaściło ziele polne, ścieżki poplątały się, gęste krzaki otuliły grube pnie stuletnich drzew, a tylko przy głównej ścieżce, idącej brzegiem wysokiej szkarpy, jeszcze tu i ówdzie trzymały się czarne, łyskające zielonemi smugami pleśni ławki, z których poprzez gęste korony drzew widać było w dole szeroką łąkę, przeciętą strumieniem płynącym wolno płaskiemi i żółtemi, gliniastemi brzegami.
Tu chronił się Wei-hsin Yang w czas południowych upałów. Stary ogród dawał mu cień, samotność i ciszę, co było więcej warte od mętnej herbaty, brudnych stołów i niezliczonych much podmiejskiej traktyjerni. Wei-hsin Yang zaszywał się tu w krzaki i spał albo odpoczywał, zapatrzony w swe dumy o ludziach i rzeczach dalekich.
Leżąc z twarzą zanużoną w chłodnej, miękkiej trawie, z uchem na łonie ziemi, zasłuchany w miljardy jej prawie nieuchwytnych a tak rozmaitych szelestów i drgnień, miał wrażenie, że do uszu jego, poprzez lasy, góry i rzeki, dochodzą znane i wyraźne, choć niezmiernie oddalone odgłosy. Słyszał skrzypienie kół, zacinających się w wybojach rozjechanego gościńca i okrzyki zniecierpliwionych woźniców. Podawała mu ziemia prosto w ucho szepty drobniusieńkie, które poznawał jako pianie kogutów, gdakanie kur i okrzyki i świergotanie biegających koło domu dzieci. Czasem jęk rodził się w łonie ziemi i Wei-hsin Yang zgadywał bez trudności, że to ciężkie a mądre słowa śpiżowych dzwonów starych klasztorów, rozbrzmiewających niezrozumiałemi modłami mnichów, gromem bębnów, łoskotem kotłów i trzaskiem wonnych kadzideł. Wszystko cichą, senną swą pieśnią powtarzała mu ziemia, wszystko mu przynosiła, stłumione trochę, niby pomniejszone, lecz wyraźne i zrozumiałe ponad wszelką wątpliwość, zaś „chodja“, leżąc w półśnie na ziemi, całe swe jestestwo powierzał jej cichemu i łagodnemu rytmowi, jakby wiedząc, że w tej chwili pije duszą tchnienie swej ojczyzny, ostatni dech swój wzajem jej przesyłając.
Kiedy tak pewnego dnia leżał, ukryty i niewidzialny w krzakach, usłyszał w ogrodzie głosy. Było południe, cisza panowała zupełna, więc głosy brzmiały brutalnie i grubo, zwłaszcza, że odbijały je głucho ściany i okna pustego, starego domu. Mimowoli }Wei-hsin Yang, nie tyle zaciekawiony, ile może niezadowolony, że mu przerwano jego drzemkę, dźwignął się na łokciu i sennie spojrzał przed siebie.
Poprzez gałęzie drzew zimnym, jasnym blaskiem uderzyła go woda rozlana na zielonej łące. Ten blask znów wzbudził w nim jakieś wspomnienia. Kiedyś patrzył tak poprzez gałęzie sosny na wielkie jezioro, cichą, gładką taflą świecące pod nim na dole. Nad brzegiem jeziora stał wielki, bogaty dwór o śpiczastych, podgiętych dachach z zielonej, wyzłacanej dachówki fajansowej. Na jeziorze widać było sześć płynących ze sobą, do czarnych gęsi podobnych, pękatych „dżonk“, o lekko wydętych, czarnych żaglach a dalej, na drugim brzegu, na ciemno szafirowem niebie, rysowały się tajemniczo skaliste grzbiety błękitnych gór. Nad całym krajem leżała święta cisza południa, nawet kiście długich i ostrych igieł sosnowych nie drżały.
Coś błysnęło na ścieżce, jak gdyby płomień czerwony z niej wystrzelił. Wei-hsin Yang oprzytomniał — i ujrzał ludzi.
W towarzystwie młodego oficera szła przez ogród jedna z jego dręczycielek — ta czerwona. Oficer był wysoki, mocny, nabity w sobie, młody, czerwony na twarzy — i widocznie czemś podrażniony. Na policzki wystąpiły mu rumieńce, oczy miał błyszczące a chmurne, ruchy zniecierpliwione. Mówił głosem prawie podniesionym, gwałtownie wyrzucając mnóstwo słów, nie dbając, czy towarzyszka słucha go czy nie. A ta młoda, biała kobieta w czerwonej sukni śmiała się, czasem rzuciła słówko, które widać bodło jak ostrogą, bo młody oficer aż się rzucił, a czasem odwracała twarz i uśmiechała się do siebie, jakby nie mogąc ukryć zadowolenia. W pewnej chwili, gdy oficer, blady ze wzruszenia a może gniewu, przystanął i wpatrzywszy się w nią, mówił, bijąc się pięścią w pierś, kobieta parsknęła śmiechem i, śmiejąc się głośno, pobiegła naprzód. Twarz młodego człowieka wykrzywił wyraz gniewu. Podniósł w górę zaciśniętą pięść, jak gdyby groził nią swej towarzyszce, lecz mimo wszystko poszedł za nią.
Niedostrzeżony przez młodą parę Wei-hsin Yang z senną obojętnością i pogardą zarazem przyglądał się tej scenie. Jaka dzika ta kobieta, jaki śmieszny ten młody oficer.
Kroki oddalały się, ucichły. Zabrzęczały muszki, zaśpiewały cieńko komary. Wei-hsin Yang ułożył się wygodnie na trawie i przymknąwszy oczy tak, że tylko biały odblask światła dziennego w nich został, pogrążył się w swe zamyślenie.
Ale czar prysnął. Daremnie Wei-hsin Yang starał się przywoływać przed oczy twarze i rzeczy dawno już nie widziane. Jeszcze przed chwilą tak jasno i łatwo wynurzające się z mroków — teraz nie przychodziły. A zato gęstym potwornym kręgiem otoczyły biednego „chodję“ paskudne i haniebne mary: Pojawiły się pozbawione twarzy, czarną pustką ziejące a o pięknie zaczesanych, bujnych warkoczach woskowe głowy z wystaw fryzjerskich, wielkie a twarde bezmleczne biusty w obszytych koronkami jaskrawych bluzkach, straszne, obrzękłe ospowate twarze żołnierzy w przechylonych na bakier płaskich czapkach, podobne do demonów kudłate głowy, wychylające się z lwich grzyw... Aż wreszcie pięciu jaskrawemi ogniami błysnęło pięć młodych czarownic, które, w kształt wężów odziane, zwisając z gałęzi drzew i migając giętkiemi, złoto-tęczowemi ciałami, głowy śmiejące się jadowicie zawiesiły tuż nad jego piersią, dysząc mu w twarz swym słodkim, duszącym oddechem, szczerząc białe zęby i pożerając go bezczelnemi, szeroko otwartemi, różnobarwnemi oczami. Daremnie opędzał się im biedny „chodja“, daremnie zamykał oczy, aby nie widzieć. Woń straszna, zgniła lecz słodka i odurzająca dławiła go, oszałamiała, białe zęby czarownic zgrzytały mu tuż nad uszami.
Wei-hsin Yang zerwał się i usiadł.
Przez gęsty krzak ujrzał znów świecący w zmroku, nienawistny, czerwony płomień.
Rozstawszy się z oficerem i wracając do domu młoda kobieta przysiadła na ławeczce przed domem. Odwrócona tyłem do Chińczyka, nie zauważyła go i nie podejrzywała nawet jego obecności; ludzie patrzą zwykle przed siebie, rzadko kiedy za siebie. Zamyślona, pochłonięta była zupełnie poprawianiem na karku złotego łańcuszka, który się jej zaplątał we włosy.
Za to Wei-hsin Yang widział jej biały kark i ręce, na których bladym blaskiem migały pierścionki i ciężkie, złote bransolety. Patrzył na nią, wciągając w nozdrza mocną, drażniącą woń jej perfum i oczu od niej oderwać nie mógł.
Zrozumiał, że oto ma przed sobą marę, jedną z niezliczonych, złych, wrogich, obcych a pustych choć głośnych. To widma — które dziś są a zaś jutro ich niema. Tylko złoto ich jest dobre, tylko ich złoto idzie na wagę.
O czem myślała zadumana na ławeczce kobieta — nie wiadomo. Przypuszczalnie o rzeczach bardzo pięknych, ale z pewnością nie o dżungli, w której niedosłyszalnie ku łaniom skradają się tygrysy i nie o tych rajskich ogrodach, w swych przecudnych grzędach hodujących żmije.
Wei-hsin Yang powstał i pochyliwszy się, zaczął szybko a cicho iść w swych miękkich ciżmach ku zadumanej kobiecie, wpatrzony w jej biały kark, z którego szeroko do pół pleców zsunęła się wycięta głęboko, czerwona sukienka.
Na białych, długich palcach kobiety krwawo zagrały brylanty.
Pod stopami Chińczyka trzasnęła gałązka.
Skoczył.
Do późnej jesieni jeździł Wei-hsin Yang po letniskach, przez nikogo nie podejrzewany ani nie niepokojony. Policja nie wierzyła w romantyczne wymysły o bandytyzmie chińskim, stwierdziwszy niejednokrotnie, że było w nich wiele przesady. Zresztą, nie w towarzystwie biednego „chodji“ widziano w tragicznym dniu tak nikczemnie zhańbioną i zamordowaną kobietę, której zwłoki obrabowano prawdopodobnie tylko dlatego, aby w inną stronę skierować podejrzenia.
Kiedy zamożniejsi ludzie opuścili letniska, a pozostały w nich wyłącznie rodziny biedniejsze, przenoszące taniość przedmieść nad drogą wygodę w Moskwie, Wei-hsin Yang wrócił znowu do miasta.
Czas upływał mu na wałęsaniu się z towarem po wyznaczonej sobie dzielnicy i rozmyślaniu nad tem, jakby powrócić do Chin. Ostatnie morderstwo wzbogaciło go, dając mu, oprócz drobniejszych choć cennych klejnotów, dwa piękne, spore brylanty z kolczyków. Ale skarb ten w Moskwie był dla niego martwy. Sprzedać nie mógł nic, ukryć też nie, zaś nosić przy sobie było niebezpiecznie. W czasie pobytu w letniskach wyszedł był poniekąd z pod kontroli swego towarzystwa, mimo to jednak nie wiedział, w jaki sposób wyrwać się z nienawistnej Moskwy bez zwrócenia na siebie uwagi wielce podejrzliwego a tak łatwo sciągającego się w pętlę „Czerwonego Sznura“. Nauczony doświadczeniem Wei-hsin Yang był już bardzo ostrożny, lecz choć myślał dużo, nie mógł znaleźć wyjścia. Zaś radzić się drugich, znaczyło — zdradzić się, bo któż nie sprzeda bliźniego swego, jeśli może!
Prócz tego w Moskwie działo się coraz gorzej. Z dnia na dzień wzrastała drożyzna i znikały towary. Przepadał gdzieś cukier, nafta, mydło, chleb, tytoń, zapałki. Prawda, za drogie pieniądze wszystko można było wreszcie znaleźć, ale wciąż czegoś trzeba było szukać. Przed sklepami i magazynami pod nizkiem niebem szarem i posępnem stawały „ogonki“ długie, złe, pryskające klątwami, pogróżkami, narzekaniem — rzekłbyś tlące się długie żywe lonty, przywiązane do olbrzymiej miny. Twarze szare, zgryźliwe powlekały się przygnębieniem, w oczach żarzyła się złość.
A pewnego chmurnego poranku zimowego stało się coś, co przechodziło wszelkie oczekiwanie. Wei-hsin Yang, który właśnie dreptał od bramy do bramy po czarnym, ubitym śniegu, drewnianym i brzęczącym głosem wykrzykując swe „szolk, szolk, szolk!“, nie rozumiał, coby to mogło znaczyć, albowiem to, co zobaczył nie mogło mu się pomieścić w głowie. Działo się to w ciasnej, ruchliwej uliczce, pełnej „czajnych“ („czajnaja“ — herbaciarnia), przez których okna widać było pijących poważnie ze spodeczków herbatę chmurnych, zadumanych brodaczów w czerwonych „rubachach“, wystających z pod ciemnych marynarek. Wtem krzycząc coś, pojawił się w ulicy biegnący pędem, gruby i wysoki stójkowy. „Chodja“, sądząc, że ten straszny potentat kogoś ściga, usunął mu się, nie bez przyjemnego zresztą łaskotania koło serca — tymczasem to nie stójkowy ścigał, lecz stójkowego ścigano. I to kto? „Żuliki“ moskiewskie, gawiedź uliczna — jakiś drab z twarzą malinową z jednej strony, w meloniku i w kaloszach zamiast trzewików, jakiś wyrostek w kaszkiecie, jakiś żyd — zaś stróże, zamiast pomagać stójkowemu, jak to było ich obowiązkiem, wołali „dierży jewo, dierży!“ i z podniesionemi miotłami biegli za swym niedawnym przełożonym.
Co się stało?
Wei-hsin Yang stał, patrzył, nic nie rozumiejąc, ale szczery, błogi uśmiech rozszerzył mu usta od ucha do ucha. Oto zwierzyna goniła za myśliwym, a myśliwy uciekał! Oto łanie rzuciły się na wilka — i dopadły go!
Dryblas z malinowym policzkiem, cichemi susami sadzący w swych kaloszach po śniegu, pierwszy znalazł się przy stójkowym i dużą, szeroko rozłożoną twardą dłonią, jak drewnianym klockiem zajechał go prosto w twarz. Mlasnęło, stójkowy ryknął niby tur — ale już otoczył go tłum. Ktoś wyrwał mu szablę, ktoś rewolwer, inny strącił mu czapkę z głowy, jeszcze inny zdarł z niego szynel, zaczęło się szamotanie, ci wołali „bij go“, tamci „nie śmiej bić“, wreszcie ktoś wziął przerażonego, napół już rozebranego olbrzyma w ramiona, uściskał go i całując go przy oklaskach tłumu w oba policzki, rzekł mu:
— Nie rozumiesz? Teraz swoboda! Niema już policji! Wszyscy jesteśmy równi! To rewolucja!
I w tej chwili „żulik“ z malinowym policzkiem przewiesił sobie przez plecy szablę i rewolwer stójkowego i jako milicjant poszedł zaprowadzić nowe porządki, krzycząc głośno:
— Teraz swoboda! Teraz wszystko wolno!
Zaś stójkowy przecisnąwszy się przez tłum i starając się jak najmniej uwagi zwracać na siebie szedł pod ścianami domów i mruczał pod wąsem:
— Swoboda to swoboda to ja bardzo dobrze rozumiem, ale gdzie się podział mój portfel? Czort bieri!...
Mniej więcej tosamo powtarzało się na wszystkich ulicach i wkrótce wszędzie zamiast stójkowych sterczeli z uroczystemi minami robotnicy, studenci, prawdopodobni nieznani nikomu ajenci policyjni, złodzieje, chłopcy sklepowi, gimnazjaliści i inni entuzjastyczni zwolennicy tej służby. Na piersiach zaczęły się pojawiać czerwone kokardy i wstążeczki, oficerowie podawali ręce żołnierzom, nieznajomi całowali się bez różnicy stanu.
Ale przecie nad miastem ciężyła jeszcze trwoga. Uganiały po ulicach samochody, pełne ludzi, panów, robotników i żołnierzy i wszyscy wykrzykiwali coś wymachując rękami. Co krzyczeli, nikt nie wiedział, bo szybki pęd zdzierał im słowa z ust i rzucał na wiatr, zaś w pośpiechu, z jakim samochody gnały z ulicy w ulicę, był jakiś nerwowy niepokój; zdawało się, jakby te beczące i porykujące pojazdy ogarnął szał gonitwy. To znów w czarny strumień ludzki wrzynały się automobile osobowe, pełne żółtych, gliniastych płaszczów, obrzękłych, czerwonych twarzy żołnierskich najeżone stalowemi bagnetami a nieraz grożące karabinem maszynowym. Z hukiem leciały wielkie platformy samochodowe, zbrojne w karabiny maszynowe lub działa polowe, a stłoczeni na nich żołnierze z karabinami w rękach i granatami u pasa, przemawiali, wywijając bronią w powietrzu.
Na placach ludzie zbierali się w wielkie gromady. Ktoś stawał na stopniach pomnika i przemawiał długo, jęcząco, żałośnie a przecie ogniście. Słuchano go a potem wszyscy szli dokądś, gromko śpiewając pieśni. Gromady ludzkie, jak rzeki, zlewały się ze sobą, mięszały i znowu szły dalej, pewne siebie, z oczami błyszczącemi mocą i wiarą, stanowcze, przygotowane na wszystko. Zafurkotały w starych ulicach czerwone chorągwie. Kupcy, stojąc w progach swych sklepów, radowali się i ostrożnie spuszczali rolety wystawowych okien. Pieśń huczała jak morze, wojenna, rytmiczna. Mówiono o walce, o barykadach, o zwycięstwie. Każdy chciał umrzeć, wszyscy wierzyli.
Waliły tak ulicami tłumy ludzkie, szukając wroga i ognistej zapory. Rzekłbyś — szli ludzie, a z niemi domy, wieże, cerkwie, latarnie — całe miasto. Wszystko zerwało się z posad i podstaw.
Wroga nie było.
Więc w powietrzu, nad głowami tłumów, przewonnym kwiatem rozkwitła radość zwycięstwa dobrej woli, uczciwego postanowienia i prawdy, nad ciemnością i grzechem ucisku.
Poddawało się wszystko: Ulica i place, stare dwory i wieże carskiego zamczyska, koszary i cerkwie — wszystko opowiedziało się za prawdą.
Z serc ludzkich tryskały stubarwnemi blaskami płonące, szumne fontanny wdzięcznej radości.
Bo oto uwierzono w człowieka i on zwyciężył.
W gospodzie, do której Wei-hsin Yang się udał aby zabezpieczyć powierzony sobie towar, dowiedział się, iż wybuchł bunt.
— Niema cara, niema stójkowych, niema żandarmerji! — tłómaczył mało uspołecznionemu „chodji“ zarządca zajazdu.
— Został tylko „Czerwony Sznur“ — obliczał „chodja“, zawsze zajęty swemi sprawami.
Mandżur roześmiał się.
— To już trudno! — pocieszał Wei-hsin Yanga. — Niema życia bez władzy.
— A jedwab sprzedawać wolno?
— Na razie jeszcze wolno — odpowiedział zaskoczony trochę tem pytaniem Lu-Wang.
A pytanie wcale nie było niedorzeczne, jakby się napozór zdawało. W dniach pierwszej radości handel szedł bardzo źle a raczej — nie szedł wcale. Obiecywano sobie raj, lecz drożyzna wzrastała, towar znikał a ludzie stawali się coraz ostrożniejsi w wydatkach. Ośmielili się też bandyci. Napadali na „chodjów“, odbierali im towar, a wesoła milicja ochotnicza i nie umiała sobie dać rady z bandytami i lekceważyła „chodjów“.
— U nas teraz rewolucja — mówiono w komisarjatach — a wy durackiemi szmatami głowy nam zawracacie. Co wam ukradziono? Dziesięć arszynów jedwabiu? Jerunda! Nawet na porządną flagę czerwoną za mało.
A takie mieli przy tem miny, jakgdyby każdy z nich nową konstytucję obmyślał i jakby za złe brał Chińczykom, że zamiast pomagać, od tych trosk państwowych ich odrywają.
Z wiosną to się trochę poprawiło. Przedewszystkiem rozluźniły się więzy — nie było się już kogo bać, wszędzie można było chodzić, do wszystkich domów zaglądać. Odźwierni nie dbali, gdzie kto idzie i poco, strajkowali przez całe tygodnie, milicjant tyle tylko, że chodził po ulicy, naród stał się śmielszy, rozkazujący, natarczywy, przekupni uliczni całemi gromadami obsiadali place, gmachy rządowe, ulice. „Chodje“, sztukmistrze chińscy i akrobaci, kobiety i dzieci, sprzedające sztuczne kwiaty, a nawet żebrzący i kradnący „kulisi“ w swych zatłuszczonych ubraniach niebieskich snuli się całemi gromadami. Tatarzy bez ceremonji handlowali ze złodziejami, a wreszcie na Moskwę spadła chmara małych, milczących a uważnych Japończyków, którzy z kuferkami galanterji japońskiej wciskali się wszędzie lub też — obrawszy sobie jakiś kąt na ulicy — całe dnie spędzali na jednem miejscu, siedząc w kuczki obok rozrzuconego towaru i przyglądając się przechodniom. Najprzyzwoitsze ulice i place zmieniały się w bazary i targowiska, po których uwijali się krzykliwi przekupnie gazet, pieśni rewolucyjnych i literatury partyjnej. Zdarzało się czasami, iż śmielszy milicjant próbował wziąć w karby ten niesforny żywioł, ale to się nie na wiele przydawało. Baby kłóciły się, na prawo i lewo szafowały najpotworniejszemi wyzwiskami, a w najlepszym wypadku przenosiły się ze swym towarem o dziesięć kroków dalej.
Drugą okolicznością sprzyjającą handlowi ulicznemu było to, że wśród niższych warstw ludności pokazało się naraz bardzo dużo pieniędzy. Wszyscy strajkowali, zdobywali coraz nowe podwyższenia płac, znowu strajkowali i — jakby niespodziewanie kopalnię złota odkryli — bez rachunku rozrzucali pieniądze. Przekupki uliczne kazały sobie przynosić do swych straganów jadło z pierwszorzędnych restauracji, dziewczęta nie targując się, brały po kilka arszynów jedwabiu, prości robotnicy rozbijali się po mieście kłusakami.
Ale przedewszystkiem wszędzie panoszyły się niezliczone bandy żołnierzy. Zaniedbani i niekarni na nikogo nie zwracający uwagi, tłumami obsiadali stopnie posągów, skąd zwykle przemawiali mówcy mityngowi, gromadami włóczyli się po placach i na skrzyżowaniu ulic, sprzedając otwarcie nie tylko papierosy, ale rzeczy zrabowane i skradzione, setkami tłumili się w podwójnych „ogonkach“ przed wszystkimi sklepami, gdzie cokolwiek sprzedawano. Czekali tak nieraz od popołudnia do następnego poranka, odwiedzani w nocy przez dziewczęta uliczne, którym na bruku rozścielali „szynele“ i obstąpiwszy je zwartem kołem, robili im w ten sposób buduary. W ogrodach, na skwerach i na bulwarach przez całe noce widać było, niby ogniki nocne, chwiejne płomyki świec, przy blasku których niezliczone „kluby karciane“ na wolnem powietrzu uprawiały hazard, nie licząc się z pieniądzmi.
Lud zaczynał się bawić.
W lecie miasto zdziczało. Bulwarów nie zamiatano i nie polewano wodą, po trawnikach wiatr nosił śmieci i brudne papiery, niechlujstwo, czające się dotychczas po kątach, wychodziło na światło dzienne. Bogato odzianych ludzi coraz mniej można było spotkać a zato mnożyły się tłumy gawiedzi miejskiej, zaśmiecającej wszystko i zapluwającej miasto łupinami „siemiaczek“. Od południa do północy gromadki ludzi radziły nad czemś i kłóciły się, zbierając się niespodzianie na rogach ulic, na placach i pod pomnikami, by taksamo niespodziewanie nagle się rozprószyć. Podobnie na kąsek łakomy zlatują się naraz rojnie muchy, by objadłszy go, z cichem brzęczeniem, rozpierzchnąć się i znów szukać czegoś nowego.
Chińczycy zupełnie już nie wiedzieli, czego się trzymać. Jasnem było, że dzieje się coraz gorzej. Pieniądz taniał z każdym dniem — tego nie trzeba im było tłómaczyć, ci wschodni ludzie sami doskonale się na tych rzeczach rozumieli. Na froncie było już zupełnie źle — front darł się w strzępy. A tu przychodziły coraz to dziwniejsze wieści. Jedni straszne rzeczy mówili o dalekiem, północnem mieście nadmorskiem, które marynarze obwołali republiką, a oficerów swoich pozamykali, potopili ich, lub porozbijali im głowy młotkami. Drudzy rozwodzili się nad wymową, dobrocią i wielkością jakiegoś proroka, który, przemawiając z balkonu do tysiącznych rzesz najbiedniejszym obiecuje panowanie nad światem i posiadanie wszystkiego, co na świecie jest, chleba, mięsa, cukru, pałaców najwspanialszych i najpiękniejszych kobiet. A tu znów szeptano sobie coś o strasznym jenerale-kozaku, ciągnącym już ponoś na Moskwę na czele dzikich jeźdzców z Azji środkowej, jeźdzców z dalekiego, krwawego, wojowniczego plemienia. Każdy z nich miał mieć po kilka pięknych, ostrych, krzywych szabel, a u siodła dwie sakwy z szkarłatnego jedwabiu, przetykanego złotem: jedna na łupy, druga na głowy nieprzyjaciół. Ten jenerał, gdy przyjdzie — wszystkich wytnie.
Lecz lud nie chciał wojny, zbrzydli mu już ci wszyscy wielcy jenerałowie; pragnął spokoju, a nie mógł go znaleźć. Więc zły i podrażniony, nie panował nad sobą i rzucał się na każdego, kto gniew jego wyzwał. Widział to Wei-hsin Yang raz na bazarze, gdy schwytano kilku złodziejaszków na gorącym uczynku. Powalono ich na ziemię i ludzie rozwścieczeni bili ich kułakami, deptali i kłuli bagnetami i szablami. Rozległy się dzikie wrzaski bólu, krew bryznęła — a w kilka chwil później po ziemi walały się już tylko bezkształtne, ledwo dyszące, krwawe masy. Wówczas z tłumu wyskoczył żołnierz jakiś i szablą uciął głowę jednemu z napół żywych złodzieji.
Jeszcze straszniejsze rzeczy opowiadali „chodje“, którzy jeździli do miast prowincjonalnych. Wszystkie linje kolejowe zabite były pociągami wojskowemi, wiozącemi żołnierzy z frontu. Rozwydrzone, zdziczałe żołdactwo zatrzymywało wszystkie pociągi po drodze, mordując opierających się im maszynistów, lub urzędników kolejowych. Biada, jeśli w spór wmieszał się oficer. Żołnierze czerwoni z gniewu, milcząc i sapiąc, otaczali go zwartem kołem a naraz rzucali się na niego, rozrywali go na sztuki, roznosili na drobne strzępy, i rozdeptywali butami. Jakiś „chodja“ widział, jak w restauracji kolejowej dwaj żołnierze rzucali młodemu oficerowi do zupy ogryzki z harbuza. Chłopak, nie mogąc znieść obelgi, zastrzelił z rewolweru obu żołnierzy a potem, na oczach publiczności, palnął sobie w łeb. W jakiemś mieście staremu jenerałowi kazano rozebrać się do naga i tańczyć „trepaka“ po szkle, to znów pułkownika, przewiązanego wpół ciała liną, wędzono żywcem nad ogniem.
Zaś w środkowych i północnych prowincjach był głód, ludzie piekli chleb z kory drzewnej, ginęli, wybijani przez choroby, lub jako robactwo rozłazili się po całym kraju, szukając chleba.
W tych czasach znowu żywą, choć zawsze ostrożną działalność rozwinął „Czerwony Sznur“. Wei-hsin Yang wiedział o tem, ale tym razem pełnił wyłącznie wywiadowczą służbę. Ponieważ mnóstwo robót stanęło, oddział bojowy „profesora“ wzrósł o setki „kulisów“, którzy straciwszy pracę, rozbijali na własną rękę i gotowi byli do najzuchwalszych przedsięwzięć.
Ale po jakimś czasie „Czerwony Sznur“ ograniczył swą akcję w Moskwie i przeniósł się do Petersburga, gdzie dotychczas mało pracował.
Było to w jesieni.
Wei-hsin Yang ujrzał naraz, że go już nic więcej w Moskwie nie zatrzymuje. Z władzami nie było się co liczyć. „Czerwony Sznur“ zwerbował takie mnóstwo nowych ludzi, że kontrola stała się prawie niemożliwa, prócz tego ze wszystkich stron zjeżdżali się „chodje“ i „kulisi“. Można było poprostu kupić bilet do Irkucka i jechać.
Powoli Wei-hsin Yang likwidował swe interesy. Oddał towar, wzięty od firmy i wyrównał rachunki. Pożegnano go uprzejmie, pocieszając go nadzieją lepszych czasów, był przecie tak uczciwym i sumiennym, kupcem! Ale cóż zrobić? Złe dziś czasy dla handlu — wszyscy wyjeżdżają na Wschód!
Załatwiwszy pomyślnie wszystkie swoje sprawy i zupełnie już gotów do podróży, rozwiązując w myślach trudne zagadnienie, czy jechać na Charbin i Mukden, czy też może raczej z Władywostoku do Szangaju, stanął pewnego dnia w długim „ogonku“ przed kolejową kasą miejską, mieszczącą się w hotelu „Metropole“, na placu Teatralnym. Ludzi czekających na bilety, było mnóstwo niesłychanie i Wei-hsin Yang zrozumiał, że wypadnie mu tu postać dobrych parę godzin. Rozglądnąwszy się na prawo i lewo i widząc, że niema wyjścia — stanął i stał.
Naraz rozległy się strzały karabinowe i po placu zaczęły świstać kule. Niedoszli pasażerowie zawahali się, „ogonek“ zafalował — strzały gęstniały. Ktoś krzyknął i złapał się za nogę, drugi zalał się krwią i uciekł pod mur. Wystrzały rzechotały pośpiesznie, nerwowo, ale bardzo gęsto — i na wielkim placu pokazał się idący do ataku łańcuch strzelecki — żołnierze, wyrostki, gimnazjaliści, robotnicy. Ze zdumieniem patrzył Wei-hsin Yang, jak ci wojownicy, gęsto strzelając, rzucili się na hotel, waląc się doń wszystkiemi wejściami. Tuż, blisko, odezwały się działa.
Plac opustoszał. „Ogonek“ znikł. W powietrzu wydającem jakieś żałosne jęki, kołysał się i rozpływał powoli biały dym.
Nie wiedząc, co ze sobą począć, Wei-hsin Yang skierował się ku którymś z napół uchylonych drzwi hotelu. Zaczepił go niedorosły jeszcze, trzęsący się wojownik w siwym płaszczu i z haczykowatym nosem:
— Ty z nami, tawariszcz?
— Da, da! — potwierdził ruchem głowy Wei-hsin Yang, starając się jak najśpieszniej przecisnąć przez wąską szczelinę.
Nad placem Teatralnym z rykiem i świstem przeleciał szrapnel, pękł i zachichotał szyderczo.
Chińczyk rozglądał się nieśmiało.
Jacyś ludzie, napół w mundurach a napół po cywilnemu ubrani, ciągnęli przez elegancki, obszerny westybul karabin maszynowy, który ustawili w drzwiach. Ktoś, opasany i przewiązany na krzyż złociście lśniącą wstęgą karabinu maszynowego, rozdawał amunicję i granaty. W głębi kilka strojnych dam, drobnych, wątlutkich, w lśniących, czarnych, przykrótkich sukniach jedwabnych, z trwogą rozpytywało o coś zziajanego żołnierza, który, oparłszy karabin o ramię, w drżących palcach skręcał papierosa i niechętnie odpowiadał: — Czepucha! Jerunda! — Strwożona służba kręciła się po korytarzach bezczynnie.
Znowu grom wstrząsnął gmachem.
Damy zaczęły piszczeć; jedna z nich rozpłakała się.
— A wy się nie bójcie! — uspokajał je żołnierz, zaciągnąwszy się papierosem i dmuchając im wonnym dymem „białej, oczyszczonej machorki“, prosto w naróżowane twarze. To nasi strzelają!
— Jacy nasi? — jęknęła któraś z dam.
— Bolszewiki, izwiestno! W junkrów palą.
Wei-hsin Yang wśliznął się do wielkiej, przepysznie urządzonej i teraz mrocznej sali restauracyjnej. Kilku odważniejszych gości siedziało rozprószonych przy poszczególnych stolikach, pijąc herbatę. Tuż przy drzwiach ulokował się sztab rewolucyjny. Jeden z przywódców, pochylony nad mapą, mówił:
— Kreml już nasz. Czerwone wojska zajęły wszystkie gmachy i zabarykadowały się. Na placu Skobielewskim stoją nasze działa, wzięte na Chołynce. Poczta i telegraf w naszych rękach, cała Miaśnicka i Łubianka. Przeciw sobie mamy junkrów, oficerów, kozaków, bataljony szturmowe i te dziewki Boczkarewy... hołotę reakcyjną Kiereńskiego i Korniłowa... Ty czewo! — huknął na Chińczyka.
Wei-hsin Yang cofnął się i znowu zaczął się wałęsać po korytarzach. Wszędzie opatrywano broń, rozdawano amunicję, oglądano stanowiska i przygotowywano się do walki.
Naraz Chińczyk stanął.
Znalazł się w obszernym, ciepłym, cichym salonie, wybitym piękną materją i zaścielonym grubemi dywanami. Sprzętów w nim było niewiele — wygodne kanapki pod ścianami, trochę głębokich, skórą powleczonych foteli i kilka stolików wyłożonych zielonem suknem.
Rozległy się czyjeś stłumione kroki.
Szło kilku zbrojnych „krasnogwardiejców“.
— Patrzcie, jak to sobie „burżuje“ mieszkają! — mówił jeden z nich. — Jakie to dywany, jakie fotele — a, stoliki do kart! Rozumie się, jakżeby mogło być inaczej. Pewnie klub jakiś!
Weszli do olbrzymiej sali, całej obitej szkarłatną materją ze złoceniami. Czerwień tę, głęboką choć pyszną, przerywały gustownie linje białych, skromnie złoconych gzymsów. Pod jedną ścianą stał otoczony klubowemi fotelami, długi stół, na którym piętrzyły się stosy gazet. W drugim kącie, za przegrodą, zamkniętą na kłódkę, widać było zakurzone pianino.
„Krasnogwardiejec“, przeglądający gazety, rozrzucone na stole, roześmiał się naraz:
— To polski klub! „Lutnia!“ Czort pabieri! A pianino w kącie na klucz zamknęli! Pewnie! Za to stoliki karciane pootwierane! Ot, na czem oni w tej „Lutni“ grają!
(„Lutnia“ była w Moskwie klubem arystokratycznym; w latach 1915-16, prezesem tego klubu był Michał ks. Radziwiłł.)
Ktoś wpadł do sali:
— Na pozycję! Wszyscy!
Wei-hsin Yang pobiegł za innymi.
W westybulu podniósł leżący na ziemi karabin i torbę pełną naboi. „Krasnogwardiejcy“ biegli na górę — pędził za nimi. Gromadą całą wpadli znów do pięknego błękitnego saloniku o kilku oknach i z balkonem. Okna były wybite, zastawione płytami żelaznemi z łóżek, zatkane szmatami i dywanami. Ktoś widać „fortyfikował“ się tu. Za przykładem innych Wei-hsin Yang umieścił się w jednem z okien i wyjrzał ostrożnie przez strzelnicę.
Nic nie było widać, prócz domów stojących po drugiej stronie placu i rozdzielającej je ulicy. Za to mury grały muzyką bojową. Ryczały granaty, chichotały szrapnele, szczekały karabiny maszynowe, trzaskały strzały pojedynczych strzelców.
— Tam kto to strelajet, każetsa! — mruknął jeden z „krasnogwardiejców“.
— Gdzie, gdzie?
— A ot tam, gdzie to okno!
— Tak ty im pluń w okienko;
— No, a jeśli nie strzelają...
— A ty wsio rawno pli! Tam kto będzie? Kontrrewolucjonista swołocz Pli, Kitajec! My wsie tieper bratja!
Wei-hsin Yang uśmiechnął się uprzejmie. Bracia! Pamiętał bardzo dobrze — tych zbuntowanych żołnierzy, z którymi kiedyś szedł, paląc, mordując i grabiąc. To też byli bracia — nieznani. Bracia z pod czarnego sztandaru zbuntowanej nędzy. Cóż? Pokazało się, że dobrze było iść z nimi. Nie pamiętał tak sytych i wesołych dni, jak te, które wówczas przeżył. I oto wracają znów, pełne wrzawy, huku wystrzałów, zapachu krwi — czerwone, radosne dni buntu!
Przed nim był wysoki jakiś, biały gmach, prawie bez okien, z małemi tylko, półokrągłemi okienkami na piątem piętrze. Zmierzył do jednego takiego okienka — wypalił.
Zabawa trwała dość długo, ale po jakimś czasie na strzały zaczęły odpowiadać strzały. Kule trzaskały w ściany, brutalny rechot karabinów maszynowych rozlegał się coraz bliżej i głośniej.
„Krasnogwardiejcy“ zaniepokoili się.
— Cztoż eto takoje? Każetsa — nasi cofają się?...
Jeden z „krasnogwardiejców“, snać śmielszej natury wychylił się z poza barykady i zaczął się rozglądać, ale w tej chwili, nawet nie krzyknąwszy, osunął się na ziemię, z głową zalaną krwią. Towarzysze jego zmięszali się, zaś Wei-hsin Yang, wskazując na trupa, rzekł z właściwym sobie uśmiechem:
— Odin — uże gatow! Tepier kto? Ty? Ja?
— Czort, staboj, żółtorożyj! — żachnął się któryś z „towarzyszów“.
Wtem zaczęło się dziać coś nieopisanego. Nieprzyjacielski karabin maszynowy „chwycił“ okno i wlał w nie strugę pocisków, które rykoszując, rozpryskiwały się po całym pokoju. Błękitne obicia w mgnieniu oka pokryły się czarną ospą, zadzwoniły zwierciadła, z trzaskiem posypały się drzazgi z pięknych sprzętów.
— Za wysoko! — krzyknął Wei-hsin Yang.
Rzucił się na ziemię i jednym „szczupakiem“, jak ryba, przesunął się do sąsiedniego pokoju — stamtąd na korytarz.
Z czterech „krasnogwardiejców“, którzy wraz z nim bronili tych okien, na korytarzu znalazło się już tylko dwóch.
— Naszczypali nas I — mruknął jeden z nich, ponury żołnierz.
— Zdaje się, coś niewyraźnie — skrzywił się drugi. — Prawdopodobnie wybili naszych z Łubianki.
Na dole panował popłoch. „Krasnogwardiejcy“ kręcili się niespokojnie. We drzwiach terkotał karabin maszynowy.
— Do kogo ten bałwan strzela? — mówił na cały głos jakiś pan o wyglądzie starego oficera. — Do swoich?
— Junkrzy bagnetami wybili naszych z Łubianki! — krzyknął ktoś.
— Towariszczi! — rozległ się głos dowódcy — zmienimy pozycję! Za mną!
Gromada otaczających go „krasnogwardiejców“ hurmą rzuciła się do drzwi, na łasce Opatrzności pozostawiając na górnych piętrach swych towarzyszów, karabiny maszynowe i amunicję. Na placu ktoś się, potknął i upadł. Kule gwizdały żałośnie.
Uciekający skierowali się do dwóch gmachów. Jedni wpadli do Teatru Wielkiego, drudzy tuż obok zatarasowali się w Teatrze małym.
A junkrzy, młodzi chłopcy ze srebrno-błękitnemi lub srebrno-czerwonemi epoletami, już zaczęli robić porządki w Metropolu.
I znowu Wei-hsin Yang tułał się po korytarzach nieznanego sobie gmachu. Miał wrażenie, że jest w klasztorze — w korytarzu były drzwi koło drzwi. Kiedy jedne z nich otworzył, ujrzał ogromną, pustą salę i scenę pogrążoną w półmroku, zamyślaną, odchłanną z białą konchą budki suflerskiej w pośrodku. Słabo tu rozlegało się echo strzałów, a tylko z poza sceny dolatywały krzyki i śmiech.
Wiedziony instynktem, który budzi się w ludziach walczących, Wei-hsin Yang znalazł wejście prowadzące za scenę, tam, skąd dochodziły okrzyki i śmiech.
— Sapagi, sapagi, towariszczi! — wołał ktoś uradowanym głosem.
W bogato zaopatrzonych salach słynnej garderoby Teatru Małego gospodarowali „krasnogwardiejcy“. A były tam całe stosy przepysznych kostjumów, rosyjskich, polskich, szwedzkich, niemieckich, tatarskich, prawdziwy jedwab, prawdziwy aksamit, prawdziwa skóra — jak na bogaty, solidny teatr przystało. Więc szermierze nowych porządków zrzucali dziurawe buty, strząsali z niemytych nóg czarne, zesztywniałe onuce i owijali stopy w biały atłas lub jedwab zdarty z hiszpańskich peleryn lub z rokokowych robronów a wciągnąwszy na nogi wysokie, pyszne buty przytupywali radośnie, rozkoszując się całością podeszwy i jędrnym tonem obcasa. Ale porozrzucane w garderobie bogactwa zbyt kusiły a „człowiek rosyjski“ lubi się ubrać fantastycznie — więc dalejże zaczęto rozchwytywać aksamitne szarawary, kaftany, kontusze, delje futrem podbite, piękne czapki futrzane.
Radość nie trwała długo.
Junkrzy, ostrzelawszy oba teatry z kilkunastu karabinów maszynowych, przygotowywali się do szturmu.
„Krasnogwardiejcy“ postanowili nie przyjąć go.
A kiedy załoga Teatru Małego wypadła na ulicę, zdumieli się junkrzy i ci śmielsi Moskiewicze, którzy z poza spuszczonych rolet obserwowali te krwawe boje:
Bo oto z ciemnego wnętrza teatru wybiegła gromada bojarów z czasów Dymitra Samozwańca, szlachty polskiej, Tatarów, rejtarów szwedzkich i zielonych strzelców Piotra Wielkiego, a na końcu z toporem w ręku i w białym sutym atłasowym stroju biegł „rynda“ — żołnierz z przybocznej straży Iwana Groźnego.
Była to jedna z „towarzyszek“ przezornie i zawczasu myśląca o nowym kostjumie.
Za to Wei-hsin Yangowi noga się tu powinęła.
Uczuł, że go coś mocno trąciło w lewe ramię. Domyślił się, że to postrzał, ponieważ jednak nogi miał całe, więc biegł co tchu w piersiach. Ale po chwili pchnęło go coś w plecy, w oczach mu pociemniało. Rzucił karabin i worek z amunicją i gnał dalej, skręciwszy w jakąś boczną ulicę. A w tem nogi się pod nim związały, potknął się, wyrznął łbem o bruk i straciwszy przytomność, rozciągnął się jak długi.
Zima już była, kiedy wreszcie Wei-hsin Yang, pielęgnowany w szpitalu, przyszedł znowu do sił i mógł swobodnie rozmyślać nad swym dziwnym losem. Wybierał się do Chin a zajechał do szpitala moskiewskiego z przestrzelonem lewem ramieniem, prawem płucem i rozbitą głową. Jak mógł zrozumieć z tego, co mu opowiadali leżący z nim razem w tej samej „pałatce“[11] ranni, rany te odniósł w boju zwycięskim. Pobici junkrzy zostali wymordowani okrutnie wraz z walczącymi po ich stronie żołnierzami legji kobiecej. Proletarjat zwyciężył, ale — klejnoty i pieniądze Wei-hsin Yanga zniknęły bez śladu. Litościwi samarytanie, którzy go przynieśli do szpitala, a może towarzysze bojów zwycięskich oporządzili go gruntownie.
Ty mnie, ja ciebie! — pomyślał Wei-hsin Yang, niemile wprawdzie dotknięty, ale zawsze filozoficznie nastrojony.
Wyszedłszy ze szpitala udał się do swego zajazdu przy ulicy Trubnej. Gościnnie lecz z wielkiem zdumieniem wymizerowanego „chodję“ przyjął stary Lu-Wang, pewny, że Wei-hsin Yang spłoszony krwawemi zaburzeniami dawno już wyjechał. W tem przekonaniu — pokazało się — sprzedał też był tłumoczek, jakiego Wei-hsin Yang „nie zdążył“ zabrać ze sobą w drogę. Wszyscy solidniejsi „chodje“ dawno już wyjechali na wschód. Tu niema co robić, o handlu ani mowy, pieniądz niema zupełnie żadnej wartości, ludzie cierpią głód. Dla Wei-hsin Yanga miejsce w zajeździe się znajdzie, ale to już nie to, co było... I tu też znać dłoń nowych czasów. „Kulisi“ zajęli zajazd i rządzą się w nim ranni, nikogo o nic nie pytając. Też „sowiet“ i „rekwizycja“, też „bolszewicy“... Jak oni — pozdychają z głodu, bo robić nikomu się nie chce. A „Czerwony Sznur“? Bardzo utrudniona praca. Konkurencja zbyt wielka. Dziś wszyscy rabują i kradną. Zresztą, cóż można wiedzieć. Iwan Iwanowicz Czang jest „profesorem“ w Petersburgu. Bardzo ważne sprawy, bardzo ważne...
Nowiny nie były dobre, ale Wei-hsin Yang nie zmartwił się niemi. Podziękował Mandżurowi za gościnność i poszedł, jak stał, w przestrzelonej kurtce i głową przewiązaną szmatą — bo nawet czapkę litościwi samarytanie mu ukradli — do bataljonu międzynarodowego, o którym mu jeszcze w szpitalu opowiadano a do którego się natychmiast zapisał.
W bataljonie tym służyli Niemcy, Madjarzy, Czesi, Rumuni, garstka zdziczałych Serbów, garść Włochów — wszystko byli jeńcy, żołnierze austrjaccy i niemieccy, dalej kilkudziesięciu Chińczyków, Turków i kilku Francuzów i Anglików a właściwie Irlandczyków. W swym składzie narodowościowym odmienny bataljon ten zresztą swą różnorodnością nie bardzo różnił się od innych tego rodzaju formacji i legji ideowo-politycznych, jak np. słynny w pierwszych dniach rewolucji „pułk słowiański“, znany lepiej pod nazwą „Korniłowców“, a składający się z zawodowych żołnierzy wszystkich ras i szczepów słowiańskich. Bataljon międzynarodowy, przeznaczony właściwie głównie dla celów propagandy, dzieje swe rozpoczął od chlubnej karty walk z Niemcami na Ukrainie, dokąd przybył, aby nieść pomoc arjergardzie cofających się Czechów, opadniętej przez dywizję niemiecką. Eszen, którym bataljon przyjechał na Ukrainę, ozdobiony był napisami „Hoch Liebknecht, Masaryk und Adler, nieder mit den Hohenzollern!“ — a w bitwie pod Bachmaczem oddział ten stawał tak mężnie, że dowództwo niemieckie wydało rozkaz natychmiastowego rozstrzeliwania wziętych do niewoli „międzynarodowców“.
Byli to, ściśle mówiąc, ludzie o „orjentacji szturmowej“, żołnierze rasowi a więc radykali z temperamentu, niezbyt zresztą orjentujący się w problemach socjalnych. Służyli w tym oddziale ideowcy, kształceni na agitatorów, fanatyczni doktrynerzy, do których zwłaszcza zaliczali się Czesi, awanturnicy, pragnący „odmiany losu“ a których bawiła nowość sytuacji, jeńcy, którym zbrzydło bezczynne gnicie w obozach a wreszcie w kozi róg napędzeni radykalni teoretycy, którym naraz rewolucja powiedziała „hic Rhodus, hic salta“. Rząd bolszewicki troskliwie hodował tę formację w Moskwie, zaś aby się ludziom nie przykrzyło, używano ich do patroli nocnych i utrzymania porządku w mieście.
Tu dopiero wyszły na jaw wszystkie zalety Wei-hsin Yanga, cała solidność i uczciwość jego natury. Miał mundur, obuwie, bieliznę, broń, łóżko, wystarczający wikt, papierosy i żołd — więc służył wiernie. Z łatwością nauczył się obrotów wojskowych, obchodzenia się z bronią, karabinem maszynowym i granatami ręcznemi, z łatwością wszedł w tryb życia wojskowego i po kilku dniach życia w koszarach tak do niego przywykł, jak gdyby się był w koszarach urodził. Znalazł nareszcie to, czem w tak wysokim stopniu odznacza się kultura chińska. Możliwie idealny mechanizm życia.
Nieraz, chodząc w nocy z bronią w ręku po tak dobrze znanych sobie ulicach Moskwy, rozmyślał o zmiennych swego losu kolejach. Oto on, „niechryst“ „Kitajskaja morda“, gnany precz przez oddźwiernych i lada Duniaszę, dziś miał uczyć nowych porządków gospodarzy tego starego, wielkiego miasta. Gdy on, nikomu nieznany „Kitajec“ z dalekiej „Wsi Kochającego i Dobrotliwego Urzędnika“ na muszce swego karabinu trzymał Moskwicza, towarzysze szukali w jego kieszeniach ukrytej broni, bo Moskwicz, jak zwierzę, miał być zdany na ich łaskę lub niełaskę. Poniewierany i okradany dawniej, dziś dostatnio ubrany, miał pewny chleb, strawę gorącą i dach nad głową, podczas gdy byli oficerowie, wybladli i wynędzniali, pozbawieni swych odznak, na rogach ulic sprzedawali papierosy, guziki i pastę na obuwie, patrząc, jak ich siostry, żony i matki wtykały przechodniom w ręce gazety, aby tylko zdobyć garść ziemniaków na zupę. Czemże są dawniej tak pyszni właściciele wspaniałych pałaców i domów? Sługami biedoty panującej, sługami carów poniżenia, którym nowa władza oddała na mieszkanie świetne salony z całym ich przepychem, pozwalając, by dzieci nędzy gęstą śliną kokluszu plamiły bezcenne kobierce. A gdy stróż domu na głowę każdego członka rodziny otrzymuje jedną rację chleba, jedną rację nowe władze przyznały na całą rodzinę burżuja, bez względu na jej liczebność, aby wytracić głodem opornych i ich dzieci.
Puste, ciemne i straszne były w owych czasach ulice Moskwy. Wiatr wył w szerokich bulwarach, huczał w starych, ciasnych ulicach i gwizdał dziko w zgliszczach spalonych domów. W martwem zamyśleniu kostniały odwieczne budowle i cerkwie. Zegary i wieże cerkiewne z ust do ust podawały sobie tajemnicze, pozagrobowe hasła i kuranty. Śmierć czaiła się po ciemnych kątach.
Nieraz Moskwicz zdjęty bólem i żałością, otwierał w nocy pocichutku okno i wsłuchiwał się w tajemnicze szepty Białokamiennej. I zmartwychwstawały mu wówczas na placach tysiące szubienic, od których szedł jęk i wielki płacz i groźny pomruk traconych. To znów widział czerwoną dżumę, szalejącą po mieście i przed cerkwiami chroniącemi cudowne relikwie takie tłumy cisnących się do nich pobożnych, iż trupy zmarłych poczerniałe i z wykrzywionemi męką twarzami, opaść na ziemię nie mogły, lecz szły dalej z lawiną ludzką, jak żerdzie sterczące w mule. A czasem zapalały się widmowe pożary i w blasku ich widać było uwijających się zbrodniarzy i szaleńców, wypuszczonych z turn i szpitalów.
Wtem padał głośny, brutalny, mocny strzał. Moskwicz szybko cofał głowę i ostrożnie zamykał okno.
To po mieście chodził sobie i strzelał Wei-hsin Yang, syn „Wsi Kochającego i Dobrotliwego Urzędnika“, robotnik w kopalniach złota, „riksza“ charbiński, praczkarz samarski i „chodja“ moskiewski, teraz „ozdoba i pycha rewolucji rosyjskiej“.
Komisarz bataljonu międzynarodowego zawołał pewnego razu do siebie wszystkich służących w tym oddziale Chińczyków.
— Mam dla was dobrą nowinę — rzekł im. — Nasza „rodnaja włast’ sowiecka“ postanowiła zorganizować osobny czerwony bataljon chiński na szczególnych prawach i pod komendą oficerów chińskich. Walcząc mężnie w obronie świętych praw Rosyjskiej Socjalistycznej Ludowej Republiki Federatywnej, staniecie się jądrem przyszłych czerwonych armji chińskich, które — idąc wielkiemi śladami bohaterskich „Kułaków“ — wysuną z ojczyzny swojej nienawistnych lokajów zachodnio-europejskiego imperjalizmu i kapitalizmu. Rosja ponad wrogiemi frontami wyciąga do was uczciwą swoją dłoń w braterskiem pozdrowieniu.
Komisarz mówił jeszcze długo, ale Chińczycy nie rozumieli.
Wyćwiczeni w bataljonie międzynarodowym tworzyli coś w rodzaju małej kadry nowej formacji.
Ochotnicy zgłaszali się tłumami. Szli „chodje“ a przedewszystkiem „Kulisi“, naprzód szumowiny emigracyjne, dzicz bandycka, a po nich i poważniejsi, solidni robotnicy. Nie było co jeść, nie było pracy, chleba, tytoniu — a oprócz tego ciągnęła „nowa nauka“, demonstrowana „ad oculos“. Parjasi widzieli parjasów u rządu i przekonywali się, że i tak może być. Działo się w Rosji bardzo źle, co do tego nie łudzili się, ale gdzież się dzieje dobrze? Dlaczego oni opuścili swą ojczyznę? Z pewnością dlatego, że nie była dla nich rajem. Więc czemuż nie spróbować „nowej nauki“? Może ona da szczęście...
Jako tako odziany, dobrze uzbrojony i zorganizowany bataljon przeniesiono na Kreml, gdzie ulokowały się najwyższe władze sowieckie. Tam w starych koszarach gwardyjskiego pułku umieścili się teraz Chińczycy. Dotychczas straż na Kremlu pełnili Łotysze; zastąpić mieli ich „żółci“.
Po długich dniach tułaczki i nędzy był to miły wypoczynek. Rano i popołudniu na starym placu parad, gdzie tyle świetnych pułków prezentowało się carom, ćwiczyli się żółci żołnierze. Plutony ich w pauzach kucały i wziąwszy karabin między nogi i oparłszy go o ramię, paliły papierosy i gawędziły z cicha. Dźwięczne, prastare słowa chińskie odbijały się od renesansowego kasetowego sklepienia, pod którem prężył się w groźnej postawie zapatrzony na „Zamoskworieczie“, śpiżowy Aleksander II., ongiś strzeżony przez grenadjera w wysokiej bezmycy a dziś brodzący po kostki w śmieciach i niedopałkach papierosów.
W wolnych od zajęć chwilach oficerowie — strojni i mężni młodzi ludzie — zwoływali żołnierzy i opowiadali im o wszystkich zbrodniach, jakich carska Rosja dopuściła się na ich ojczyźnie. Przypominali kolonizację kozacką i wieczne rabunki władz i rozboje. Przypominali wojny krwawe i pohańbienie miast — Czity, Cycykaru, grobowców królewskich w Mukdenie, pałacu cesarskiego w Pekinie. Przywodzili na pamięć cierpienia wsi, pustoszonych przez Kozaków, którzy bezlitośnie palili fauzy, mordowali mężczyzn, gwałcili kobiety, dzieci przybijali pikami do matek, nie przepuszczali nikomu. Otóż to skończy się, jeśli „nowa nauka“ w Rosji zwycięży, jeśli nie będzie carów i starych jenerałów. Dlatego Rosji trzeba pomódz.
A dnia jednego zjawił się niespodziewanie doktor Iwan Iwanowicz Wang. Ten też mówił i powiedział, że Rosja jest siostrą Chin. Kiedy naród rosyjski żył w dzikości i wojnach, przyszli żołnierze chińscy i pierwsi zrobili tu porządek i nauczyli ten naród żyć. I do dziś dnia żyją tu setki tysięcy żółtych, rozsypanych po miastach i wzdłuż linji kolejowej robotników, rzemieślników i kupców. Bo Rosja była i jest przedmurzem Chin i zadaniem jej jest bronić Chiny od najazdu wiecznie chciwych krwi i złota „białych djabłów“. Więc dlatego Chińczycy muszą Rosji pomódz, aby ona w walce mogła sprostać podstępnym i okrutnym państwom Zachodu, dążącym do opanowania całego świata.
A wreszcie zapowiedziano odwiedziny głównego inspektora formacji chińskich, pułkownika Li-Tai Fu, sławnego żołnierza, potomka wielkiej, rycerskiej rodziny mandżurskiej. Więc żołnierzy trwoga ogarnęła, bo w myśli stanęła im straszna postać wojownika minionych lat, z groźną, wąsatą twarzą, z kilku mieczami za pasem, otoczonego zbrojną w dzidy i siekiery różnobarwną strażą. Uszykowani na dziedzińcu czekali, trzęsąc się ze strachu i zimna, bo dzień był jasny lecz mroźny, a kiedy w bramie rozległy się jakieś okrzyki a o szare mury zamkowych ścian gromkiem echem odbiły się słowa komendy, taka cisza skuła żółty bataljon, że słychać było, co sobie opowiadają kawki na najdalszych wieżyczkach zamkowych.
Zjawił się groźny pułkownik — w pięknych, wysokich lakierowanych butach z ostrogami, w nowym, oficerskim mundurze z gwiazdą czerwoną na piersiach i w białych rękawiczkach — pochylony trochę naprzód i lekko kołyszący się w kolanach „profesor“, pomocnik doktora Wanga, przywódca „Czerwonego Sznura“!
Obszedł front, przez wielkie okulary spokojnie patrząc w oczy żołnierzom. A zaś oni w miarę, jak ich te oczy straszliwie dotknęły, gaśli i czarno im się w duszach robiło, bo naraz zrozumieli, że już są w rękach tego strasznego człowieka i że on przed niczem się nie cofa.
Parada trwała krótko. Po defiladzie pułkownik zawezwał do siebie oficerów i coś im pocichu wykładał.
Lufcik w jednem oknie zamkowem uchylił się i wysunęła się z niego czyjaś głowa: żydowska, zuchwała, złym, szatańskim uśmiechem wykrzywiona. Nad zagiętym drapieżnie nosem świeciły szkła — ogniste, wściekłością rozżarzone ślepia. Ślepia błysnęły raz i drugi, głowa wysunęła się jeszcze dalej, bryznęła jadowitym śmiechem i cofnęła się powoli.
Bataljon chiński objął straż na Kremlu.
Wei-hsin Yang stawał to przy jednej bramie na straży to przy drugiej, wpuszczając i wypuszczając liczne samochody. Czasami chodził też z bronią w ręku po tem wewnętrznem podwórzu, gdzie swego czasu zbił go posterunek carski. W nocy nieraz z kolbą karabinu między nogami kucał przy murze niedaleko wielkiego pomnika na placu parad i w zamyśleniu patrzył na Moskwę-rzekę i światełka Zamoskworiecza, coraz rzadsze, coraz niklejsze. Wiedział, że tam na dole, ludzie męczą się i giną z głodu, że w niezliczonych domach wielkiego miasta panuje przerażenie i nędza, że pod stopami swemi ma olbrzymiego trupa, wijącego się w mękach konania i oddającego ostatnią krew.
Gasły światła.
A wtem na bulwarze minęła szybko lecąca naprzód para oczu — za nią druga, trzecia. Oczy zgasły — to samochody skręciły w bok. Wei-hsin Yang wie, że one pełne są żołnierzy, komisarzy z rewolwerami u pasa, jakichś urzędników — i że to nie są samochody, lecz złe potwory, żerujące i ryjące po zaułkach miasta, jak żelazne dziki. Wiozą one ludzi do piwnic lepkich od krwi, o stropach zbryzganych mózgiem a których ściany przesiąkły jękami mordowanych.
Tak widać trzeba.
Wei-hsin Yang zapalał papierosa i siedząc w kuczki z przymkniętemi oczami wysokim, cienkim falsetem śpiewał sobie stare a proste piosenki swej ojczyzny — o wsi i pracy w polu, o szczęściu uczciwego znoju i o miłości domu rodzinnego.
Przeszedł Wei-hsin Yang tej zimy różne rzeczy. Pamiętał, jak Łotysze strzelali do tłumów na ulicach miasta, jak potem gromili bandy, które wywiesiły czarną flagę, jak potem rozbrajano jakiś pułk polski[12]. Sam chodził na rynki i bazary, wystrzałami z karabinu płoszyć i rozpędzać chłopów, którzy głodującym mieszczanom przywozili ze wsi mięszany z trocinami lub gliną chleb, za który owszem ciężkiemi pieniądzmi kazali sobie płacić. Brał też udział w egzekucjach na Kremlu lub w pięknym Piotrowskim Parku i na obdartych ze wszystkiego, umęczonych skazańcach uczył się strzelać, jak swego czasu rekruci uczyli się na manekinach sztuki kłucia bagnetem.
Nareszcie przyszła wiosna i weselej jakoś zrobiło się na duszy.
W tym czasie wyszło rozporządzenie, aby zdemolować zdobiące liczne place pomniki carów, caryc, ich kochanków i kochanek i różnych jenerałów.
A jest w Moskwie-mieście plac, zwany dawniej Skobielewskim — dziś Sowiecki od tego, że tam jest gmach moskiewskiego sowietu. Na tym placu stał wielki pomnik sławnego wodza, zwanego przez lud moskiewski „Białym jenerałem“[13]. Dał on wiele zwycięstw i sławy narodowi rosyjskiemu, pomnożył jego potęgę i bardzo ciężko pobił jego wrogów. Sam jenerał wyobrażony był na koniu, z szablą w ręce, zaś dokoła niego stali wierni jego żołnierze, widać w boju, bo ten strzelał, tamten szablą się zamierzał, inny bagnet podstawiał pod cios. Zaś stał ów pomnik przed starą strażnicą z dwiema budkami, pomalowanemi w białe, czarne i żółte pasy, a z poza strażnicy sterczał wysoki szkielet wartowniczej wieży pożarnej. Plac był stary i wszystkie gmachy na nim pamiętały bardzo dawne czasy.
Lud moskiewski lubił ten pomnik i czcił pamięć jenerała, jak zwykle narody uczciwe czczą pamięć swoich przodków. Nie syn jest sędzią swego ojca. Ale oto nowe władze przykazały usunąć z placu ów pomnik, aby uczynić miejsce pomnikowi jednego z nowych proroków. Więc otoczono plac wojskiem konnem i pieszem, ustawiono dokoła pomnika rusztowanie i biegli w tym fachu robotnicy zabrali się do dzieła. Zgromadzony lud płakał i żegnał się i wzdychał, ale jeźdźcy, wpierając w ciżbę konie swe, śmiali się z łez starców i wydrwiwali ich. A nie rozumieli, że ci młodzi ludzie młodości swej i życia swego płaczą.
Od wczesnego ranka przez cały dzień zgrzytały piły i huczały młoty robotników, krzątających się na rusztowaniu. A popołudniu odkręcona śpiżowa głowa wodza z gromowym dźwiękiem zleciała na kamienny bruk moskiewski. Echem żałobnem odpowiedziały stare mury, jęknął tłum czarny, a posąg starego jenerała stał bez głowy, jak ścięty, zaś na olbrzymiem czole walącem się w pyle ulicy usiadł robotnik w lśniącym skórzanym kubraku i zapalił papierosa tak spokojnie, jak gdyby siedział na butwiejącym pniu ściętego drzewa. I stał w niemem milczeniu lud moskiewski, w bezsilnej niemocy patrząc na swe poniżenia, a po nogach deptały mu konie jeźdźców łotewskich, w nieznanym, śpiewnym języku naigrawających się z nędzy podbitego i sponiewieranego narodu.
A w parę dni później kazano Chińczykom przygotować się do parady na wielkie święto robotnicze 1-go maja.
Dzień był z początku chłodny i chmurny, ale potem niebo przetarło się, zrobiło się ciepło i słonecznie. Czerwone wojska, uszykowane za miastem, czekały, drażniąc słońce swemi czerwonemi sztandarami. Srebrne instrumenty orkiestr świeciły. Kołysząc się na łące zajeżdżały na swe stanowiska samochody pancerne, czarne, ponure, z żelaznych rękawów wystawiające karabiny maszynowe. W samochodach osobowych uganiali po polu komisarze i członkowie komitetów pułkowych z rozwianemi na wietrze czerwonemi odznakami. Stanowisko sztabu również tonęło w czerwieni. Na defiladę miał przybyć minister wojny Trockij ze sztabem, dalej komendant Moskwy żołnierz Antonow, oraz mnóstwo dostojników sowieckich. Przegląd miał wykazać postępy reorganizacji armji czerwonej oraz posłużyć jako demonstracja siły wobec burżuazji spiskującej z monarchistami i „imperjalistycznemi kapitalistami Zachodu“.
Wojska czekały — dygnitarze nie zjawiali się. Przypominały się czasy „starego reżimu“, kiedy to nie ruszając nogi z miejsca kilka godzin nieraz trzeba było czekać na przybycie „Najwyższego, Ubóstwianego Wodza“. Nareszcie miarka się przebrała, żołnierze zaczęli sarkać. Cóż to znowu takiego? Parada była zapowiedziana na jedynastą, teraz pierwsza — i nikogo niema. Rozłamały się szyki, potworzyły się radzące i głosujące mityngi, zaczęły się kłótnie z komisarzami. Jedni wołali, żeby czekać, żeby się nie kompromitować wobec „kontrrewolucyjnej hołoty“, większość postanowiła zejść z pola. Wreszcie w dywizji łotewskiej rozległa się niezrozumiała, przeciągła komenda, bataljony zaczęły chodzić sekcjami i ruszyły, kierując się ku miastu.
I byłaby się parada skończyła skandalem, bo za przykładem Łotyszów już i drugie oddziały skomenderowały „prawym pleczom — krugom — sza-gom marsz!“, gdyby wreszcie nie pojawił się Trockij i gdyby nie uproszono Łotyszów, aby raczyli wrócić na swe stanowisko. Minister wojny groził surowem śledztwem w sprawie tego „buntu“, ale któż śmiałby pociągać do odpowiedzialności „pretorjanów Rewolucji“.
Przy dźwiękach „Marsyljanki“ dygnitarze starym trybem obeszli front, kłaniając się pochylonym czerwonym sztandarom, poczem wojsko ruszyło ku miastu.
Moskwa stała tego dnia jak w ogniu. Ze wszystkich gmachów rządowych powiewały ogromne płachty niezliczonych czerwonych flag, długie, czerwone smugi wycięte tak, iż przypominały dwujęzyczne ozory czarcie, przewleczone na murach, jak lotne płomyki gorzały nad placami. Gmach sowietu, cały zawieszony czerwienią, przybrany w ogromne, białe emblemy pracy, wyglądał, jak zawieszony reklamą dom handlowo-rolniczy, wszystkie domy płonęły ognistym szkarłatem. A tłumy, choć niezbyt rade z rządów sowietów, które obiecywały wolność, dostatek i pokój, a dały ucisk, terror, głód i nieustającą wojnę, przecie uroczyste były i pełne godności, pamiętając, że jestto święto ich zwycięstwa i władzy.
Szły przez miasto oddziały czerwonej armji rewolucyjnej.
Naprzód oczywiście cztery samochody opancerzone, postrach ulicy, ulubiona broń bolszewików, przyzwyczajonych do proletarjackiej wojny miejskiej. Za samochodami czarna kolumna marynarzy, ewakuowanych do Moskwy z Petersburga — chłopcy młodzi, wymuskani, w czarnych, głęboko wyciętych bluzach, wysznurowani i uśmiechnięci, uwodziciele słodcy cór proletarjatu, rafinowani rozpustnicy i mordercy, biegli w torturach wszystkich ras i klimatów, rabusie, kradnący nawet złote krzyże oficerskie. Z trwogą patrzyły na nich tłumy, bo sława ich krwawego okrucieństwa mroziła serca nawet najzacieklejszych rewolucjonistów. A potem szły oddziały garnizonu moskiewskiego, dość prosto ubrane i nieporządne, jak gdyby z trudem naginające się znowu do dyscypliny wojskowej. Za Rosjanami w porządku defilowali Łotysze w obszytych czerwonym paspolem czapkach francuskiego kroju, z pod których drwiąco lub pogardliwie patrzyły na tłum twarze zielonkawo-żółte o czerwonych uszach i fanatycznych, tępych oczach — rozpaczliwi rycerze wolności, zdradzani przez własnych sojuszników, najemnicy oprawców narodu. A po Łotyszach defilował niemiecko-madjarsko-czeski bataljon międzynarodowy, którego komendant przez zapomnienie prawdopodobnie komenderował raz ku przerażeniu Moskwiczów „Bataillon — Halt!“, niewiele sobie zresztą z tego robiąc. Tuż dreptali nierówno Chińczycy, uśmiechając się do wylękłych tłumów i śpiewając piskliwemi głosami. Za Chińczykami szedł „Pierwszy Międzynarodowy Pułk Warszawski“, wspaniale okryty, obszyty amarantami i niosący dumnie wielki czerwony sztandar z rosyjskim napisem. Hurkotały liczne karabiny maszynowe pułku, który konwojowało kilkudziesięciu „czerwonych“ ułanów wszystko chłopcy na schwał, żołnierze z krwi i kości, gibcy, śmiali, weseli a krewcy. Ciągnąc przez miasto z góry spoglądali na „Moskali“, nie zwracając uwagi na to, że burżuje zgrzytają na ich widok zębami a i robotnicy niechętnie i podejrzliwie patrzą na „panów“. Pochód zamykało osiem samochodów pancernych.
Wieczorem tegoż dnia, poświęconego uczczeniu braterstwa ludów, pracy i wolności, pół kompanji Chińczyków pierwszy raz miało wyruszyć na tak zwaną „ekspedycję zbożową“. Była to wyprawa na wieś, gdzie przy pomocy wszelkich możliwych i niemożliwych środków należało z chłopów wydobyć zeznania, gdzie skrywają zboże. Odbywało się to przeważnie przy akompanjamencie karabinów maszynowych lub zapomocą tortur.
„Żółci“ żwawo i chętnie gramolili się na platformy samochodowe. Noc była chłodna, orzeźwiająca, księżyc świecił, drogi wyschły, a tam, w dalekiej wsi czekała wesoła zabawa...
Gdzieś w połowie maja Wei-hsin Yanga zawezwano do sztabu formacji chińskich.
Pokorny i uniżony wszedł, zameldował się dyżurnemu oficerowi i czekał.
Różni ludzie, żołnierze i oficerowie, wchodzili i wychodzili, nie zwracając na Wei-hsin Yanga uwagi. Przypadkiem tylko odkrył go Iwan Iwanowicz Czang.
— Zdrastwujtie, Wei-hsin Yang! — zawołał na jego widok wesoło. — Wy zdieś zacziem?
Poklepał go po ramieniu, zaczął żartować, poczęstował papierosem i wciągnął do jakiegoś pokoju. Tam dopiero odezwał się po chińsku:
— Wei-hsin Yang! Jeśli okażesz się posłusznym, możesz dużo sprawić i doczekać się wielkich zaszczytów. Jesteś dzielnym żołnierzem, byłeś zawsze dzielnym człowiekiem, pamiętam. Ci dwaj „kulisi“ zakłuci w północnej Mandżurji, Yi-hang Mao w Charbinie, tu Duniasza, potem ta dama „na daczy“ — nic przez, to się wydało! Potem byłeś dwa razy ranny w boju i natychmiast po wyjściu ze szpitala zgłosiłeś się do wojska... Pamiętam. Potrzeba nam dzielnych ludzi ponieważ potrzebujemy oficerów. Ci, których dzisiaj mamy, to przeważnie byli oficerowie i podoficerowie armji rosyjskiej, wyjąwszy jednego Li-Tai-Fu. Kilku zaledwie jest z armji chińskiej. Kto się zasłuży, kto się odznaczy, łatwo dziś może zostać oficerem.
Wei-hsin Yang milczał.
— Byłeś swego czasu w Samarze... Znasz tam ludzi... Wzdłuż całej linji kolejowej agitatorzy i werbownicy nasi zbierają ludzi do wojska. Napływają setki ochotników, tysiące... W tych dniach bataljon zostanie przekształcony w pułk. Jadą ludzie z Mandżurji, z Chin, z Irkucka, Krasnojarska, Nowo-Nikołajewska... To są tylko początki... Na dany znak zerwie się chmura, popłyną tysiące ludzi, dziesiątki, setki tysięcy...
Iwan Iwanowicz Czang zamyślił się.
— Dlaczego nie miałbym ci tego powiedzieć? Jeśli powiesz naszym ludziom — nie zaszkodzisz, jeśli powiesz drugim — wyśmieją cię. Kiedy tego będzie potrzeba za ludźmi popłyną rzeki złota... Bo ci tu muszą wygrać, abyśmy mogli mieć spokój. Oni jedyni mogą wszystko zniweczyć tam, na zachodzie, wielkie armje, wielkie floty, mocne, drapieżne państwa, wszystko, A wtenczas będą musieli dać wreszcie spokój nam... i innym... Rozumiesz?
Wei-hsin Yang skinął głową.
— Otóż — dostaniesz urlop. Dostaniesz dużo pieniędzy, bardzo dużo pieniędzy i pojedziesz do Samary. Uciekniesz do swej wsi rodzinnej czy nie?
Wei-hsin Yang pomyślał przez chwilę. Jednakże toby istotnie była dobra sposobność! I w dodatku dużo pieniędzy!
— Ile pieniędzy? — spytał.
— Ile będzie trzeba. Może i miljon! — odpowiedział wesoło Iwan Iwanowicz.
— Nie wiem. Może ucieknę a może nie — rzekł szczerze Wei-hsin Yang.
— Wziąłbyś ze sobą sześciu ludzi, dobrych ludzi. Zostaniesz starszym podoficerem. Ale pojedziecie jako kulisi. Tam, w Samarze, zaczniesz zbierać ludzi — tam dużo kulisów! I jeszcze więcej będzie, bo tam się zbierają wszyscy, którzy chcą jechać na wschód a nie wiedzą, że nie dojadą.
— Czemu?
— Bo będzie wojna. Wybierzesz sobie naprzód najlepszych ludzi, ochotników. Broń i mundury dostaniesz od miejscowego sowietu. Swym ludziom dobrze płać — a kiedy zacznie niedostawać w mieście chleba, przyjdą do ciebie i drudzy. Bierz wszystkich, jak najwięcej i tylko ucz, jak się strzela. Mów, że to aby mieli co jeść — bo z kimże tam może być wojna? A kiedy nadciągną wojska nieprzyjacielskie, mów, że to nic, że to garstka białogwardiejców... Zaś jak przyjdzie do bitwy, rozdziel swych ludzi między wojska sowieckie i powiedz im: Uważajcie! Jeśli nieprzyjaciel wygra, wam wszystkim pościna łby. Nie dajcie uciekać ruskim. W łeb temu, kto się cofa, pokażcie im, jak się trzeba bić.
— Hao! — wykrzyknął podniecony Wei-hsin Yang.
— Jeśli tego dokonasz, jeśli twoi ludzie wygrają, możesz z pieniądzmi uciekać. Jeśli przegrasz — nie będziesz mógł uciec.
— A jaki to będzie nieprzyjaciel! zapytał Wei-hsin Yang.
— Nie wiem. Może go wcale nie będzie — uśmiechnął się Iwan Iwanowicz, podając mu rosyjskim zwyczajem rękę na pożegnanie.
W kilka dni później Wei-hsin Yang z kilku przeoranymi za „kulisów“ żołnierzami stanął w Samarze. Ledwie wysiadł z wagonu domyślił się, że skupienie Chińczyków musiało tu być duże, bo wśród wymęczonych podróżą burżujów, hałaśliwych „towarzyszów“ żołnierzy, Tatarów i Mordwy kręciło się mnóstwo starych i młodych Chinek, drepczących z trudem drobnemi stópkami a ubranych w granatowe kaftany płócienne i błękitne, szerokie hajdawery. Były to żony „kulisów“, handlujące różnemi drobiazgami, żebrzące i kradnące potrosze, podczas gdy mężowie ich pracowali. Z rozmowy z temi kobietami Wei-hsin Yang dowiedział się, iż ma się tu zebrać większa partja emigrantów, zamierzających z końcem lata udać się w drogę powrotną do Mandżurji i Chin. Na razie, korzystając z dość znacznych stosunkowo zarobków i obfitości chleba w miastach nadwołżańskich, wszystko to pracowało energicznie i gorączkowo, starając się zebrać, póki jeszcze można było, jak najwięcej pieniędzy.
Nieład był straszny. Na dworcu, dawniej czystym i wytwornym, nieporządek panował, przechodzący wszelkie wyobrażenie. Z sali restauracyjnej zniknęły piękne, egzotyczne rośliny i drzewka, na ziemi wszędzie chrapali rozwaleni na szynelach „towariszczi“, w bufecie nie było absolutnie nic, prócz kiełbasy i herbaty, którą podawano w blaszanych puszkach z konserw wojskowych. Tuż za dworcem, na małym lecz rojnym bazarze można było dostać wszystkiego: wędlin, ryby wędzonej i suszonej, chleba białego, obwarzanków a nawet masła po cenach wysokich jak na Samarę, ale dziesięć razy niższych w porównaniu z cenami moskiewskiemi.
Miasto na zewnątrz prawie się nie zmieniło. Jasne płomienie świeżej zieleni wiosennej strzelały z za wszystkich płotów, po dawnemu Tatarki, gryząc ziarno słonecznikowe, siedziały na ławeczkach przed drewnianemi wrotami, rzeźbionemi pięknie w słońca lub kwiat słonecznikowy, po dawnemu po „Dworjańskiej“ chodzili żydzi, urzędnicy, spekulanci i ociężałe a białe jak chleb pszeniczny kobiety. Niebieskim ogniem w perspektywie bocznych ulic żarzyła się Wołga, na której błyszczały już białe żagle.
Ale zhardziała bardzo samarska hołota i gawiedź rwała się do noża. Zbudziły się w niej krwawe sny Stieńki Razina, zbója rzecznego, zbudziły się dawne dumy o „niżowej wolnicy“. Nienawidzili wszelkich panów, burżuazji, inteligencji, kupców, „kułakow“, handlarzy zbożem i rybą, regulujących, podnoszących i wogóle ustawiających cenę za towar, którego te strony miały nadmiar. Gdzież więcej znajdzie pszenicy? Gdzież więcej bydła, miodu, nabiału? Ryba? Wszakże rybami, szczupakami, co pozostają w rowach i na polach po każdym wylewie Wołgi, nawozi się tu grunta! Owoców drzewa rodzą ile dusza zapragnie. Więc pocóż pracować, pocóż handlować, szachrować — skoro tu tylko żyć i nie umierać!
Nie za bolszewikami był ten lud, ale za pierwotną, dziką swobodą. Nie chciał się poczuwać do żadnych obowiązków, pewny, że niczego od nikogo nie potrzebuje, że sobie potrafi wystarczyć. Był to odruch anarchistyczny, coś w rodzaju chęci powrotu do barbarzyństwa. Pokazywało się, jak cienkim był pokost cywilizacji, jak wyłganą i prawdopodobnie kupną była sława „wielkiego dzieła Wielkiego Piotra“.
Sowiet miejscowy poprzestawał na razie na gnębieniu burżuazji, załatwianiu rachunków osobistych i nabijaniu sobie kabzy. Trudno było wciągnąć w tę „pracę państwowotwórczą“ czerń proletarjacką, która gardziła wszelkim biurokratyzmem i ustrojem społecznym a wierzyła tylko w nóż. Wojsk w Samarze, nie zagrażanej przez nikogo było mało, to znaczy, służyli ludzie w „czerwonej armji“ dla munduru, chleba i żołdu, pewni, że walki żadne ich nie czekają.
Dlatego też nie trudno było Wei-hsin Yangowi zebrać kilkudziesięciu „kulisów“, którzy zorjentowali się, że służba taka jest znacznie lżejsza i intratniejsza od noszenia worków w przystani. Wei-hsin Yang znalazł dla nich pomieszczenie i kocioł w koszarach, napół pustką stojących, ubrał ich, uzbroił i jako tako podćwiczył, trzymając ich zresztą ostro i nigdy nie wypuszczając na miasto w mundurach. Zaś oni służyli chętnie i udawali ogromny zapał bojowy.
Wtem stała się jakaś awantura. Nagle przestały przychodzić pociągi ze wschodu. Zbuntowały się tam podobnoś jakieś wojska cudzoziemskie i opanowawszy Omsk, Kurgan, Czelabę, Złotoust, nie przepuszczały pociągów na zachód. Syberja zachodnia została od Rosji odcięta. Jakoś w tymsamym czasie zjechało do Samary kilkuset Łotyszów i kilkudziesięciu marynarzy, którzy natychmiast obsadzili ważniejsze punkty w mieście. Równocześnie rozniosła się wieść, że jakieś cudzoziemskie „eszelony“[14] w Penzie grożą buntem. Położenie stawało się groźnem.
W tej chwili zniknął chleb, cukier, mięso, wędliny. Urzędnicy komitetu aprowizacji bezradnie rozkładali ręce. Chleba niema! Był, ale na żądanie „centrali“ wysłali go do Moskwy. Oczekiwano większego transportu z Omska — cóż, kiedy zbuntowani „białogwardiejcy czecho-słowaccy“ nie puszczają! Cztoż padiełajesz?
A tymczasem „białogwardiejcy czecho-słowaccy“ uderzyli na Penzę, wzięli ją i zrabowawszy należycie, zaczęli posuwać się w kierunku Samary.
Tu dopiero wspomniał Wei-hsin Yang mądre słowa Iwana Iwanowicza Czanga. Chleb znikł tak doszczętnie, że nawet w szpitalach go nie było a chorzy zwilżonemi palcami zbierali okruszynki ze stołów i ław. Rekonwalescentom i lekko rannym, skarżącym się na głód, mówiono: Wstąpcie do czerwonej armji, tam wszystkiego jest dość! — Więc wstępowali, oni, dalej czerń miejska, robotnicy fabryczni, byli żołnierze i jeńcy. Tych poprostu odkomenderowano parę tysięcy — Niemców i Węgrów — umundurowano ich, dano im broń do ręki i oddano ich pod komendę oficera węgierskiego.
Czerwona armja rosła w oczach. Rozpuścił też na agitację swych ludzi Wei-hsin Yang, wytłómaczywszy im na rozum, że im ich będzie więcej, tem łatwiej i prędzej zwyciężą, w przeciwnym razie, jeśli dojdzie do oblężenia miasta, wszyscy z żonami i dziećmi pozdychają z głodu. Chciwi walki ochotnicy zaczęli się zlatywać ze wszystkich stron i wkrótce wyznaczono Chińczykom za kwaterę część koszar, przesiąkłą wonią ulubionego im czosnku.
Zaś „białogwardiejcy czecho-słowiaccy“ gdzieś utknęli. Opowiadano sobie, że wojska te zbuntowały się z obawy, że będą wysłane na niemiecki front, że obałamucili je carscy oficerowie, że zresztą już weszły w rokowania z rządem sowieckim i składają broń. Wszystko to wiarą i otuchą napełniało żołnierzy „młodej czerwonej armji“, którzy też, naigrawając się z wygłodzonych kapitalistów, ładowali w siebie ogromne bochny pięknego, żytniego chleba z konserwami, bogato używając na cukrze i machorce.
Zdawało się, że wszystko idzie jak najlepiej. Miejscowa „czrezwyczajka“ funkcjonowała niezmordowanie, burżuje ledwo powłóczyli nogami z głodu, czerwona armja mnożyła się, zaczęło już coś przebąkiwać o socjalizacji kobiet, z dnia na dzień spodziewano się posiłków z Ufy, gdy naraz przyszła wieść, że „białogwardiejcy“ zajęli drugą kolejową linję syberyjską, idącą na Tiumień i odcinają zwolna Ufę, a bandy monarchistów, ciągnące od Penzy, wciąż jeszcze się nie rozeszły.
Sowiet samarski postanowił wyruszyć w pole. Zebrano trochę artylerji, cztery samochody pancerne, około sześciu tysięcy Węgrów, Niemców i rosyjskich żołnierzy, do których domieszano paruset Łotyszów, marynarzy i dwustu Chińczyków Wei-hsin Yanga — połowę całego jego bataljonu — i naprzód już grożąc burżujom srogą zemstą za każdego zamordowanego przez podłych „Czech-sławiaków“ uczciwego żołnierza bolszewickiego, wyciągnięto przeciw nieprzyjacielowi jak na majówkę, biorąc ze sobą olbrzymie zapasy chleba, konserwów, słoniny, machorki i amunicji.
Właśnie rozkwitło — co żyło! Bez, jaśmin i cała botanika. Była cudowna wiosna, słoneczne, upalne dni i chłodne, księżycowe noce. „Młoda czerwona armja“ pozbytkowała trochę po wsiach okolicznych a następnie — stanęła na pozycji.
Wei-hsin Yang tam był. Stosownie do wskazówek mądrego Iwana Iwanowicza wytłómaczył swym ludziom, w czem rzecz, ale wpływu żadnego na nich mieć nie mógł, ponieważ rozdzielono ich między wojska. A potem przyszła bitwa z Czech-sławiakami. I tu Wei-hsin Yang śmiało mógł powiedzieć, że czegoś podobnego w życiu swojem nie widział. Czech-sławiaccy monarchiści w przeciągu kilku godzin zmięli i strzaskali całą dywizję tak, że się z niej uratowało zaledwo kilkaset ludzi. Przepadło wszystko, pancerniki, artylerja, konserwy, chleby, amunicja... Bandy monarchistów, zamiast złożyć broń, stanęły pod Samarą.
Wei-hsin Yang zaczął się poważnie zastanawiać nad położeniem. Nie wiedział wprawdzie, kto to bije, bo o żadnych Czech-sławiakach w życiu swojem nie słyszał, zrozumiał jednakże, że ci ludzie z pewnością wejdą do Samary. A wówczas co? Dokąd się udać? Na wschód nie można, bo stamtąd ciągną wojska na Ufę, na zachód też nie można... Co robić?
Skoro nie można ani tu ani tam — trzeba zostać na miejscu.
Jego ludzie zrozumieli to bardzo dobrze. Zbudził się w nich właściwy Chińczykom temperament wojenny. Bez szemrania wszyscy wyszli na pozycję.
W cztery dni później Czech-sławiacy w hełmach i obwieszeni granatami ręcznemi wchodzili do miasta. Sztab sowiecki wraz z częścią młodej czerwonej armji zdążył się wycofać, nie uwiadomiwszy oczywiście nikogo o tem swem strategicznem pociągnięciu. Poprostu — uciekł, kto zdołał dopaść eszelonów, ostrzeliwanych przez Czech-sławiaków. Wei-hsin Yang ukryty na dachu jednego domu, przez długi czas pukał do rozproszonych żołnierzy, a kiedy zobaczył, że robota ta na nic się nie zda, rzucił karabin do jakiegoś ogrodu, zdjął z siebie mundur i bosy, w lekkiem, zatłuszczonem i oberwanem ubraniu „kulisa“ poszedł do swej starej praczkarni.
Ulice pełne były szkła i gruzów z rozstrzelanych domów. Wymizerowani i wygłodzeni burżuje i kapitaliści zasypywali zwycięzców kwiatami. Tłum, przed pół godziną jeszcze bolszewicki, rozszarpywał na sztuki komisarzy sowieckich. Wołga uśmiechała się po szelmowsku błękitno. Nad miastem chwiał się wysoki, czarny słup dymu.
— Co to się pali? — spytał kogoś Wei-hsin Yang.
— To czech-sławiacka artylerja zapaliła elewator ze zbożem. Pełny zboża! A my z głodu umierali.
W praczkarni zjadł Wei-hsin Yang śniadacie i położył się spać. Spał długo. Kiedy się zbudził, praczkarnia, zwykle pełna ludzi, była prawie pusta. Szwendało się po niej dwuch starych kulisów.
Nowiny były złe. W turmie miejskiej siedziało stu trzydziestu sześciu Chińczyków, wziętych do niewoli z bronią w ręku. Kilkudziesięciu zaledwie zdołało ujść cało, chwyciwszy się tego samego podstępu, co Wei-hsin Yang. Przeszło dwustu przepadło. Jeńcy cierpią wielki głód. Dostają zaledwie pół funta chleba na dzień.
Wei-hsin Yang zamyślił się.
Jasnem było, że Czech-sławiacy pójdą na wschód, że się połączą z wojskami zachodnio-syberyjskiemi. Można będzie teraz dostać się do Omska, potem do Irkucka i dalej. Pieniędzy miał Wei-hsin Yang jeszcze bardzo dużo. Mógł jechać.
Ale jeśli Iwan Iwanowicz pomyśli, że on tu nic nie zrobił? A on się przecie bił. To trudno, bitwy wygrać nie mógł, nie jest jenerałem, ale swoje zrobił. O tem powinni wiedzieć!
W kilka dni później Wei-hsin Yang, wspomagany przez ukrytych w Samarze bolszewików, wyruszył z kilku rybakami łódką do Kazania, skąd pociągiem dostał się bez żadnych trudności do Moskwy.
W komendzie zastał Iwana Iwanowicza.
— A, wiedziałem, że wrócisz! — przywitał go z uśmiechem zawsze wesoły doktor. — Więc przepuściliście tych przeklętych Czech-sławiaków.
— Było nas czterystu, zginęło dwustu — odpowiedział skromnie Wei-hsin Yang. — Nie myśmy uciekli.
Złożywszy doktorowi szczegółowy raport, wyjął portfel.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy rubli dałem starszemu gminy na jeńców. Jest ich stu trzydziestu sześciu a cierpią głód.
Iwan Iwanowicz podsunął mu portfel.
— Możesz sobie to zostawić.
Ale Wei-hsin Yang cofnął się.
— Nie trzeba.
— Dlaczego? — zdziwił się doktor.
— Czwarty już raz nadarzała mi się sposobność powrotu do ojczyzny, a przecie — jestem znów w Moskwie. Myślę, że już stąd nie wyjadę. Nie potrzeba mi pieniędzy.
Iwan Iwanowicz patrzył na niego chwilę przez swe wielkie, lśniące okulary, a potem nisko mu się pokłonił, chińskim zwyczajem zacisnąwszy obie ręce w pięści.
Moskwa przymierała głodem.
Z Ukrainy Niemcy nie puszczali nic, nadwołżańskie pszenne kraje zamknęli Czesi i organizowana przez socjal-rewolucjonistów Armja Obrony Narodowej. Orenburg zajął Dutow ze swymi kozakami a w Archangielsku rozsiedli się Anglicy i Francuzi.
O burżuazję a nawet robotników, zwłaszcza niepotrzebnych w tej chwili fabryk, władze sowieckie nie dbały, ale dla wojska, zwłaszcza dla marynarzy, Łotyszów, Chińczyków, i innych wojsk zaciężnych chleb musiał być. Chleb, masło, słonina, wędliny...
Więc wysyłano „zbożowe ekspedycje“ na wieś — czasem koleją a częściej samochodami ciężarowemi. Na kilka samochodów wsadzono oddział mięszany składający się z Madjarów z międzynarodowego bataljonu, z Łotyszów, Chińczyków, „żołnierzy czerwonych“ i paru członków „czrezwyczajki“ — wszystko dobrze uzbrojone i zaopatrzone w karabiny maszynowe a pod komendą komisarza aprowizacyjnego.
Wei-hsin Yang lubiał takie wyprawy.
Wyjeżdżało się zwykle na noc, często naprzód koleją, gdzie już stały przygotowane platformy samochodowe. Wyprawą kierował komisarz, posiadający szczegółowe dane, pochodzące przeważnie od jakiegoś zawistnego nędzarza, który sprzedał swą wieś. Żołnierze chętnie sadowili się na platformach i nie wyrzekali na całonocną trzęsionkę, bo choć zdarzało się nieraz, że chłopi z bronią w ręku rzucali się na rabusiów, przecie „organy bolszewickie“ zostawały zwykle bez większego trudu panami położenia. Wieś, jeśli nawet była dobrze zaopatrzona w broń a czasem nawet i w lekkie działa, nie spodziewała się napadu i nie wiedziała nic o rabusiach, pędzących co siły w motorach a biegłych w takich najazdach. „Bunt“ wiejskich „kułaków“ był nawet poniekąd pożądany, bo znacznie ułatwiał sytuację. Wieś po ostrzeliwaniu z karabinów maszynowych i krótkim boju zdobywano, rabowano doszczętnie, mieszkańców częściowo wyrzynano, nad kobietami znęcano się a następnie, wymusiwszy za pomocą nieopisanych tortur zeznania, gdzie zakopane jest zboże, wywożono wszystko. Przy tej sposobności można było zarżnąć wołu, upić się „samogonką“, wycisnąć z chłopa carskie ruble a nieraz srebro i złoto, zdobyć gdzieś jedną drugą sztuczkę płótna, buty, kożuch, jednem słowem — pohulać co się zowie.
Wei-hsin Yang łupu nie pragnął. Poprzestawał na kurze lub gęsi, wziął czasem trochę bielizny, bo lubiał chodzić czysto, nad ludźmi się nie znęcał — ale bawiły go te utarczki z chłopami, podkradania się pod wieś lub gwałtowna szarża samochodami a czasem wściekłe, zapamiętałe zmaganie się z wiejskimi, zrozpaczonemi niedźwiedziami — i potem pogrom, krzyk kobiet i dzieci, wszędzie krew, trupy, niszczenie sprzętów, śmiech zwycięzców, orgja i czerwone płomienie, ogarniające czarne, słomiane strzechy. Przypominało mu to i jego pochód przed laty ze zbuntowanymi żołnierzami i sławny szturm nocny na „Wieś mówiącego Konia“. A wciąż ciągnęło go do wsi, do szerokich pól, świeżego powietrza, do gajów i chat chłopskich, pachnących dymem i chlebem.
Zdarzyło się raz, że wraz z takim mięszanym oddziałem wyjechał samochodami z Rjazania — na wieś. Dowódcą wyprawy był komisarz aprowizacyjny, jak zwykle żyd, młody brunet o smagłej, drapieżnej twarzy, nagły, pogardliwy i wyniosły. Już kiedy żołnierze siadali na platformy, a komisarz, trzepiąc harapem po sztylpach przyglądał się im, zniecierpliwionym głosem wołając „skarieje, skarieje, skarieje“, ktoś obrażony burknął niezbyt uprzejmie pod nosem. Chińczycy i Węgrzy udawali, że rozkazów jego nie rozumieją, Łotysze nie zwracali na nie najmniejszej uwagi. Mimo to na jednym z wozów zrobiono komisarzowi miejsce i urządzono mu siedzenie z worków. Ale komisarz odpowiedział na cały głos:
— Ja pojadę na ostatnim wozie, muszę uważać, żeby kto nie zdezerterował.
I otworzywszy futerał rewolweru, aby mieć broń na pogotowiu, wsiadł na ostatni wóz, co było też znacznie bezpieczniejsze.
Hucząc głośno platformy poleciały wyboistym, błotnistym gościńcem.
Podróż trwała całą noc. Nad ranem „latająca komenda“ zsiadła z wozów w szczerem polu i pozostawiwszy pod strażą samochody, które miały jechać dalej dopiero za godzinę, poszła szybko a pocichu naprzód, aby wieś znienacka zaskoczyć.
Udało się to bez najmniejszych trudności. Chłopi — czy zaskoczeni, czy też może dlatego, że broni nie mieli — nie stawiali żadnego oporu. O świcie komisarz rozkazał zwołać mir. Stare chłopy, zaspane i zaniepokojone, ale sękate, rosłe i krzepkie jak dęby, zeszły się natychmiast. Dom gminny otoczyła ciżba bab i dzieci.
Komisarz rozkazał natychmiast zwołać wszystkich mieszkańców wsi bez względu na płeć i wiek, otoczył chłopstwo, wziął wszystko pod karabiny maszynowe, wyprowadził starszych przed dom gminny i wyłożywszy im pokrótce rozmaite dekrety władzy sowieckiej, zażądał wydania zboża.
— Żadnego zboża nie mamy! — odpowiedzieli chłopi.
Zaczęły się zwykłe targi, groźby, wymyślania na „kułaków“, gorszych od burżuja krwiopijców, wreszcie nieuniknione bicie — jak za dawnych dobrych czasów. „Krasnoarmiejcy“ kładli chłopów po porządku na ławie i bili pałkami. Po chłopach przyszła kolej na baby. Ludzie krzyczeli, mdleli, krwawili się, plamili się własnym kałem, dzieci płakały, „krasnoarmiejcy“ grozili.
Chińczycy nie mieszali się do tego. Kucnąwszy opodal gromadką palili papierosy i rozmawiali.
Po jakimś czasie krzyki ucichły i znowu odezwał się groźny, rozkazujący głos komisarza. Wei-hsin Yang nie słyszał, co on mówił, zauważył tylko, że po jego przemówieniu straszny jęk podniósł się wśród bab, które rzuciły się ku swym dzieciom. Ale Madjarzy, ze śmiechem bijąc dokoła siebie kolbami, odepchnęli matki od dzieci, a potem przesłonili je sobą.
Wei-hsin Yang zaciekawiony wstał i skierował się zwolna ku domowi gminnemu, za nim ruszyli jego Chińczycy — około trzydziestu ludzi.
Sytuacja była zupełnie niedwuznaczna. Wychłostawszy rodziców komisarz postanowił chłoście poddać dzieci w oczach rodziców. Na ławce leżała związana i rozebrana do naga, szczupła i wątła może, ośmioletnia dziewczynka, dygocąca z trwogi, nad nią z grubym harapem w ręku stał sam pan komisarz. U nóg jego tarzała się wieśniaczka a wójt, bijąc ziemne pokłony, na Chrystusa błagał o litość dla dziecka.
— Całą zimę chorowała — mówił, jąkając się, pobladłemi i drżącemi wargami. — Nie wytrzyma bicia, zemrze!
— Nie dasz zboża — to niech zemrze!
— Cóż dziecko winne?
— A co winni cierpiący głód żołnierze, obrońcy swobody waszej, mierzawcy?
— Da kakaja u nas, gałubczik, swaboda! Sam wot widiet’ izwolisz!
— Będzie chleb czy nie?
Chłop milczał.
Komisarz rzucił okiem na leżące przed nim wątłe, żółte ciałko. Coś jakby mgiełka przysłoniła mu oczy, wydęte wargi poczerwieniały i rozchyliły się a mięsisty, różowy język zwilżył je szybko. Pochyliwszy się ku swej ofierze, komisarz rzekł spokojnym, prawie pieszczotliwym głosem:
— Nu, gałubczik, gotuj się, zaczynam bić.
Dziewczynka pisnęła żałośnie a komisarz podniósł swój harap w górę i z całej siły ciął nim dziewczynę przez plecy. Natychmiast trysnęła krew.
Ale tu stała się rzecz niespodziewana.
Nagle Wei-sin Yang znalazł się przed komisarzem, zasłonił sobą dziewczynkę.
Komisarz cofnął się o krok.
— Won paszoł, ty świnio chińska! Do mnie, żołnierze.
I sięgnął po rewolwer.
Lecz żołnierze nie ruszyli się, zaś zanim ręka komisarza mogła dotknąć rękojeści rewolweru, Chińczyk bagnet przystawił mu do szyji. Równocześnie współrodacy Wei-hsin Yanga hurmą wdarli się do środka.
Komisarz zbladł.
— Co to jest? Bunt?
— Nie... nie bunt... a tylko... dzieci bić nie trzeba. Poco dzieci bić? One nie wiedzą — starzy wiedzieć, gdzie zboże, jego bić.
Komisarz roześmiał się (trochę forsownie, ale przecie!)
— Ach, ty, durak, jego bij choćby dyszlem — nie powie, a dzieci bić zaczniesz, wszystko wyśpiewa!
Chińczyk pokiwał głową.
— On powiedzieć!...
— Nie wyśpiewa!
— Śpiewać jak słowik. Ja pokazać.
Kiwnął na swoich ludzi. Wnet jeden skoczył ku pobliskiemu krzakowi i wyciął kilka patyków, które zaostrzył. Drugi wyjął z kieszeni cienki, mocny sznurek.
Wei-hsin Yang zwrócił się ku staroście.
— Powiedzieć, gdzie zboże.
— Niema zboża.
— Płocho! Oczeń płocho! — kręcił Chińczyk głową. — Boleć będzie, bardzo boleć.
Pogłaskał chłopa pieszczotliwie po twarzy.
— Idiom, gałubczik.
Kilku Chińczyków wprowadziło starostę do domu gminnego. Przez jakiś czas było cicho, potem dały się słyszeć stłumione jęki, coraz głośniejsze i głośniejsze, wreszcie rozległ się przeraźliwy ryk, zdyszany, łamiący się czasami w wysokie wycie.
Chłopi stali w milczeniu a pot obfity spływał im z czół. Ktoś się roześmiał histerycznie, ktoś rzucił się na ziemię i załkał głośno, ktoś w tłumie krzyknął:
— Foma Fomycz — powiedz!
Zdawało się, że wycie to nie może już wzrosnąć, że doszło do ostatecznych granic, a tymczasem rosło wciąż i potężniało w nieskończoność, otchłanie cierpienia i bólu ukazując przerażonym oczom.
— Uch, artyści! — jęknął któryś z żołnierzy.
— Podgrzewają go! — szepnął drugi.
— Swołocz kitajskaja, czorty żółtyje! — warknął inny.
Naraz krzyk złamał się i zcichł.
— Oho, wyciągnął kopyta.
Drzwi domu gminnego otwarły się i otoczony przez Chińczyków stanął w nich starosta. Był blady śmiertelnie, włosy miał na głowie zlepione potem, usta mu się trzęsły, ale stał o własnych siłach a tylko ręce miał trochę pokrwawione.
— Isz ty! — zdumiał się ktoś. — Nawet chodzi!
— Powiedziała! — spokojnie obwieścił tłumowi Wei-hsin Yang.
— Wot i charaszo! — ucieszył się komisarz.
Wozy zajechały przed schowek, chłopi pod nadzorem żołnierzy z rezygnacją zesypywali zboże w wory. Zaczęło się polowanie na kury i zwykłe zbytkowanie. Ale ofiar nie było żadnych.
Kiedy już miano siadać na wozy, komisarz zawołał do siebie Wei-hsin Yanga.
— A ja mimo wszystko powinienem cię rozstrzelać — rzekł groźnie komisarz.
Zmierzyli się wzrokiem.
Twarz Chińczyka była jasno cytrynowa, czarne oczy lśniły stalowo.
Nie odezwał się ani słowem.
Bo Chińczyk nikomu nie powie, co powinien zrobić.
Komisarz, jadąc na swym ostatnim wozie, rozciągnięty na workach pełnych żyta, w nocy zdrzemnął się trochę. Więc nie widział jak naraz pochyliły się nad nim trzy ciemne postacie, które krzątały się przez chwilę, jak gdyby zawiązywały wór — a potem lekko zepchnęły wór ten z platformy.
Rano, po ujechaniu jakichś stu piędziesięciu wiorst zauważono, że komisarza niema. Zniknął bez śladu.
— Może zasnął na worach i zesypał się z platformy? — domyślił się któryś z żołnierzy.
— Możeby wrócić po niego? — wahał się jakiś Łotysz.
— Nie warto! Niema poco! Chłopi go pewnie żywcem pogrzebali.
— A może skorzystał ze sposobności i uciekł, nakradłszy? Djabli ich wiedzą, tych komisarzy! Kradną gorzej od jenerał-gubernatorów!
Długo i na różnych frontach wojował mężny Wei-hsin Yang. Bijał się nieraz nad Wołgą i nad Ufą, dziesiątkował z kartaczownicy tchórzliwe pułki sowieckie pod Jekaterynburgiem, oglądał zorzę północną pod Archangielskiem i deptał po gorących piaskach Turkiestanu, bił się z Finami i „białogwardiejcami“ Judenicza, aż wreszcie pchnięto go na front ukraiński.
Co to był za front — Bóg raczył wiedzieć. Tu i tam jakieś obdarte kupy, parę działek, szwadrony, składające się z trzydziestu ludzi. Wojska ociekały krwią, wymierały od tyfusu. Nikomu się już nie chciało bić, bo i nie było o co się bić, a przecie nie dawano sobie spokoju. Miasta wynędzniałe i zmordowane przechodziły z rąk do rąk. Rabowali i gromili jedni i drudzy, zdawało się, że trupy wiecznie muszą leżeć na ulicach, nigdy nie sprzątane. Był Wei-hsin Yang jakiś czas w wielkiem mieście, Kijowie, potem pchnięto jego oddział dalej na zachód, gdzie trzeba było zdobyć jeszcze jakieś nikomu niepotrzebne miasto.
Zdobyto je. Tych kilka starych granatów nikomu nie zaszkodziło. Po bitwie rozstrzelano kilkudziesięciu jeńców — bo co z nimi zrobić? A potem Chińczykom dano na kwaterę porządny, czysty, biały budynek, w którym było dużo izb a w nich dużo czarnych ław. Szkoła.
Było tam czysto i ciepło. Na ścianach wisiał ukrzyżowany Bóg i drugi bóg w postaci białego orła na czerwonem tle. Ten bóg się Chińczykom podobał, bo miał dziób i ostre szpony. Mieszkał tam też chudy nauczyciel z żoną i dzieckiem, dobry człowiek, dawał papierosy, jak miał. Jego ładnego, małego chłopczyka Wei-hsin Yang bardzo kochał. Chłopak lubiał słodycze, więc Chińczycy poszli do żyda i zrabowali mu skrzynię cukierków. Żyd się bronił, więc Wei-hsin Yang pchnął go bagnetem — ale nie zabił. Potem schowali chłopcu cukierki w wielkiej pace drewnianej, stojącej w rogu jednej izby. Chłopiec właził do paki i przez cały dzień siedział tam, zażerając się cukierkami — a ojciec nie mógł się domyśleć, z czego chłopaka wciąż brzuch boli.
Czasami trzeba było rozstrzeliwać — „czrezwyczajka“ oddawała winnych Chińczykom. Ale już nie robiono z tem wiele ceremonji. Chińczycy rozstrzeliwali skazańców w ogrodzie szkolnym. Kazali im naprzód wykopać sobie groby, potem przywiązywali do płotu. Skazańcy się bali, więc oni uspakajali ich, głaskali po twarzach, obiecywali, że prędko skończą — a potem odstępywali o parę kroków, trzask! i po wszystkiemu. Szkoda tylko, że skazańcy sami się zakopać nie mogli. Co do grzebania, to ju wszyscy przyjęli zwyczaj chiński. Grzebali gdzie kto padł — albo i wcale nie grzebali. Cóż ogrodowi szkodzi, że w nim zabity leży? Nic. Chińczycy uważali tylko, żeby ich ulubieniec, syn nauczyciela, gdzie się pod lufę nie nawinął.
Naraz Wei-hsin Yang rozchorował się. Rany mu się otworzyły, gorączki dostał takiej, że przez jakiś czas leżał bez zmysłów. Kiedy przyszedł do przytomności, spostrzegł, że jest sam. Po towarzyszach jego nie było ani śladu; zniknęły ich worki, karabiny.
Budynkiem wstrząsał huk strzałów armatnich; źle wprawiona szyba brzęczała głośno w jednem oknie.
Wei-hsin Yang domyślił się, że miasto „ewakuowano“, a jego, jako chorego, pozostawiono na pastwę losu. O swoich rannych i chorych Chińczycy nie dbali.
Dźwignął się i z trudem usiadł na posłaniu. Jego „sumka“ wisiała na swojem miejscu, ale broni ani amunicji nie było. Zabrano ją widocznie, sądząc, że mu się już na nic nie przyda.
Wstał, zrobił parę kroków; zatoczył się jak pijany. Zrozumiał, że daleko nie ujdzie. Więc usiadł znowu na posłaniu, wygrzebał z „sumki“ kawałek chleba, zjadł, zapalił papierosa a potem legł i usnął mocnym, zdrowym snem.
Zbudziło go kopnięcie.
Przeciągnął się, ziewnął, otworzył oczy i usiadł.
Stało nad nim kilku żołnierzy z żółtemi fontaziami, zwisającemi z czapek. Klnąc go ostatniemi słowy, kazali zciągać spodnie i sukienną „gimnastiorkę“. Trzewiki, które stały obok siennika, już któryś z nich mu zabrał. Wei-hsin Yang posłusznie ale bez zbytniego pośpiechu rozebrał się, a widząc, że zwycięzcy dobierają mu się do sumki poprosił o jednego jedynego papierosa.
— Ja wiem, co mnie czeka — mówił — no przecie ja też jestem żołnierzem.
— Wot tiebie papirosy, wot tiebie sałdat! — krzyknął jeden z żołnierzy, bijąc go po twarzy nahajem. — A w „czrezwyczajce“ ludzi męczyć umiał, zwierz, a rozstrzeliwać to rozstrzeliwał!
Zaświstały nahaje w powietrzu.
W chwilę później Wei-hsin Yang znalazł się w polu, tuż za szkołą, która stała na krańcu miasta. Była zima, ale od kilku dni musiał wiać ciepły wiatr na odwilż, bo śnieg miejscami stopniał, odsłaniając zoraną, czarną ziemię. Było późne popołudnie i słońce różowe miało się ku zachodowi. Na niebie jaśniejącem bladym, niezdrowym błękitem, przewalały się i kłębiły chmury, niektóre aż bure od czerwonych promieni słońca.
Wei-hsin Yang uczuł na swych rękach coś ciepłego. Podniósł ręce i ujrzał na nich ciemno czerwone smugi i pręgi. To je zbroczyła własna jego krew, cieknąca z ciała, poprzecinanego nahajami.
Coś mu zaczęło majaczyć w pamięci, coś się zaczęło z głębi duszy na wierzch wydobywać. I przypomniał sobie charbińską bramę i stare mury miejskie i wielką groźną chmurę krwawą, ciągnącą z pustyni ku miastu... Czem ona groziła, to chmura krwawa z pustyni i komu? I przypomniały mu się słowa Iwana Iwanowicza:
— To są tylko początki. Na dany znak zerwie się chmura, popłyną tysiące, dziesiątki, setki tysięcy ludzi...
— Czego stoisz? Chcesz leżeć, jak pies, nie pogrzebany?
Rzucono mu pod nogi łopatę.
Podniósł ją.
Teraz dopiero zauważył, że nie sam jeden jest skazany na śmierć. Rudy żyd — Wei-hsin Yang wiedział, że on był w „czrezwyczajce“ — płacząc głośno i żegnając się szeroko prawosławnym krzyżem, rzucał się kozakom do nóg, całował buty i błagał o litość. Dalej stał wychudzony żołnierz bolszewicki, w podartym szynelu. Ten płakał rzewnie lecz cicho, zrzadka tylko tłómacząc, iż on „ni w cziem nie winowat“.
Wei-hsin Yang w milczeniu kopał sobie grób, porządnie, solidnie, starannie. Ziemia nie była bardzo twarda, więc robota nie szła opornie. A gdy tak rył, bosą stopą wbijając łopatę w ziemię, zdawało mu się, jak gdyby nagle zobaczył stary, cesarski gościniec z rogatemi kapliczkami przy drodze, wozy zaprzężone w trzy muły lub pięć, jeźdźców i pieszych a wśród tego „rikszę“: Rikszą jest młody, wesoły Yi-hang Mao, a w wózku swym wiezie sztywnego, skrwawionego trupa — zaś tym trupem jest Wei-hsin Yang.
Grób jego dawno już był gotów, gdy dwaj jego przygodni „towarzysze podróży“ wciąż jeszcze płacząc, grzebali w ziemi. Wei-hsin Yang, widząc to, ofiarował biedakom swą pomoc, ale kozacy nie pozwolili. Każdy o siebie niech się stara. Żyd wśród nieustannych łkań wykopał jakąś parodję grobu, jak gdyby do ostatniej chwili nie mógł uwierzyć, że to wszystko na serjo; dołek jego był niechlujny, zryty nieporządnie, nierówno — ot jama. Moskal zrobił, co mógł, nie nadzwyczajnie, ale od biedy. Dołek Chińczyka był równy, głęboki, prostokątny, porządny.
Nadeszła ostatnia chwila.
Wei-hsin Yang rozglądnął się po niebie.
Wisiała na niem ogromna, ciężka, krwawa chmura.
— Pójdzie na zachód? — myślał Wei-hsin Yang.
Wiedział, że nie doczeka się już odpowiedzi.
Więc założył ręce na plecach i ukląkł w swym dołku, tyłem odwrócony do kozaków. Przez chwilę poprawiał się, posuwał się na prawo, to na lewo,
trochę naprzód, to znów trochę w tył, jak gdyby chciał znaleźć takie miejsce, aby jak najlepiej mógł upaść na twarz. A potem, klęcząc ze złożonemi na plecach rękami w swym grobie, zwrócił się ku kozakom i z uśmiechem na twarzy dał im znak głową.
Padły dwa strzały i Wei-hsin Yang skurczony osunął się na dno swego grobu.
Straszliwie ryczał żyd i nie chciał nad swym grobem uklęknąć, więc mu przyłożono lufę karabinu do ust i tak rozniesiono kulą głowę.
Rosjanin umarł, płacząc rzewnie i cicho.
Następnie kozacy przysypali zwłoki rozstrzelanych, żeby zaś Chińczyk miał, co mu się należy, zasypali go z jedną nogą pionowo wysterczającą z grobu. Tak w ich wyobrażeniu miał wyglądać „chiński grób".
Ledwie odeszli, już na sinej, kurczowo wykrzywionej stopie zaczęły siadać wrony. Ich mocne, czarne dzióby obmotały się wkrótce szkarłatnemi nićmi.
Zwolna osiadało na horyzoncie słońce, a podobna smokowi krwawa chmura, nabrzmiewając ognistym szkarłatem, ciągnęła powoli na zachód.
- ↑ Drugi stopień akademicki — mistrz sztuki.
- ↑ Doktór literatury.
- ↑ „Rozruchy majowe“ w Moskwie 1915 r.
- ↑ Letnisko podmiejskie.
- ↑ „Szolk“ — z rosyjskiego „szołk“ — jedwab.
- ↑ W miastach rosyjskich śnieg zmiatano z ulic w podwórza i przechowywano go tam na wypadek gołoledzi.
- ↑ „Osobniak“ willa stojąca dawniej na uboczu, osobno. Dziś oczywiście wille te są otoczone domami miejskimi, ale nazwa im została.
- ↑ Jest możliwe, że zamiast wiedział winno być widział.
- ↑ Arbat — dzielnica Moskwy, zamieszkała głównie przez inteligencję; podczas rewolucji miała opinję „kadeckiej“.
- ↑ „Lichacz“ — słynny kłusak orłowski.
- ↑ Pałatka — sala szpitalna.
- ↑ W lutym czy w marcu 1918 r. rozbrojono w Moskwie zapasowy pułk polski im. Bartosza Głowackiego. Nie obeszło się bez strzelaniny, ale ofiar nie było.
- ↑ Skobielew.
- ↑ „Eszelon“ — pociąg wojskowy.