Ksiądz Juliusz/Część pierwsza/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ksiądz Juliusz |
Wydawca | W. Podwiński |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów - Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L'Abbé Jules |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nareszcie przyjeżdża! — wykrzyknął ojciec, wchodząc zadyszany i podniecony z listem do pokoju, gdzie matka kończyła właśnie ubierać mnie.
— Wraca jutro pociągiem o godzinie trzeciej!
— Jutro! — odparła matka głosem zrezygnowanym. — Ha, trudno!
I dodała zaraz jako kobieta rozważna i zapobiegliwa:
— Każ, by przygotowano wielki powóz... będzie miał pewnie dużo pakunków... Idę zaraz do jatek!...
— Dobrze... a gdyby tak moja droga...
— Co?...
— Gdybyśmy zaprosili jutro na obiad Robinów, zacnego proboszcza?... ha?... przecież to nie lada okazya!
— Jak chcesz!... A który pokój, jak sądzisz, przygotować?
— Ba!... naturalnie... któryżby, jak nie niebieski!
Matka wykrzywiła z niechęcią usta.
— Tak, naturalnie... dla niego zaraz wszystko, co najlepsze! I cóż jeszcze... może mu włożyć szkandelę do łóżka... co?
— Dajże pokój, dajże pokój, moja droga — uspokajał ojciec. — Przecież nie podobna go umieścić w małym gabinecie... Cóż u licha, przecież to mój brat!
— A tak, twój brat!... Widać zaraz, że to twój brat!... Wreszcie tak chcesz... cóż ja mogę mieć przeciw temu? Dałby Bóg tylko, byś tego nie żałował!
Działo się to w tydzień po przyjęciu, podczas którego rodzice rozmawiali z państwem Robin o stryju Juliuszu... była to, o ile pamiętam, środa. Wyczekiwałem dnia następnego trawiony gorączką niecierpliwości, obawą czegoś niezmiernie wielkiego, potwornego, co zniweczyć musi niezawodnie jednostajność dotychczasowej naszej egzystencyi.
Ojciec był też podniecony niezwykle przez cały dzień, niemal wesoły.
Matka za to, chodziła prawie posępna i zamyślona. Podczas obiadu odezwała się raz tylko i to z lekką ironią w głosie:
— Nie wiesz przypadkiem, co pija rano, po mszy ksiądz Juliusz?... Może należałoby postarać się dlań o coś innego... lepszego?
— No, no, chciałbym to widzieć! — odparł mężnie ojciec. — Musi jeść to, co my... musi pałaszować zupę!
Matka pokręciła głową z powątpiewaniem:
— Musiał tam w Paryżu nabrać różnych nawyczek!... W końcu cóż robić... nie mamy przecież milionów.
Bardzo źle spałem tej nocy. Dręczyły mnie sny przykre, w których zjawiała się ciągle twarz mego stryja, wykrzywiona strasznym grymasem.
Viantais nie miało jeszcze w owym czasie kolei. Najbliżej położona była stacya Coulanges, oddalona o dziesięć kilometrów od miasteczka. Tam to mieliśmy powitać stryja Juliusza. Proboszcz Sortais miał zrazu zamiar jechać wraz z nami, ale zimno było, a staruszek cierpiał na reumatyzm, postanowił więc poprzestać na widzeniu się z przybyłym wieczorem. Robinowie przybiegali raz po raz zadyszani, zajęci wypadkiem, zdenerwowani, i ofiarowywali swą pomoc, jakgdyby nam groziło jakieś niebezpieczeństwo. Mieli wielką ochotę przyłączyć się do nas, ale nie znali księdza Juliusza, nie wypadało im przeto narzucać się.
— Nie możemy! — oświadczyła pani Robin, bardzo biegła w sprawach etykiety. — To byłoby wielce niestosowne... W reszcie około czwartej będziecie państwo powracać... zobaczymy was przez okno!
— Ja! — wykrzyknął sędzia tonem, jakim generał zapowiada żołnierzom swe przybycie na pole bitwy. — Ja nie omiesztam stawić się na posteguntu!
— Wybornie! Wybornie! — mówił ojciec. — Więc do wieczora... przyjdźcie wcześnie.
— Do widzenia wieczorem!
Wielki powóz zajechał wreszcie przed bramę domu, dzwoniąc i trzeszcząc. Była to stara landara zarówno czcigodna jak roztrzęsiona, którą ojciec mój wynajmywał w hotelu Trzech Króli w uroczystych okazyach. Lubiłem ją bardzo, gdyż mi przypominała różne wesołe przejażdżki i obchody. Przytem wydawało mi się, że z chwilą zajęcia miejsca na poduszkach z szarego sukna, mała osóbka moja poczyna znowu nabierać znaczenia i że niewątpliwie wszyscy niemieją z podziwu patrząc, jak jadę na czterech kołach, ciągniony przez dwa konie, jakby sam pan Blaudé. Z prawdziwem wzruszeniem i odrobiną dumy, trochę nawet nadęty, usiadłem na przedniej ławeczce powozu naprzeciw rodziców, którzy zajęli siedzenia w głębi, bardzo poważni i także trochę dumni. Minęliśmy tryumfalnie miasto. Stojący w progach ludzie uśmiechali się do mnie. Sprawiało mi to prawdziwą przyjemność, chociaż równocześnie usiłowałem wytrwać w dostojnej pozycyi.
— Bardzo wygodna ta kolasa — rzekł ojciec, gdyśmy znaleźli się wśród pól, podnosząc szybę i otulając swoje i matki kolana starą, watowaną kapą z łóżka, służącą nam za pled podróżny.
Kolasa toczyła się dźwięcząc żelaziwem, podskakując na szutrowanych partyach drogi, a rodzice zapadli znów w milczenie coraz niespokojniejsi, coraz posępniejsi w miarę, jak zbliżaliśmy się do Coulanges. Serce moje biło bardzo mocno, gdym spoglądał przez szybę zapoconą skutkiem naszych oddechów na niejasne kontury różnych rzeczy, sylwetki drzew i skrawki poszarzałego nieba...
Gdy powóz mijał rampę kolejową matka, nieruchoma dotychczas, nagle pochyliła się do szyby, obtarła ją zarękawkiem i spojrzenia wszystkich trojga równocześnie spoczęły na linii szyn, minęły stacyę i zgubiły się w tej tajemniczej dali, ciemnej i zasnutej mgłą, z której niebawem miał się wyłonić ksiądz Juliusz, otoczony obłokiem czarnego dymu. Matka poprawiła woalkę i przymięte nieco wstążki kapelusza, a potem czyniąc to samo z węzłem mego krawata, rzekła do mnie:
— Słuchajno Albercie... musisz być bardzo grzeczny dla stryja i wyzbyć się min ponurych, jakie przybierasz zawsze wobec obcych... Mimo wszystko jest on twym stryjem!... Zbliżysz się do niego, pocałujesz i powiesz... zapamiętaj to sobie dobrze... powiesz doń: Drogi stryju, bardzo rad jestem, żeś do nas przyjechał!... To nic trudnego, zapamiętaj sobie!... no powtórz! drogi...
Drżącym głosem powtórzyłem:
— Drogi stryju, bardzom rad...
Ale wzruszenie i strach zaparły mi oddech. W chwili, gdym wymawiał te słowa, wydało mi się, że nagle zjawia się tuż przedemną dyabelska, groźna postać stryja... zamilkłem tedy, otwarłem usta i siedziałem oszołomiony.
— No, no — mówił ojciec — otrząśnij się chłopcze z tego... i na cóż ta pogrzebowa mina... do kroćset!... nie zje cię przecież... Patrz, czy ja się go boję?... Czy matka twoja boi się go?... No, śmiało!...
Zauważyłem, że głos ojca drżał lekko... że więc nie był tak spokojny, za jakiego chciał uchodzić i to zwiększyło jeszcze moje pomieszanie.
Mieliśmy jeszcze pół godziny czasu. Mimo, że chłodno było i dął wiatr lodowaty, przechadzaliśmy się po peronie nie spuszczając oczu z zegara, którego wskazówki posuwały się pomału... tak pomału!
Nadjechał jakiś pociąg, stanął i ruszył w dalszą drogę, zostawiając na stacyi biednego żołnierza, który czas jakiś wałęsał się koło nas z głupią miną, a potem poszedł sobie, powłócząc jedną nogą.
— Jeszcze siedemnaście minut! — westchnął ojciec. — Ksiądz właśnie dojechał do Bueil.
Cisza panująca na stacyi, przerywana jeno dzwonkiem telegrafu i dolatującym z poza budynku dźwiękiem dzwonków naszych koni, odzywających się za każdem parsknięciem, zwiększała jeszcze mój strach. W tej ciszy wszystko nabierało niepokojącej, wprost okropnej nieruchomości. W stronę Paryża słała się równia, pełna groźby tajemniczej, smutna i miedziana jak chmura, z której ma wypaść piorun. Ledwie dosłyszałem, jak matka mówiła:
— Uważaj na to, co ci mówię... staraj się uśmiechać... nie bądź jak mumia!
Wpatrywałem się trwożliwie w szyny, co wiły się w dal po żółtej ziemi, niby niezmiernie długie węże.
Kilku podróżnych chłopów wyszło z poczekalni, ukazał się naczelnik stacyi bardzo zaaferowany, służba kolejowa przewoziła na wózku pakunki i kufry.
— Nareszcie i pociąg — rzekł ojciec. — Odsuńcie się w tył!
Równocześnie posłyszałem zrazu daleki, potem zbliżający się coraz to bardziej świst przeraźliwy, który pchnął mię w serce niby nóż. Odpowiedziało mu beczenie rogu. Rozległy się jakby ryki i wrzaski rozwścieklonych zwierząt, straszny zgiełk, coś okropnego, rozpętanego leciało na nas.
Byłem pewien, że cały ten hałas, cały łomot, od którego drżały ziemia i niebo, że wszystko to zadyszane, wyjące, ziejące ogniem i dymem, że wszystko to, to mój wuj. Zamknąłem oczy. W tej chwili uczułem się porwanym w jakiś straszny zamęt, potrącanym, obijałem się o ludzi i pakunki, obracałem w różne strony.
— Ależ uważaj! — mówiła do mnie matka — słuchajno... chłopcze uważaj!
Nagle przestano mnie popychać. Otwarłem oczy i ujrzałem przed sobą jakąś rzecz czarną, długą, kanciastą, która wysiadała z wagonu tyłem. Rzecz ta u dołu była zakończona olbrzymią stopą, szukającą w próżni oparcia dla siebie. Staliśmy wszyscy troje poza ową rzeczą czarną, na której chwiała się wielka podróżna torba w czerwone i zielone pasy, staliśmy jak żołnierze w jednym szeregu niespokojni i pobledli. Żadne z nas nie drgnęło, byliśmy niby przykuci do miejsca. Czarna rzecz obróciła się i dojrzałem w śród czerni wyzierające z pod szerokoskrzydlnego kapelusza złe jakieś i obojętne oczy, pośrodku nich zaś nos śpiczasty niby dziób, a węszący niby nos psa. Spojrzenie tych oczu niemiłe było, nie można go było długo wytrzymać. Tak mi się przedstawił stryj Juliusz.
— Jak się masz?... Jak się masz?... Jak się masz?... — zamruczał, składając każdemu z nas trojga mały, krótki jak psztyczek, ukłon.
Ojciec rzucił się naprzód z zamiarem ucałowania brata. Ale ksiądz Juliusz, podnosząc swoją torbę podróżną, gestem rozkazującym przerwał tę wzruszającą scenę.
— Dobrze!... dobrze... potem!... Pewnie jest powóz... No chodźmy!... Na cóż jeszcze czekasz?
— A pakunki? — spytała matka.
— O, proszę się nie kłopotać moimi pakunkami!... chodźmy!...
Pomrukując skierował się ku wyjściu. W progu miał przeprawę z odbierającym bilety, gdyż nie mógł swego znaleść.
— No... jest — rzekł znalazłszy wreszcie.
— Masz obywatelu, a staraj się być na drugi raz grzeczniejszym... Bydlę!
Ojciec był oszołomiony, matka wzruszyła ramionami, co miało znaczyć: A co, czy nie miałam racyi?... Gorszą się jeszcze stała gadzina. Co do mnie, to przerażony i ogłuszony tym przyjazdem, zapomniałem zupełnie komplementu powitalnego.
Wsiedliśmy wszyscy do powozu. Matka i wuj zajęli miejsca w głębi, ja z ojcem usiedliśmy na przedniej ławeczce. Nie śmiałem podnieść oczu, by nie spotkać się ze spojrzeniem stryja, który milczał, okrywając sobie kolana watowaną sutanną. Widząc to matka podała mu skraj kapy. Wziął ją w rękę, obejrzał z jednej strony, potem z drugiej, na twarzy jego odmalowało się zdziwienie, ale nie wyrzekł ni słowa podziękowania, tylko okrył się kapą. Powóz toczył się dalej. Matka przybrała znów wyraz obojętny, surowy, a ojciec był zakłopotany i nie wiedział co mówić. Wreszcie odważył się spytać:
— Wygodnie jechałeś? — Głos jego trwożliwy był i wahający.
— Tak — bąknął stryj.
Zapadło na nowo przykre milczenie, a nikt nie śmiał go przerwać. Stryj usiłował poprzez zapoconą szybę dojrzeć krajobraz, ale mgła obiegła wszystko. Opuścił więc szybę ruchem tak gwałtownym, że pękła i na kolana wszystkim spadło mnóstwo małych kawałków szkła.
— Ach, to nic... to nie szkodzi! — powiedział ojciec w zamiarze ułagodzenia swą wielkodusznością straszliwego Juliusza i dodał z uśmiechem.
— Stłuczone szkło, to dobry znak!
Stryj nie odpowiedział na to nic. Lekko pochylony naprzód zapatrzył się w dal.
Droga z Coulanges do Viantais jest bardzo piękna. W całej długości ściele się szeroką, zarośniętą drzewami doliną rzeki Cloches, wijącą się licznymi skręty i usianą tu i owdzie starymi młynami. Właśnie Cloches wystąpiła z brzegów, a pokryte wodą łąki pobrzeżne pozamieniały się w dziwaczne jeziora, pośrodku których sterczały prostokąty, utworzone z wierzb bezlistnych i ciągnęły się aleje topól. Dziwna ta bagienna flora odbijała się w wodzie znieruchomiała, zaspana. Równolegle z doliną ciągną się góry, zamykając ją z jednej strony niby olbrzymią arenę cyrkową, wznoszą się coraz to wyżej, dźwigając na upłazach wsi i miasteczka. Od czasu do czasu grzebień gór opada i wtedy ukazuje się dal niezmierna, bezmiar pól lekko zarysowany, niby mgła. Cały krajobraz oświecało teraz blade, zimowe słońce, złocąc mgłę zawieszoną w gałęziach drzew, łamiąc się w nieskończoną gamę półtonów, jaką masom wpółprzejrzystym nadają fale wody i błękit nieba.
Stryj zatopił się w kontemplacyę tego wszystkiego i wydawało się, że rysy jego twarzy złagodniały, że odrobina owego kojącego blasku słonecznego zakradła się do ócz jego. Ojciec skorzystał z tego nastroju, dotknął przyjacielsko jego kolana i odezwał się, opanowując wreszcie przykre wrażenie, odniesione z powitania brata.
— Prawda... jak to jednak miło zobaczyć się po tak długiej rozłące?... Ha... ileż czas u minęło!... Sześć lat do kroćset... to nie żart. Mówiłem sobie czasem: Ej, pewnie się już nie zobaczymy!... Wspominaliśmy tu często o tobie drogi Julku!...
Zdawało się, że nie słyszy, gdyż nie odwrócił oczu od widoku. Nagle wykrzyknął:
— Ależ to śliczna okolica!...
Wypowiedział to głosem mniej skrzypiącym, wzruszonym nieledwie.
— Bardzo piękna!... bardzo piękna!...
I rzeczywiście widział ten krajobraz poraź pierwszy, mimo, iż się tutaj urodził i spędził tu całą młodość. Natura nie pociąga dziecka, ani młodzieńca. By pojąć całe jej niezmierne piękno, patrzyć na nią trzeba oczyma człowieka starszego, którego serce kochało już i cierpiało.
Stryj Juliusz powtórzył:
— Bardzo tu pięknie... tak, tak... Tam w dali, te domy i wieże, to Brolles, nieprawdaż?...
— Rozumie się — odparł ojciec uszczęśliwiony, że brat się udobruchał. — Tak, nie zapomniałeś widzę... a tam, pod tym małym laskiem... ha?
— To dom ojca Flamanda... Czy też żyje jeszcze starowina?
— Żyje, żyje... wyobraź sobie... nieborak oślepł... Ha, trudno! nie zapominajmy, że ma już przeszło ośmdziesiąt lat... Tylko szkoda, że nie będziesz już mógł z nim łowić pstrągów...
Stryj nagle począł kaszleć, a ojciec zaniepokoił się.
— Powinienbyś się przesiąść!... Boję się, byś się nie zaziębił... Od tego otwartego okna ciągnie silnie...
— Nie, nie, daj mi spokój... Dobrze mi tu zupełnie...
Teraz dopiero mogłem z całą swobodą przyjrzyć się stryjowi, który pogrążył się w marzenia. W pamięci mojej, gdzie pozostało po nim jeno tyle, co po zatartym pastelu, poczęły się na nowo utrwalać rysy jego twarzy. Przypominałem sobie teraz, żem go znał dawniej, odnajdywałem wszystkie cechy i właściwości tej dziwnie brzydkiej twarzy, tej całej postaci, której oczy płomieniste, żywe, rozmarzone, niespokojne i surowe, entuzyastyczne i smutne zarazem, nadawały wygląd niezwyczajny i onieśmielający mnie. Ale jakże się postarzał. Pochylony był jak starzec ośmdziesięcioletni, pierś jego, wąska i zapadła, oddychała z trudnością, często wydając świst suchotniczy. Zmarszczki głębokie przecinały w przeróżnych kierunkach tę maskę chudą i zielonawą, a skóra pomięta zwisała pod brodą. Z całej zniszczonej fizyonomii, prócz oczu młodych, pozostał jeno nos, nos dziwnie ruchliwy, którego nozdrza drgały jak u młodego ogiera.
— Czyś może cierpiący?... Może ci coś dolega?... — spytał ojciec.
— Nie!... Ale czemu o to pytasz?... Czy źle wyglądam?
— Źle!... źle!... czemuż zaraz miałbyś źle wyglądać... Ha, pomyśl i ze mną nie lepiej... mijają lata... a to chyba nie odmładza!...
— Niewątpliwie! — potwierdziła m atka, która dotąd ust nie otwarła.
I dodała głosem twardym:
— Zresztą Paryż!... To takie nie hygieniczne! Ha, trudno... w Viantais znowu cicho, smutno dla tego, kto przywykł do stolicy... Niema tu rozrywek jak w Paryżu!
Położyła na słowie: Paryż, nacisk stłumionej nienawiści do miasta, które jej oto oddawało krewniaka, niewątpliwie zrujnowanego materyalnie i chorego, krewniaka, którego trzeba będzie żywić i pielęgnować darmo.
Stryj posłał matce skośne, złe spojrzenie pełne nienawiści i wtulił się w głąb powozu. Nie odezwał się już ni słowem, siedział zamyślony z kapeluszem nasuniętym na oczy i okrywającym je cieniem nieprzeniknionym.
Minęliśmy wieś Quatre Vents i ciemno poczęło się robić. Gęsta mgła podniosła się z łąk i zaległa stoki gór i drzewa, których jeno wierzchołki bezlistne unosiły się w mlecznej atmosferze. Gdyśmy przybyli do Viantais w oknach poczęły się gdzieniegdzie zapalać czerwonawe światełka. Na placu zauważyłem cień jakiś. Był to pan Robin. Wymachiwał rękami i niskie ukłony składał powozowi swym cylindrem.
Smutno mi było bardzo. Przez całą drogę oczy stryja nie spoczęły ni razu na mnie. Ale już nie bałem się go, mimo groźnych min i niestosownego, brutalnego zachowania się. Niejasne dziecięce przeczucie mówiło mi, że jestto dusza biedna i cierpiąca i pewny jestem, że gdyby w tej chwili przemówił do mnie łagodnie, gdyby mnie pocałował, uśmiechnął się choćby tak, jak uśmiechał się przed chwilą do krajobrazu dawno niewidzianego, byłbym go pokochał odrazu.
W towarzystwie ojca, który niósł za nim torbę podróżną, udał się stryj Juliusz do niebieskiego pokoju, przygotowanego na jego przyjazd.
Szedł po schodach z trudnością, a znalazłszy się w pokoju długo nie mógł złapać tchu. Prócz tego był podrażniony. Od kiedy przekroczył próg starego domu, który babka nam zapisała w spadku i gdzie mieszkaliśmy od jej śmierci, dziwna zmiana zaszła w jego obejściu.
Na co spojrzał, widocznie go martwiło i gniewało. Czy żałował, że to wszystko nie jest jego własnością?... Czy może wspomnienia przeszłości, które mu te sprzęty na myśl przywodziły, ukazywały mu jaśniej i okrutniej pustkę beznadziejną zmarnowanego życia? Chodził zniecierpliwiony po pokoju, targany dawną urazą i nie zwracał uwagi na słowa brata, który mówił:
— Tuśmy cię umieścili... gdyż pokój ma okna na południe. Masz stąd bardzo piękny widok na Saint Jacques... Ot widzisz, tutaj szafka w murze... tam... wszak pamiętasz, umywalnia... Odświeżyłem potrochu cały dom... Ach, doprawdy mój drogi... serdecznie się cieszę tobą!... Nie trzeba ci gorącej wody?
— Nie — odparł stryj Juliusz.
Powiedział to głosem twardym, który zabrzmiał jak policzek. Ale ojciec nie zważając na to ciągnął dalej:
— Dzwonek tam, w alkowie... Możesz..
Przerwał mu stryj nagle:
— Dajże mi pokój... Drażnisz mnie całą tą gadaniną... ty i twoja żona... dręczycie mnie oboje... strasznie dręczycie... Czyż po to przyjechałem, by mnie brano na spytki, szpiegowano?... Bądźcie spokojni... bądźcie całkiem spokojni... długo wam zawadzał nie będę...
— Zawadzał?... Nam? — przerwał ojciec — chyba żartujesz mój Julku! Jakto, wybierasz się znowu w drogę?
— Czy się wybieram czy nie, to nie twoja rzecz... niecierpię gadania... to mnie nudzi... bądźcie więc już cicho!
— Mój drogi Julku! nie gniewaj się!... Miałem nadzieję, że już z nami na zawsze pozostaniesz!...
— Z wami? — zaśmiał się szyderczo stryj — Ha, ha, ha, ależ to pomysł kapitalny!... Ja, z wami!...
Podniósł do góry obie ręce, zdumiony, oburzony.
— Z wami? — wołał — I cóżbym ja też robił z wami, mój Boże!... Chybaś oszalał!... chybaś oszalał!...
Ojciec zniecierpliwił się wreszcie:
— Mniejsza z tem! — rzekł ostro. — Zrobisz, co zechcesz!... Siadamy do jedzenia o dziesiątej... Dziś mamy u siebie proboszcza i państwa Robinów, przyjaciół dobrych!...
Ksiądz, któryby otwierając tabernakulum, zobaczył nagle ropuchę, siedzącą w cyboryum, nie byłby bardziej zdumiony tem dziwnem zdarzeniem, jak stryj posłyszaną nowiną. Zgłupiał w pierwszej chwili. Potem oczy jego rozwarły się szeroko, twarz zwolna okryła czerwonemi plamami, zadrgały muszkuły jak u epileptyka i głosem przerywanym od gniewu, chrapliwym, począł wołać:
— Kanalio! Kretynie! Bydlaku! Ledwiem stanął na miejscu, ty zaraz spraszasz swoich godnych przyjaciół!... Czyż uważasz mnie za rzadki okaz zwierzęcia?... Chcesz sobie i przyjaciołom sprawić widowisko?... Powiedziałeś im: Pokażę wam księdza Juliusza... waryata, oryginała, księdza świętokradcę... zobaczycie go!... Będziecie mogli pomacać... przekonać się, że to nie farsa, ale rzeczywistość jasna i niezbita!... Pieściłeś w sercu nadzieję, że sobie użyjesz, pokazując mnie ludziom jak niedźwiedzia w menażeryi, potwora w jarmarcznej budzie, lub barana o pięciu nogach!... Ha, ha, ha i myślisz jeszcze, że zostanę choćby pięć minut w tej norze z takiem jak ty bydlęciem i tą wykrygowaną gęsią, żoną twoją? Myślisz tak może?... Idę do hotelu... do hotelu!... Słyszysz idę do hotelu!...
Wdział napowrót swą watowaną sutannę, zamknął torbę, którą przed chwilą otwarł i krzyknął:
— Idę do hotelu!... Bądź zdrów!
Przeszedł pod nosem zmartwiałego od zdziwienia ojca mego, zeszedł po schodach i wyszedł. Za chwilę doszło nas uderzenie, zatrzaśniętej gwałtownie bramy ogrodu.
Kolacya odbyła się w ponurem milczeniu. Proboszcz Sortais nic nie wziął do ust, gdyż żołądek mu odmówił posłuszeństwa po tej niesłychanej awanturze. Od czasu do czasu pytał:
— Więc poszedł sobie... tak ni stąd, ni z owąd?... poszedł?...
Ojciec kiwał za każdym razem potakująco głową, a biedny proboszcz jęczał:
— Ależ to niemożliwe... niemożliwe!
Dwa razy, wśród ogólnego milczenia, pan Robin wypowiedział pamiętną, doniosłą uwagę.
— Pagyż!... Pagyż... to całkiem wygaźne!... Ot!... Pagyż!
Pani Robin, sztywna wytrwała do końca w roli kobiety obrażonej nieprzystojnem zachowaniem się księdza Juliusza. Żal jej było, że na jego intencyę ubierała się w suknię z staroświeckiej mory, strój od wielkiej parady, że obwiesiła się wszystkimi swymi klejnotami i namęczyła, by ułożyć włosy w ten sposób, by pod stroikiem z kwiatami znikły obrzydliwe łyse placki na szkaradnej, krostowatej głowie. Nie wyrzekła ani jednego słowa, głowę trzymała sztywno w pozycyi fotograficznej i dotykała złotego łańcuszka od zegarka dwoma pałacami, jakby grała na gitarze.
Podczas gdy trzej mężczyźni, milczący i zasępieni grzali się przy kominku w salonie, zapomniawszy o dawno podanej i stygnącej kawie, pani Robin pociągnęła matkę we framugę okna i stłumionym, pełnym porozumienia głosem, spytała:
— Więc pani nie wie... nic... nic?
Matka wzruszyła ramionami i rzekła:
— Nie miał nawet pakunków!... Jakąś tam głupią torbę podróżną i na tem koniec... Ach, przeczuwałam to droga pani!... Przeczuwałam!