Krwawe drogi/W pochodzie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kisielewski
Tytuł W pochodzie
Pochodzenie Krwawe drogi
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N.
Data wyd. 1916
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W POCHODZIE

Deszcz białymi prętami siekł, wlewając się za kołnierz bluzy. Plecak napęczniał i zciężał w dwójnasób. Stopy grzęzły w błocie po kostki, a wiatr sobie u niejednego wyśpiewywał „Trawiatę“ — między podeszwą a skarpetką. Czasem zrywał się wicher i chlusnął żołnierzowi w twarz wodą, jak złośliwa panienka na Śmigus. Ale przy tem nie śmiał się i nie okazywał białych ząbków z pomiędzy różanych warg, jak dziewczyna, ale wył, łomotał, skomlił — jak pies czy — jak boginie zwycięstwa niewidzialnie lecące w powietrzu. Nie zastanawiał się nad tem polski bohater — o tym kiedyś poeci będą pisać wzniosłe wiersze, które belfry przyszłości będą wkuwać w głowiny synów dzisiejszych „szerokotorowych“.
Żołnierz szedł, a gdy mu było ciężej, śpiewał, gdy zaś było najciężej — klął...
Moskal cofał się i czmychał z wiatrem. Wiatr, psiakrew, morska świnia, pomagał mu i pchał go ku północy i dlatego zapewne dzisiaj nie można go było dopędzić i sypnąć mu ogniem w plecy.
Od czasu, kiedy Piłsudski wstąpił w Lubelskie, zmienił się żołnierz polski. Dawniej rycerski — dzisiaj hodował tylko jedną krwawą, nienasyconą żądzę: mordować Moskali, wygniatać ich jak robactwo. Najzacieklejszy nawet esdek zapomniałby o „międzynarodówce“ i źgałby z rozkoszą zbira moskiewskiego. Tę barwę krwiożerczości wnieśli w uczucia brygady chłopi lubelscy i siedleccy. Były ich setki, a wszystkich dusze zaciekłe, twarde, zionęły pragnieniem odwetu za palenie sadyb, pędzenie ludzi na północ, niszczenie plonów. W ich spokojnych, zimnych oczach tlił skryty płomyk strasznej nienawiści, którą ugasićby mógł tylko odwet równie straszliwy, jak zbrodnie moskiewskie.
— Kieby to cłek wlaz ino do tej jeich Moskwy sobacej. Tambyśwa pohulali!
— Bandzie, bandzie, Wojciechu — upewniał go towarzysz szeregu, pykając fajeczkę. — Pan Bóg litościwy...
— Co będzie? — zagadnął chłopiec o twarzy inteligentnej.
— Bal dyabelski.
— Oj to, to! — przygwarzał inny.
— Gdzie?
— W Moskwie.
— Jaki bal?
— Dyabelski bal, obwatelu, piekny bal z cyrwonym kogucikiem i panieńskim walcem na przygrywkę.
Młodzieniec żachnął się i rzekł surowo:
— Nie godzi się takich myśli żywić obywatelu...
Chłop wyjął fajeczkę, siarczyście splunął i złośliwym uśmiechem kolnął młodzieńca.
— Młodyśta obwatel!
— Nie wolno...
— Doprasom łaski pana obwatela, a tym to psiawiarom była wolność zabierać mi dwóch chłopców? Takie były szceniaki, jako i — ty, doprasom się łaski obywatela. A im tu była wolność spalić mi dom, stłamsić zboze, zadźgać krowinę, wydusić kartofle? Potem poszły psy wściekłe, sołdaty piekielne — a baba mi pomarła na tyfus, bo nie miała co żryć, a mój Michałek, co miał dziesięć roków i gryzł trawę, jak świnia, aż z niego polała sie krew i umarł.
— Psy — zerwało się w najbliższych szeregach.
— Dyable nasienie!
— Zbóje!
— Coby ich Pan Bóg pomordował!
— Coby im baby przestały rodzić!
— Na łańcuchu będziem wodzić, jak wściekłe kundle.
— Pomsta im!
A wiatr wył i niósł na północ: pomsta! pomsta!
Ponuro zawodził, ale żołnierzom zapiekłym w świętym gniewie była to muzyka najdroższa, albowiem śpiewała pieśń ich duszy, łaknącej krwi podpalaczy.
Szli już w milczeniu. Nie chciało się gadać i plugawić gęby słowami, gdy myśli były mało subtelne, złe i groźne.
Właśnie kolumna zawróciła drogą z pod lasu i przed oczyma rozwinął się przestrzenny widnokrąg. Szaro-sine mgły mętniały ponad lasami i błądziły po wydmach. Zaś hen daleko, gdzie bure niebo zachodziło na szarą ziemię, różowiła się ceglasto bronzowa łuna, jak to czasem bywa pod zachód słońca w deszcz. Tylko łuna była przyćmiona.
Głuchy pomruk zachwiał szeregami.
— Palom...
— Kobiety niewolom...
— Bydło wybijajom...
Wtedy wyprysnął z kolumny głos, niby raca z ciemności.
— Ślubowanie ci powiedam, Panie Jezusie i Tobie Najświętsza Matko, jako im zbójom w jeich ojcowiźnie nie odpuszcę. Domu im nie ostawie, ani bydełka, ani żonki niewinnej, ani dziecka... ino ziemię, bo onej to spalić nie spalisz. Ale w studnie im trucizny wpuszczę, coby się potruły, gdy który kiej wróci, będzie pił. Ano nie gniewaj się na mnie, Panie Jezusie i Ty Najświętsza Panno, boć ta Rusek nie człek, ano gorszy od zwierza, chtórego i prawo święte bić przykazuje.
A że przechodzili właśnie obok kapliczki, mówiący wyszedł z szeregu i padł na kolana w błoto i bił się w piersi.
W tej samej chwili bluznął za nim z szeregu szyderczy śmiech:
— Ślepuga! Patrzaj ino i nie obrażaj Matki Boskiej.
— Nie bluźnij — oburzył się inny.
— Głupiś! — dy on się modli do Nikołki.
Na te słowa modlący zerwał się jakby mu kto głownię podsadził i zajrzał do kapliczki.
Prawdziwie. Wewnątrz tkwił krzyż trzyramienny, prawosławny, a z boku wisiał jaskrawo malowany bohomaz, mający wyobrażać św. Mikołaja. Była to rosyjska kapliczka, postawiona w „gubernii chełmskiej“ na miejsce dawnej, katolickiej.
Żołnierz aż jęknął. Podniósł kolbę i grzmotnął w kapliczkę, rozbijając w drzazgi krzyżyk, figurkę i całe urządzenie.
— Gorącyś, Józek. Teraz weźno dwa kijki i wstaw do środka krzyżyk naski, jako się patrzy, to ci Matka Boska wybaczy i modlitwy wysłucha.
Żołnierz w istocie jął się rozglądać po krzewach przydrożnych. Tymczasem inni biegli szukać kapelana, aby kaplicę poświęcił. Ten i ów ukląkł modlić się, a że pułk już długo nie miał odetchnienia, szarże pozwoliły się zatrzymać. Gdy to się działo, zaczęły się pojawiać z za wydmy piachu, porośniętej sośniną, ludzkie głowy. Była tam wioska skryta, dziś do pół spalona. Ludzie dawno już widząc nowe wojska idące na północ, śledzili je bez obawy, którą tu lud żywi tylko wobec Moskala. Teraz jęli się zbiegać, zbliżać i podchodzić. A coraz liczniej. Najpierw chłopaki, zwolna i starsi, nawet kobiety z niemowlętami na ręku. Żołnierze dowiedzieli się od ludzi, że stała tu przed niedawnemi laty kapliczka katolicka, którą w ostatnich czasach popi przerobili na ruską. Ktoś ze wsi jednak zniszczył ją i postawił znowu polski krzyż. Wtedy zjechał prystaw z kozakami i rozpoczęło się męczeństwo za wiarę, jak u pierwszych chrześcian. Ludzi bito, więziono, a pięciu ze wszystkiem gdzieś zginęło. Kobiety pokazywały na plecach krwawe pręgi od nahajów.
Tymczasem żołnierz krzyż zmajstrował. Gdy już ramiona trzymały się mocno, położył go na ziemi, uklęknął, ucałował, poczem z nabożeństwem wstawił do kapliczki. Teraz wystąpił kapelan wojskowy w habicie bernardyna, w burce kozackiej i strzeleckiej czapce.
Cisza zapanowała śmiertelna. Wiatr jeno szamotał się, huczał i wściekał, jak prawosławny czort. Ksiądz pokropił kapliczkę dokoła, odmawiając modły, poczem, robiąc znak krzyża w powietrzu, zaczął:
— W imię Ojca i Syna i Ducha...
Lecz zaledwie wymówił przeżegnanie jęk żałośliwy i radosny stłumił jego słowa. Głośne westchnienia i szlochania zerwały się z ciżby chłopskiej i żołnierskiej, zlewając się w dziwny chór, w którym żalił się człowiek, płakała ziemia, a wicher rzucał się jak opętaniec. Kapelan przez długą chwilę nie mógł mówić i stał pod kapliczką wzruszony tak, iż łzy ciurkiem ciekły mu po twarzy wyschniętej...
Potem zaczął: Ludzie chrześcijańscy, ludzie polscy... A że zmrok się już zaczął spuszczać na świat, słowa jego wysnuwały się akby z dalekiej, głębokiej krainy, kędy duch wiecznie żywy — czuwa...
Zaś ceglasta ona jasność stała się szkarłatną, a pasy dymów wyglądały niby słupy z czarnego granitu podtrzymujące sklepienie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kisielewski.