Ksiądz Juliusz/Część pierwsza/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Ksiądz Juliusz
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Abbé Jules
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nim podejmę dalszy tok opowiadania, niech mi wolno będzie cofnąć się wstecz w przeszłość księdza Juliusza, naszkicować jego sylwetkę według osobistych mych wspomnień, na podstawie materyału jaki mi się udało zebrać po długich, usilnych staraniach z ust osób, które z nim żyły w różnych miejscach gdzie przebywał.
Babka moja była osobą bez wątpienia największym w całem Viantais otoczoną szacunkiem. Mogę bez przesady powiedzieć, iż czczono ją jak świętą. Niezrównanie była dobrą dla wszystkich, i niezmiernie uczynną, zwłaszcza wobec biednych. Jako córka wieśniaka, mimo, iż małżeństwo zapewniło jej pewne stanowisko w towarzystwie małomiasteczkowem nie porzuciła stroju wiejskiego. Była to osoba bardzo skromna, o niezwykle delikatnych uczuciach i umyśle głębokim. Była może tylko trochę przesadnie nabożną. Widzę ją dotąd jak siedzi w wielkim fotelu o płóciennych poduszkach... maleńka, sucha z twarzą delikatną woskową, pełną zmarszczek, tonącą w wielkim czepku z białego perkalu. Robiła bezustanku na drutach pończochy, kamizelki i spódnice dla biednych. Mimo wieku, który ją pochylał ku ziemi i choroby czyniącej sztywnymi palce, czynną była ciągle i żywą. Każdego ranka szedłem do niej na dzień dobry, a raczej prowadziła mnie tam bona. Nim ją pocałowałem, biegłem do kominka, na którym leżał mały, czarny, drewniany piesek. Pod ogonkiem jego znajdywałem codziennie sztukę półfrankową. Udawała zdziwioną, śmiała się i wołała potrząsając drutami:
— Jakto i dziś także?... Dziesięć sous? Cóż to za piesek, co za dziwny piesek?!
Mimo, że na dnie jej serca leżał smutek i wiele wspomnień bolesnych, na ustach jej widniał zawsze słodki uśmiech, budzący zaufanie i sympatyę wszystkich. Ale w uśmiechu tym kryło się wiele łez... dziecka, kobiety i matki. Z natury wrażliwsza od ogółu dzieci wiejskich miała dzieciństwo smutne i bolesne i wycierpiała wiele od ludzi prostackich i brutalności ich obyczajów. Nie pogardzając otoczeniem, wśród którego żyć była zmuszona, pragnęła tylko, by ci ludzie posiadali więcej dobroci, spokoju i łagodności. Wyszła za mąż. Dziadek, o ile wiem był człowiekiem bardzo gwałtownym, despotą, amatorem dziewcząt i pijakiem na wielką skalę. Dręczył ją, jak zresztą wszystkich, bez powodu... i bez litości. Był hodowcą koni i skutkiem samego już zawodu jeździć musiał ciągle po jarmarkach i spędzać przeważną część życia po gospodach z handlarzami. Tam to niewątpliwie nabrał tych złych nawyczek. Umarł skutkiem kopnięcia konia, jakie otrzymał w brzuch na jarmarku w Chassans, a babka młoda, jeszcze kobieta pozostała wraz z trojgiem dzieci to jest ojcem moim, ciotką Atalią, która zmarła w 18 roku życia na suchoty i stryjem Juliuszem.
Trudno było wyobrazić sobie nieznośniejsze dziecko od wuja Juliusza. Był skryty, okrutny, męczący i czychał tylko na sposobność uczynienia komuś na złość. Nacierpieli się dosyć przez niego brat i siostra, a matka żyła w ciągłej rospaczy. Daremne były prośby i kary, wszystko to podniecało tylko tę nieokiełzaną naturę.
— Istny portret ojca! — mawiała z płaczem biedna kobieta.
I rzeczywiście z przerażeniem dostrzegała u syna tesame gesty, spojrzenia, któremi witał ją wracający do domu z krzykiem, klątwami na ustach, mąż, cuchnący winem i gnojem stajennym.
W szkole, gdzie go wcześnie umieszczono, Julek bił współuczniów, denuncyował ich, buntował się przeciw nakazom nauczycieli. Ale był bardzo rozwinięty umysłowo, i przytem pracowity, tak, że był zawsze pierwszym w klasie. Gdyby nie to, wypędzonoby go nieraz, ale ze dwadzieścia razy ze szkoły. Gdy powrócił do domu, w bezczynności i swobodzie rozpanoszyły się w nim jeszcze bardziej złe skłonności. Całą okolicę oburzał swem rozwiozłem życiem, nie wychodził z szynku i dopuszczał się rozlicznych kradzieży domowych. Nie można mu było uczynić najlżejszej uwagi, gdyż unosił się i groził, iż wszystko porozbija. Był tak straszny w gniewie, że wszyscy drżeli, a on sam po przejściu ataku całemi godzinami leżał wyczerpany, chory, blady, podobny do epileptyka zbrutalizowanego straszną chorobą. Gdy matka pytała go jaki zawód obrać zamierza, pogwizdywał i obracał się do niej tyłem. Umieściła go na próbę u notaryusza w Mortagne, ale uciekł stamtąd po trzech dniach, zasmarowawszy obrzydliwymi rysunkami mnóstwo stemplowanego papieru. W tym czasie opanowała go istna żądza czytania. Czytał wszystko, poezye, książki naukowe, filozoficzne i dzienniki rewolucyjne, których mu dostarczał aptekarz republikanin w starym stylu, egzaltowany, rozszalały, marzący tylko o gilotynie i szczęśliwości wszechludzkiej. Obaj spiskowali teraz, układając katastrofy fantastyczne i przewroty nadzwyczajne porządku społecznego. Julek radował się niewymownie wygłaszając wobec matki przerażające rzeczy, a biedna kobieta zalewając się łzami jęczała boleśnie.
— Mój Boże! Czyż to możliwe, by to był mój syn?
Pewnego dnia, gdy zupełnie na seryo rozmyślała czy wysłać syna za morze, czy umieścić w domu poprawy, Julek oświadczył, że chce zostać księdzem. Wydała okrzyk, wzniosła oczy w niebo, zakryła twarz rękami, jakgdyby usłyszała straszne bluźnierstwo.
— Panno święta!... Ty księdzem?!... Taki nicpoń księdzem!... Obrażasz Pana Boga tylko mówiąc takie rzeczy...
— Zostanę księdzem! — powtórzył Julek z uporem... — Zostanę księdzem i basta! — Uparł się, bił pięściami w stół, złościł się, groził.
— Chcę zostać księdzem do kroćset djabłów!... Chcę zostać księdzem psiakrew...!
Matka zemdlała wyszeptawszy:
— Wydałam na świat Antychrysta! O przebacz mi Panie!... Ulituj się!
Zapytano o zdanie proboszcza. Ale on w tem nagłem powołaniu, tak dziwnemi wyrażonem słowami dopatrzył się nadzwyczajnej łaski nieba... cudu poprostu... i nie posiadał się z radości.
— Cud... istny cud... wielki cud — wołał. — W niedzielę podczas nieszporów ogłoszę to całej parafii... Ach co za cud!... co za cud nadzwyczajny!
Biedna kobieta zalewała się łzami:
— Ależ on klął księże proboszczu — mówiła — klął jak poganin!
— Ta, ta, ta,... klął, klął... naturalnie, że musiał kląć! Przecież to jasne, że w tej właśnie chwili ulatywał z jego ust zły duch... Tak moja droga pani! Julek chce zostać księdzem!... Ach dziękujmy Bogu! Wie pani, w moich oczach jestto jeden z najjaskrawszych, najoczywistszych objawień Boga i tryumfów wiary. To przywodzi na myśl św. Augustyna!... Tak syn pani będzie drugim św. Augustynem!... Co za zaszczyt dla pani, dla parafii, dla kościoła!... Ach, to cud ogromny!
— Księże proboszczu, drogi księże proboszczu, — jęczała nieszczęsna matka zalewając się łzami — czy się tylko ksiądz proboszcz nie myli?
— Na, na... proszę się uspokoić... proszę się uspokoić dobra pani... nie, nie, nie mylę się wcale... cóż znowu? I czemużbym się miał mylić?... To cud, oczywisty cud! Odprawię jutro uroczystą mszę dziękczynną z wystawieniem Sanctissimum... no proszę się uspokoić... nie płakać... wszystko będzie dobrze... na... na!
W dwa miesiące potem wuj Juliusz wstąpił do seminaryum w S.
Co go skłoniło do tego postanowienia tak niespodziewanego? Czy wykreślił sobie jakiś plan istnienia w granicach tego zawodu, w gruncie rzeczy wygodnego i łatwego w porównaniu do innych?... Czy może uniosło do niepohamowane zamiłowanie do mistyfikacyi i bluźnierstwa? A może nie był tak przewrotny za jakiego się podawał? Może udane złe, z którem się tak chętnie popisywał pływało jeno po powierzchni jego duszy jak maska, a na jej dnie tkwiły niezniszczone kiełki uczuć chrześcijańskich?
Nie dowiedziano się tego nigdy. Julek przez całe życie pozostał nierozwikłaną zagadką.
Mimo wszystko jednak lata spędzone w seminaryum stanowiły w jego życiu nowy okres energicznego wysiłku ku dobremu i wytrwałej walki z własną naturą. Popychany ambicyą dojścia do jakiejś wysokiej godności kościelnej, czy też ogarnięty skruchą, lub rozwagą starał się zwalczyć i opanować swój buntowniczy charakter, próbował wziąć go pod jarzmo dyscypliny, upokorzyć, nie, jak czynią słabi zapomocą modłów i biernego dopełniania praktyk pobożnych, ale przez wysiłek, wprost muskularne napięcie woli, przez fizyczny niemal napór wszystkich swych władz umysłowych. Niestety po chwilach męstwa następowały nagle nawroty do złego, pchnięcia wsteczne przyrodzonych instynktów i były tak niespodziane i tak silne, że obalały w jednej chwili, unicestwiały całą pracę podjętą dla ich zwalczenia, cały długo i mozolnie budowany gmach wszystko co stworzył dla ochrony przed sobą samym. Musiał rozpoczynać na nowo. Ta ustawiczna wałka umysłu i ciała, ten ciągły moralny skurcz nerwowy, do którego się zmuszał, przeszkodziły wujowi Juliuszowi upodobnić się do swych kolegów z postaci, nabrać jak mówiono, lokalnej barwy. Przeciwnie, zwisająca na dół olbrzymia jego czaszka opadła jeszcze bardziej na piersi, twarz krzywiła się kurczowo i nigdy nie nabrał owych okrągłych, gładkich ruchów, słodkawo gorzkiego wyrazu, uśmiechu zjadliwego, powolnej gracyi osób duchownych, nigdy nie sharmonizował się z ową pełną szeptów ciszą zakrystyi i konfesyonału.
Nadzwyczajna pamięć i łatwość pojmowania zwróciły niebawem uw agę profesorów, zaniepokoiły ich nawet. Śmiałość pomysłów i skłonność do poddawania krytyce dogmatów, oraz mieszania wspomnień niejasnych z zakresu wiedzy i filozofii potępionej przez kościół z niezmiennymi, surowymi pewnikami nauki teologicznej, płomienna, namiętna wymowa, którą wprowadzał do swych wywodów najbardziej abstrakcyjnych, a nadewszystko nieprzezwyciężona odraza do świętych obrządków, których uczono kleryków jak sztuki uczą aktorów, wszystko to więcej jeszcze jak jego wybryki życiowe przeraziło kierownika seminaryum i utwierdziło w mniemaniu, że powinien donieść o tem biskupowi. Biskup, starzec łagodny i pobłażliwy po namyśle osądził, że jestto kipiączka młodej krwi, którą ujarzmi wnet surowa dyscyplina i uśpi wpływ rutyny. I, rzecz dziwna u człowieka bojaźliwego, uczuł sympatyę dla Julka, i postanowił zająć się jego przyszłością właśnie dlatego, że inny był niż reszta seminarzystów. Wzywał go do siebie kilkakrotnie, zapraszał na obiady i nie zrażając się zachowaniem butnem ulubieńca uczuł, że go pociąga ten ciekawy charakter, wielka, idąca omackiem wola »tak inaczej biorąca« wszystko dokoła, na co przywykł patrzyć i o czem zazwyczaj słyszał. Jednego dnia wikaryusz biskupi przytoczył ważne fakty, które kazały powątpiewać o powołaniu Julka. Mówił pochylając głowę na złożone ręce.
— Eminencyo... w tej duszy wre... wre strasznie... i boję się, by nie stała się niewierną i grzeszną.
Biskup odparł na to:
— Uspokoimy ją księże proboszczu, uspokoimy niezawodnie... i zobaczysz, że... ten chłopiec daleko doprowadzi... bardzo daleko!... Stanie się chwałą Kościoła!
Umilkł, a po chwili dodał z żalem;
— Jaka szkoda, że taki brzydki i tak źle zbudowany!
Wuj Juliusz nienawidził kolegów, i usuwał się o ile tylko mógł od nich, nie biorąc udziału w rozmowach i rozrywkach. Na wykładach i podczas przechadzek odosabniał się zawsze od innych jak dziki, stąpał z zaciekłością, kopał na drodze leżące kamienie, trząsł drzewami, jakgdyby celem jego ciągłym było coś niszczyć. Wśród najgorliwszych i najbardziej ortodoksyjnych kolegów wietrzył zawsze wstrętną, podejrzaną przyjaźń, przejmował ich korespondencyę, i bawił się prześladowaniem ich cynicznymi żartami i obrzydliwemi słowami, gnębiąc ciągłym terorem denuńcyacyi i obawą publicznego wstydu wobec przełożonych. Pogardzał tymi młodzieniaszkami biało różowymi, o umyśle niewolników i nieświadomej siebie duszy, którzy wiary uczyli się jak kręcenia powrozów, i skrywali pod powierzchownością pobożnisiów i ludzi uległych, ordynarne instynkty pedanta i niskie zachcianki spanoszonego chłopa. U nich zaś przyrodzona nieufność i nabyta nienawiść półmieszczuchów do człowieka, który psychicznie nie należał do ich klasy złączały się w jedno i uczyniły im Juliusza wstrętnym. Bali się go też bardzo z powodu protekcyi »skandalicznej«, którą go otaczał biskup, z powodu strasznych wybuchów gniewu, okrutnych drwin, i przeczuwali w nim ze strachem przyszłego apostoła herezyi, obrazoburcę, odstępcę, »drugiego Lamennais’go« Lamennais’go bowiem w rzadkich chwilach, w których ośmielali się swobodnie myśleć, uważali za ostatnie wcielenie djabła. Juliusz ukończył dosyć porządnie seminaryum i został powołany do boku biskupa jako jego sekretarz.
Owego dnia pani Dervelle zapomniała przeżytych obaw i oddała się cała roskoszy dumy macierzyńskiej. Poszła na plebanię z duszą wstrząśniętą tak słodkiem zdumieniem, że wydawało jej się, iż ją anioły unoszą do raju w krainę światłości, śpiewając hymny przecudne.
— A nie mówiłem? — wykrzyknął proboszcz ściskając ręce najmilszej ze swych parafianek. A nie mówiłem droga pani?... A co, czy to nie cud?... No, powiedz pani, cud czy nie?... Do kroć... ha ha ha!..!
Nie mogła znaleść słów dość wzniosłych, dość szlachetnych, by wyrazić swą wdzięczność. W zruszenie ściskało ją za gardło, zachwycona i pół przytomna bełkotała tylko:
— O księże proboszczu... księże proboszczu!...
— Na, na... będzie mi pani chyba wierzyła na drugi raz, hę?... No powiedz pani do... na świętego Tomasza... I to na tem nie koniec!... Syn pani zostanie w bardzo krótkim czasie biskupem!... Drogi chłopak... słyszy pani... biskupem, ja to mówię, ja... jak dwa a dwa cztery tak sprawa jasna!
Biskup! Tak, o to szło teraz a potem... widziała go już na zawrotnych wyżynach, połyskującego od złota z tiarą potrójną na głowie, rządzącego duszami i mocarzami świata całego, a wszystkich u jego nóg.
Wedle pięknego obyczaju, ksiądz Juliusz odprawił swą pierwszą mszę w rodzinnem mieście Viantais, wśród niezwykłego przepychu, a wszyscy znający go od dziecka cisnęli się dnia tego do kościoła. Przy tej okazyi wydarzyła się rzecz niezwyczajna, o której dotąd w tych stronach mówią i mówić nierychło jeszcze przestaną.
Młody ksiądz wyszedł na kazalnicę i wobec wszystkich odbył publiczną, generalną spowiedź z wszystkich swych błędów i grzechów. Gdy tylko padły pierwszo z ust jego słowa zdumienie ogarnęło tłumy wiernych.
— Drodzy bracia! — wykrzyknął drżącym, głuchym głosem. — Jestem wielkim grzesznikiem! Życie ledwo rozpocząłem, a już duszę moją obciąża więcej ciężkich zbrodni i większy nią targa niepokój niźli duszami starców co spędzili żywot w bezeceństwie i krwawych morderców. Pośród was prowadziłem to złe życie, wzrastałem w zwątpieniu, buncie i nieczystości. Przeto wobec was, którzyście byli tego świadkami i smucili się żem jest taki, chcę wyznać wszystko i uderzyć się w piersi. Publiczne zgorszenie wymaga publicznego upokorzenia. To jest słuszne, to jest dobre, to jest zgodne z nauką Kościoła. Nie dość, gdy skrucha kryje się w głębi milczącego serca. Słuchajcie mnie: Zapierałem się Boga i bluźniłem jego świętemu imieniowi, drwiłem z mąk Pana naszego Jezusa Chrystusa i miotałem obelgi na tajemnicę żywota dziesięćkroć niepokalanego Maryi Dziewicy. Pogardzałem matką moją, świątobliwą kobietą, która mnie na świat wydała, nienawidziłem ludzi, mych braci po niedoli. Kłamałem, kradłem, kopałem nogami chorych, owych wybrańców nieba. Marząc o zbrodniczych zamachach, palony ogniem potwornych żądz, bez wyrzutów sumienia, bez wahania zbliżałem się do Stołu Świętego i uczyniłem Ciału i Krwi Pańskiej przybytek z własnej, świętokradczej duszy!... Wreszcie pożądałem żony bliźniego mego, występne myśli podszeptywałem młodym dziewicom i wśród pól, nie bacząc, iż spogląda na mnie oko Przedwiecznego, jak sprośny cap spółkowałem...
Ostatnie słowa wyrzucił głosem silnym, dźwięcznym. W kościele rozległ się szept, zgłuszony niebawem stukiem krzeseł poruszanych przez skromnych słuchaczy, pokrząkiwaniem, kaszlem rozbrzmiewającym z końca w koniec kościoła. Proboszczem, który siedział w swej stali rzucało, jakby wyładowywały się w nim eksplozye elektryczne, I nagle stała się rzecz niesłychana. Organ jęknął akordem rozpaczy, a jęk ten obiegł kościół i zagasł gdzieś w chórze, ponad głowami diakonów i śpiewaków przygnębionych.
— Spółkowałem! — powtórzył ksiądz Juliusz z pełnej piersi.
Grzmiał. Bił się w piersi z wściekłością, a szerokie rękawy komży wiały dokoła niego niby skrzydła oszalałego ptaka.
Rozbierał jeden po drugim każdy grzech swój popełniony w przeszłości, nicował go z niemiłościwą zaciętością, wytrząsał z serca wszystkie myśli przewrotne, wszystkie tajne ohydy, któremi się splamiło. Patrząc na tego człowieka, który na wzór dawnych męczenników biczował się, rozdzierał, otwierał własnymi paznokciami wobec wszystkich krwawiące rany swej duszy, szarpał w strasznem zapamiętaniu i rzucał na powietrze płaty własnego ciała i strugi krwi, słuchacze zrazu zdumieni i zawstydzeni gwałtownością, i biblijną prostotą zwierzeń miotanych bez obsłonek, uczuli potem pewną niechęć, doznali niemiłego uczucia strachu, ściskania w gardle, dziwnego gniecenia w żołądku. Coś się z nimi działo, czego dotąd nie zaznali i zdawało im się, że patrzą, na linoskoczka wirującego na trapezie w próżni ponad przepaścią. Było to coś jakby zawrót głowy na wyżynach, jakby skok w otchłań śmierci.
Dwie kobiety pobladłe, czepiając się z wysiłkiem poręczy krzeseł wyszły półomdlałe z kościoła, inna zatykając sobie uszy wykrzyknęła:
— Dosyć!... Dosyć!...
I nagle z wszystkich piersi dyszących ciężko, wydarł się ten sam okrzyk straszny i bolesny:
Tak.... tak... dosyć!... dosyć!...
Zamilkł, zabrakło mu oddechu. Ocierał pot obfity spływający mu z czoła i naciągał na ramiona fałdy zbyt obszernej komży. Wtem promień słońca padł na witraż okna umieszczonego naprzeciw kazalnicy, rozlał się po kościele i padł tęczowym pasem na twarz kaznodziei. Wszyscy podnieśli głowy mimowoli na to światło dziwne i oczom ich wydało się, iż widzą nimb cudowny nad głową świętego. Chmura nadpłynęła, zakryła słońce i aureola znikła.
Ksiądz Juliusz uspokoił się tymczasem i ciągnął dalej cicho, a dobitnie wymawiając wyrazy. Głos jego stał się teraz słodki, błagalny. Jakieś wnętrzne łzy drżały w nim i przepajały niewysłowioną czułością. Ręce miał złożone, oczy wzniesione na sklepienie kościoła, kędy wiły się jeszcze obłoczki kadzidła. Błagał o przebaczenie ludzi, Maryi Dziewicy, Boga... błagał z płaczem i rozpaczą. Odwoływał się nawet do litości rzeczy:
— I ty dziewicza a płodna wiekuiście przyrodo, której miłosne upojenia Bóg umiłował, wywodząc cuda życia z wyzwolonych ciał świętych, naturo tylekroć splugawiona, sprofanowana przezemnie, ulituj się! Ulituj się!... przebacz i ześlij mi cierpienie, bo cierpienie zbawczem jest dla grzesznika. Gdy łaknął będę, wzbroń mi chleba i owoców ziemi, gdy gardło moje palić będzie gorączka, wodom źródlanym nie dopuść, by mi dały ochłodę! Gdy zimny dreszcz obejmie me członki, zakryj słońce, odpędź mnie od schronisk i słodkich leż odpocznienia. Uczyń, by stopy moje raniły ciernie przydrożne i kolana moje ścierały się o twarde skały. O naturo, bądź mi nielitośną, dręcz karząc jako matka to nędzne ciało, sprośne i buntownicze i w ostępach twych borów ciosaj najcięższe krzyże męki, pod których brzemieniem ugięty iść mam ku wieczystej światłości...
Niewysłowione wzruszenie odmalowało się na twarzach słuchaczy. Oczy podkrążały się, twarze kurczyły, piersi dyszały ciężko. Proboszcz krzywił się strasznie, by nie wybuchnąć. Z nabrzmiałą twarzą i siną tonzurą kręcił się niespokojnie, nerwowo w swej stalli. W ławkach kolatorskich siedzący członkowie komitetu kościelnego zamyśleni zakryli twarze rękami i podparli pięściami brody. Łkania jeszcze tłumione wybuchały tu i owdzie odpowiadając sobie z różnych stron... Ksiądz Juliusz zakończył gorącą, namiętną prośbą:
— Drodzy bracia i wy także drogie siostry w Panu! Jeśli w sercach waszych uczuwacie litość nad nędzarzem, który oto wobec was kaja się ze swoich błędów, zechciejcie, gdy dzwon uderzy na Anioł Pański i gdy na świętej ziemi uklękniecie wieczór do modłów u stóp starego krzyża, włączyć me imię w poczet ukochanych, których śmierć opłakujecie, w poczet imion, owych biednych, zbłąkanych, o których nawrócenie błagacie Boga! O niech śpiew modłów wznoszący się z wszystkich piersi grzechy moje zaniesie do stóp tego, który sądzi i przebacza, niech głosi iż syn niegodny łaknie nawrócenia, że przysięga czcić póki życia święte imię Ojca i pracować na chwałę i potęgę niezwyciężonego Kościoła Jego...
Gdy zstępował ze stopni kazalnicy łkania dotąd tłumione wybuchły. Cały kościół drżał od chaotycznych, to głuchych to ostrych dźwięków. Rozlegał się bełkot zawodzenia, jęki i pokrzykiwania, jakby zerwała się z łańcuchów gromada zwierząt dzikich. Za zbliżeniem się księdza Juliusza pochylały się głowy i twarze zroszone łzami, jak gdyby szedł święty. Entuzyazm wybuchł, ogarniając mózgi. Matka jakaś rzuciła się do nóg jego wznosząc w wyciągniętych rękach kwilące w powijakach dziecko, by je pobłogosławił. Odsunął ją łagodnie:
— Niegodny jestem moja siostro! — rzekł.
Ludzie cisnęli się i roztrącali, by dotknąć rąbka jego komży, a kościelny i ministranci poprzedzający go chwiali się na nogach, jak pijani i bez względu na miejsce gdzie się znajdywali krzyczeli na cisnące się kobiety:
— Usuńcie się... usuńcie się... przeklęte samice!...
Nagle zagrzmiał organ potężnym głosem, a szmer tłumu utonął w tryumfalnym, wybawczym hymnie... Nastąpił dalszy ciąg mszy...
Na plebanii odbyło się wielkie przyjęcie, na które sproszono wszystkich księży i wszystkie wybitne osobistości z całego okręgu. Nim zajęto miejsce przy stole, poczciwy proboszcz Sortais cały drżący jeszcze zbliżył się do księdza Juliusza.
— Moje dziecko, moje drogie dziecko! — zawołał... — O jakież to było piękne! — Co za wielki, co za wspaniały, co za wzniosły przykład dałeś!... Co za niezwyczajna rzecz... patrz, płakałem... jeszcze płaczę!... Ach co to było!
Szukał jego ręki, chciał go przycisnąć do serca.
— Jakżem szczęśliwy, jaki szczęśliwy! — powtarzał.
Ksiądz Juliusz odsunął go. Na twarzy jego pojawił się złośliwy uśmiech i zimna ironia, od której zlodowaciało serce staruszka:
— Dobrze, dobrze, dziękuję — rzekł... — Niema powodu... niema powodu się radować, mój zacny proboszczu!... Ha, ha, ha... hi, hi, hi...
Odwrócił się od niego nie przestając śmiać się szyderczo.
Babka moja opowiadała później, że podczas ceremonii, która powinna była przedewszystkiem jej serce przejąć radością i dumą nie mogła podzielać ogólnego entuzyazmu. W miarę jak wuj Juliusz rozpalał się, dawał się porywać wymowie i skrusze, skutkiem dziwnego jakiegoś tajemniczego skojarzenia pojęć, które sobie uświadamiamy ale, którego atoli sobie sprawy zdać nie można, czuła, że ziąb ją jakiś przenika i że serce jej się ściska boleśnie. Płakała, ale ze strachu pod wpływem nieokreślonego smutku. Dziwna rzecz, mimo, iż odpędzała trapiące ją widziadła przeszłości narzucały jej się z siłą niepokonaną i przed oczyma miała nie tego oto syna, na ambonie, z twarzą wniebowziętą i opromienioną wiarą, ale tego, którego widziała ongi, gdy z szatańskim, złym śmiechem oznajmiał jej, że wstępuje do seminaryum. Poprzez potok natchnionych słów upokorzenia i skruchy, od których we łzach topniały dusze wszystkich dokoła, słyszała ohydne słowa bluźniercze, które padły niegdyś z ust jego;
— Chcę zostać księdzem do kroćset djabłów!... Chcę zostać księdzem psiakrew!
I jak przepowiedział proboszcz, na tem się nie skończyło.
Jako sekretarz biskupa wuj Juliusz uzyskał bardzo szybko rodzaj arbitralnej wszechwładzy. Kto chciał się dostać do biskupa, musiał przejść przez ręce księdza Juliusza, i naodwrót, biskup porozumiewał się ze swymi podwładnymi tylko za pośrednictwem zaufanego sekretarza.
Ksiądz Juliusz skorzystał z tego i gnębił młodych wikarych i funkcyonaryuszów kościelnych, przeważnie kolegów swoich ze seminaryum. Bawiło go to, że krzyżuje ich drobne planiki, unicestwia skromne ambicyjki, prześladował ich też w sposób tak pomysłowy, tak wyrafinowany, że wielu straciło w końcu cierpliwość i opuściło dyecezyę, albo wzięło suknie świeckie.
— Tem lepiej, tem lepiej! — mawiał ksiądz Juliusz... — O tyle mniej robactwa!
W końcu tyranizował wszystkich dokoła, a tyrania ta, której nie szczędził nawet staremu prałatowi, swemu protektorowi, czasem miała pewien właściwy sobie humor. Nie używając żadnego z podstępów dyplomacyi kościelnej, zapomocą samej tylko własnej bezczelności poróżnił generalnego wikaryusza z biskupem, zniweczył zupełnie jego wpływ, i ograniczył władzę. Odtąd nietylko wikaryusz nie liczył się, nietylko nie pytano go się w żadnej sprawie o radę, ale jeszcze biskup odjął mu kilka najcenniejszych atrybucyj i powierzył je Juliuszowi. Wynikły z tego poważne, kilka miesięcy trwające zawikłania, które jak zobaczymy dalej zachwiały całym światem katolickim i poruszyły ministerstwa całej Europy.
Biskup był człowiekiem bardzo wyrozumiałym, pobłażliwym, stosującym się do okoliczności, był liberałem roztropnym i dyskretnym, lubiącym żyć ze wszystkimi w zgodzie, z rządem zarówno jak i z Rzymem. Kochał kwiaty i poetów łacińskich i albo przebywał w ogrodzie, gdzie okulizował róże, lub przesadzał geranie, albo w bibliotece, trawił czas na tłumaczeniu Wergilego staromodną francuzczyzną. Nie znosząc hałasu, czując wstręt do wszystkiego, co wyglądało na spór, walkę, konflikt, z nadzwyczajną biegłością i zręcznością umiał lawirować pomiędzy stronnictwami i koteryami, a inicyatywy własnej bez względu jakąby była wystrzegał się jak grzechu. W swych przemówieniach, w listach pasterskich, okólnikach unikał starannie kwestyj drażliwych, ograniczając się do dwuznacznych komunałów i nauk katechizmowych. Daremnieby w nich szukać było czegoś, coby wyglądało na przekonanie, biskup wysilał całą swą inteligencyę na to, by nie mieć żadnego. To też redagowanie okólników, w czem zazwyczaj brał udział wikaryusz generalny, dysponujący ogromnym słownikiem nic nie mówiących, a kwiecistych wyrażeń, było sprawą nader ważną. Wygotowywano je zawsze trzy miesiące naprzód. Codziennie biskup poprawiał je, przepisywał, odrzucał paragrafy, gładził zdania i zwroty, zatrzymywał się nad każdem słowem, dyskutował, łagodził wyrażenia, ciągle wydawało mu się bowiem, że jest w nich jakiś sens ukryty, coś między wierszami, co możnaby źle, lub złośliwie wytłumaczyć. Co chwila mówił:
— Odczytajmy, odczytajmy raz jeszcze... Proszę bardzo... starajmy się uniknąć kompromitacyi... Jesteśmy stróżami pokoju dusz... Obowiązkiem naszym łagodzić i godzić... nie zapomnijmy o tem mój drogi...
— Rozumie się Eminencyo, ale zdaje mi się, że tego roku powinniśmy...
— Nie, nie księże sekretarzu... ani tego roku, ani nigdy... nie powinniśmy nic... Czyż nasz Zbawiciel nie rzekł: »Nie sądźcie«?... Ot, czytajmy raz jeszcze...
W nocy wydawało się biskupowi, że słowa jego okólnika ubrane są w żelazne hełmy, zbrojne w straszne miecze, że szykują się do boju i rzucają się nań z wielkim, wojennym okrzykiem. Zrywał się na równe nogi oblany zimnym potem i godzinami dręczył się obawą, czy jakiś przecinek umieszczony w złem miejscu nie wywoła komentarzy, sporów i klęsk nieobliczalnych. Ogarniała go gorączka, Z ciemnością nocy wślizgiwały się do jego duszy strach, zwątpienie i złowrogie przeczucia. Drżącą ręką zapalał lampę, w koszuli schodził na dół do biblioteki i wracał ze szkicami okólników, które czytał do świtu, przerywając sobie tylko po to, by zanieść gorące modły do Boga.
Dyecezyą administrował z takąż samą niepewnością, z podobną słabością i sprawy w gruncie rzeczy zdane były na kaprys każdego, poszczególnego funkcyonaryusza.
— Źle sprawy stoją... — jęczał — Wiem o tem... ale cóż pocznę?... Jestem niczem... nie mogę nic... Wiem o tem... jestem bezbronny...
Gdyby był miał dosyć odwagi, byłby niezawodnie na usprawiedliwienie swego postępowania przytoczył tę oto historyę.
Odziedziczył po pewnej pobożnej damie, przyjaciółce swej matki, jeszcze w początkach swej karyery duchownej skromną sumkę. Spadkobiercy naturalni, rozwściekleni z powodu tego wydziedziczenia rozsiewali pogłoski o wymuszeniu, o procederach hańbiących i wywołali skandaliczne wzmianki w pismach lokalnych. Wreszcie zaczepili testament. Podczas procesu, adwokat strony atakującej w braku innych argumentów rzucał na młodego księdza najfałszywsze oskarżenia, najdramatyczniejsze oszczerstwa. Dreszczem przejął audytoryum, przedstawiając swego przeciwnika jako jeden z owych czarnych charakterów, za jednego z owych złoczyńców, którzy wślizgują się do łoża dam w podeszłym wieku i kładąc im miłość, niby nóż na gardle, obdzierają je z majątku. Pomimo owej pięknej metafory rodzina przegrała proces, a zapis został przyznany spadkobiercy wyrokiem sądu, który był mu zarazem zadosyćuczynieniem za doznaną zniewagę.
Ta przygoda wywarła na młodym wówczas księdzu takie wrażenie, że mimo lat, mimo powodzeń, szybkiego awansu, a wreszcie osięgnięcia godności biskupiej, przerażenie nie tylko nie przeminęło, ale zwiększało się nawet z biegiem czasu. Bojaźliwość przyrodzona zmieniła się w słabość charakteru, największej godną nagany. Sądził, że by mu przebaczono przewinienia, których się nie dopuścił, powinien być dobrym aż do tego stopnia, by kpiono sobie z niego, tak pobłażliwym, by posądzano go o współudział w przekroczeniach, a skromnym, aż do zupełnego zaparcia się własnego ja. Zdawało mu się, iż w każdem spojrzeniu mieści się wyrzut, w każdym geście pogarda, w każdem słowie przykra aluzya, do dawnej jego przygody. W celu załagodzenia nieistniejących oskarżeń uczynił ze swego życia jeden akt pokory, jedno błaganie o litość. Im bardziej się starzał, tem więcej wyrzucał sobie, że kopnięciem nogi nie odtrącił od siebie tych pieniędzy przeklętych, których zresztą nie użył dla siebie, ale na miłosierne uczynki, wątpliwej coprawda wartości. Wyrzuty sumienia trapiły go, jak gdyby rzeczywiście dopuścił się jakiegoś niskiego i hańbiącego czynu. Toteż, gdy wzdychając mówił. Jestem niczem... Nie mogę nic... Jestem bezbronny... raczej odpowiadał własnemu sumieniu, wieczyście buntującemu się, niźli wyrażał żal, że nie posiada istotnej, faktycznej władzy. Ta mania stała się tak silną, że nie chciał wymawiać ani pisać niektórych słów np.: majątek... dziedzictwo... adwokat... stara dama... a to z obawy, by nie odświeżyć w pamięci ludzkiej dawnych przejść i nie wywołać bolesnych komentarzy.
Pokój księdza Juliusza na drugiem piętrze miał niewielki balkonik wychodzący na ulicę. Stąd mógł on wzrokiem objąć część miasta opuszczającą się w dolinę i szeroki szmat pól uprawnych, usianych kępami drzew i zasłany szachownicą łąk. Ksiądz Juliusz często z łokciami opartymi o żelazną poręcz, długiemi godzinami wpatry ał się w dal, w mgły słaniające się po polach, w niebo, po którem przewalały się chmury, to blade, to jaskrawe, a ciągle inne. Długa, koścista jego postać czerniejąca w zmierzchu przywodziła patrzącym na myśl dusze pokutujące i widma straszące po starych gmachach. Zwisał ponad nimi, patrzył, gotów każdej rozwinąć wielkie błoniaste skrzydła i wzlecieć na powietrze jak wielki nietoperz. Ten pokój, z jednem, do późna w nocy gorejącem oknem, ten balkon zawieszony kędyś w górze, wyżej niźli mury forteczne, w wyobraźni przechodniów stał się przybytkiem strasznych tajemnic. Od kiedy bowiem czarny cień zawisł na balkonie, w pałacu biskupim, dotąd cichym, spokojnym, zaśnionym zapanowała gorączkowa czynność i niepokój. Kotłowało i wrzało wśród starych, poczerniałych murów kamiennych, które rezydencyę biskupa czyniły podobną do ponurego, opuszczonego zamczyska. Wichr stamtąd powiał gniewny i zajadły po całym obszarze dyecezyi, wstrząsając małemi wiejskiemi probostwami, wyganiając z nich spokój i ciszę. Rozwielmożniło się donosicielstwo, każdy czuł się zagrożonym, szpiegowanym zdradzanym. Przez cały dzień przez skrzypiącą bramę biskupstwa wpadały i wybiegały z szelestem fałdów sutanny, a wzdłuż dróg, pod płotami snuły się drżące, schylone postaci księży i kleryków, widniały po korne figury winowajców wyglądających jak biedne szczute zwierzęta.
Z samego zdziwienia, sam odźwierny, znany z pełnej słodyczy usłużności i obyczajów pokojowych, który informował dawniej przybywających z miną, jakby odprawiał mszę, nabrał teraz hardych nawyczek psa łańcuchowego i pokazywał zęby.
— Phi!... — mówił mrukliwie i niechętnie — z księdzem sekretarzem widzieć się trudno... jest zajęty... Phi... zresztą... zresztą proszę się zwrócić do kamerdynera.. Co? Jakto nie?... Jestem portyerem... czy nie jestem, ha?... Co?... No... już mówiłem... proszę się zwrócić...
Zauważono nawet, że jego czapeczka z czarnego aksamitu, którą zazwyczaj teraz nosił na bakier dziwnie była pomięta i groźnie wyglądała, a gdy szedł, długi jego fałdzisty surdut szeleścił i wydymał się w sposób nie objawiający nic dobrego.
Cała służba kościelna począwszy od najskromniejszego zakrystyana, a skończywszy na najdumniejszym szwajcarze i cały kler, od najmizerniejszego wikarego do najpoważniejszego kanonika poczęli sobie wzajem niedowierzać i zbliżali się do siebie z taką ostrożnością, jakby powróciły najgorsze czasy terroru! Dzieci z chóru nie śmiały wypijać wina z ampułek, a powracający z pogrzebu pijani akolici nie walali się już po rowach przydrożnych z krzyżami między nogami. Najstarszych proboszczów naglę poczęto przenosić i te doraźne wyroki, to gwałcenie dawnych zwyczajów uważanych za prawo oburzyły do reszty opinię ogółu, który począł je uważać za świętokradztwo. Proboszcz z Viantais ze względu na swój wiek, cnoty i węzły przyjaźni łączące go z rodziną Dervellów, mógł chyba liczyć na pewne względy. Stało się jednak inaczej. Listem aroganckim, okrutnym został powiadomiony, »że ma natychmiast wydalić z domu swą siostrzenicę, ułomną, ośmnastoletnią i prawie zidyociałą dziewczynę, którą przygarnął z litości, gdyż jej obecność na plebanii, przy stole proboszcza jest kamieniem obrazy dobrych obyczajów i przedmiotem ustawicznego zgorszenia dla młodych wikarych«. List ów zawierał ponadto formalny nakaz, by proboszcz zaniechał wizyt składanych »Zgromadzeniu Sióstr chrześcijańskiego wychowania młodzieży« i ograniczył się jedynie do odprawiania nabożeństwa w wymienionym klasztorze. Dla poczciwca był to cios straszny. Podobne podejrzenia w jego wieku! Przez kilka tygodni był przygnębiony, ogłupiały i nie mógł przyjść do siebie. Trudno mu było uwierzyć, że to wszystko było prawdą... wydawało mu się ciągle, że źle zrozumiał słowa listu, że śnił. Brał go tedy do ręki i odczytywał na nowo, a za każdem słowem oblewała się wstydem jego poczciwa twarz i wykrzykiwał wynosząc do nieba swe krótkie rączki:
— W moim wieku!... W moim wieku!... Ach!... ach! ach!
Żegnał się i dodawał pobożnie:
— Panie Boże!... Na cześć Twoją spełniam ten kielich goryczy... na cześć Twoją o Panie, który wiesz, że dusza moja jest czystą.
Nie przyszło mu nawet na myśl winić księdza Juliusza. Przeciwnie, w naiwności swej napisał doń długi, dziecinny i wzruszający list, w którym błagał, by Wstawił się za nim u biskupa. Naturalnie na list swój odpowiedzi nie otrzymał.
Potęga księdza Juliusza rosła z każdym dniem, szerząc coraz to większy popłoch. Młody sekretarz natrafił z początku na pewien opór. Organizowano tajne konwentykle z inspiracyi prałata z Mortagne, człowieka lubieżnego i zawistnego, który pienił się ze złości widząc, że utracił wpływ na biskupa. Rozsiewano złośliwe pogłoski o niemoralnem życiu powiernika jego Eminencyi, powątpiewano w jego prawowierność, wspominano kazanie w Viantais, słowa niestosowne, któremi się wówczas posługiwał, inwokacye natury, obrzydliwego znamię panteizmu, pogańskiej, dzikiej dowód religii, czczącej jarzyny i białe króliki. Za powrotem otoczony został legią szpiegów i siecią pułapek. Ale śmiałość jego nie cofająca się przed żadną awanturą wnet zwyciężyła wszystkie intrygi i intrygantów. Podstępy chytre eklezyastów, subtelne formy nienawiści, ta cała podziemna robota prysła jak bańka pod naporem niesłychanej, brutalnej fantazyi księdza Juliusza. Pewnego dnia, podczas wielkiego przyjęcia u biskupa przystąpił do prałata, który udawał, że go nie spostrzega i pociągnął go we framugę okna.
— Czemuż to Wasza Wielebność tak zezem na mnie spoziera? — spytał — Czemuż to mam przypisać jego niełaskę hę?...
— Ale ja nie patrzę tak... ja wogóle wcale nie patrzę na ciebie mój drogi księże! — odparł grubas drwiącym tonem.
— Nie masz pan racyi... — podjął Juliusz — Jesteś pan w grubym błędzie... zapewniam... a to dlatego... że... że... mógłbym... to jest powinienbym... dla dobra Kościoła... ze względu na własne sumienie... wreszcie dla przyjemności... ha... ha... ha!... To księdza prałata niepokoi? Już teraz Wasza Wielebność... nie spoziera zezem... przeciwnie spoziera mi prosto w oczy... ha, ha, ha!
Prałat wzruszył ramionami i rzekł głosem spokojnym, dobitnym:
— Patrzę... nie patrzę... i cóż to wogóle wszystko znaczy?... Po cóż ten galimatyas?
— Galimatyas, hę?... Ano to się wytłumaczę jaśniej... Mam mój drogi księżulku dowody... ciekawe dowody. Schowane są głęboko w szufladzie... w całkiem bezpiecznem miejscu... Studyuję je codziennie. Paskudne bo życie prowadzi Wasza Wielebność... Nie do pojęcia to co prawda, choć wcale rzadkością nie jest... ha, ha, ha!
— Dosyć żartów! — zawołał prałat z godnością.
Ale twarz miał zakłopotaną, pobladł bardzo. Juliusz wpił się wzrokiem w niego i mówił ze zdumieniem w głosie.
Żarty?... To są żarty?... a to doprawdy przechodzi ludzkie pojęcie... Więc okraść fabrykę... uwodzić małych chłopców... to są żarty? Czy można to, powiedzno księże, nazywać żartami?... Czy to stosowna nazwa... ha?
Prałat zzieleniał, zachwiał się na nogach, zdawało się, że padnie trupem. Drżący, z otwartemi ustami, spotniałem czołem słaniał się i szukał rękami podpory. Wreszcie czepił się ramy okna. Dyszał, sapał. Wielkim, aż nadto widocznym wysiłkiem woli zapanował wreszcie do tyla nad sobą, że wystęknął poprawiając drżącą ręką obojczyk, który mu się wysunął z kamizelki:
— Ja księdza!... Eminen...cya się do... do...wie... gdybym miał nawet... tak gdybym... wypędzę! Wypędzę jak... jak... jak... To nikczemność... to... nik... nik...
Nie mógł skończyć. Zaczęte słowo utknęło mu w gardle... w oczach wyszłych z orbit malowała się wściekłość, obłęd, nienawiść, strach i wszystko razem tak było komiczne, że ksiądz Juliusz wybuchnął śmiechem.
Poklepał prałata pogardliwie po ramieniu i rzekł śmiejąc się ciągle:
— Uspokój się Wasza Wielebność... Uspokój się... Twoje świństwa nie obchodzą mnie... choć prawdę powiedziawszy mam dowody czarno na białem... hę, pojmujesz mój poczciwcze... czarno na białem... ale to mnie nie obchodzi... to mnie tylko bawi... oto wszystko... to mnie bawi. Ale uspokój się Wasza Wielebność... uspokój się...
Ruchem krótkim, podobnym do policzka wsunął oporny obojczyk prałata za kamizelkę.
— Tylko — dodał — myślę, że nareszcie dasz mi spokój... i twoja banda posiepaków też... hę?... Krótko mówiąc, uspokój się Wasza Wielebność!...
Obrócił się na obcasie śmiejąc się dalej, podczas gdy prałat otumaniony, zgnębiony ocierał pot z czoła i wysilał się, by zatrzeć ślady swego zmieszania.
Ksiądz Juliusz święcił swój tryumf bezczelną radością i podwojonem prześladowaniem. Gdy umyślił jakiś plan szatański pokazywał się publicznie z bezczelnym wyrazem twarzy, oczyma zjadliwie uśmiechnionemi. Przebiegał ulice ogromnymi susami ze złowrogim pośpiechem. Gdy na objeździe dyecezyi, z okazyi bierzmowania towarzyszył biskupowi zachowywał się tak prowokująco, że to wraz z służalczą uległością prałata wznieciło po parafiach wielkie zaniepokojenie.
— Widziałeś?... Ma biskupa w kieszeni! — szeptali proboszczowie. — Jest coś w tem!... a to kanalia!..
— Biskupa!... Czyż myślisz, że dałby się wodzić za nos poganinowi, heretykowi!
— Ale mimo wszystko sądzę, że lepiej z nim trzymać... Wikaryusz generalny?... Prałat z Mortagne!... I cóż nam z nich?... Nie mają znaczenia!...
— ...A i dziś rano naprzykład, jak ich potraktował!...
— To prawda.. straszne rzeczy... człowiek nie może spokojnie żyć!...
Biedny biskup, jak wszyscy słabi ulegając olśnieniu na widok pozorów siły, uwiedziony wiekuistem przyciąganiem się sprzeczności, na mocy którego charaktery słabe stają się zawsze łupem silnych poddał się przewadze i śmiałości księdza Juliusza nie domyślając się, ile się w tem kryło cynicznej bezczelności. Juliusz przeraził go i opanował. Gdy poznał do jakich nieuniknionych konfliktów zmierza, jaką na siebie ściąga odpowiedzialność wskutek działalności tego narwańca zapóźno już było na zwalczanie w sercu tej niewytłumaczonej sympatyi, jaką dlań uczuł. Juliusz był panem jego władzy, jego sumienia, jego umysłu i jego spokoju, biskup nie mógł i marzyć o wymknięciu się z tych brutalnych rąk, których uścisk z każdą chwilą niemal boleśniej odczuwał. Poddał się tedy nowej tyranii dziwując się jeno, że tak łatwo się mu narzuciła, wbrew usiłowaniom prefekta seminaryum, wikaryusza generalnego, a nawet, ściśle biorąc, wbrew jego własnej woli. Wszystko to wydało mu się dziwnem, niewytłumaczonem, a nadewszystko smutnem.
— Raz, — powtarzał sobie często — porwałem się na jakiś czyn własnowolny... nie wiem dotąd czemu, ani jak... I oto przyznać muszę, że uczyniłem źle... bardzo źle. Widocznie nie urodziłem się na to by, kierować kimkolwiek, nawet sobą samym. Ach, czyż jest człowiek nieszczęśliwszy na całej ziemi?
Od pierwszego dnia objęcia urzędowania ksiądz Juliusz zmienił wszystko, przewrócił do góry nogami wszystkie zwyczaje, przeraził ludzi i zwierzęta. Ilekroć biskup pozwolił sobie na najlżejszą uwagę, musiał tego natychmiast żałować. Lodowate spojrzenie sekretarza, usta jego gotowe ciągle do szyderstwa i krzyku, przerażały go, dał się teraz wieść na pasku jednemu człowiekowi z równą powolnością, z jaką pozwalał sobą do niedawna rządzić wszystkim i w gruncie rzeczy był zdania, że sytuacya właściwie poprawiła się, gdyż teraz nie bał się nikogo prócz swego tyrana i ufał, iż tenże będzie chronił go, chroniąc siebie samego. Powtóre miał nadzieję, że postrach rozsiewany przez księdza Juliusza dokoła wyjdzie mu na dobre. Zresztą wolałby w końcu stawić czoło dyecezyi, Kościołowi, samemu nawet Bogu, niż narazić się na niezadowolenie swego sekretarza. Mówił doń jak przemawia małe dziecko, bojące się rózgi za jakąś przewinę, zwracał nań spojrzenia rozbrajające, błagalne, które mówiły: »Nie mogę ci zabronić robić tego wszystkiego co mnie napełnia rozpaczą, czyń jak uważasz, ale przynajmniej oszczędzaj mnie, broń mnie, bądź za nas obu silny i mądry«. Co ranka oddawał swemu sekretarzowi nieotwarte dzienniki... jak sobie tenże życzył, a co wieczoru podpisywał listy i dokumenty administracyjne, nie pozwalając sobie na odczytanie ich.
— Musze ci ufać drogi synu! — wzdychał oddając mu papiery.
— Ha... i cóż?... — odpowiadał ostro Juliusz — Czyż może Eminencya myśli, że mu daje do podpisu listy miłosne... albo weksle... hę?
— Ależ mój drogi... ależ mój drogi!... — wołał biedak chcąc zmienić temat rozmowy i litując się nad Juliuszem. — Ileż to tej bibuły... ileż tych papierzysków!... Musisz być obarczony!... Nic ważnego przynajmniej?... Nic nowego... powiedz!
— Nic,... bieżące sprawy — mruczał ksiądz Juliusz.
— To dobrze... to dobrze... a ta sprawa... jakże tam... sprawa tego proboszcza Legay’a czy jak się zwie... cóż tam z nią słychać?
— Któż to o tem mówił Waszej Eminencyi?... Pewnie wikaryusz... Był, co?... skarżył się... łgał zapewne, jak zwykle. Wasza Eminencya konspiruje z mymi, to jest ze swoimi wrogami przeciw mnie... co? A śliczna dyecezya... niema co mówić, śliczna dyecezya! Można się chlubić taką dyecezya ha, ha, ha!...
— Mój drogi, proszę cię nie gniewaj się! — jęczał biskup — pytałem ot tak bez żadnej złej myśli... Boże!... nie przywiązywałem do tego najmniejszego znaczenia... nie zamierzałem, uchowaj Boże.. winić ciebie... chciałem poprostu dowiedzieć się... Zwykła ciekawość, naturalna zresztą!...
Ksiądz Juliusz sykał przez zęby zabierając się do odejścia:
— Naturalna... naturalna... ha, ha, ha! Sprawa się ma, jak się ma i basta!
Biskup, wzrokiem męczeńskim spoglądał na Chrystusa z kości słoniowej wiszącego na krzyżu z szkarłatnego pluszu i jęczał:
— Jak na psa... krzyczy jak na psa!... Ach nie jestem nędznym psem nawet! Jak on do mnie mówi? Boże! Boże!
Dziwnem było i niepojętem postępowanie Juliusza. Czemże był właściwie... czego chciał? Wystąpił na widownię jako człowiek czynu, polityk zręczny i śmiały mimo wszystkich wybryków, drażnień i prześladowań bezpotrzebnych. Od pierwszego rzutu oka mógł ocenić stan moralny w jakim się znajdywała dyecezya, dostrzedz rozluźnienie karności, próżnostki, wyrachowania, instynkty poszczególnych osobników, które rozpętała powolność i słabość przełożonego, dobrowolnie zrzekającego się swej władzy. Ksiądz Juliusz nagle, nie dając się nikomu opamiętać rzucił się na ten czarny światek, zmusił jednych do ustąpienia, powołał w ich miejsce innych i zagarną władzę, anarchicznie rozdrobioną niedawno w rękach wielu intrygantów. Wielu księży niedołężnych i niedbałych co prawda, dość trafnie powołał na urzędy bardziej odpowiadające ich charakterom. Ale do czynu nie popychała go silna, nieznająca pobłażania wiara, świadomość wielkiego celu, ani nawet wyrachowanie osobistej korzyści. Poprostu to, że terroryzował drugich, dawało mu brutalną i przewrotną uciechę. Nawet gdy dokonywał rzeczy, które same w sobie były pożyteczne i dobre znajdywał sposób zaspakajania przy tej okazyi swych złych instynktów, podlewając je sosem wstrętnej przewrotności. Pomiędzy jego pomysłami zazwyczaj dobrymi, śmiałymi, a ich wykonaniem zawsze widniała przepaść, przez którą przerzucał się koziołkiem pajaca cyrkowego. Najpoważniejszy projekt przybierał postać gorzkiej farsy, najoryginalniejsze ideje kończyły się okrutną mistyfikacyą. Same nawet jego uczucia, porywy entuzyazmu, ten wykwit szlachetny i niespodziewany duszy, niebawem kurczyły się w szatański grymas i więdły w żarze gniewu. Dlategoto przy całej swej świetnej inteligencyi nie był niczem, mimo bezustannej czynności nie dążył nigdzie, a mimo energii, przechodzącej często w dziką zapamiętałość, niedokonał niczego. Wymowa jego namiętna, twórcze zdolności, wrażliwość, sny i marzenia potężne, dążenia szczytne, wszystko to było stracone, wszystko to marniało w jałowiźnie gorączki kaprysu, w fantastycznych rojeniach wykolejeńca. Mistyfikował samego siebie, walczył z własną osobowością i żył w wiecznym rozstroju umysłu i woli.
Często gdy patrzył na biskupa tak osmuconego i tak dobrego, i czuł na sobie jego wzrok, wzrok dziecka drżącego przed rózgą, ogarniała go wielka litość dla tego starca. Doznawał wyrzutów sumienia, że nie postępuje z nim łagodniej, że go nie kocha, że wyzyskuje w sposób nikczemny jego rozczulającą słabość i zaufania nadużywa. W mgnieniu oka, od zjadliwego sarkastycznego słowa przerzucał się do aktu skruchy, upokorzenia, do łez, od nienawiści do czułości i roił tysiące sposobów poświęcenia, męczeństwa nawet. W owych chwilach tak kochał biskupa, że pragnął by oślepł, tknięty został paraliżem, lub trądem, wygnany został z pośród żywych, a wszystko poto, by mógł się stać jego aniołem, podporą, opiekunem, by mógł całować jego rany i jeść mu dawać odejmując sobie od ust. Wtedy rzucał się nagle do jego stóp i całował go po rękach.
— Jestem plugawym robakiem! — powtarzał.
— Ale nie, nie... nie mów tego moje dziecko! protestował starzec.
— Tak... tak... jestem plugawym robakiem... wstrętnym płazem, zgnilizną, cuchnącem ścierwem... mniej jeszcze! Jestem — ach jestem najohydniejszym z tworów tej ziemi... niegodnym mieszkać pod dachem nędzarza!... Czemuż mnie ojcze nie wypędzisz? Czemu nie zadepczesz mnie nogą! Wygnaj mnie... proszę cię!... Wygnaj jak psa, na urągowisko, w oczach wszystkich... Wygnaj dziś jeszcze, bo jutro może... dziś jeszcze... zacznę cię znów nienawidzić i dręczyć... Jakieś zło jest we mnie i popycha mnie do rzeczy szkaradnych... Wygnaj mnie, jestem gadem plugawym.
Te chwile ataków skruchy zaliczał biskup do najszczęśliwszych chwil swego życia. Rozczulał się, zapominał o wszystkiem, za każdym razem wyobrażał sobie, że pocznie się jeszcze życie spokojne, słodkie, harmonijne i zgodne.
— Ciebie wypędzić moje dziecko? O mój Boże i za cóż? Za te parę uniesień, za tę porywczość charakteru, naturalną zresztą w twoim wieku?... Jesteś gwałtowny, to znaczy jesteś młody... Dajże spokój... czyż to można mienić zbrodnią? Ja jestem starcem, mam nawyczki, przesądy, jestem uparty... czuję, że nie zawsze słodko żyć ze mną, wiem o tem i zdaję sobie z tego sprawę!... I widzisz w młodych latach miałem zmartwienia, przejścia bolesne... Bóg jeden zna te ciężkie cierpienia i gorycze... Ach jakżebym był szczęśliwy, gdybyś miał trochę dla mnie przywiązania!...
Wzruszenie go ogarniało, mówił coraz poufniej:
— Prawda... często jestem niespokojny... roztargniony... śmieszny nawet... nieprawdaż? Tak, tak, a to dlatego, bo trapię się tem, iż mnie nikt nie kocha... że ty drogie dziecko nie kochasz mnie... ty zwłaszcza... I to boli... W reszcie i za cóż mianoby mnie kochać? Jestem stary, smutny... nie umiem dać dobrego słowa tym co mnie otaczają! Czuję, że zawadzam wszystkim, że ziąb odemnie idzie w serca.., a jednak takbym chciał wszystkim przyczynić wesela, radości...
— Ojcze, jesteś święty! — wołał Juliusz, i podniecenie wykrzywiało mu twarz. Czynił rękami ruchy dziwne, bezcelowe.
— Nie, nie, — mówił przerażony nieco starzec — nie mów tak mój synu. Nie jestem świętym... nie mów tego nigdy... Jestem nicością... Pomódlmy się moje dziecko, pomódlmy się na twoją intencyę, na moją i wszystkich grzeszników. Zmówmy »Ojcze nasz«...
Żegnał się, składał ręce i obaj przyciszonym głosem szeptali:
— Pater noster, qui es in coelis...
Wróciwszy do siebie, ksiądz Juliusz w bardzo krótkim czasie począł wyrzucać sobie swe uniesienia. Złościło go, że dał się porwać uczuciu wzruszenia, uczuciu dziwnemu i niewytłumaczonemu... Potrącał krzesła rozrzucał papiery na biurku i mruczał.
Cóżto, czyżem oszalał?... Cóż we mnie wlazło, żem opowiadał wszystkie te głupstwa staremu? Cóż mnie obchodzi, czy go kto kocha, czy nie kocha, czy płacze, czy śpiewa?... Cierpienie jego... znam ja te cierpienia ha, ha, ha!... Gryzie go sumienie, bo wymusił zapis...
Uspakajał się dopiero wytłumaczywszy sobie, że »to wszystko był jeno żart«. I uspokojony rozmyślał nad nowym figlem.
Pewnego dnia, bardziej zdenerwowany jeszcze niż zwykle, bardziej podniecony wyszedł z domu. Czasem czynił dalekie spacery sam w godzinach poobiednich. Zachodził na wzgórza zamiejskie, gdzie powietrze świeższe, widnokrąg szerszy, zapuszczał się w wieś i wracał czasem bardzo późno z zabłoconą sutanną, zmęczony i uspokojony... Przesiąknięty jeno wonią nocy, wyciągał się na łóżku na pół jeno rozebrany i roskoszował się ciszą, spokojem, świadomością, że jest lepszy. Te wycieczki nocne uznano zrazu za lekkomyślne, później za niestosowne dla duchownego, który wracać powinien wraz z ostatniem uderzeniem dzwonka na »Anioł Pański«. Rozprawiano o tem z domyślnikami i złośliwemi minami, bo nikt nie mógł przypuścić, by ksiądz Juliusz jedynie w celu podziwiania pól skąpanych w świetle księżyca odbywał te awanturnicze wycieczki w porze, kiedy wszyscy odpoczywają. Wyglądało to zupełnie na poszukiwanie jakichś karygodnych przygód, pewnie gdzieś czekała nań kobieta, ukryta w ciemnościach nocy i gdyby szczęśliwym trafem zdarzyło się, by kobieta owa była żoną jakiegoś bezbożnika, jakiegoś republikanina zagorzałego... co za radość, co za uciecha dla stróżów moralności! Ksiądz Juliusz byłby zgubiony, schwytany nietylko na gorącym uczynku grzechu przeciw czystości, ale co więcej, na zbrodni zdrady oczywistej, paktowania z wrogami Kościoła! W nadziei skandalu, w nadziei pozbycia się tyrana całej dyecezyi, szpiegowano go, śledzono, następowano mu na pięty. Ale nie odkryto żadnej poszlaki. Nie wyśledzono nigdzie śladu stóp kobiety, nie znaleziono nigdzie wątku żadnej intrygi. Ksiądz Juliusz szedł spiesznie, to prawda, szedł, jakby miał cel jakiś, stąpał nerwowo, zapamiętale... ale na tem też kończyło się wszystko. Czasem zdeptana była trawa w miejscach, kędy przechodził, ale na niej odciśnięte były jeno wielkie ślady jego podkutych trzewików, którymi stąpał zwykle twardo, aż iskry z kamieni leciały. Niepowodzenie zasmuciło śledzących, lecz musiano wreszcie zgodzić się, że te przechadzki nocne były nowym rodzajem dziwnych, a rozlicznych fantazyj tego nieobliczalnego człowieka.
I tego wieczora jak zazwyczaj, ksiądz Juliusz udał się w pole przez górną część miasta i uszedłszy ze dwa kilometry porzucił bity gościniec i zwrócił się na ścieżynę, wijącą się w górę poprzez pola i łąki ku lasom Blanche-Lande czerniejących przed nim na tle czerwonej łuny zachodu. Nadchodziła noc przesiąkła woniami, cudna, zaróżowiona jeszcze poblaskiem dziennym kładącym się po polach, drodze, każdym załomie ziemi, a cienie w mgły różowe spowite, cicho, powoli zesuwały się w doliny. Olśniony, zachwycony szedł spiesznie wdychając z rozkoszą chłodne, świeże powietrze, spoglądając na niebo opylone złotem, obryzgane ogniem na zachodzie, a w zenicie głębokie, spokojne stalowo szafirowe, zrzadka usiane plamkami ukazujących się gwiazd. Naraz potknął się o coś, co leżało w poprzek ścieżki zagradzając ją w całej szerokości. Nie zauważył tego, zamyślony i zapatrzony w bezmiary nieba. Były to taczki naładowane świeżo zżętą koniczyną. Pod taczkami siedziała wieśniaczka ocierając twarz, po której ściekał pot kroplisty. Na szczycie kopicy koniczyny połyskiwał półkrąg sierpa, jak spadły z nieba księżyc. Wieśniaczka zrazu przeraziła się nagłem ukazaniem się zjawiska, tak czarnego, ogromnego, ciemniejszego i większego jeszcze w zapadającym zmierzchu, ale ujrzawszy księdza uspokoiła się. Ksiądz Juliusz odezwał się do niej łagodnie:
— Nie bój się mała nie jestem przecież dyabłem.
Oparł się o ładunek koniczyny i patrzył na dziewczynę.
Była młoda, ładna, zdrowa, silne miała mięśnie i wydatne biodra. Przyćmione światło nadawało tajemniczą głębię jej oczom i smagłej twarzy, a tylko białe zęby przebłyskiwały czasem w uśmiechu. Na głowie miała chustkę z lekkiej tkaniny, obciskającą jej głowę, a z pod chustki wymykało się kilka kosmyków czarnych włosów. Nogi obnażone wyzierały z pod krótkiej spódnicy z grubego samodziału, a ciężkie fałdy zarysowywały silnie rozwinięte uda. Na piersiach miała jeno koszulę z grubego płótna źle spiętą, tak, że widać było różowe, nagie ciało biustu i wielkie dobrze rozwinięte piersi, piękniejsze i ponętniejsze od piersi marmurowego posągu bogini. Szedł od niej dziwnie oszałamiający zapach ziół i stajni zmieszany z wonią zgrzanego, zeznojonego pracą, przegrzanego słońcem ciała.
Ksiądz Juliusz uczuł zawrót głowy.
Oddychał tą wonią i uczuł, że pożądanie, znagła ugryzło go w serce. Poczuł żar w piersiach, wstrząsnął nim dreszcz, rozdęły mu się nozdrza jak ogierowi wietrzącemu zdala klacz i wydał westchnienie podobne do rżenia. Przyszło mu na myśl przewrócić ją w tył i położyć na zżętej koniczynie. Chciałby był upoić się tem ciałem nagiem, zdusić ją, zmusić, by broniła się uściskom jego ramion, by kąsana przezeń, krzyczała. Ale mimo całej potęgi swej żądzy nie śmiał tknąć dziewczyny. Powstrzymywał go niepokój jakiś, zmieszany z pół świadomie odczuwanym wstydem. Zresztą nie wiedział co mówić do niej, jak zacząć, szukał słów, gestów, sposobów i nie mógł nic znaleść. Palce jego kurczowo zaciskały się, mnąc zioła. Wydzierał garści koniczyny, machinalnie niósł je do ust i gryzł jak zwierzę. W reszcie, by przerwać i milczenie, które go wstydziło i by sobie dodać otuchy spytał głosem drżącym, przerażonym.
— Jak ci na imię?
— Maturyna! — odparła dziewczyna po krótkiem wahaniu.
Dzikiem spojrzeniem objął ksiądz Juliusz pola leżące dokoła. Mrok zgęstniał, pusto jak okiem sięgnąć, na niebie i ziemi ni jednej sylwetki ludzkiej, ni zwierzęcej nawet. To go uspokoiło.
— A gdzie mieszkasz? — spytał nieco pewniejszym głosem.
Dziewczyna wskazała na położone w dole o trzysta może metrów domostwa, ledwie widzialne w gęstwie drzew czarnych.
— Tam — rzekła.
Nadstawił ucha. Ani jeden głos nie dochodził tu, powietrze drżało tylko bez szelestu jakby od zasuwającej się na świat nocy.
W myśli rozebrał Maturynę, widział ją nagą, bezwstydną, widział jak opadają zgrzebne szaty i na tle ciała wykwita gorejącą plamą kwiat jej płci, jak rozwiera się lubieżny, chciwy jego wzroku, jego szału. Płomienie ogarnęły mózg.
— Masz kochanków!... Mów, masz kochanków?... Co robią z tobą? Śpisz z ojcem... bratem... mów co robią z tobą? Myślałaś kiedy jak kocha cap, byk?... Będę cię tak kochał.!.. Chcesz, usiądę obok ciebie... wyspowiadam... Będziemy bluźnić Bogu... Chcesz?... Mów!...
Dziewczyna milczała. Nie rozumiała ani jednego ze słów szaleńca, rozdzierających ciszę nocy, ale przerażona szałem i gestami księdza chciała wstać.
— Nie, nie! — wykrzyknął — Nie wstawaj... zostań... jesteś piękna... Zapach twego ciała oszałamia mnie!... Noc ciemna!... Nikt nas nie dostrzeże!... I czemuż się boisz? Mów!
Dziewczyna milczała.
Ksiądz Juliusz pomyślał.
— Będzie się broniła, może będzie krzyczała... Dam jej pół franka i zamilknie! Czy tylko zamilknie?...
Pomacał kieszeń sutanny, by się upewnić, że nie zapomniał sakiewki.
— W razie ostatecznym — powiedział sobie — dam jej więcej... Wszystko dam... albo... zatkam usta trawą...
— Zbliż się! — zawołał.
Dziewczyna siedziała nieporuszona.
— Zbliż się! — powtórzył.
Głos jego stał się ostry, rozkazujący. Szał namiętności owładnął jego członkami, wykrzywiał twarz i ręce i popychał ku czemuś, co mogło być zbrodnią głupią i straszną zarazem. Tuż obok połyskiwał sierp. Przyszło mu na myśl pochwycić go i zanurzyć w jej ciele. Resztka rozsądku zamgliła się. Nie wiedział jaki szał nim teraz miota, jaka żądza, morderstwa, czy miłości. Strzępy chmur dziwnych kształtów wijące się po niebie, gorejące, czerwone od ostatnich błysków słońca wydały mu się jak potworne zjawy płci, szukające się w przestrzeni, zlewające w jedno, rozdzierające wzajem w tem zwarciu, krwawiące, straszne.
— Zbliż się! — powtórzył poraz trzeci.
Dziewczyna nie drgnęła nawet. Z głupim wyrazem na twarzy, szeroko, bezmyślnie otwartemi oczyma wpatrywała się w wysoką, czarną postać księdza, co niby dyabeł miotał się przed nią.
Nagle, jak dzikie zwierzę na łup, ksiądz Juliusz rzucił się na dziewczynę. Nie zważając, że może ją zdławić owinął jedną ręką szyję, a drugą wolną pochwycił piersi mnąc je, łaskocąc, gniotąc w dzikiej, okrutnej pieszczocie. Uczuł pod palcami szkaplerze, medaliki i krzyżyk poświęcany, zawieszone na szyi na stalowym łańcuszku i radość w nim się zbudziła straszna, świętokradcza. Giął je, łamał, wciskał w ciało kobiety upojony, że może je bezcześcić w pieszczotach ohydnych, któremi dręczył ofiarę. Równocześnie z piersi zadyszanych wyrzucał straszne, cyniczne słowa, bluźnierstwa urywane, bez związku.
— Milcz!... Chodź tu blisko... Naga... Zapłacę... Tak... tak!... Słuchaj... milcz... tu na trawie... Zabiję cię na trawie... zduszę... Milcz!
Ale dziewczyna zdołała się wyrwać. Jednym ruchem bioder zrzuciła z siebie księdza, zerwała się na nogi i pchnęła go tak, że zatoczył się kilka kroków w tył i mało na wznak nie padł.
— A to waryat! — rzekła poprostu poprawiając zmiętą na piersiach koszulę i zawiązując na nowo zdartą spódnicę. — Cóż to księdza opętało?... ...Acha, tak?... Nic z tego... A to plugawiec! Widzicie go!...
Pochwyciła drążki taczek i powoli odeszła oglądając się od czasu do czasu, czy ksiądz nie idzie za nią. Ale nie poszedł, stał na miejscu, jak skamieniały, z rozpiętą sutanną, odkrytą głową, rękami zwisającemi wzdłuż ciała, nie pomyślawszy nawet o tem, by podjąć kapelusz, który podczas krótkiej walki spadł w trawę. Nie widząc wcale, patrzył za oddalającą się, wpadającą jakby w ziemię, tonącą w mroku dziewczyną, słuchał, nie słysząc dudnienia taczek po twardej ścieżce, wydających głuchy warkot, niby daleki odgłos bębna. Potem uczyniła się wokół cisza, noc zapadła, czarna, dławiąca noc bezksiężycowa. Rozpościerała się w jego duszy, gasło w niej, coraz bardziej pełzło blade światło zachodu, tonęło w czerni, a na tło czarne, wraz z cieniami występowały wielkie, groźne zjawy wyrzutów sumienia, potworne, mściwe, wykrzywione krwiożerczym grymasem strachy. Ogarnięty wstrętem do siebie samego i przerażeniem ksiądz złożył ręce jakby do modlitwy, rzucił się na ziemię ruchem rozpaczliwym i długo, długo płakał.
Leżał tak z godzinę bez słowa, bez ruchu, z ciężką głową, wyczerpany, nie mogąc zebrać myśli, tak unicestwiony, że nie pamiętał nawet co się stało. Po tej całej orgii szału, po tej zamierzonej zbrodni zostało mu jeno wrażenie wstrętu, głębokiego wstrętu do siebie, poczucie zdeptania fizycznego i moralnego. Leżał tak, niby w śnie gorączkowym, a przez mózg snuły mu się obrazy fragmentaryczne, pełne ironii, bolesne. Opętanie nie znikło zwiększając jeszcze wstyd. Mimowoli czuł wszędzie w sobie, w drganiu muszkułów pacierza, wszędy dookoła, kobietę, widział ją w ciemni nocy, w mglistych symbolicznych sylwetkach chmur. Otoczyły go zjawy nagich ciał, w pozach oddania się w spazmach zmysłowych, zwite razem, skłębione, podobne do potwornych powiększeń obrazków pornograficznej książki, którą raz przeglądał w seminaryum. A w dole, pod kopułą rozszalałego w lubieżnej ekstazie nieba czerniały masy lasu, wyolbrzymiałe, groźne jakieś, niby terasy, kolumnady, schody, świątynie, cała dziwna architektura, niby czarna Sodoma zbudowana ku czci wieczyście zwycięskiego grzechu... Znajdywał się w stanie zupełnej prostracyi i z rozkoszą poddawał się upajającemu wrażeniu, że wpada w coś mglistego, w zapomnienie, że istnieć przestaje. Nie starał się otrząsnąć z tego stanu, bojąc się powrotu i brutalnych pytań rozsądku. Ach, gdyby tak bez końca lecieć w ciemń, w bezdeń nocy i nie wypłynąć już nigdy. Wyciągnął się na mokrej trawie jak włóczęga i zapadł w głęboki sen.
Gdy ksiądz Juliusz wracał do miasta późno już być musiało. Wszystko spało, ni w jednem oknie poprzez szpary okiennic nie błyskało światło, a latarnie sterczące na szczytach słupów, oddawna pogaszono. Gdy mijał zajazd, pies śpiący pod wozem handlarza siana zerwał się i zaszczekał. Zziębnięty, zdrętwiały przyspieszył kroku, dopadł małej, bocznej furtki ogrodu, od której klucz zawsze nosił przy sobie i wszedł na schody. Rad był uczuć się już wśród murów, obrzucić wzrokiem znane sprzęty, zapomnieć o tem przerażającem niebie i bezmiernym widnokręgu czarnym. Nogi drżały pod nim, siły go opuszczały. Usiadł na łóżku i odetchnął z ulgą z głębi piersi. Ale ciemność wnet poczęła mu ciężyć, zjawiły się na jej tle te same, co tam obrazy. Zapalił lampę i przyszło mu na myśl spojrzeć w lustro. Przeraził się swym widokiem. Twarz ściągnięta, we włosach trawa, zbłocona, pomięta, miejscami pozieleniona sutanna. Daremnie szukał obojczyka. Zgubił go pewnie na ścieżce mocując się z dziewczyną.
— Ścierwo! — wykrzyknął. — Zgniłe ścierwo! Bydlę! Bydlę! Sprośne bydlę! Byłby się bił, dręczył, katował, biczował stalowymi łańcuchami, od których płatami pada ciało świętych i ciecze strugami krew. Mówił głośno — Co za ohyda jest we mnie? Cóż bydo w mleku, którem mię karmiła matka?
Chwycił się za gardło i jęczał:
— Nigdyż więc nie zapanuję nad tobą szalona, zbrodnicza głowo?
Począł bić się w piersi, walił, aż tętniło.
— Nie zamilknieszże więc nigdy podłe serce, kupo błota, śmietniku odpadków?
Przypomniał sobie zgubiony obojczyk.
— Ha i ten jeszcze obojczyk... nędzniku! Ktoś jutro go znajdzie i powie: Tu się tarzał w błocie jak zwierz! Ha, tem lepiej, niech mówi, niech biegnie przez ulice miasta i krzyczy: Tu się tarzał w błocie jak sprośny zwierz! Przynajmniej hańba będzie zupełna i będą mogli mnie wypędzić kijami, jak psa.
Ogarnęła go taka rozpacz i obrzydzenie do życia minionego i taki lęk przed przyszłem, że otwarł drzwi i przechylił się przez poręcz balkonu mierząc wzrokiem przepaść pod nim leżącą.
— Nie — wyjęknął cofając się... Przecież może jest Bóg!...
I mimo wzruszenia nie mógł powstrzymać się od uśmiechu na myśl samobójstwa księdza. Wydało mu się to dziwne i śmieszne. Uspokoiło to trochę jego nerwy, odetchnął i dał się unieść innym myślom. Płynęły pospiesznie doganiając się, łącząc... Ksiądz Juliusz postanawiał twardą pokutę, skruchę, żal, dalekie pielgrzymki cudaczne i oryginalne, boso, z postronkiem na szyi, chciał iść, jak nowy apostoł przez świat i głosić ewangelię cudzołożnikom i nierządnicom, zalecać czystość występnym. Przedtem jednak postanowił otrzymać przebaczenie matki, zacnego proboszcza Sortais, wikaryusza generalnego, prałata i wogóle wszystkich, których prześladował. Roił, że po długiej wędrówce, po drodze usianej cierniami, po żarliwych, długich modłach u stóp każdego napotkanego krzyża i kapliczki, wstąpi niby do przybytku światłości do klasztoru Trapistów, chodził będzie zamodlony długimi, cichymi kurytarzami, odda się pracy na roli, sypiał będzie krótko na gołych deskach snem przerywanym długiemi modłami. Zwidywały mu się małe, bezdrzewne cmentarzyki z białymi krzyżami zbliżonymi bratersko do siebie wzajem, wielki staw pokryty szumiącą trzciną, gdzie za lat chłopięcych łowił kiełbie, co to mają brody niby mnichy... Wspomnienia te, zwidywania, zamysły płynące przez duszę łagodną falą, rozczuliły go. Uległ wzruszeniu i przyszło mu na myśl, że niema na świecie człowieka równie jak on nieszczęśliwego. Rozpaczał nadewszystko, że jest opuszczony, oddany na łup bólu i cierpienia. Zapragnął mieć kogoś przy sobie, naprzykład św. Franciszka z Asyżu, kogoś coby mu szeptał czule, głosem świętego słodkie, cudowne, pocieszające słowa, które otwierają bramy raju. Przypomniał sobie biskupa i wydał mu się czemś w rodzaju Opatrzności, istotą cudowną, z której wzniesionych rąk pada deszcz złoty błogosławieństw. Z wzruszeniem przywiódł sobie przed oczy jego twarz smutną i całą pochyloną postać męczennika. I czemużby nie miał rzucić się do nóg tego człowieka? Tak, wyzna wszystko, opowie całe swe życie, opowie dokładnie głosem pełnym rozpaczy i skruchy i wyciśnie mu łzy z oczu. A biskup przemówi doń, ukołysze, ukoi dusze zbolałą. I w tej chwili ksiądz Juliusz był naiwnym, pełnem wiary, pochopnym do czynu dziecięciem, wierzył w ogólną dobroć i litość wszystkich. Spokojniejszy dużo, uradowany wziął lampę, zeszedł na dół i pełen zapału zastukał do sypialni biskupa.
Ale biskup nie przebudził się widocznie, gdyż nie odzywał się. Ksiądz Juliusz pchnął drzwi nie zważając, że skrzypnęły przeraźliwie na zawiasach i wszedł do pokoju.
— Kto tam? — zawołał biskup.
Przebudzony nagle, olśniony światłem zerwał się, odrzuciwszy kołdrę. Usta miał otwarte, kosmyki siwych włosów sterczały zmierzwione do góry. W oczach zaspanych malował się przestrach... Mrugał powiekami, a w tył łukiem wygięte ręce podpierały suche, drżące ciało.
— Kto tam? — powtórzył.
Ksiądz Juliusz podszedł do stołu, postawił lampę, a potem rzucił się u łóżka na kolana.
— Niech się Wasza Eminencya nie boi! — rzekł pokornym głosem — To ja, syn niegodny... poważam się sen mu przerwać, dlatego jedynie, iż cierpię okrutnie... i muszę mówić... muszę powiedzieć wszystko... wszystko!... Dławi mnie to... czekać nie mogę... nie mogę.
Starzec przetarł oczy. Patrzył z boku wzrokiem półprzytomnym na tę postać czarną, klęczącą u jego łóżka, wydającą jakieś dźwięki i poruszającą rękami dziwnie.
— Tej nocy — mówił spiesznie ksiądz Juliusz tykając słowa — przed chwilą... tam... zdybałem dziewczynę wiejską... Siedziała przy taczkach... Odpoczywała... Nie wiem co się ze mną stało... Zwaryowałem... Rzuciłem się na nią... Coś mnie upajało, popychało... Nie wiem już... Nie pamiętam czym ją zgwałcił, czym ją zabił... Nie wiem czym jej pożądał... Nie wiem com chciał, czy roskoszy, czy może krwi!... Gdybym był miał nóż... tak napewno byłbym zabił... Była młoda, silna... Broniła się... Splugawiłem me ręce w nieczystościach jej ciała... Jestem wielki grzesznik, jestem zbrodniarz... jestem... Patrz na mą twarz, na moje suknie!... Cóż, czy nie czujesz wstrętu, obrzydzenia, strachu? Patrz na mnie!...
— Jakto? — spytał starzec, który nie pojął ani jednego słowa z całej tej, dziwnej opowieści — Jakto?... to ty drogi księże...? O jakżem się przeraził, gdyś wszedł... Śniło mi się... Tak, śniło mi sie, myślałem... jakże tam... ano... Więc to ty... no no... dobrze... a która tam godzina?
— Nie wiem!... I na cóż zresztą ta wiadomość?... Cóż znaczy godzina! Czy zgłodniałemu, który łaknie chleba, rozpaczonemu, który szuka pociechy, umierającemu, który błaga o modlitwę wolno odpowiadać: »A która tam godzina«? Czyż dla cierpienia ludzkiego czas istnieje?... I to ja jestem ów zgłodniały, ów zrozpaczony, ów umierający i przychodzę ojcze do ciebie... Mów do mnie!
Twarz biskupa wyrażała coraz to większe pomieszanie. Biedak, mimo bohaterskich wysiłków, by zrozumieć o co idzie, nie mógł pojąć ni słowa. W takim negliżu głębokim i tej śmiesznej pozie doprawdy nie wzbudzał szacunku, był nawet śmieszny. Ale księdzu Juliuszowi śmiać się nie chciało. Złożył ręce i mówił:
— Przemów do mnie ojcze!... Pociesz mnie!
Biskup przetarł sobie ponownie oczy, pokiwał głową i wybąknął pomału:
— Chcesz mój drogi, bym mówił?... Tak, tak... acha, chcesz bym mówił... rozumiem? Ale powiedz, czy wszystko, co mi opowiadasz ma sens?... Powiedz czy ma sens... Czyś tego pewny!... Mówić... no, no... dobrze... chętnie... moje dziecko... Ale cóż mówić?... Poco mówić?...
Ksiądz Juliusz się zniecierpliwił:
— Mówże do mnie Eminencyo!... Daj choć jedno słowo pociechy... Słowo, któreby mnie podniosło z błota, w które upadłem... albo skarć mnie... Wreszcie... czy ja wiem? Słowo daj mi Chrystusowe, słowo wezbrane boską litością i miłosierdziem, przemów, jak Chrystus przemawiał do nieszczęśliwych, zbłąkanych żałujących swych zbrodni grzeszników... Rozumiesz ojcze? Co? Rozumiesz nareszcie?
— Jak Chrystus! — powtórzył biskup i ziewnął głośno. — Jak Chrystus!... Tak... Rozumiem. Ale, — dodał — czyż to pora stosowna?... Zdaje mi się... że noc... Może lepiej jutro... Tak, tak, jutro... przypomnisz mi... Pomyślę...
Ksiądz Juliusz w stał z klęczek. Spojrzał na biskupa złym, surowym wzrokiem, wzruszył ramionami i bez słowa zwrócił się ku drzwiom, zabierając lampę. Kroczył sztywno i nie odpowiadał starcowi, który okrywając się kołdrą mówił:
— Tak... Doskonale! Więc jutro... Pamiętaj... Jutro... Przypomnij! Pomyślimy,...Rozważ sam najpierw... Zresztą jak chcesz... Dobranoc drogie dziecko... Dobranoc.
Ksiądz Juliusz zatrzasnął drzwi i wyszedł wściekły.
— Co za bydlę? — myślał wstępując na schody — I to ma powierzoną sobie pieczę nad duszami... Śpi twardo i nie budzi go okrzyk rozpaczy?... I pomyśleć tylko, że może wielu świętych, których czcimy dziś, było podobnych temu człowiekowi? Ach, chciałbym żyć za ich czasów... Znać ich! Takiego św. Franciszka z Asyżu... Wincentego a Paulo... i innych, całą tą czeredą niebieską. I ten... może kiedyś zaawansować na świętego, może go będą kanonizować! Będzie miał swe msze po kościołach, będzie stał wyrzeźbiony z kamienia między dwoma doniczkami papierowych kwiatów... Będzie czynił płodnemi bezdzietne kobiety, które snuć się będą w procesyi, ze świecami w rękach całuiąc palce stopy kamiennej i będą się odbywać uroczyste nabożeństwa ku jego czci!... Wznosić świątynie pod jego wezwaniem... Rozpierał się będzie po kalendarzach... ha, ha, ha, jakież to wszystko śmieszne... jakie komiczne! Tak, tak, za życia ni nie kocha nikogo, nikt drugiego nie wesprze, ludzie nie rozumieją się wzajem... Człowiek jest samotny!... Samotny od urodzenia do grobu... choć go otaczają miliony istot jemu podobnych. Zażądaj od kogoś odrobiny litości, serca, słowa otuchy. a ujrzysz, że śpi... Można płakać, bić głową o mur, konać...Wszyscy śpią... Wszyscy!... A Bóg... Może i on się zdrzemnął pośród chmur? Chrapie może smacznie?... A nędzarzom wyciągającym don ręce i łkającym o miłosierdzie, odpowiada przez „Dajcie mi spokój kanalie!... Jutro będzie dość czasu«!
Gdy się kładł do łóżka nie miał już żadnych zamiarów, nie czuł skruchy ni wyrzutów sumienia. Dziwiło go to nawet trochę, że sumienie niczego mu nie wyrzuca, że jest całkiem pocieszony, wesoły niemal. Bawiło go wspomnienie przerażonej miny biskupa, czuł dumę pewną, że go nastraszył... Zresztą i cóż złego uczynił? Dał się porwać naturalnemu popędowi zmysłów... cóż w tem było grzesznego. Czyż inni księża robią sobie z tego skrupuły, czyż pozbawiają się rozkoszy? Dowodem wystarczającym choćby ta ropucha, prałat, który zasiędzie niewątpliwie na ławie oskarżonych, albo wikaryusz generalny, który mimo purytańskich min, przyjmuje u siebie mnóstwo starych histerycznych dewotek, nie mówiąc już o innych, którzy mają po probostwach nałożnice zwane siostrzenicami, kuzynkami, służącemi... Pożądał kobiety i chciał ją posiąść... no i cóż... wszystko w porządku! I tak nie użył do tego celu świętokradczo konfesyonału, gdzie oddech kapłana mięsza się z oddechem pokutnicy, gdzie z warg zbliżonych wzajem do siebie płyną szeptem podniecające pytania, palące wyznania... Doprawdy, głupi był... głupi!.. Zawsze wszystko musi przesadzić, wynaturzyć, brać ze strony tragicznej, zawsze drobiazgi wyolbrzymia do wymiarów katastrofy!... Na myśl mu przyszła Maturyna, taka jaką ją widział w promieniach zachodzącego słońca, z dobrze rozwiniętym biustem, zdrową, silną jak łania i nietylko nie usiłował odpędzić od siebie tej wizyi, ale wpatrywał się w nią, uzupełniał, starał utrwalić, uczynić dotykalną, plastyczną i oszołomić się rozkoszą, która nim niedawno tak silnie wstrząsnęła. Uczynił gest brzydki, rzucił się na łóżko, aż zatrzeszczało i szepnął szyderczo:
— Czekaj, złapię ja cię jeszcze!
Nazajutrz o zwyczajnej porze ksiądz Juliusz wszedł nieco tylko bledszy do gabinetu biskupa. Staruszek oddał mu pocztę i rzekł głosem słodkim, pieszczotliwym, drżącym:
— No i cóż drogi księże?... Jestem na twe usługi drogie dziecko!... Chciałeś mi coś powiedzieć?...
— Ja? — spytał ze zdziwieniem ksiądz Juliusz — Ja nie chciałem nic powiedzieć Waszej Eminencyi!
— Ależ tak, tak... przyszedłeś przecież z tym zamiarem dziś w nocy do mej sypialni!...
Ksiądz Juliusz spojrzał śmiało, bezczelnie, prosto w oczy biskupowi.
— Ja... dziś w nocy... przyszedłem do sypialni?... Ja?
— Naturalnie!... jakto... zapomniałeś? Tej nocy... późno w nocy!...
Ksiądz Juliusz pokręcił głową i rzekł szorstko:
— Nie, nie byłem wcale tej nocy w sypialni Waszej Eminencyi... Waszej Eminencyi musiało się coś przyśnić!...
Zima tegoroczna nie przyniosła nic nowego i dni na biskupstwie płynęły powoli, jednostajnie cicho, bez wstrząśnień, Zdawało się, że i ksiądz Juliusz się uspokoił zupełnie. Przynajmniej nie wychodził prawie z gmachu biskupstwa, zaniedbywał niemal kościół, przestała go ciekawić dyecezya, a bieżące sprawy załatwiał pospiesznie, byle się zbyć żmudnego obowiązku. Z wyjątkiem godzin nabożeństwa i jedzenia spędzał cały czas w swym pokoju, odmawiając uporczywie zajmowania się czemkolwiek poza ścisłą sferą swych obowiązków. Biskup, którego przerażała zazwyczaj nadmierna gorliwość sekretarza, często płodna w niespodzianki, zrozpaczony był jeszcze więcej tą jego nieczynnością, gdyż cały ciężar administracyi spoczął teraz na jego barkach, a pod ciężarem tym starowina się uginał. Nie chcąc narazić się Juliuszowi i bojąc się wywołać awantury, nie zasięgał w trudniejszych sprawach urzędowych zdania wikaryusza generalnego, z drugiej zaś strony sam nie był zdolny zdecydować się na cokolwiek. Desperował więc, załamywał ręce widząc jak co dnia piętrzy się wyżej stos niezałatwionych aktów, listów czekających odpowiedzi, nie przyjmował nikogo, nie robił nic, wykrzykiwał tylko ciągle: Jestem bezbronny!... Jestem całkiem bezbronny!... — by zagłuszyć wewnętrzny głos, który w głębi sumienia odzywał się wyrzutami. W ślad za sekretarzem zamykał się też częściej w bibliotece i mniemając widocznie, że w ten sposób uwolni się od kłopotów chwili bieżącej i odpowiedzialności czekającej go w przyszłości, zabrał się z zapałem do tłumaczenia Wergilego wierszem ośmiozgłoskowym. Na krótki czas, gmach biskupstwa przybrał dawną postać opustoszałego zamczyska, milczenie zapadło przerywane tylko w godzinach wieczornych jękiem przenikliwym i dziwnie fałszywym dętego instrumentu i wtedy leciał na miasto huragan wygrywanych dziko a fałszywie, pospiesznie i jedne po drugich piosnek ulicznych, chorałów, marszów wojskowych, kolęd, polek skocznych i poważnych, rozlewnych akordów Te Deum. To ksiądz Juliusz grał na trąbce dla wypoczynku, po dziwnej, tajemniczej pracy nad którą ślęczał dzień cały.
Ksiądz Juliusz dał się porwać zgoła niespodziewanej namiętności. Zatopił się w czytaniu i ta mania przejawiła się z taką gwałtownością w tak tyrańskiej formie, że graniczyła z opętaniem, ze szałem. Przyszło mu naraz do głowy posiąść bibliotekę olbrzymią, jakiej nikt jeszcze dotąd nie posiadał. Zapragnął mieć naraz wszystko, począwszy od ogromnych ikonabułów, skończywszy na współczesnych, eleganckich wydawnictwach, wszystkie ciekawe, rzadkie i pożyteczne książki. Marzył o tem, by je zgromadzić razem w wysokiej, ogromnej sali na półkach w niezliczonych rzędach pnących się w górę, i połączyć półki galeryami, schodami, ruchomemi drabinami... Od samego ranka, gdy tylko odprawił mszę, chwytał w rękę katalogi, zagłębiał się w pisma bibliofilskie, które zaabonował, pisał listy do wszystkich księgarń paryskich, układał nieskończenie długie spisy dzieł i kosztorysy fantastyczne, a jednak zawsze niedostateczne. Ale biblioteka jego jakoś nie zwiększyła się. Mieściła się na razie w trzech kuferkach i owe niewielkie kuferki ksiądz Juliusz odmykał ciągle z niecierpliwością i zamykał napowrót z pomrukiem wściekłości, sprawdziwszy naocznie szczupłą ich zawartość. Trudna rada. Pensyjka jego chuda była, a i to co dostawał co miesiąc z domu nie wynosiło wiele. Zamienił na gotówkę wszystko co posiadał, odmawiał sobie rzeczy koniecznych, chodził w sutannie poplamionej, obdartej, w kapeluszu zjeżonym i dziurawych trzewikach, które jak karpie szczęki rozwierały się z przodu. Niestety wszystko co tylko mógł zaoszczędzić dawało razem wcale nie pokaźną sumę. Zadłużał się więc z każdym dniem bardziej, kupując książki na raty, abonując się na rozliczne publikacye, co pożerało naprzód wielomiesięczne jego dochody. Złościło go to zwłaszcza, że widział dokoła księży, otrzymujących hojne podarki, napychanych wprost pieniędzmi przez miejskie dewotki. Nie mógł myśleć inaczej jak z dziką zazdrością o wikaryuszu generalnym, któremu pobożne damy haftowały stuły, komże, poduszki, ornaty, bieliznę stołową wtykając prócz tego dyskretnie w pewnych dniach roku obfite ofiary na biednych zmyślonych i różne niejasne, dobroczynne cele. On tylko nigdy nie dostał ani pudelka zapałek ani dwa sous. Chudy jak szkielet, brudny jak żebrak, spoglądać musiał z zawiścią w sercu na kwitnące rumiane policzki, na których widniało lenistwo i obżarstwo, na wydatne, okrągłe brzuchy, rozkosznie wydymające się pod ciepłemi sutannami i nowemi watówkami. Nadużywszy już cierpliwości matki, z której wyciągał bez końca pieniądze pod pozorem, że życie w biskupstwie dużo bardzo kosztuje, gdyż trzeba prezentować się stosownie do zajmowanego stanowiska, wydarłszy biskupowi kilkakrotnie większe sumy, nibyto na cele dyskretnej dobroczynności, począł rozważać szanse procederów nieuczciwych. Układał plany, których romantyzm szedł w zawody z kradzieżą i świętokupstwem. Marzył o spadkach po bogatych, starych damach, o przygodach miłosnych i mistycznych z kasztelanowymi, któreby dawały duży zysk. Najprostszem w świecie wydało mu się spieniężyć swój wpływ, poparcie... tylko komu?... dalej zamierzał handlować sakramentami i otworzyć sklep z dewocyonaliami... ale jak? Pogłębiał swe pomysły i pracował nad ulepszeniem instytucyi pielgrzymek, chciał wykopywać z grobów cudownych świętych i odkryć w Maryi Pannie nieznane, cudowne, niezużyte dotychczas siły cudotwórcze... Ale wszystko już w tym kierunku uczyniono, co się tylko dało! »Madonnę wyeksploatowano zupełnie!« — wzdychał i ręce mu opadały na biurko ciężko, z desperacyą. Pomysły, w chwili powstania łatwe i proste, stawały się arcytrudnymi i najeżonymi kolcami, gdy je bliżej rozważył i zabierał się do urzeczywistnienia. Zostawiał tedy pierwsze i przerzucał się do innych bardziej jeszcze skomplikowanych, dziwaczniejszych, a równie niewykonalnych w praktyce. Wtedy to, około wieczora, namęczywszy się przez dzień cały, zły, zniechęcony chwytał trąbkę i z wściekłością wygrywał na niej w taki sposób jakby rąbał drzewo, lub chciał wywołać awanturę z kimś na ulicy, a to w celu ukojenia nerwów i zapomnienia choć na chwilę o zalegającym duszę smutku.
Pewnego dnia, gdy był sam w gabinecie biskupa dostrzegł na kominku kilka sztuk złotej i srebrnej monety. Instynktownie, bez żadnego jeszcze wyraźnego planu upewnił się spojrzeniem czy drzwi dobrze zamknięte i czy ktoś nie patrzy. Potem stąpając na palcach zbliżył się do kominka. Żółto i biało połyskujące pieniądze, miał tuż blisko, pod ręką, leżały w nieładzie jak je rzucono od niechcenia, po wydobyciu z kieszeni. Z rozdętemi nozdrzami z połyskującemi od żądzy oczyma przeliczył je ksiądz Juliusz kilka razy. Było jedenaście złotych luidorów. Ostrożnie, nie poruszając innych wziął jednego. Gdy go chował głęboko do kieszeni sutanny pod chustkę czuł w końcach palców dreszcze, jakby lekkiem łaskotaniem po włosach wywołane. Serce mu biło szybciej, ale równo i doznał słodkiej, fizycznej radości. Nie przyszło mu na myśl, że popełnia podłość, czyn hańbiący, nie myślał wcale. — Będzie miał równy rachunek — rzekł do siebie na wspomnienie biskupa. I spojrzawszy znowu na kupkę złota, na której jakoś nie znać było ubytku dodał jowialnie: — Zbyt równy nawet! — Wziął drugi luidor. Trzeci wysunął mu się z palców i padł na marmur z metalicznym dźwiękiem. Zawahał się zmieszany. Czyż wziąć i ten czy może zostawić? Ej, możeby było widać, pomyślał i ostrożnie położył na swojem miejscu z żalem. Zresztą postanowił zachodzić tu częściej w godzinach, w których jak wiedział nie zastanie biskupa, i spozierać po meblach uważniej niż to czynił dotąd. Naturalnie, nie było nadziei, by mu kiedy wpadł w rękę milion, ale jakiś luidor, dwa,... od czasu do czasu... to uczyni razem i tak dość poważną sumkę po pewnym czasie. Całkiem spokojny rozparł się w fotelu i zatopił w rozmyślaniu. Gdy biskup wrócił Juliusz nie uczuł najmniejszego zakłopotania i rozmawiał z nim tonem najswobodniejszym, wprost z życzliwością całkiem szczerą. Był grzeczny. I ta nawet uprzejmość nie była wcale komedyą, była szczera i głęboka. W tej chwili czuł iście synowskie przywiązanie do staruszka, spokojną, wolną od wszelkich wyrzutów sumienia wdzięczność, jakiej dotąd, wśród swych zwyczajnych przeskoków od nienawiści do czułości nie doznawał jeszcze. Dusza jego stała się łagodną, rozgrzało się serce od nurtujących w niem rozkosznych uczuć i myśli szlachetnych. Kradzież uczyniła go lepszym. Nie spieszył się z odejściem, szczęśliwy, że może być blisko swego opiekuna i być dlań uprzedzająco grzecznym. Z ust mu płynęły słowa pieszczotliwe, miłe, jakiemi zazwyczaj obsypują kobiety mężczyznę zdradzonego przed chwilą, wyrażenia serdeczne, ciepło budzące i utrwalające zaufanie. Biskup rozkoszował się czas jakiś pogadanką, doznając prawdziwej, szczerej radości, a gdy ksiądz Juliusz odszedł mruknął sam do siebie rozpogodzony: — Czasem gwałtowny trochę, to prawda... trochę szusowaty... mój Boże, czyż to dziwne?... Ale grunt dobry... szlachetny!
Ksiądz Juliusz schował dwa skradzione luidory do szuflady swego biurka i obrzuciwszy melancholijnem spojrzeniem trzy małe kuferki zawierające w postaci książek wszystkie jego oszczędności, wszystkie niedostatki, wszystkie niskie postępki i kłamstwa ostatnich miesięcy, westchnął:
— Dwa marne luidory!... co za nędza! Nie wystarczy mi nawet na Bollandystów!
Gdy się zbudził rano przyszła mu świetna myśl do głowy. Zerwał się, narzucił na siebie niedbale odzienie, pobiegł do kaplicy, odprawił jak się tylko dało najprędzej mszę i wyszedł z domu. Zimno było, padał deszcz drobny, gęsty, ostry wiatr przeganiał po niebie wielkie, brudne chmury jakby umaczane w atramencie. Ale nie czuł ni zimna, ni deszczu, ni wiatru. — No, teraz chyba — mówił do siebie idąc szybko posuwistym krokiem — teraz chyba trzymam w pazurach moją bibliotekę.. albo mnie!... I jakże się mogło stać, że mi to wcześniej na myśl nie przyszło?
W godzinę potem przemoczony i spocony stanął u wejścia opactwa Reno.
Dwie olbrzymie kolumny pozbawione kapiteli bez bramy ni kraty prowadziły na pustą, starą ulicę zawaloną odłamkami rzeźb i gruzem, osmuconą brakiem drzew dawno już ściętych. Na końcu ulicy, biegnącej wśród nieuprawnej przestrzeni, której ledwie ślady pozostały w postaci dwurzędów ściętych przy samej niemal ziemi drzew, widniały dziwne, czarne budowle. Zębate profile murów, szczątki zapadłych wiązań dachowych i rusztowań rysowały się w dziwacznych konturach na szarem niebie. A dokoła tej ruiny pusta, jałowa przestrzeń, bez drzew, bez roślin, bez innej nawet zieleni prócz szarawych smutnych cierni, rosnących tu swobodnie, panoszących się, wysysających szczątki soków z gleby opuszczonej. W chwili gdy ksiądz Juliusz wszedł w ulicę spostrzegł starą kobietę, niosącą brudny, drewniany sagan.
— Czy ojciec Pamfiliusz jest w klasztorze? — spytał.
— Ano jest, księże dobrodzieju! — odparła.
I wskazując na brudne naczynie, pokryte plamami zaschłego tłuszczu wyjaśniła:
— Właśnie niosę mu zupę... jest pewnie koło swego kościoła... kopie... ach kopie, ciągle kopie!
— Księdza Juliusza uderzył dopiero teraz straszny, wiejący zewsząd smutek rozwalin nad któremi ciążyło szare, ponure niebo. Nie zauważył tego idąc, ale teraz uderzyło go to tak, że począł żałować całego swego przedsięwzięcia. Zapał podział się gdzieś, przestał wierzyć w ziszczenie swej idei. I na cóż mu zresztą biblioteka? Czy pragnął jej w istocie, czy to pożądanie było czemś realnem, prawdziwem, czy mógł wogóle szczerze pragnąć czegokolwiek? Nie mógł na to odpowiedzieć twierdząco. Nie byłaż to mistyfikacya samego siebie, jedna z wielu owych fars, wymyślanych dla zagłuszenia nudy i smutku i bólu, które były treścią jego życia? Uczuł wstręt do brzydkiego występku, którego się dopuścił dnia poprzedniego i strach przed tym, dla spełnienia którego tutaj przyszedł.
— Ba! — mruknął do siebie — zobaczę tylko!
Deszcz wzmógł się jeszcze. Ksiądz Juliusz chciał przyspieszyć kroku, ale musiał go zwolnić z powodu cierni czepiających się sutanny utrudniających ruchy, nieznośnych, dokuczliwych jak gady. Musiał podnieść sutannę jak kobieta suknię. Wściekły na siebie i na przeszkodę, przedzierał się dalej, często utykając. Kilka razy mało nie upadł na ziemię. Wreszcie nakląwszy się do syta, zły, zmęczony, kilkadziesiąt razy wydarłszy suknie ze splotów cierni zdołał wydostać się na ścieżkę wijącą się wśród krzaków i po chwili widniał już w dali czarną plamą niby kruk polatujący ponad rozłogiem traw wysokich.




Opactwo Reno sięgało XIII wieku, a zbudowane zostało przez św. Jana mathuańskiego i Feliksa Walezyusza, założycieli zakonu Trynitarzy, zwanych też Redemptorystami. Zakon ten ongi potężny wysyłał w odległe kraje swych zakonników w celu wykupywania z niewoli niewiernych chrześcijańskich jeńców wojennych. Zrazu małą była rozległość posiadłości opactw a Reno, składała się z ogrodu warzywnego, lasku i szmatu łąki, ale z biegiem lat majątek rósł, w posiadanie zakonu dostały się obszary pól uprawnych, lasy, stawy, wsi, słowem wszystko dokoła jak okiem zasięgnąć. W wieku XVII, który sądząc z rozwalisk wycisnął szczególniej swe piętno na architekturze surowej i majestatycznej klasztoru, posiadał konwent wedle danych historycznych dziesięć tysięcy hektarów lasu i piętnaście tysięcy hektarów ziemi ornej, nie licząc ogromnych staw ów w Andennes, Vaujours, Culoiseau, słynnych z olbrzymich karpiów i młynów mielących zboże z obszaru przeszło dziesięciu mil wokoło. Toteż skromne zabudowania pierwotne, z biegiem lat i wieków powiększano ciągle, przeistaczano, wznosząc gmachy coraz to wspanialsze, a z pierwszych lat istnienia konwentu dochowała się jeno mała studzienka pokryta naiwnemi, dziś przez czas napoły zatartemi i mchem zarosłemi płaskorzeźbami, u której wedle podania miał się św. Janowi z Mathy ukazać jeleń cudowny z niebiesko czerwonym krzyżem między złotymi rogami, który to krzyż stał się godłem zakonu. Rewolucya wygnała zakonników z Reno, wywłaszczono ich z posiadłości, zburzono klasztor i dopuszczono się bezrozumnego wandalizmu zwalenia kaplicy. Było to przepiękne dzieło sztuki w najczystszym stylu Odrodzenia. Zostało po niej ledwo kilka kolumn, resztki murów, smutne ślady, świadczące w którem miejscu stała ongiś. Zakonnicy przeczekali burzę republikańską i napoleońską i wrócili dopiero w r. 1817. Znaleźli miast klasztoru wielką kupę gruzów, na zacieśnionym do pierwotnych granic obszarze ziemi. Poczęli gruz uprzątać i restaurować potrosze budynki mniej uszkodzone. Dokonawszy tego zaczęli rozmyślać co czynić dalej. Wykupywanie więźniów, w tem znaczeniu, jak je pojmowano pierwotnie stało się niemożliwe i niepotrzebne. Już nie trzeba było wyzwalać chrześcijan z niewoli korsarzy pogańskich. Bracia obejrzeli się za innem zajęciem. Pozbawiono ich ziemi, nie mogli więc przeistoczyć się w rolników jak uczynili trapiści, nie mogli też wzorem jezuitów wziąć się do kształcenia młodzieży, gdyż nie mieli nauczycieli w swem gronie. Spróbowali założyć schronisko dla osieroconych chłopców, potem znowu szkołę klasztorną, ale oba usiłowania spełzły na niczem. Zniechęceni postanowili przeto w r. 1823 wynieść się z Francyi i jedni udali się do klasztorów hiszpańskich, inni zaś do Rzymu gdzie przebywał ich generał. A opactwo pozostawiono pod strażą jednego z braci, który o to prosił jak o łaskę, pod opieką ojca Pamfiliusza, który uparcie wierzył w powrót zakonu do dawnych tradycyj i uważany był za pierwszorzędnego organizatora dla swej gadatliwości i żywości charakteru.
Ojciec Pamfiliusz, gdy tylko został sam, odprawił natychmiast ogrodnika, woźnicę i parobka, sprzedał ostatnie dwa konie, cztery krowy i resztę kur. Potem umówił się z jedną sąsiadką, której mąż dawniej pracował w klasztorze na dniówkę, by mu co rana przynosiła miskę zupy, a co wieczór kawał razowego chleba. Kosztowało to sześć sous, a mąż dostawczyni musiał mu za to jeszcze służyć do mszy. Uregulowawszy w ten sposób sprawy gospodarskie i administracyjne i pozbywszy się kłopotu, ojciec Pamfiliusz oddał się przechadzce wśród ruin, poważny i zamyślony. Przez sześć miesięcy od świtu do nocy spacerował w ten sposób zatopiony w rozmyślaniach coraz to ciaśniejsze zataczając koła, aż ograniczył się wreszcie do samego obwodu dawnej kaplicy. Rzecz dziwna, dawniej tak gadatliwy, ojciec Pamfiliusz nie odczuwał ciężaru tego niemal absolutnego milczenia, na które się sam dobrowolnie skazał, tylko jowialna jego, uczciwa twarz przybierała chwilami wyraz skupienia graniczącego z szaleńczym fanatyzmem, jaki widzieć można na podobnych martwym maskom twarzach samotników. W mózgu jego odbywała się dziwna praca, krystalizowała idea cudaczna. Żył sam ze sobą, zdala od wszelkiej styczności intelektualnej z ludźmi — w samotni martwej, pogrążony w ciszy, przerywanej jeno nagłem obsunięciem się muru i suchym trzaskiem wstrząśniętych belek i przeżuwał myśl jedną jedyną ciągle, w dzień i w nocy. Przeżywszy pewien okres wątpliwości, wahań, które zresztą ustąpiły wnet, tem łatwiej odparte, że sam ze sobą prowadził dysputę, ojciec Pamfiliusz nabrał niezbitej pewności, że dużo jeszcze niewolników chrześcijańskich jęczy w niewoli u pogan. Wyobraźni jego, czerpiącej karmę swą jedynie z legend przeszłości, a wieści o życiu ludzkiem ze starych jedynie łacińskich książek, zawierających cudowne opisy historyi zakonu, wydało się, że niewolnicy jęczący w niewoli pogan są koniecznym i naturalnym płodem ziemi, podobnie jak drzewa, zboże, ptaki: Nietylko istnieją niewolnicy — mawiał do siebie głośno — by przekonaniom swym nadać ostateczną sankcyę — ale jest ich dziesięć razy więcej, od czasu gdyśmy przestali ich wykupywać! To jasne, to oczywiste!... Dziwne tylko, że przełożeni tego nie widzą? Cóż za zaślepienie? — I powziął dziwaczną myśl, iż właśnie jego misyą, misyą pełną chwały i nieuniknioną jest przywrócenie zakonu Trynitarzy z tymi celami i w tej formie, w jakiej go założyli św. Jan z Mathy i Feliks Walezyusz. Przywrócę go! — wykrzyknął z gorącą wiarą proroczą, czyniąc ręką szeroki gest, jakby cały świat włączał do posiadłości zakonu.
Ale że dziwny, zabobonny umysł jego każdą myśl przypisać musiał woli Boga, przeto wyobraził sobie, że Najwyższy wtedy tylko da mu siłę dopełnienia tego wielkiego dzieła, gdy odbuduje w pierwotnej świetności kaplicę zburzoną przez niewiernych. I sytuacya streściła się dlań w tych słowach: — Naprzód kaplica, potem zakon... więc dalej do roboty!
Ale gdy przystąpił do urzeczywistnienia tego projektu i rozważył środki materyalne jakimi dysponował, rozczarował się zrazu bardzo. Zdumiał się i popadł w rozpacz. W swych medytacyach nigdy nie uwzględnił trudności finansowych podobnego przedsięwzięcia. Czyż sobie wyobrażał, że kościoły powstają same, że potrzeba jeno nieco wiary, by wyrosły z głębi ziemi i rozbrzmiały akordami organów? Niestety biedak niczego sobie nie wyobrażał. Widział jeno w wyobraźni kaplicę, i każdy jej kamień budził w nim wspomnienia przodków, bohaterów, świętych, męczenników, widział taką jak ją przedstawiały w szczegółach i całokształcie opisy w starych książkach, które umiał na pamięć. Widział te dzieła sztuki w czystych architektonicznych dumnych liniach łuków z cudnym portalem, którego rzeźby ryte w granicie odtwarzały całą historyę zakonu. Stąpał pod sklepieniami pośród rzędów kolumn wysokich ubranych w prześliczne fryzy i kapitele, dźwigających piękne jak poemat architrawy, a echa niosły odgłos jego kroków. Klękał na posadzce z barwnego marmuru zachwycony anielską bladością fresków, płonącem na rzeźbach ołtarzy złotem i czarowną tęczą witrażów i nie pytał ile to wszystko, tak proste i tak piękne w dzisiejszych warunkach reprezentuje zniszczałej sztuki, walk nad siły i milionów, które zgromadzić dopiero trzeba było. Gdy minęło pierwsze zdziwienie, ojciec Pamfiliusz wziął się do dzieła z tą ślepą wiarą, którą daje uparte dążenie do dalekiego, a wielkiego ideału.
Przedewszystkiem sprzedał wszystko co się sprzedać dało, począwszy od gruzu zalegającego podwórze, skończywszy na ornamentach małej kapliczki, którą ojcowie po powrocie urządzili w dawnym refektarzu. I na cóż mu było kaplicy? Był przecież sam jeden i mógł odprawiać mszę w sąsiedniej parafii. Sprzedał też wszystkie meble zachowawszy sobie jeno drewniane łóżko do spania, stół, krzesło, kilka nabożnych książek, krucyfiks i kolorowany obrazek przedstawiający św. Jana z Mathy. Porwany szałem sprzedawania wyzbył się starych zawiasów dawnej bramy wjazdowej, które sam wydarł z muru, starego żelaziwa, blach kominkowych, narzędzi ogrodniczych, dziurawych rynien, sprzedał wszystko. Ilekroć odnalazł kawał żelaza, lub miedzi radował się niewymownie wykrzykując:
— Odbuduję! Odbuduję!
Podobnie też burzył wszystko i niszczył. Pościnał drzew a brzeżące ulicę główną, olbrzymie stare dęby, pod których cieniem odpoczywało dwadzieścia pokoleń mnichów, poprzedników jego. Pościnał drzewa małego, sosnowego i kasztanowego lasku otaczającego klasztor wałem zieleni, zniszczył aleje, których pień każdy i mech na koirze wzbudzał wspomnienia stuleci, ściął grab stały pod którym mieściła się kapliczka z wyklęczanymi przez tysiące pobożnych stopniami, ściął nawet drzewa owocowe w sadzie i cyprysy stojące na straży grobowców cmentarza. Z gołą głową, z podgiętą do pasa białą sutanną uwijał się pośród robotników zagrzewając ich do pracy i rąbiąc własną ręką ciężką siekierą różowe ciało starych drzew. Wykrzykiwał przy tem bez ustanku:
— Odbuduję! Odbuduję!
Z wysokości wieżyczki sterczącej ponad klasztorem ojciec Pamfiliusz napawał się smutnym widokiem zniszczenia. Cały obszar klasztornego gruntu zasłany był drzewami rozrzuconemi bezładnie i straszliwie poranionemu Jedne leżały pokurczone konając i krwawiąc inne ze sterczącymi daleko korzeniami wspierały się na połamanych gałęziach, niby pociętych kikutach rąk. Jedno tylko zostało, wiśnia nędzna i zżarta wilkiem u wejścia do ogrodu i dziwiła się, że sama już tylko jedna stoi na ziemi nagiej ogołoconej z wspaniałych swych wychowanków. Pozbawione schroniska ptaki polatywały przerażone wydając przenikliwe okrzyki.
Ale ojca Pamfiliusza nie obchodziło wcale to pole walki, kędy konały powalone olbrzymy. Widział jak z tych ruin, tych zwłok wyrasta powoli jego kościół, nabiera kształtów, jak się wznosi w górę coraz to wyżej i wyżej dźwigając na sobie całą armię robotników. Widział też i siebie samego jak spina się po rusztowaniach nowej bazyliki, stąpa z kamienia na kamień i wreszcie na szczycie najwyższego łuku zatyka złoty krzyż na znak zwycięstwa.
Drzewo podzielił na dwie partye, z których jednę sprzedał, drugą zaś zachował na cel przyszłych konstrukcyj, a gdy już nie było co sprzedawać udał się do dyecezyalnego architekta. Uroczyście przedłożył mu plan kaplicy, tłumacząc szczegół poszczególe, pokazując ryciny książki gadając długo i zawile wplatając jakieś niepojęte historye.
— To wszystko chcę odbudować! — zakończył. — To wszystko... rozumiesz pan... wszystko!... No, na ile pan obliczasz koszt całej budowy?
— Bo ja wiem?... odparł budowniczy zmieszany... I skądże mam to zresztą wiedzieć?
— Ale mniej więcej! no... mniej więcej? — nalegał.
— Trudno określić... może tak ze trzy, cztery... pięć milionów! To zależy od...
— Pięć milionów! — rzekł ojciec Pamfiliusz zabierając się do odejścia. — Dobrze, dostarczę pięciu milionów.
I poszedł za pieniądzmi.
Wędrował od wsi do wsi, od folwarku do folwarku, od pałacu do pałacu, od drzwi do drzwi wyciągając rękę chyląc grzbiet, żywiąc się w drodze chlebem za dwa sous do czego ograniczył swój posiłek, a gdy się zbyt oddalił od Reno zachodził na noc do proboszczów, którzy go często przyjmowali z niedowierzaniem. Paliło go słońce, dręczył mróz, ale nie zważał na to, nie zatrzymywał się, nie odpoczywał wpatrzony w jasną wizyę, która, jak mu się wydawało idzie przed nim, chroniąc go i prowadząc. Przyjmowano go często źle, krzywdzono, chłopcy uliczni wyśmiewali się z jego brudnej brody, białej sutanny połatanej czarnymi skrawkami materyi i płaszcza czarnego połatanego białymi. Doznał wszystkich udręczeń, całej hańby i męki losu żebraka. Ale znosił wszystko bez szemrania. Zrazu niezgrabny i lękliwy, rozśmielił się potem i niebawem z łatwością dziwną bardzo u człowieka tak naiwnego, szczerego i nieświadomego zupełnie brudów życia, przyswoił sobie wszystkie fortele związane z rzemiosłem, któremu się poświęcił i ni jedna niebawem z owych sztuczek polegających w gruncie rzeczy na zamaskowanem nadużyciu zaufania, nie pozostała mu obcą. Nauczył się spekulować na próżność i niskie popędy ludzkie nie wahał się użyć komedyanckich sposobów, kłamstwa, płaszczenia się chytrego, szpiegostwa policyjnego i mądrze układał swe występy. Z początku wyrzucał sobie gorzko czyny niezgodne z głosem sumienia, poniżanie swej ludzkiej i kapłańskiej godności, ale niedługo wytłumaczył sobie, że jego wielki cel uświęca środki i jął się ich ze zdwojoną gorliwością. Czasem po niefortunnym dniu, gdy przeliczał skromny dochód buntowało się coś w nim głucho. W myśli jego błąkały się mętne wspomnienia czytanych historyj o piratach, poczynał tedy roić o śmiałych napaściach, kradzieżach w wielkim stylu, zbrojnych bandach na czele których wpadać by mógł do obcych krajów paląc i łupiąc. W ciągu paru lat ojciec Pamfiliusz stał się zupełnym żebrakiem. Skrupuły jego topniały coraz bardziej, jego instynkt moralny tonął w szale poświęcenia, w obłędzie, za który już nie odpowiadał. Przyzwyczaił się do zaparcia, uzbroił przeciw obelgom i złe traktowanie przyjmował jako rzecz nieuniknioną, związaną z rzemiosłem. Grzbiet jego chylił się służalczo, głowa chwiała się bojaźliwie, oczy spoglądały z ukosa, ręka stała się drżącą i wyciągała nieufnie jak ręka żebraka.
Opowiadano o nim sprośne anegdoty, z których śmiało się pospólstwo. Ale ludzie patrzący głębiej łatwo wykryliby w nich heroizm wyższy w swem poniżającem wyrafinowaniu nad płytki konwencyonalizm taniej, fałszywej cnoty, fałszywego męstwa i honoru, z których są zbudowane karciane domki dumy ludzkiej. Pewnego dnia ojciec Pamfiliusz zatrzymał się u drzwi byłego rzeźnika, dzikiego terrorysty, zbogaconego nabyciem wielkich obszarów dóbr narodowych. Pan Lebreton, tak się zwał ów rzeźnik, znany był z pijaństwa, skąpstwa wobec biednych i prostactwa, a zwłaszcza cynicznej bezbożności i nienawiści do księży. W całej okolicy nienawidzono i bano się go. Ojcu Pamfiliuszowi znane były te wszystkie szczegóły. Ale spotykał w życiu już innych, gorszych od Lebretona, a ułagodził, ich swojem słowem. Zauważył nawet, że najdziksi z pozoru okazywali się zazwyczaj, czy to przez pychę czy też chęć pokazania się innymi jak byli najszczodrzejszymi. Narażając się na klątwy i obelgi, z czem się już zresztą liczyć przestał, przekroczył bramę i zjawił się przed pałacem.
— Któż mi to zesłał na kark tego brudnego klechę? — krzyknął pan Lebreton. — Masz widzę dziadu bezczelności sporo, jeśli się ośmielasz deptać brudnemi łapami po moich dywanach! No gadaj, czego chcesz?
Biedny mnich zgiął się do ziemi gestem błagalnym.
— Dobry panie Lebreton — wyjąknął... ja...
Przerwał mu przekleństwem.
Dość małpich min... — ha! Gadaj czego chcesz... pieniędzy... pieniędzy chcesz odemnie brudasie jakiś podły?... Czekaj dam ja ci pieniędzy!
Nędznik już miał go porwać za kołnierz i wyrzucić za drzwi, gdy nagle przyszło mu na myśl, że może się ubawić kosztem mnicha i nadrwić sobie z niego. Począł tedy głosem rubasznym: Słuchaj dziadu... dam ci pieniędzy i to dużo, ale pod warunkiem, że weźmiesz je stamtąd gdzie je położę. Założę się, że nie weźmiesz!
— A ja zakładam się, że wezmę — odparł ojciec Pamfiliusz głosem stanowczym, poważnym.
— No zobaczymy, zobaczymy!... Przedewszystkiem zrób mi tę przyjemność i odejdź na sam koniec tej sali. Tam połóż się na ziemi jak pies z nosem naprzeciw tego okna i czekaj.
Podczas gdy ksiądz ze smutkiem spełniał rozkaz, Lebreton podszedł do okna, oddalając się w ten sposób od swej ofiary o całą długość pokoju. Wyciągnął z kieszeni garść złota, położył na posadzce, potem spuścił spodnie, przykucnął i podnosząc wstrętnym gestem koszulę rzekł:
— Zakładam się, że stąd nie weźmiesz podły dziadu!
Ojciec Pamfiłiusz zbladł. Z wyciągniętą szyją, zgiętym grzbietem, oczyma wbitemi w nagie, bezwstydne ciało wahał się. Ale niebawem głosem drżącym, w którym łkanie się taiło i jęk, odparł:
— Zakładam się, że wezmę.
Lebreton roześmiał się szyderczo, wziął sztukę dwudziestofrankową, wsunął ją pomiędzy pośladki i rzekł:
— No bierz teraz... ale nie rękami... o nie... zębami... do kroćset!
Ojciec Pamfiłiusz zatoczył się, drżał całem ciałem, kolana uginały się pod nim, opadały ręce, ale zbliżał się zwolna, kiwając, jak niedźwiedź.
— No, idziesz czy nie! — krzyczał zniecierpliwiony Lebreton. — Zaziębię się przez ciebie! Dwa razy upadł i dwa razy się podniósł, wreszcie ostatnim wysiłkiem przytknął twarz do pośladków rzeźnika i chwycił zębami pieniądz.
— A to gałgan! — krzyknął Lebreton, który się odwrócił ujrzał złoto połyskujące na wargach mnicha. — Dobrze, ale musisz wziąć wszystko... Albo mnie, albo ciebie dziś muszą djabli wziąć... dalej, na miejsce!
Dziesięć razy ojciec Pamfiliusz musiał poddać się poniżającej torturze. Wreszcie rzeźnik sam oświadczył, że ma tego dosyć. Podniósł się czerwony, zły i warknął:
— Basta! Ta kanalia pożarłaby mi cały majątek!
Mimo wściekłości, że utracił dziesięć pięknych luidorów nie mógł ukryć podziwu. Poklepał mnicha po brzuchu i rzekł:
— Toś ty ptaszek nielada mój klecho... Świnia z ciebie, ale mniejsza z tem... dzielnieś się sprawił... ano trąćmy się teraz szklankami.
Ojciec Pamfiliusz pokornie podziękował, skłonił się nisko i wyszedł.
W odległości kilometra, stała przy drodze kapliczka. Ukląkł i modlił się długo i gorąco, a potem wstał i poszedł dalej z oczyma wzniesionemi w niebo, z oczyma, które zdawały się dostrzegać w górze poprzez chmury uśmiechnioną lśniącą zjawę. Silnym, przepojonym wiarą głosem mówił, do siebie:
— Odbuduję! Odbuduję!
Gdy ze swych wędrówek powracał do klasztoru zastawał za każdym razem nową szkodę. Pod jego nieobecność zapadł się raz dach, innym razem ściany porysowały się na dzwonnicy siecią pęknięć podobnych do drzew i krzewów dziwacznych, albo wreszcie deski podłogi obsunęły się ze spruchniałych ligarów. Tylko ciernie i głogi i psie zęby rozrastały się coraz to bujniej po podwórzu, wypełniły je całe niemal i wreszcie zasłoniły niemal całą bramę. Wiatr roznosząc nasiona zapładniał jałową ziemię i kamienie. Mury pokryły się gęstwą szkaradnego zielska co rosło i krzewiły się coraz bujniej rozsadzając cegły i kamienie potężnymi soczystymi korzeniami. Ojciec Pamfiliusz przenosił się z sali do sali, z budynku do budynku, gdyż tu sufit groził zawaleniem, tam ściana waliła mu się na głowę i wreszcie został zapędzony na pierwsze piętro małego pawilonu. Ale do mieszkania swego musiał wchodzić po drabinie, gdyż schodów brakło na parterze. Przeniósł tam swe łoże z desek, stół i krzesło, krucyfiks i obrazek z wizerunkiem św. Jana z Mathy i tam też zanosiła mu stara sąsiadka rynkę zupy czyli wstrętnych, brudnych pomyj, którychby pies jeść nie chciał. Przez oko pozbawione szyb dął tam wiatr i deszcz ciekł przez dziurawy jak rzeszoto dach. Ale mury były mocne i to wystarczało ojcu Pamfiliuszowi. Zresztą wogóle na nic nie zwracał prawie uwagi coraz silniej zajęty ideą swoją.
Jego kościół! Podczas krótkich postojów w klasztorze między jedną a drugą kwestą czynny był nadzwyczajnie, niszczył wszystko dokoła zasypanych fundamentów kaplicy nie widnych już nawet z pośród porastającego zielska. Postanowił zaopatrzyć się w mnóstwo materyału budowlanego zanim pierwszy kamień położy. Skupował tedy łamany i ciosany kamień, wapno, cement. Całe podwórze tem było zawalone i wyglądało biało jak skład murarski. Na widok nadjeżdżającym wozom wybiegał wołając:
— Tędy, tędy... tutaj będziemy składali... Hej do dja.... Ach! co za kamień... co za śliczny kamień... a wapno?... znakomite... cement wyborny... hej do dja...
Ważył, podkładał drągi wypróżniał wory wapna do dołów, które sam wykopał i krzyczał radośnie jak dziecko: Postępuje robota! Postępuje! A zwracając się do woźniców mówił: Doskonale! Wybornie moi drodzy! Przyczyniacie się do odbudowy kaplicy! Jesteście poczciwi ludzie... Bóg wam za to poszczęści!... Naturalnie podobnie przechowywane drzewo gniło, kamienie marzły i pękały, wapno marniało na deszczu, a cement twardniał we worach. Co zostało zdatnych materyałów ginęło w nocy. Kradli je złodzieje. Ale te straty nie odbierały odwagi i wiary ojcu Pamfiliuszowi. Mawiał zazwyczaj w takich razach: — Uzupełnimy to! — Odprawiał też długie narady z architektami i przedsiębiorcami, którzy zaraz od pierwszej chwili spostrzegłszy, że ma bzika chcąc go wyzyskiwać przedkładali mu najdziwaczniejsze plany, podjudzali do wydatków zgoła niepotrzebnych i kradli na wyścigi. Spacerowali pośród głazów i cierni spruszeni, zajęci, genialni mierząc, licząc, rozwijając wielkie papiery pokryte geometrycznemi figurami. Szerokimi gestami kreślili w powietrzu babilońskie projekty architektoniczne jakgdyby katedra wisiała u końca ich palców. Ojciec Pamfiliusz dreptał za nimi ze swą książką ilustrowaną i dawał historyczne objaśnienia.
— Uważcież panowie... nie tworzymy... odbuduwujemy tylko, a to rzecz zgoła inna. Patrzcie oto tu był wielki ołtarz... z rzeźbionego kamienia., trzydzieści dwie figury... I to jakie figury!.... Arcydzieła! Część górna nie tak starożytna: ale niezmiernie bogata... z porfiru... dat Ludwika X I.
— Z porfiru! — mówił jeden przedsiębiorca. — A to doskonale! Właśnie mam partyę porfiru. Śliczny... w sam raz dla Księdza Dobrodzieja. Śliczny mówię... a że przy okazyi kupiony, przeto tani...
— Dobrze... Proszę wysłać... biorę go... A tu stalle dla kapituły — objaśniał dalej — z dębu... cuda, istne cuda!
Brał wszystko bez wyboru... Gdy nie żebrał stawał się na nowo niewinnym, niedoświadczonym mnichem, którego każdy mógł oszukać.
Potem udawał się na nową wędrówkę.
Przebiegł po kolei Francyę, Włochy, Austryę, Azyę mniejszą. Wszędzie potrafił sobie wyrobić wielkie stosunki, polityczne wpływy a nawet poparcie wysoko postawionych osobistości i wszystko to wyzyskiwał z nieopisaną zręcznością. Jednego dnia był na audyencyi w pałacu któregoś z rzymskich kardynałów i podejmował się misyi tajemnej, drugiego zaś dnia na okręcie w towarzystwie trupy wędrownych aktorów i urządzał na pokładzie przedstawienia, z których dochód chował do kieszeni, albo w końcu dostawał się między rozbójników, którzy go zmuszali brać udział w napadzie na jakiś żeński klasztor i puszczali wolno z przypadającą mu częścią zdobyczy. W różnych występując rolach: jako rycerz przemysłu, błazen, szpieg misyonarz, a zawsze przytem jako żebrak ojciec Pamfiliusz przez ciąg lat trzydziestu pięciu był wcieleniem romantycznego awanturnika, podatnego na wszelkie metamorfozy? gotowego do spełnienia każdego czynu byleby dał duży dochód. Zręcznością niezmierną upodleniem, odwagą i szaleństwem zebrał po gościńcach całej Europy, nieprawdopodobnie wielką sumę 500.000 franków.
Wszystkie owe zetknięcia z rzeczami brudnemi, bezustanne staczanie się w błoto, pośliźnięcia coraz to częstsze na drodze uczciwej, związane nierozdzielnie z rzemiosłem nie sprawiały mu wstrętu, ni wyrzutów sumienia, nie myślał zresztą by go to miało plamić, nie myślał wogóle o tem wcale. Z całej wędrówki pozostała mu jeno dzika nienawiść, która wybuchała ilekroć wspomniał spotkanego w Hiszpanii kapucyna, żebrzącego podobnie jak on i w tej samej okolicy. Poza tem wspomnieniem, które doprowadzało go do pasyi i przywodziło na usta klątwy na wszystkie zakony żebracze wogóle, a kapucynów w szczególności, o najwstrętniejszych awanturach mówił jak o rzeczach najnaturalniejszych z nieświadomością, która sprawiała przykre wrażenie. Czuło się, że ten łagodny, słodki człowiek posunąłby się do zbrodni z równą nieświadomością złego, jak nierządnice oddają się sprzedajnej miłości. W tem strasznem haniebnem życiu, które, zda się, pochłonąć i unicestwić powinno było jego marzenie, żył samem jeno swojem marzeniem. Miał przed oczyma bezustannie coś, co wyższem było ponad wszystkie sprawy i sądy ludzkie... kaplicę. Nie istniały dlań ludy, ani indywidua, nie było sprawiedliwości ni obowiązku... nie było nic... ale była kaplica. Z przed oczu znikło mu już oddawna to, od czego się obłęd jego zaczął, tj. przywrócenie zakonu Trynitarzy. Jako opar rozwiali się korsarze, Redemptoryści, niewolnicy, św. Jan z Mathy... wszystko pierzchło. Sama jeno została kaplica i zapełniła ziemię i niebiosy. Sklepieniem jej był sklep nieba, góry ołtarzami, sośnie wszystkich borów kolumnami, ocean baptysterium, słońce monstrancyą, a huragan grał, by organ przepotężny.
A podczas gdy ojciec Pamfiliusz takie snuł marzenia, kędyś po cudzych rozstajach, opactwo w Reno opustoszałe służyło za schronisko włóczęgom bezdomnym, kochankom i kotom dzikim, biegającym po zwałach kamiennych i gżącym się do księżyca w ruinach, bladszych jeszcze w jego trupiem świetle i bardziej skostniałych.
Ojciec Pamfiliusz dobiegł już siedmdziesięciu pięciu lat, ale chociaż ciało jego zeschłe i żylaste pochyliło się ku ziemi, zdrów był i pełen życia, ta sama wiara co dawniej paliła się w jego wpół przysłonionych powiekami oczach, ten sam zapał popychał go ku wiecznie temu samemu chimerycznemu przedsięwzięciu. Uśmiechał się jak małe dziecko. Nigdy nie odpoczywał, ani w Reno, gdzie raz przez cały rok pracował jako murarz od świtu do nocy, ani kędyś na obczyźnie podczas kwesty. Niwelacya gruntu pod kaplicę się rozpoczęła, ale niebawem zaprzestano roboty z braku pieniędzy. Owe pięćset tysięcy franków pochłonęły w zupełności plany architektoniczne, kosztorysy wstępne dostawców, zakupno materyałów i narzędzi ustawicznie rozkradanych i ustawicznie zastępywanych nowemi. Ale starzec nie tracił nadziei. Wracając z każdej podróży z pełnemi kieszeniami kupował świeże materyały, konferował znowu z architektami i przedsiębiorcami i komedya poczynała się na nowo. Mierzono, ważono, rozwijano tesame pożółkłe już papiery, zapalano się do tychże samych pomysłów, a ojciec Pamfiliusz z tą samą starą książką w ręku — drepcił po gruzach i powtarzał historyczne wyjaśnienia:
— Uważcież panowie... nie tworzymy... odbuduwujemy tylko, a to rzecz zgoła inna... Tu był wielki ołtarz...
W życiu jego nic się nie zmieniło. Przynoszono mu co ranka taką samą obrzydliwą zupę, a wieczór kawał razowego chleba, a gdy noc zapadła, ojciec Pamfiliusz po drabinie właził do swego pokoiku, który zmienił się we wstrętną plugawą norę zarzuconą odpadkami i zakopconą strasznie. Odmówiwszy pacierz przed krucyfiksem wyciągał się na gołych deskach swej pryczy i zasypiał nie zważając, że wiatr targa jego siwą brodę, i że puszczyki, które od dawna już przestały przed nim uciekać siedzą na belkach dziurawego dachu i wpatrują się weń swemi wielkiemi, nieruchome mi, połyskującem i oczami.




Ksiądz Juliusz znał ojca Pamfiliusza, którego łączyły bliskie stosunki z biskupstwem i uważał go, jak zresztą wszyscy za »starego draba« świadomego popełnianych występków. Z łatwością właściwą wszystkim oportunistom budowania zarówno śmiałych jak zbrodniczych planów bez zadania sobie trudu pogłębiania ich i przemyślenia, ksiądz Juliusz tego ranka wspomniawszy sobie ojca Pamfiliusza w ciągu jednej minuty nakreślił sobie w myśli zarys prześlicznego szantażu, który, zważywszy jego władzę i postrach jaki szerzył wokoło, udać się był powinien niezawodnie. Wyruszył też bez zwłoki do Reno z niewyklarowanymi jeszcze zamiarami, odkładając na chwilę ostatnią i zdając na przypadek ich ostateczne wykończenie.

Obszedłszy dokoła jakieś szczątki, tak aż do ziemi zrujnowane, że niepodobna było odgadnąć czem być mogły niegdyś, minąwszy dwa małe podworce, kędy widniały jeszcze ślady klasztornych arkad, drepcąc po rozmiękłej, porytej łopatami ziemi będącej jedną ogromną kałużą błota, po którego powierzchni pływały różne odpadki i walały się szczątki muru, przeszedłszy pod sklepieniem portyku o przegnitem drewnianem belkowaniu, ksiądz Juliusz dostał się na ogromne podwórze zamknięte prostokątem budynków różnej wysokości, fantastycznie poszczerbionych i rysujących się ostrymi konturami na tle nieba. Jedne ukazywały swe wnętrza/ jak skały rozsadzone eksplozyą, inne porastał mech, zielsko i krzaki tak, że podobne były raczej do jakichś ogrodów dziwacznych. Zrazu dostrzegł jeno chaos kamieni ciosanych, kłód drzewa, belek w stosach ledwo ociosanych, rozrzuconych narzędzi, a ponadtem wszystkiem szkielet rozpoczętego rusztowania i dwa żórawie z blokami na tle białawym materyałów sterczące, niby kościotrupy olbrzymich ptaków z wyciągniętemi szyjami. Smutno było i rozpacznie na tym opuszczonym wśród roboty obszarze. Niebawem wydało mu się iż słyszy głuche, miarowe uderzenia jakby motyki bijącej w ziemię. Idąc za tym odgłosem dostrzegł w odległości kilku metrów od rusztowania na wolnym, sześciobocznym placu świeżo skopanym, połyskujące w powietrzu i opadające miarowo ostrze motyki. Spadało w równych odstępach czasu i wznosiło się w górę, ale dostrzedz nie można było ramienia, które je w ruch wprawia. Ksiądz Juliusz poszedł w tym kierunku i nabłądziwszy się wśród labiryntu kamienia łamanego, przeskoczywszy mnóstwo wielkich głazów i jezior wapna, obszedłszy dużo stert drzewa, zobaczył wreszcie w głębokim rowie ojca Pamfiliusza. Stał z nogami we wodzie z spotniałą czerwoną twarzą i kopał zaciekle.
— Dzień dobry ojcze! — pozdrowił go ksiądz Juliusz.
Ojciec Pamfiliusz podniósł głowę i zawołał z radością i zdziwieniem poznawszy gościa:
— A to ksiądz sekretarz! Przychodzi ksiądz zobaczyć mą fabrykę. Bardzom rad,... widzi ksiądz sam... robota postępuje... prawda?
— Cóż robisz ojcze w tym rowie! — spytał ksiądz Juliusz.
— Ależ naturalnie... kopię, kopię fundamenta mój szanowny... Tylko pogoda coś nie sprzyja... Ale to nic!
Ojciec Pamfiliusz wypuścił z rąk motykę obtarł długą zapryskaną błotem brodę i opuścił na nogi habit aż do pasa zakasany.
— A nie sprzyja czas — powtórzył — wszystko podchodzi wodą. Podaj mi ksiądz rękę, to wyjdę na wierzch... Tak... jak to ładnie ze strony księdza, że mnie odwiedził nareszcie... tylko niestety nie mogę ugościć w moim pokoju na górze, bo właśnie skradziono mi świeżo drabinę... no, jakże tam Jego Przewielebność... co?
Gadając bez ustanku przy pomocy Juliusza wydostał się z rowu i lekko wyskoczył na podwórze. Po wymianie zwykłych grzeczności ksiądz Juliusz spytał:
— A więc to wasz kościół ojcze?
Ojciec Pamfiliusz wyprostował się dumnie i wskazując na przestrzeń sześcioboczną dawniej pokrytą krzakami cierni, dziś skopaną i otoczoną cienkim sznurkiem założonym na paliki odparł: Wszystko to, to mój kościół, księże drogi, wszystko to co widzisz!... A wierzyć nie chciano! że go odbuduję?!...
— Jakto odbuduję?... — spytał ksiądz Juliusz przekonany, że Trynitarz drwi z niego — jakto?... mija już czterdzieści lat jak budujecie ojcze, a niema jeszcze nic...
— Nic? — zawołał ojciec Pamfiliusz wskazując pełnym namaszczenia gniewu i powagi gestem podwórze zawalone budulcem...— Nic, a to co?... Patrz, to wszystko, to się nazywa nic? Najtrudniejsza rzecz ukończona... teraz tylko budować!... Tak tylko budować. Ale deszcz pada, możebyśmy się gdzie schronili.
Ksiądz Juliusz odmówił i usiadł na bloku granitu. Nie nalegając dłużej, mnich przykucnął naprzeciw niego na kupce kamieni. Spoglądali sobie wzajem w oczy czas jakiś. Wicher się wzmógł i gnał deszcz skośnemi strugami siekącemi siedzących po twarzach, od czasu do czasu spadał z któregoś muru kamień z tępym łoskotem na miękką ziemię, lub wichurą porwany odłamek łupkowego dachu łukiem przecinał powietrze.
— Czy masz ojcze pieniądze? — spytał ksiądz Juliusz nagle.
— Mam zawsze pieniądze! — odparł ojciec Pamfiliusz. — Właśnie dopiero przed tygodniem wróciłem z Węgier i podróż się powiodła wcale dobrze. W Gran... ach, jakież to śmieszne... Wyobraź sobie ksiądz... zaszedłem do samego arcybiskupa... jestto człek wesoły, lubi anegdotki i hojny nadzwyczaj... Powiedział do mnie: Mój ojcze za śpiewaj mi Marsyliankę, a dam sto reńskich! Począłem jak szalony śpiewać Marsyliankę, za każdy raz arcybiskup dawał mi po sto reńskich... śpiewałem zaś dwanaście razy.
I zanucił:
— Nous entrerons dans la carrière...
— Umiesz więc ojcze Marsyliankę? — rzekł ksiądz Juliusz nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— A cóż ksiądz chcesz? — odparł starzec wstrząsając głową z rezygnacyą... W moim zawodzie musi się po trochu znać wszystko!... ma się do czynienia nieraz z takimi dziwakami, fiksatami! Naprzykład... widzisz na przyszły rok muszę iść na Wschód... ale to inna rzecz... tam ludzie kpią sobie z Marsylianki... Wszyscy chcą, by im mówić o modach, o ostatnich modach paryskich... No i opowiadam mniej więcej dokładnie... Czasem blaguję... ot jak padnie... dość że wszyscy są zadowoleni!
Ksiądz Juliusz nie słuchał, zagłębił się w rozmyślanie.
Z chwilą gdy stanął wobec przeszkody, którą należało obalić wrócił mu naraz zapał i gorączka niecierpliwości. W myśli nie miał już biblioteki i nie w tym celu postanowił zdobyć pieniądze, na razie nie miał żadnego planu, nie szło mu zadowolenie żadnej nowej namiętności, podejmował rzecz dla niej samej, dla samej przyjemności. Wśród natłoku wrażeń wypierających się wzajem z przeczulonego mózgu i szarpiących nerwami, nasunęło mu się jako niejasne przeczucie, że jest może narzędziem sprawiedliwości ludzkiej i gniewu bożego wobec tego człowieka wyłamującego się z pod praw społecznych i kalającego godność Kościoła. To co w gruncie rzeczy było jedynie podłem wyrachowaniem, niegodnym szantażem wydało mu się nagle dyletantyzmem, a dyletantyzm ów przybrał w następnej chwili postać wiary wyszlachetniał, stał się misyą. Ksiądz Juliusz osądził, że należy przerwać szorstko gadanie starca i przystąpić odrazu do rzeczy, użyć brutalnej siły miast zapuszczać się w zawiłe subtelności, których szanse małe być musiały wobec starego włóczęgi, jakim był ojciec Pamfiliusz. Należało go raczej zdziwić, ogłuszyć potężnym, dobrze wymierzonym ciosem maczugi. Przybrał więc surową minę i rzekł:
— Nie przyszedłem tu słuchać waszych głupstw mój drogi ojcze! Proszę, racz mi poświęcić dwie minuty uwagi... Mam na myśli dzieło, wielkie dzieło i na ten cel potrzeba mi dużo pieniędzy... Chcę wprzód uspokoić twe sumienie... i mówię ci przeto, że nie idzie o rozwiązłe przygody na obczyźnie pod pozorem budowania kościoła... nie! Idzie o co innego, o rzecz bardzo szczytną, bardzo piękną, nawskróś chrześcijańską... Gdybym ci nawet powiedział co mam na myśli prawdopodobnie nie pojąłbyś!... Powtarzam, potrzebuję pieniędzy i... ty mi ich dać musisz, bo masz!...
— Nie mogę. — odparł spokojnie ojciec Pamfiliusz, którego uśmiechniona przed chwilą niewinnie twarz przybrała wyraz rozmarzonej powagi apostolskiej.
Ksiądz Juliusz zdjęty nagłym gniewem wstał. Liczył na zdziwienie, przygnębienie Bóg wie zresztą na jakie straszne wrażenie. A oto ten człowiek ani mrugnął okiem i rzekł tylko: »Nie mogę« głosem spokojnym, nieugiętym, wyrażającym niezmienne postanowienie. Zapanował nad sobą i spojrzał na mnicha. Kilka kamyków wymknęło mu się z pod stóp, spokojnie poprawił się opierając nogi wyżej, a krople deszczu drżały mu na brodzie.
— Nie możesz? — zamruczał ksiądz Juliusz.
— Nie!
— Zważno ojcze dobrze... Nie możesz?
— Nie!... Jeśli twe dzieło synu jest dziełem dobrem, które Bóg miłuje... uczyń jak ja uczyniłem... drogi są wolne!
Ksiądz Juliusz żachnął się:
— Czyż mnie masz za włóczęgę, naciągacza, brudnego i sprośnego skąpca?
— Jesteś czem jesteś mój księże, a ja też jestem, czem jestem,.. I czegóż się gniewasz?
— Pytam raz jeszcze, dasz czy nie?
— Nie mogę!
Ksiądz Juliusz potrząsnął w powietrzu zaciśniętą pięścią.
— Dobrze!... zabronię ci żebrać w całej dyecezyi... naślę ci żandarmów, pochwycą cię i wtrącą do więzienia...
— Ach — oparł ojciec Pamfiliusz melancholijnie kiwając głową — W całej dyecezyi znają mnie jak zły szeląg... nikt nie da mi już grosza... a co do więzienia... to powiem ci, że nieraz źli ludzie wzięli mnie... no i cóż... przespałem się!... Dużo lepiej spać w więzieniu niż na mokrych przydrożnych kupkach kamieni... zaręczam ci...
— Dobrze, napiszę do Rzymu... każę cię stąd wygnać... doniosę twemu generałowi... papieżowi.... Opowiem wszystkim coś ty za ptaszek, opiszę wszystkie twe przygody, świństwa, zbrodnie.... zdenuncyuję cię... słyszysz ty podły, stary oberwańcze!
— Nie szkodzi... Generał mnie zna... papież mnie zna... a zresztą jest ktoś większy, potężniejszy co mnie zna i ochroni...
Wskazał palcem na niebo i dodał:
— Bóg mnie uchroni!... Nie boję się ciebie mój księże...
— Sprawię, że zażądają od ciebie rachunku z wszystkich pieniędzy, któreś rozmarnował.... skradł... zrobię... uczynię...
Ksiądz Juliusz pienił się. Wielkie oczy wykrzywione jak w ataku epilepsyi świeciły białkami pokrytemi siecią czerwonych żyłek. Na wargach tłoczyły się, ścigały, krzyżowały przekleństwa, wydawał dźwięki nieartykułowane, wymawiał niezrozumiałe słowa, gubiące się w świście zdyszanych piersi, w rzężeniu flegmy, wreszcie porwał go straszny kaszel, który mu szarpał gardło i rwał pierś, tak iż zdawało się, że wpół zgięty z siną twarzą, żyłami nabrzmiałemi do pęknięcia z wyciągniętą szyją wyrzuci z siebie życie w strasznym ataku.
Gdy się nieco uspokoił, rzekł doń mnich nie ruszając się ze swego miejsca głosem spokojnym i słodkim:
— I pocóż szkodzić sobie do tego stopnia. Cóż mi drogi księże właściwie masz do zarzucenia... czy to, żem ci nie dał pieniędzy zebranych żebraniną, plonu mych modłów i cierpień? Ależ zrozum, że dać ci ich nie mogę... nie mogę... nie, nie chcę! Słuchaj... dużo razy błagali mnie na kolanach o parę groszy nędzarze, konający niemal z głodu, najmizerniejsze stworzenia boskie... błagali ze łzami w oczach, a jam ich odepchnął!... Nie mogę! To nie moje pieniądze, to Jej mienie, Jej, świetlanej, jasnej wybranki mego serca!... Nie wolno mi nic uronić! Nawet, gdyby szło o wybawienie kogoś od śmierci, od potępienia... nie uczyniłbym tego.
Deszcz chlupał po kałużach, wiatr jęczał w załomach rozwalisk, w wilgotnem gestem powietrzu szara sylwetka rusztowania chwiała się pod uderzeniami wichury. Trynitarz ciągnął dalej:
— Znieważyłeś mnie przed chwilą... ba, mój Boże wielu to uczyniło przed tobą, albowiem nie wiedzą... Przebaczam ci! Mnie dość dwa sous na życie, kawał muru dla ochrony przed nawałą, deska za łoże, ta odrobina ciepłej krwi w żylskach starych... i poczucie, że sił resztka siedzi jeszcze w kościach... Mnie tego dość... Czyż myślisz, że łaknę grosza? Posłuchaj dziecko... przyjdź w dzień, w którym skończę mój kościół, a dam ile zechcesz... dam wszystko... klnę się na duszę, dam!... Ale do tego dnia nic, aż do owego jasnego dnia... nie mogę!
Ksiądz Juliusz stał zmieszany przed mnichem. Już go rozumiał. Więc to był waryat szczery, waryat, w którym nie było fałszu! A może drwi?... Nie wiedział. W każdym jednak razie było to dlań niespodzianką, nie był przygotowany ni na ten niepojęty obłęd, ani na tę śmiałą ironię. Stał nie wiedząc co począć. Cóż tedy kryło się za ową bruzdami posieczoną maską, która w oczach jego dwa razy zmieniła się, zdemateryalizowała niemal, którą prześwietliła na wskroś nieznana tajemnicza, wewnętrzna piękność. Uczuł strach przed mnichem, choć gniew dotąd w nim burczał i nie mógł się w uczuciach swych wyznać, nie wiedział czy czuje dlań politowanie, podziw, czy pogardę. Wewnętrzny głos posłyszał dziwny jakiś, nieznany: Na kolana! A inny szept doradzał: Daj mu w twarz.. to rozbójnik! Czuł, wiedział na pewne, że prawdę pierwszy powiada, ale usłuchał drugiego i tupnąwszy w ziemię nogą krzyknął:
— Brednie, brednie, brednie!... Nie bierz mnie za idyotę! Wiesz dobrze sam, że cały twój kościół to czysta blaga... nie odbudujesz go nigdy!
Ojciec Pamfiliusz wstał, wyprostował się, w oczach zatlił mu się płomień i tak je rozświetlił, uczynił tak ogromnemi, ukazał takie przepaści, że ksiądz Juliusz cofnął się. Nie mógł znieść blasku co miarę człowieczą przekraczał. Wydało mu się, że idzie ku niemu archanioł, bóg jakiś mocny, posępny, nawykły siadać po zamarłych rozwaliskach. Kolana się pod nim gięły, a usta słowa błagalne o zmiłowanie szeptały, a mnich przystąpił i targnąwszy go za ramię krzyknął donośnie:
— Człowiecze małej wiary!... kapłanie niegodny... nie bluźnij! Patrz i słuchaj! Gdyby własne same stare ręce moje miały łupać tę skałę, a krzyż do ziemi pochylony dźwigać je w górę, gdybym zaciągać miał te bale, kuć to żelaziwo, na ramionach łuków sklepy dźwigać własnych, gdybym sam temi oto rękami kościół miał objąć i do piersi suchej przytuliwszy dźwignąć i postawić jako stać ma na ziemi... Wtedy... słyszysz biedny szaleńcze... wtedy nawet, mówię ci.... uczynię to! He... he... he... bądź zdrów biedaku!
Odwrócił się postąpił kilka kroków w kierunku zaczętego rowu, podkasał habit i ześliznął się po gliniastym upłazie na dół.
Chwilę stał ksiądz Juliusz jak skamieniały z nogami w błocie. To nie jest rozbójnik, pomyślał, to człek dużo gorszy... to poeta!
A tymczasem motyka poczęła znów błyskać ponad ziemią i zapadać rytmicznie... biła w ziemię... biła ciągle... bez przerwy.
Księdza Juliusza opanowało dziwne uczucie. Radby był zawrócić, przemówić do mnicha, upokorzyć się, ale niska duma i bojaźliwość czajaca się na dnie duszy każdego gwałtownego człowieka nie dopuściły do tego. Odszedł pod silnem wrażeniem. Znowu otoczył go chaos budulca, przedarł się przezeń, przebrnął dwa podwórza zapadając głęboko w błoto i okrążył ruiny. Majestat jakiś rozpościerał się na wszystkiem. Martwe przedmioty, pogrążone w odmęcie smutku zestrajały się teraz z duszą i wydały częścią składową, fizyczną częścią tajemnicy dusznej, której zajrzał w oczy i od której drżał jeszcze. Przez szczelinę starego muru, ukazało mu się życie nieznane, tak inne, że żyćby niem nie mógł, życie, wobec którego czuł się małym, szpetnym, podłym i niegodnym. I ujrzał, że są szerokie widnokręgi, a on o tem nie wiedział, że ścielą się w bezmierne dale łąki umajone barwnymi kwiatami marzeń, a nad ich cudnymi kielichami polatują dusze, dziecięce dusze, starców i dusze nędzarzy, i że są jeszcze kwiaty inne, w których na dnie, pośród płatków śnią maleńkie duszyczki sen śmierci. Szedł, a przez głowę płynęły mu różne mgliste nie złączone ściśle z tem co widział i słyszał w Reno myśli i obrazy. Dużo ich było, potrącały się, ale wszystkie za cel miały ojca Pamfiliusza. Począł rozmyślać o nim i o cudach religii miłości, która taką radością przepaja cierpienie, tyle mądrości daje szaleństwu i majestatu płaszczem okrywa upodlenie. Wreszcie wspomniał z bólem o własnym upadku. Daremnie szukał w życiu całem swem, począwszy od chwili gdy świadomość się w nim wzbudziła. Sama tam jeno była brzydota, podłość i krótkie nieudolne wzloty, rozmachy ku dobremu, ale po nich następowały jako skutek gwałtowne nawroty, tem cięższe, tem bardziej beznadziejne. Ani szczątka wiary, miłości, namiętności nawet. Same tylko instynkty brutalne, zwierzęce, manie i zboczenia umysłowe, a obok tego wszystkiego poczucie straszliwej, bezmiernej pustki, wielki wstręt do życia i strach przed śmiercią... tak, przed śmiercią, gdyż mimo zwątpień i niewiary, skutkiem wychowania chrześcijańskiego i nawyczek swego kapłańskiego zawodu wyobrażał sobie owo zagrobne życie, jako wieczność mąk niezmiernych.
Szedł powoli, pochylony pod brzemieniem niewidzialnego ciężaru, z wzrokiem wbitym w ziemię, kędy w kałużach błota odbijały się chmury. Wiatr przycichł, deszcz zmienił się w lekką mgłę, która rozpraszała się coraz bardziej, a poprzez rozdarcia chmur na niebie żywszem oblane światłem ukazywać się poczęły małe wykrawki ciemnego błękitu. Zwolna z mgły przysłaniającej kontury rzeczy i falistość terenu, poczęły się wyłaniać zielone rozłogi łąk zasnute niebieskawymi oparami, a z dolin koloru mętnie fioletowego tu i owdzie ożywionego jasnemi plamami domów, sterczały wysoko gałęzie wierzb i topoli i wydawały się w mgle wątłymi słupami różowego dymu. Doszedłszy na szczyt pagórka, skąd nagle widok otwierał się na miasto i trzy wieże kościołów jego, ksiądz Juliusz przyspieszył kroku. Była sobota, dzwony biły odpowiadając sobie wzajem, głosząc, że nadchodzi dzień święty. Dźwięczały świętalnie, radośnie, mówiły o spoczynku błogosławionym po pracy, a głos dzwonów katedralnych silniejszy od innych i głębszy niósł dobrą nowinę aż w doliny. Ksiądz Juliusz zasłuchał się w ich dźwięki złagodzone odległością i doznał bardzo miłego uczucia, ale istoty jego i przyczyny nie umiał sobie wyjaśnić. Napięcie nerwowe znikło, wzruszenie jakieś objęło serce i bez wstrząśnięć, bez bólu poczęły z oczu jego płynąć łzy. Dzwony biły długo i długo płakał ksiądz Juliusz. Tym czasem zbliżyła się doń biedna kobieta, wyniszczona, chuda z twarzą koloru kamiennego. Okryta była smrodliwymi łachmanami, nogi miała bose, ciągnęła wózek w którym spało na słomie dwoje nędznych i chudych dzieci.
— Co łaska dobrodzieju! — rzekła.
Ksiądz Juliusz dostał z sakiewki dwa złote luidory, położył je na dłoni biedaczki i rzekł:
— Macie... to nie odemnie zresztą... to od księdza biskupa... pomódlcie się na jego intencyę i na moją... i niech To od was odsunie na parę dni troskę o życie.
Dzwony zamilkły gdy przestępywał próg biskupstwa, ale czuł w sercu i w uszach słodkie wibrowanie. W szedł do swego pokoju, padł na kolana przed obrazem Ukrzyżowanego i bijąc się w piersi błagał:
— Boże mój, miej litość nademną!... Przebacz!... Wesprzyj!...
Z rękami złożonemi, oczyma utkwionemi w obrazie przetrwał na modlitwie aż do wieczora.




Zbliżał się Wielki Piątek. Ksiądz Juliusz przestał myśleć zarówno o swej bibliotece jak o ojcu Pamfiliuszu, cnocie i śmierci. W rażenie wyniesione z Reno pierzchło bardzo szybko. Wziął się znowu do spraw dyecezyalnych jeszcze bardziej jak przedtem dziwacząc i tyranizując wszystkich wokoło. Widziano znów jego czarną sylwetkę snującą się po tarasie o zmierzchu. Księży, którzy pod nieobecność złego psa owczarskiego poczęli znowu chasać zakasawszy sutanny, uradowani wolnością, jak im się wydawało wieczystą już teraz, przejął na nowo strach, poczęli baczyć na siebie i unikać się wzajemnie. Terror zapanował znów po wioskowych plebaniach. Biskup był w rospaczy, ale przyczyną jej nie był powrót do pracy nieco hałaśliwy może powrót ulubieńca, który zdejmował mu znów z ramion ciężar administracyi, ale fatalna, straszna konieczność wydania listu pasterskiego. A tu jak na złość nie miał nic do powiedzenia, nie chciał nic mówić, nie mógł... Mimo to musiał... Za każdą cenę list wystosować należało. Gdzież więc szukać wyrażeń dość bladych, słów mglistych, by karty, które miał zapełnić pismem równały się białem kartom papieru i by wszyscy byli zadowoleni. Trudno o to w czasach, kiedy dzienniki mają pasyę rozbierania wszystkiego i nadawania najprostszym, najbłahszym zwrotom znaczenia strasznego, podsuwania sensu, którego tam zgoła niema.
— Cóż mogę zrobić? — wyjęknął biskup po długiem i przykrem rozmyślaniu.
— Oto chyba zalecić wiernym, by wiedli poczciwy żywot... by... by... chodzili do kościoła,... do spowiedzi... by pilnowali ściśle postów, by byli dobrymi katolikami, a Bóg wtedy uchroni ich od grzechu, gradu, ognia, choroby... Wreszcie wskazuję na to, że wiara... nie, na nic nie wskażę... nie trzeba wskazywać!... Zakończę cytatem, z którejś ewangelii... parafrazą.. i modlitwa do tego, od którego nam pochodzą wszystkie dary, chleb, wino... etc!... i siła znoszenia cierpień nieodłącznych od życia na tej ziemi.. Zdaje mi się, że w tem niema nic jakobińskiego?... Nie wspomnę o Jego Świątobliwości, gdyż zarzuconoby mi ultramontanizm... ani o cesarzu, bo wziętoby mnie za liberała...
Na tej podstawie począł pisać i pokrył drobnemi literkami już około pięćdziesięciu kartek papieru, ciągle wyskrobując i kreśląc. Gdy odczytywał co napisał, przy każdem słowie nadstawiał uszu, potniał, drżał, wreszcie podarł manuskrypt cały kartka po kartce i począł znowu potnieć, drżeć, wzdychać i łamać ręce w zupełnej pogrążony rozpaczy.
Jednego ranka zjawił się w gabinecie biskupa ksiądz Juliusz. W sam raz spokojny był i w wyśmienitym humorze. Zaraz też spytał:
— Czy Wasza Eminencya pamięta o liście pasterskim? Właśnie nadchodzi Post!
— Naturalnie mój drogi myślę o nim, myślę! — odparł starzec a przerażenie odmalowało się w jego oczach.
— Ach, cóż za straszna rzecz!
— Czemuż straszna? — spytał ksiądz Juliusz.
— Mój drogi, widzisz... odpowiedzialność... zresztą trzeba... jakoś tak... Stanowisko moje... stoję przecież na straży pokoju, zgody, wyrozumiałości... Ach tyle ostrożności trzeba, tyle rozwagi, by nie urazić kogoś... wszystko to tak drażliwe...
Ksiądz Juliusz zainteresował się żywo kłopotem biskupa...
— Naturalnie bardzo drażliwe... Możebyśmy o tem pomówili razem...
— Z największą przyjemnością... — bełkotał biskup nie mogąc ukryć wielkiego niepokoju — ale tyś mój drogi... tyś jest niewymownie gorliwy... porywczy... Ha trudno, młodzież ma inne poglądy niż starcy... posuwają się za daleko... to jest... tak... a tutaj trzeba...
Chwiał głową z wielkiem zakłopotaniem, czoło mu się poorało zmarszczkami, a z zaciśniętych mocno warg wypadały od czasu do czasu pojedyńcze słowa. Przeciwnie, ksiądz Juliusz mówił z namaszczeniem, płynnie, pochylając się z szacunkiem przed biskupem.
— Nie mam zgoła śmiałości narzucać Waszej Eminencyi czegokolwiek, radbym udzielił jeno rady, a przedewszystkiem pragnę powiedzieć co o Waszej Eminencyi mówią w świecie katolickim.
Biskup aż podskoczył na krześle. Oczy mu wyszły niemal na wierzch z przerażenia.
— Więc... więc mówią o mnie coś w świecie katolickim?... No i cóż mówią?
— Przedewszystkiem — począł ksiądz Juliusz — wszyscy jednogłośnie oddają najwyższe pochwały Waszej Eminencyi z tytułu administracyi dyecezyi, wszyscy wielbią jego miłosierdzie, litość, sprawiedliwość... ogólnie tylko żałują wszyscy, ze w pewnych ważnych okolicznościach Wasza Eminencya zajmuje niejasne, mało zdecydowane stanowisko... listy pasterskie naprzykład wydają się... nieco... wodniste... ogólnikowe... czego innego spodziewano się po Waszej...
Biskup rzucił się na krześle nerwowo.
— Czegóż to chcą od mojej Eminencyi? — krzyknął — cóż im dać może moja Eminencya?.. Czyż mam spalić i zatopić w krwi dyecezyę?... To nie moja rola!... Nie jestem rozbójnikiem!
— Ależ nikt tego nie żąda! — mówił dalej ksiądz Juliusz z gestem łagodnego protestu. — Wszyscy oczekują jeno większej siły, zdecydowania w aktach publicznych, więcej charakteru... ognia... Ot czego oczekują wszyscy!
I dając się unieść własnym słowom jak aktor wpadający w zasadzkę własnej mistyfikacyi, ciągnął dalej z zapałem, któremu podniecenie i ważność samego realnego tematu nadawały pewien akcent szczerości:
— Chcianoby, by przeciw ateistycznej filozofii, która święci tryumfy, przelewa się za brzegi i rozpiera po urzędowych katedrach otwarcie popierana i płacona przez rządy, by przeciw zaciekłym, coraz to częstszym atakom na Kościół podniósł się głos zarazem mściwy i pociechę niosący... okrzyk buntu i nadziei z chrześcijańskiej piersi... Złe nastały czasy Eminencyo! Wiązanie gmachu społecznego trzeszczy i pęka, religia podupada, wszystko rozkłada się i gnije... Na tronie... na samym tronie widzimy jawną, bezczelną orgię! A w dole zgłodniałe zwierzę ludzkie wyje krwi łaknąc! Gdzie spojrzyć zamęt, szał i panika strasznego popłochu!... Dorasta zła i wstrętna generacya i jeśli nad nią władzy się nie uzyska, ludzie ci pójdą zrywać wizerunki Chrystusa z krzyżów przydrożnych i zamienią w banki lub miejsca grzechu kościoły nasze ogołociwszy je wpierw ze znaków Odkupienia... Ty ojcze masz powierzony rząd dusz!... Dusze te łakną utwierdzenia w wierze, zachęty w walce, ochrony przed grożącem niebezpieczeństwem!... Zaprawdę źle jest pozostawić je bez opieki!... Jestto zaniedbanie obowiązków nałożonych przez Boga samego!... i Bóg zażąda rachunku! I na cóż zda się mówić o pokoju, gdy walka się gotuje, gdy wróg naciska i miota obelgi! Oto co mówią w świecie katolickim!... Mówią ponadto!...
— Tam do licha!... jakoś nie widzę tego wszystkiego! — wykrzyknął biskup, który słuchał z otwartemi ze zdziwienia ustami, gwałtownej przemowy księdza Juliusza. — Tam do licha! Ci ludzie musieli oszaleć... Od wieków ludzie dzielą się na złych i dobrych... są tacy... są i inni... i tak było zawsze... Zresztą cóż ja na to mogę poradzić? Przecież ja nie stworzyłem świata... No no powiedzże,... czy to ja stworzyłem świat?
Ksiądz Juliusz ciągnął dalej coraz to ostrzejszym, zjadliwszym głosem.
— Nie sądzę Eminencyo... nie sądzę... powtarzam jeno... Mówią, że miło być musi żyć sobie w pałacu, dobrze jadać, ciepło się odziewać, wygrzewać do ognia, podlewać kwiatki, układać dwuznaczne wierszyki, przyjmować i błogosławić ludzi. Mówią też, że nic łatwiejszego jak odsuwać od siebie wszelką odpowiedzialność zagrażającą spokojowi, trawieniu, płoszącą sny roskoszne, że nie trudno zamknąć oczy, by nie widzieć tego co martwi, zatkać uszy na wołające głosy... Ale wszyscy mówią, że to ani nie pięknie, ani uczciwie, ani po chrześcijańsku, i że mocno wygląda na zdradę wodza, który w dniu walki opuszcza żołnierzy i pozwala im ginąć bez ratunku. Mówią też, że podobne postępowanie musi mieć tajemne przyczyny... mówią...
— Mówią... mówią... androny mówią! — krzyknął biskup. Pobladł, oczy mu się szeroko rozwarły, wstał z fotelu, odwrócił się od księdza Juliusza i począł, nerwowo przechadzać się po gabinecie.
Ale zaraz zapanował nad sobą, nie chciał okazywać się porywczym. Nie chciał skończyć na tym wykrzyku i tym geście gwałtownym, który łatwo mógł wzbudzić w sekretarzu straszny wybuch gniewu, czego ile sił zawsze unikał staruszek. Uspokoił się więc szybko, zbliżył się do księdza Juliusza i rzekł:
— Mój drogi uspokój się... namyśl... widzisz, mówisz mi o cesarzu, a cóż cesarz ma wspólnego z listem pasterskim na Wielki Post? Wszystko zło gnębiące nas jest jego dziełem! Cała bezbożność, zgnilizna, od której konamy to jego dzieło! Pod fałszywym pozorem sprzyjania Kościołowi, otoczywszy nas protekcyą, która jest obelgą, stał się wielkim sprawcą rozkładu...
— Tere fere!... Cóż ty o tem wiesz?
— Wiem! — wykrzyknął ksiądz Juliusz głosem ostrym, podniesionym, nie dopuszczającym repliki.
Zrospaczony biskup osunął się we fotel. Zużył całą energię do jakiej był zdolny na opór, teraz osłabł. Czuł, że więcej uczynić nie jest w stanie. Zresztą słowa Juliusza wstrząsnęły też jego sumieniem. Czuł, że zarzuty są słuszne, a wielkiej przesady nie dostrzegł, gdyż zakryły ją dźwięczne frazesy i zwroty deklamatorskie. Ale nie poddał się, próbował walczyć dalej.
— Moje drogie dziecko! — westchnął — pomyśl w jak fałszywem znalazłbym się położeniu... Cesarz!... ależ przecież on mnie mianował biskupem!... A zresztą... zresztą... czyż nie iluminuję 14 sierpnia?
— O Eminencyo! — rzekł ksiądz Juliusz z cięźkiem westchnieniem. — Wielcy święci i męczennicy pańscy... ci sami, których czcisz... ci, których dzieła po wiele razy odczytujesz lubując się i budując... tak nie czynili. Na okrwawione stopnie tronu wstępywali niosąc tam słowa gorzkiej, nagiej prawdy... pośrodku ciżby wrogów czynili wyznanie swej wiary!... oczy tyranom patrzyli i klątwy na ich głowy miotali.
Biskup pomyślał, że w takim razie ci święci byli buntownikami, ale ze zdaniem tem nie wystąpił, patrzył tylko z pod oka na księdza Juliusza, który zamilkł, i stał z wzniesioną w górę głową, oczyma ekstatycznie unieruchomionemi, wargami, na których drżały jeszcze zaklęcia i błagania. Wyglądał na proroka. I rzeczywiście w tej jednej minucie, kiedy zapomniał o komedyi, z planem której przyszedł do biskupa, był istotnie prorokiem. Uczuł się naraz w mistycznym świecie, wizyonerskim. Byłby się dał rozrąbać na poły jak Izajasz i byłby się wśród męki uśmiechał, szedłby był z roskoszą na tortury. Odwrócił się i wyszedł powoli zostawiając biskupa zmieszanego i zrospaczonego.
Ale nie dał za wygraną i przypuszczał ciągle nowe szturmy. Miał i teraz na twarzy maskę natchnienia, ale pod nią widział już jedno szyderczy grymas mistyfikatora. Co dnia znosił nowe dowody, wieści, groził, aż wreszcie biskup opętany, tyranizowany, kładziony na męki przez swego przybocznego kata począł ustępywać i punkt po punkcie zatwierdził, w żaden tylko sposób nie chciał w liście pasterskim wzmianki o cesarzu. Nie chciał i basta. Ostatkami sił bronił tej ostatniej reduty powtarzając ciągle:
— Tylko nie to... wszystko, tylko nie to... zamianował mnie!... Zresztą mam wyraźne wskazówki, roskazy... nie chcę naruszać prawa!
Biedaczysko nie jadał już teraz, nie sypiał i żył w ustawicznym strachu. Tak się stał wrażliwy, że wstrząsał nim każdy, najlżejszy hałas. W nocy dręczyły go zmory i wizye. Nawet podczas mszy, lub odmawiania brewiarza stawały mu przed oczyma straszne, krwawe męczeńskie sceny, widział cyrki zlane krwią, jatki!... Ani na chwilę zjawy te go nie opuszczały i nie mógł zaznać spokoju. Pożądał już choroby, śmierci. W reszcie poświęciwszy wszystko, poświęcił też i cesarza.
— Niech się stanie! — rzekł — ale proszę cię nie wymieniaj jego imienia. Nie pisz: Cesarz, ani cesarstwo, nie, nic podobnego... Raczej napisz: mocarz... albo tyran!... nie, nie! Napisz w ten sposób: gnębią nas... prześladują... rozumiesz, to wiele mówi, a wiele też osłania. To można zastosować do kogokolwiek.... chociaż o Boże! nikt się już na to nie weźmie! O mój Boże!... mój Boże!... co to będzie! Co powie prefekt?... minister?... rada państwa?... co za skandal?.... Usuną nas obu!... skażą na kary upokarzające!
A ksiądz Juliusz odpowiadał poważnie:
— Eminencyo, Chrystus został ukrzyżowany.... a czyż się żalił?
Wreszcie pewnej niedzieli list pasterski wybuchł jak bomba po parafiach. Kilku proboszczów, lepiej od innych poinformowanych, odmówiło czytania go z ambony.
Zdumienie zapanowało, strach i oburzenie... Powszechnie sądzono, że biskup oszalał. Dziwny ów dokument literatury kościelnej zredagowany i napisany od początku do końca przez księdza Juliusza, w zdaniach krótkich, nerwowych, smagających, wyglądał na pamflet. Zawierał gwałtowne i bezpośrednio na rząd skierowane ataki, prócz tego z zajadłą wściekłością i nienawiścią domagał się rewindykacyi wszystkich dawnych przywilejów i praw Kościoła, i był płomienną pobudką i wezwaniem do wojny religijnej. Wszyscy, mniej nawet toleranccy dyecezyanie spostrzegli, że sprawa liczyć nie może na powodzenie, że jest nie popularną, zamiast więc popierać ją, przyłączyli się do wrogów swych i żądali ukarania autora. Wzburzenie takie zapanowało, że tego jeszcze wieczora zebrał się przed pałacem biskupim tłum robotników, uliczników i drobnomieszczan z trójbarwnemi chorągiewkami i pieśnią królowej Hortenzyi na ustach. Wyli długo, miotali klątwy, wreszcie wybili wszystkie szyby i poszli. Z prowincyi sprawa wnet dostała się do Paryża, a z Paryża rozeszła się po całej Francyi. W ciągu kilku dni list pasterski księdza Juliusza przybrał rozmiary wielkiego, europejskiego wydarzenia. W wszystkich ministerstwach zawrzało, oczy całego świata zwróciły się na Rzym dotąd cichy i spokojny. Dzienniki pieniły się i rzucały gromy. Biedny biskup drżący od każdego hałasu zwrócił na siebie ogólną uwagę.
W pierwszych zaraz dniach po ogłoszeniu listu prefekt udał się do Paryża. Minister wyznań wezwał do siebie biskupa. Między rządem francuskim, a Stolicą Piotrową poczęły kursować depesze, wyjaśnienia, raporty, noty, jeździli tam i z powrotem wysłańcy gabinetów, a Rada państwa zebrała się na uroczyste posiedzenie. Po kawiarniach, klubach, salonach, wszyscy komentowali ważny wypadek. Na bulwarach wieczorem słyszano ciągle rozmowy.
— A więc cóż, wojna?
— Ten biskup wygląda jakby się wściekł!
— A Rzym... co mówi Rzym?
Pisma poważne i dobrze poinformowane głosiły, że biskup połączył się ze stowarzyszeniami okultystycznemi, tłumaczyły funkcyonowanie karbonaryzmu katolickiego, którego biskup był najwyższym i najgroźniejszym przywódcą, wrogim dla wolności sumienia i pokoju świata. Na temat jego nazwiska i czynów snuto najgłupsze w święcie baśni, grzebano zaciekle w jego życiu, prywatnem, przypomniano proces i podano go publice na nowo w sosie najohydniejszych i najobelżywszych dodatków. Pisma satyryczne ze swej strony zamieściły na pośmiewisko wszystkich jego karykaturę, na której paradował w ogromnej śpiczastej kapicy Torquemady. Ni jeden głos nie podniósł się na jego obronę. Otwarcie, okrutnie wyparła się go prasa klerykalna. Gdy biedny, opuszczony samotny łamał ręce i łkał głośno wpółoszalały w pokoju hotelowym w Paryżu czując, że dusza drze mu się w kawały, że serce pęka od ciosów nieszczęścia, gdy paliła mu się twarz od wstydu i upokorzenia, ksiądz Juliusz radował się i tryumfował. Roskoszował się jak smakosz wynikiem mistyfikacyi, którego się ani spodziewał i dumny z całego tego zamętu jaki wywołał, potrząsał w powietrzu egzemplarzem swego listu pasterskiego podobnie jak niegdyś za czasów dziecięcych próżną flaszką z tranu, który wmusił w swą siostrę Atalię i wykrzykiwał tańcząc po pokoju:
— Ha, ha, ha, cóż za bal!... ha, ha, ha, co za heca!... Jakiżem zadowolony! Tralala, tra la la... jakiżem zadowolony!
Po miesiącu nieobecności, pewnego wieczoru biskup powrócił cichaczem do domu. Zganił go minister, zganił Rzym, nie postradał swego stanowiska jedynie dzięki mądrej obronie i akcentu szczerości w wyznaniu skruchy. Musiał jednak napisać list z odwołaniem słów i poglądów za wartych w liście pasterskim, wyrazić żal i prosić o przebaczenie. Pismo to opublikowano... Gdy pożegnał i odprawił wikaryusza i cały personal biskupstwa i wszystkich, którzy zeszli się by go powitać rzekł do Juliusza spokojnie, łagodnie i poprostu:
— Musimy księże sekretarzu w przyszłości postępować oględniej... dużo oględniej... przyobiecałem to.
Gdy ksiądz Juliusz spojrzał na pochylonego, wychudłego, zmienionego do niepoznania starca, który nie uczynił mu najlżejszej wymówki, ale wzrokiem słodkim, smutnym zdawał się prosić go, błagać, coś go ścisnęło za gardło i serce. Upadł biskupowi do nóg i załkał:
— Daruj!... wybacz!... Eminencyo... to ja!...
— Cicho, cicho drogie dziecko — pocieszał go starzec, z którego bladych policzków stoczyły się dwie wielkie łzy. — Cicho... uspokój się... to już minęło... nie płacz!...
Minęło pół roku. O nieszczęsnym liście pasterskim mówić przestano, gmach biskupstwa przybrał zwykły swój cichy wygląd i Juliusz zmienił się nie do poznania. Z każdą chwilą poprawiała się jego opinia, a tryumf zupełny odniosły jego kazania majowe na cześć N. P. Maryi. Słowa jego miały powab niezmierny, czuło się w nich poezyę miłości mistycznej przysłonioną ludzką tkliwością.Podbił serca wszystkich kobiet. Zmienił się też zewnętrznie, począł dbać więcej o swój wygląd porzucił nawyczki cygańskie, nosił teraz sutanny eleganckie niemal, i cieńsze trzewiki ze srebrnemi sprzączkami. Poczęto go zapraszać, bywał w kilku okolicznych pałacach. Mimo, iż nie zupełnie zmieniło się jego zachowanie i gesty nie stały okrągłymi pociągał wszystkich urozmaiconą, pełną oryginalnych, niespodzianych zwrotów rozmową, w którą wplatał czasem jakieś śmiałe słowa, lub myśli, które podobały się najpobożniejszym nawet słuchaczom. Czytał wiele i bez systemu, studyował mnóstwo przeróżnych rzeczy, a choć te szybko pochwycone wiadomości nie były w umyśle jego zszeregowane w pewną całość, nie dawały światopoglądu, potrafił się niemi posługiwać zręcznie i wplatać bez pedantyzmu w poufną rozmowę. Nawet brzydota jego znikła i niedołężne, niezgrabne ruchy długiego kościstego ciała przestały razić. To co go dawniej czyniło śmiesznym stanowiło teraz rodzaj oryginalności miłej niemal, wyróżniającej go od mnóstwa banalnych, chłopskich, zwalistych postaci księżych... Później nadarzyła mu się sposobność pokazać co umie. Wybuchła ospa wietrzna, która zdziesiątkowała jednę z dzielnic miasta. Ksiądz Juliusz, okazał się człowiekiem mężnym i pełnym poświęcenia. Cały swój czas poświęcił nieszczęśliwym, spieszył do nich z sakramentami, grzebał zmarłych i całej przerażonej, ogarniętej paniką ludności dał przykład odwagi i wytrwałości. Stosunek jego do biskupa stał się nader miły, a choć od czasu do czasu pojawiały się małe chmurki, wnet pierzchały i znowu powracała harmonia.
O czasu smutnej przygody biskup postarzał bardzo, zdrowie poczęło mu nie dopisywać i zdolności umysłowe zmniejszyły się. Chociaż nigdy nie wspominał o bolesnem przejściu, widocznem było, że cierpi ciągle, że ran a nie zabliźniła się, ale ciągle krwawi. Ksiądz Juliusz wysilał się, by wygnać z myśli starca to bolesne wspomnienie i dogadzał wszystkim jego drobnym upodobaniom i maniom. Nauczył się nawet hodować geranie i pelargonie, by mógł z nim o tem rozmawiać. Prowadzili dysputy o poetach łacińskich. Biskup był za Wergilim, Juliusz bronił Lukrecyusza.
— Ależ to ateista, ten twój luby Lukrecyusz! — krzyczał staruszek.
— A Wergili wierzący w karnawałowe bóstwa olimpijskie, lepszy?... Ha, ha... wierzył w tego głupca starego, Jowisza i Junonę itd.
— No, wierzył w coś przynajmniej! Zresztą jakże chcesz mój drogi... w jego czasach nie było innych bogów?... A powiem ci jeszcze... nie bardzo on tam w to i wierzył... przeczuwał chrystyanizm!... mówię ci!
— A Lukrecyusz widział i czuł wszystko i wyraził w swych wierszach całą naturę, dał całą duszę ludzką! I jak przecudnie... dziś jeszcze porywa... Wszystko w nim jest... system... poezya! Im głębiej w niego wnikam tem dzieło jego wy daje mi się większe, świetniejsze, płomienniejsze! Gdyby nie on, ręczę, że czcilibyśmy dotąd Minerwe i jej chełm, oraz tego brutala Wulkana!... Zresztą Wergili,.. rzecz wiadoma... zabrał Lukrecyuszowi wszystko co w nim pięknego... formę, rytmy nawet.
— Nie mów tak mój drogi — protestował biskup — Wergili jest źródłem, wierzaj mi, źródłem niewyczerpanem, z którego czerpać należy zawsze i zawsze doń powracać...
— A czyż wyrzucił on ze swej duszy choćby jeden taki okrzyk bólu: Paccata posse omnia mente tueri!... O, módz z pogodą w duszy spoglądać na wszystko co ziemskie!... Bez Lukrecyusza Eminencyo nie mielibyśmy ani Pascala, ani Wiktora Hugo!
— Wiktor Hugo? Ależ drogie dziecko... Wiktor Hugo jest potworem!
Po każdej takiej pogadance słodko się robiło w duszy starca i mówił do księdza Juliusza.
— Mój drogi... mam ciebie tylko!... Kochaj mnie zawsze jak teraz!
— Niezawodnie Eminencyo, nie przestanę nigdy... byłem powodem tylu cierpień!...
— To nic, to nic... to już moja wina... mam takie nieszczęsne usposobienie!... Ale ciebie tylko mam... nie opuść mnie!
Nie zawsze ksiądz Juliusz był tak spokojny ja kim się przedstawiał z pozoru i choć pożądanie nie miało wtedy wytkniętego celu, złe instynkty nie dawały mu spokoju, popychały go ciągle w świeże recydywy i musiał je w sobie zwalczać nieraz uparcie. Ale w tej walce podtrzymywało go teraz coś, co nie istniało przedtem: interes i ambicya. Ileż czasu, rozmyślał, zmarnowałem na zbrodnicze, bezużyteczne fantazye, ileż sił na jałowe kaprysy? I dziwił się, że cała przyszłość jego w tem nie została zaprzepaszczona. Otwierało się teraz przed nim życie nowe, które mogło być świetne i bujne. Wolno mu było teraz marzyć o czemś więcej, jak wiekuistej poniewierce na marnem stanowisku podrzędnego księdza. Wiedział, że posiada dar wymowy, i że kazania jego podobają się, gdyż przemawiają bardziej do uczucia, jak do rozumu. Wiedział także, że mimo brzydoty fizycznej, o której łatwo zapomniano wobec żywego powabu jego rozmów i zalet umysłowych, będzie mu łatwo o stosunki w świecie i że nawet kobiety zechcą dopomagać w ziszczeniu planów. O tem wszystkiem wiedział bardzo dobrze i miał nieraz dowody tego w dniach, w których kazania przynosiły mu w plonie niedwuznaczne objawy sympatyi. Zmieniło to nadewszystko podrzędne stanowisko paryasa jakie zajmował niedawno na inne, którego mu zazdroszczono, na pozycyę modnego kaznodziei. Ale bał się swego temperamentu. Czuł, że gdzieś w głębi wre lawa straszliwa i ciągle trwożył się, że lada chwila wybuchnąć może. Zło pociągało go ku sobie z taką mocą, że często w tej samej minucie, w której rozumował z najwyższą przytomnością umysłu i jasno uprzytomniał sobie szaleństwa i niekonsekwencye swej przeszłości, czuł, że wzbiera w nim ochota poddać się im na nowo. Siła go ciągnęła niepokonana, doznawał zawrotu głowy, jakby spadał w przepaść i wiedział, że przyjdzie dzień, w którym odrazu zesunie się w nią... bez powodu... tak sobie...
Od czasu gdy częściej stykał się z kobietami popadł w niewolę chuci cielesnej. Zrazu wymykał się pokusie przepracowując się, zamęczając swój umysł. Ale praca poczęła niebawem nie wystarczać. Ciążąca nieruchomość była zgubą. Miłości wyobrazić sobie nie umiał inaczej jak tylko w formie rozpusty skomplikowanej i strasznej. Zjawiały mu się przed oczyma obrazy haniebne, których odegnać nie był w stanie, odrywały go od książek, zasłaniały mu myśli, i pogrążały w odmęcie marzeń plugawych, w których znajdywał wbrew woli niejakie ukojenie, ale na to tylko, by się z nich budzić wyczerpanym, z sercem pełnem obrzydzenia. Modlitwa także ukoić go nie mogła. Klęcząc przed krzyżem widział jak zwolna, niby na słynnym obrazie, Chrystus poczyna chwiać się na przykuwających go gwoździach, odstawać od krzyża, pochylać się. Naraz znikał, wpadał w próżnię, a w miejsce jego ukazywała się tryumfująca naga kobieta, wiekuista nierządnica podająca na uściski nieczyste swe usta, płeć, całe ciało. Chcąc odegnać zmorę, począł znowu odbywać dalekie, forsowne przechadzki po polach. Myślał, że zdoła zmęczeniem fizycznem zdławić bunt ciała, opętanie zmysłowe.
Tych wewnętrznych walk nikt nie widział. Juliusz siłą woli, heroicznym niemal jej wysiłkiem stłumił w sobie cały ten dramat i duszną mękę, skrył go kędyś na dnie swej istoty, pokrył milczeniem i nikt z otoczenia nie domyślił się jej nawet. I właśnie najboleśniejszych ran swoich, najsilniejszych pokus obrazy rozsnuwał w kazaniach, z najwyższą radością opiewał roskosze, których nie zaznał, niewysłowioną słodycz głosząc mistycznej miłości, na jawie zatapiał się w sen ziemski rzucając wizyę jego na niebo. Przyczyną tego była smutna ironia, która każe cnocie pożądać grzechu, o zbrodni śnić niepokalane sny.
Co roku obchodzono uroczyście imieniny biskupa, ćwiczeniem pobożnem i pogadanką naukową. Seminarzyści dostawali dnia tego w dodatku do śniadania po filiżance czekolady. Po solennem nabożeństwie, podczas którego śpiewano przy akompaniamencie organów uczniowie przychodzili składać Eminencyi życzenia, ułożone wierszem francuskim lub łacińskim, zdolniejsi produkowali się nawet z greckimi. Potem odbywała się dysputa akademicka. Roztrząsano jakiś zawiły ustęp z historyi kościelnej, lub broniono dogmatu zaczepionego przez któregoś z filozofów, a muzyka grała w przerwach dysputy. W dniu tym dawał biskup obiad, na który spraszał wszystkich dostojników kościelnych, najlepszych uczniów z każdej klasy seminaryum niższego, oraz kilku świeckich znajomych. Jak zawsze i w tym roku księdzu Juliuszowi powierzono urządzenie całej uroczystości, która odbywała się zawsze taksamo.
Właśnie w dniu imienin zdenerwowany był bardziej niż zwykle. Zrana posprzeczał się z wikaryuszem generalnym przy zdobieniu wielkiego ołtarza. Spostrzegł przy tej okazyi, że zachowanie jego i powodzenia majowe uzuchwaliły wikaryusza, który teraz nie krył się już z wrogiem usposobieniem względem niego. Mimoto uroczystość zaczęła się wyśmienicie. Biskup mężnie zniósł powódź hymnów pochwalnych w różnych językach i odpowiedział na nie jak umiał. Podczas obiadu zauważył ksiądz Juliusz, że wikaryusz kilka razy obrzucił go skośnem spojrzeniem, a potem za każdym razem szeptał ze swym sąsiadem, grubym proboszczem, którego pyrkaty, mały nos tonął w fałdach tłustych policzków i drgał szyderczo. Śmieje się niewątpliwie ze mnie ta kanalia, pomyślał ksiądz Juliusz. Szyderstwo to doprowadziło go do wściekłości. Zresztą wszystko dokoła doprowadzało go do pasyi. Ogarniała go rozpacz i wstręt, że znajdywać się musi w tem otoczeniu. Nigdy mu ohydniejszem się nie wydało. Opasłe i ordynarne gęby klechów tkwiące pomiędzy rzędem kandelabrów i koszyków z kwiatami, wydęte roskosznie potworne brzuchy, chude profile seminarzystów, zielone od żółtaczki, chwiejące się na cienkich, długich ptasich szyjach, niebiańsko uśmiechnione oblicza, na których widniały potworne szczęki zwierząt krwiożerczych i lękliwie rozbiegane oczy drapieżców. Czytał w nich zamiłowanie do ordynarnych uciech, cyniczną naiwność, dziki egoizm, brzydkie chętki, głupotę i niedorozwój władz mózgowych. Najgorzej dręczył go jednak widok dwu siedzących obok niego proboszczów. Opowiadali sobie po cichu, powstrzymując śmiech ze względu na sos, którego mieli pełne gęby, idyotyczne historyjki ostatniej partyi skata. Wszystko co widział dokoła i słyszał, ból mu sprawiało niemal fizyczny, miał chwilami straszną ochotę wstać i cisnąć swą sutannę na głowy, tych wszystkich ludzi.
Zwyczajnie podczas deseru wikaryusz generalny wygłaszał w imieniu wszystkich dyecezyan mówkę do biskupa. Był on sentymentalny i pretensyonalny, nie szczędził pochwał i umiał w stosownem miejscu uronić łzę. W stał z krzesła dotknął chustką warg, krząknął trzy razy jak należy, a biesiadnicy zwrócili nań błyszczące od wina oczy. Zaczął wśród majestatycznego milczenia.
Eminencyo!
— W owym dniu najszczęśliwszym z pośród szczęśliwych, w którym dzieci świętego rzymsko-katolickiego Kościoła, owe dzieci, które wiedziesz po świętych drogach cnoty z taką ojcowską troskliwością, z tak wielkiem i Szczytnem poświęceniem, że o niemby snadnie rzec mógł Bossuet iż...
Przerwano mu nagle. Ksiądz Juliusz wstał, pochylił się nad stołem i wyciągając zaciśnięte pięści do wikaryusza krzyknął donośnie:
— Milcz!... Po co gadasz? Jakiem prawem i w czyjem imieniu?
Wikaryusz zakrzepł w pozie przyjętej nie dokończywszy gestu. Biskup zbladł i opadł na poduszki krzesła. Jeden z usługujących odwrócił się nagle i puścił z rąk flaszkę wina, tak że rozbiła się o podłogę, a wszystkie twarze z dzikim grymasem zwróciły się ku księdzu Juliuszowi, który grzmiał donośnie:
— Milcz!... Nie tobie mówić o religii, Kościele! Jesteś nicością... zerem absolutnem... Jesteś kłamstwem, intrygą i nienawiścią wcieloną!... Milcz! Kłamiesz!
Wśród milczenia niezakłóconego ni jednym oddechem, milczenia jakie zapada zwykle po kataklizmie, ksiądz Juliusz krzyczał dalej:
— Wszyscy kłamiecie!... Spoglądam na was od godziny i widząc iż nosicie szaty kapłańskie rumienię się, że i ja ją noszę, ja ksiądz niegodny, który kradłem, ja, którym stokroć jednak więcej wart niż wy!... Znam ja was nędznicy tchórzący przed obowiązkiem społecznym, zapierający się ojczyzny, którzyście tylko dlatego zbiegli się do kościelnego koryta, że czuliście się zbyt głupimi, i zbyt podłymi, by żyć jak ludzie, by podjąć brzemię życia w niedostatku!... I wam to oddany rząd dusz? Wy macie je kształtować, wy je rzeźbić rękami źle obtartemi ze stajennego gnoju?... Wamże oddano dusze, dusze kobiet i dzieci, wam... handlarzom świń?... Wyście to, przedstawicielami chrystyanizmu, wy, ludzie o mordach tucznych zwierząt, wy, niezdolni pojąć istoty cudownego dzieła odkupienia ani świętego posłannictwa miłości?... O śmiać się chce i płakać zarazem!... Dusza na świat przychodzi... to znaczy dziesięć franków... człowiek umiera, to czyni również dziesięć franków... Ha gałgany, czyż sądzicie, że Chrystus na to umarł, by wam wolno było jak w skarbonce wyciąć szparę na pieniądz w Przeświętej tajemnicy Jego Tabernakulum, i zamienić cyborya w sakwy dziadowskie?... Ha, gdy słyszę jak mówicie o Maryi Dziewicy, wydaje mi się, że widzę młodą dziewczynę gwałconą przez capa...
Głuchy zgiełk rósł pomału i wybuchnął wreszcie okrzykami gniewu, zaciekłych protestów, wrzasków oburzenia i w tym hałasie utonął głos księdza Juliusza. Wielu biesiadników wstało, twarze ich nabiegłe były krwią, potrząsali serwetami, widelcami, nożami i gestykulowali gwałtownie. Przez krzyki słychać było dźwięk poruszonych sreber stołowych, podłoga trzeszczała od stąpań, a na drgających ścianach szczękały rozwieszone stare fajansy. Ksiądz Juliusz ciskał się, pienił wśród natłoku wyrzucając to jedną to drugą pięść w górę:
— Precz! — krzyczał — precz wszyscy!... Wracajcie do kału i błota, z któregoście wyszli!... Wypędzam was!... wypędzam!... precz!
Biskup blady jak trup dał znak, że chce mówić i natychmiast nastało milczenie. Bezkrwiste wargi staruszka drżały, zęby szczękały i z bolesnym wysiłkiem cichym, ledwie dosłyszalnym, przerywanym głosem konającego, rzekł:
— Księże Dervelle... to ja,... ja cię wyganiam!.. Uczyniłeś...
— Ty! — ryknął Juliusz, w którego oczach mignął krwawy błysk szału — Ty... mnie?
Uczynił gest jakby rzucał się na kogoś.
— Ty!... Ha, ha, ha, ty nie masz prawa! — Skradłeś testament.... Ha, ha, tobie infuła? Wiesz co dla ciebie stosowne?... Oto cztery stopy łańcucha z kulą na końcu.
Biskup krzyknął, otwarł usta, rzucając w powietrzu skostniałemi rękami opadł na fotel, potem głowa stoczyła się na piersi, ramiona obwisły... zemdlał.




Nazajutrz ze świtem ksiądz Juliusz wyszedł z biskupstwa. Spakował kuferki i postanowił wyruszyć tego jeszcze wieczora. Ale dokąd? Nie wiedział. W kierunku rodzicielskiego domu zwracają się oczy każdego nieszczęśnika łaknącego pociechy. Ale ksiądz Juliusz nie lubił rodzinnego miasta, nie wiązało go z niem żadne wspomnienie miłe, żadna radość dziecięcego wieku. Nieznośną wydała mu się sama myśl powrotu do Viantais. Musiałby się tłumaczyć, znosić wymówki, widzieć wokoło smutne i zagniewane twarze, słyszeć westchnienia i zawodzenia. Nie pociągało go to wcale. Radby był ukryć się gdzieś daleko, w miejscowości, gdzieby go nikt nie znał. Wabił go do siebie Paryż tajemniczy, pokusą tylu występków, zbrodni, tylu szans podniesienia się wabiący rozbitków życiowych. Ale nie miał pieniędzy, a zresztą i cóżby tam robił? Zresztą namyślić się jeszcze miał czas, ale nie chciał tymczasem ni chwili zostać w pałacu biskupim, z obawy, iż spotka się oko w oko z Eminencyą, lub innym świadkiem głupiej awantury. Szedł bez celu, zatroskany, niepewny, w złym humorze potrącając końcem trzewika kamienie leżące na drodze.
Znalazłszy się przypadkowo na drodze wiodącej do Reno powziął zamysł spędzenia dnia z ojcem Pamfiliuszem.
Po bytności ostatniej pozostał mu silny wyrzut sumienia, wielkie wrażenie odniesione wówczas, wiele już razy postanawiał odwiedzić niesłychanego obłąkańca i pogodzić się z nim. I zaraz myśl waryacka mignęła mu przez głowę: Dlaczegóźby nie miał zamieszkać w Reno? Ułożyłby się z Trynitarzem, i na spółkę z nim kopał dziury, planował i żebrał... Nie, to był absurd!... A może zrzucić sutannę?... Ach, cóż wtedy za nędza. Piętno po niej zostaje niezatarte na plecach człowieka, który ją nosił. Pogarda, podejrzenie... oto co go czekało wszędy. Szukał w myśli różnych sposobów. Może męczeńska placówka gdzieś w misyi, w krajach dalekich... Ale czy go przyjmą?... Zakon?... Ach, tam go już napewne nie przyjmą! Szukał, szukał, i nie znalazłszy nic, uczuł się zgubionym. Strach nim owładnął. Niespokojny, drżący jak zwierz dziki ścigany przez psy, szedł z grzbietem pochylonym, wytężonym słuchem i śmiercią w duszy.
Ranek był cudny, powietrze czyste, drzewa zbudzone ze snu szemrały, a aromatyczne opary wznosiły się z ziemi drżącej pod pocałunkami młodego, wiosennego słońca.
W odległości kilku kroków od opactwa spotkał starą kobietę, widzianą już raz, wtedy, gdy niosła zupę Trynitarzowi. Stanął i zapytał:
— Czy jest ojciec Pamfiliusz?
— Od jakichś piętnastu dni i nocy nie widziałam go księże dobrodzieju! — odparła kobieta. — Jednego dnia był jeszcze... nazajutrz znikł...
— Ach!
— Pewnie powędrował gdzieś w obczyznę jak zwykle... taki on już!
Nieobecność ojca Pamfiliusza była dla księdza Juliusza prawdziwym zawodem. Zawahał się niepewny czy ma iść dalej, czy też zawrócić.
Ha, — powiedział sobie — czy tutaj dzień przepędzę, czy gdzieindziej wszystko mi jedno!
I począł iść ulicą zarosłą cierniami.
169 Długo błądził wśród ruin. Ostatnia zima srogo się obeszła z opactwem w Reno. Roztopy wiosenne i burze poczyniły liczne i nowe spustoszenia. Ksiądz Juliusz ujrzał znowu to co już raz oglądał, tylko jeszcze więcej rozpadłe, rozsypane, smutniejsze i uczuł gorzki, silny ból na widok budynków pozbawionych dachów, pochylonych, chwiejących się murów, całego tego rozwaliska zamarłego, rozkładającego się coraz bardziej, nicestwiejącego w oczach. W tym beznadziejnie zniszczonym klasztorze ujrzał obraz własnego serca, symbol własnego życia. Dostrzegł rów wykopany przez ojca Pamfiliusza. Ziemia obsuwająca się wypełniła go po brzegi niemal. O kilka kroków dalej widniała inna dziura długości mniej więcej człowieka, ciasna i głęboka, jak grób cmentarny. Pomyślał sobie, że dobrzeby było położyć się tam, przykryć czernią nocy i spać. Motyka wbita była w ziemię obok dziury, motyka, owo prostackie narzędzie, ów symbol marzeń mnicha. Juliusz wziął ją do ręki i zważył na dłoni spoglądając z rozczuleniem. Żelazo było wyszczerbione, rękojeść krzywa i sękata, a jednak ta nędzna motyka kopiąca zawsze same jeno mgły urojenia, świetniejszą mu się w tej chwili wydała niż miecz zdobywcy. Długo jeszcze chodził po rozpacznych rozwaliskach snując marzenia żałobne, które do reszty zaćmiły mu duszę. Wszystko wokoło mówiło o śmierci, widział ją przyczajoną za każdym kamieniem, wyzierającą z każdej szczeliny, z każdego czarnego otworu okna rozwartego szeroko jak przepaść. A na murach trzymających się jeszcze linii pionowej, mchy i porosty rysowały przerażający kształt szkieletu. Chcąc odpędzić od siebie tę wizję przywiódł sobie na pamięć brodę mnicha i jego oczy tak piękne, tak głębokie w chwili, gdy wołał: — Odbuduję ją!... — a tak naiwne, gdy śpiewał Marsyliankę.
— Marsylianka! — powiedział głośno roztkliwiony. — Biedny, stary człowiek!
I na nowo począł żałować, że tego smutnego dnia niema ojca Pamfiliusza. Siadłby oto obok niego, jadł z nim chleb czarny, słuchał z zapałem kreślonych planów... O, jakżeby było mu dobrze! Ale starzec wlókł się kędyś daleko długim, odludnym gościńcem, ścigając swą ułudę.
Głowa mu ciężyła, głód ściskał żołądek, znużone członki domagały się spoczynku, usiadł przeto na klocu drzewa niedaleko pawilonu, gdzie przemieszkiwał ojciec Pamfiliusz i marzył dalej. Wprost niego leżała kupa gruzu świeżo spadłego widocznie, gdyż cegły w miejscach pęknięć miały żywą, różową, połyskującą barwę. Zdruzgotane wiązania, potrzaskane deski, sterczały w górę z pośród kamieni i cegieł. Ksiądz Juliusz zrazu nie zwracał na ten gruz większej uwagi, jak na resztę podobnych rozwalisk, zaścielających podwórze klasztorne i nawet mimo pożądania śmierci, przyszedłszy do przekonania, iż w miejscu, gdzie siedział, nie jest bezpiecznie, miał właśnie wstać i obrać inny punkt, bardziej oddalony od budynków. Ale niebawem dojrzał sabot, sterczący ponad gruz może z jakie dwadzieścia centymetrów. Sabot ten nasadzony był na rzecz jakąś okrągłą, czarną, spuchniętą, połyskującą zielono i mokrą. Dokoła sabota latały mirjady much, a donośny brzęk ich dochodził do uszu księdza Juliusza niby monotonne, długie akordy dalekiego organu. Równocześnie poczuł odór zgnilizny, wstrętną duszącą woń, rozkładającego się ciała padłego zwierzęcia.
— To ojciec Pamfiliusz! — krzyknął głośno.
Zerwał się na równe nogi i zawołał, jakby go ktoś w tej głuchej pustoci mógł dosłyszeć:
— Na pomoc! Na pomoc! Hej, na pomoc!
Potem zamilkł zwątpiały. Zresztą ni jeden głos nie odpowiedział na okrzyk trwogi, milczenia nic nie przerwało.
Gdy przeminęło pierwsze wstrząśnienie, ksiądz Juliusz uświadomił sobie, że pomoc, której tu wzywał, była zupełnie bezużyteczną. Śmierć zaszła najmniej dwa tygodnie temu, to jest w dniu, w którym przestano widywać mnicha i myślano, że wyruszył na daleką włóczęgę. Zabił go gruz ukochanych murów.
Drżąc na całem ciele ksiądz Juliusz zbliżył się do kupy kamieni z wzrokiem utkwionym w wystający sabot, ponad którym unosiła się brzęcząca chmura much. Sterczał nieruchomo w górę, straszny w tej swojej śmiertelnej martwocie. Tak, to był rzeczywiście trup ojca Pamfiliusza... Pośród rumowiska dostrzegł ksiądz Juliusz szmat białego habitu, na którym leżały czarne plamy krwi.
— Widocznie Bóg sam przywiódł mnie tutaj! — przemknęło mu przez myśl. — Kto inny mógłby był go odnaleźć... urzędnicy, słudzy Kościoła, obdzieracze trupów byliby go zabrali...
I rzekł głośno:
— Nie bój się stary, nikt nie zabierze cię z pośród tych zwalisk, któreś ukochał... Będziesz sobie tu spał cicho stary śpiochu, marzycielu... spoczniesz w kaplicy, którą chciałeś uczynić tak nieziemsko piękną... będzie ci ona przynajmniej grobem, gdy nie mogła być chwałą... i nikt już nie dowie się o tobie nigdy, nigdy cichy trupie.
Zdecydowany zakasał rękawy, pochylił się nad rumowiskiem i począł odrzucać kamienie i cegły. Muchy brzęczały dokoła niego, dech mu coraz bardziej zapierał obrzydliwy odór zgnilizny, ale ksiądz Juliusz nie widział owadów, w żądłach których był jad śmiertelny, nie czuł wstrętnego odoru. Ni na chwilę nie przerwał smutnego zajęcia. W raz z gruzem i trzaskami odrywał czasem płaty przegnitej skóry, która przywarła do cegieł i drzewa, wyciągał kawałki skrwawionego sukna, garści brody i rozpłynionych w lepką ciecz muszkułów. W końcu szczątki ojca Pamfiliusza ukazały się, szczątki ohydne, rozgniecione tak, że nie można było rozpoznać, gdzie były przedtem członki poszczególne, ani jaki miał kształt szkielet. Była to kupa mięsa, kości, tkaniny, błoto lepkie, czarnozielone, miejscami żółtą cieczą pokryte, miejscami plamami krwi zczerniałej, a w błocie tem wiło się mnóstwo robaków, nadając zwłokom straszny pozór życia. Z rozgniecionej twarzy pozostała nietknięta tylko jama oczna, z której rozpłynione oko wyciekało niby potworna, smrodliwa łza.
Ksiądz Juliusz wstrzymał się niepewny, przerażony, spocony.
Sto metrów dzieliło go od dziury pod kościołem, w której umyślił pochować ojca Pamfiliusza. Nie mógł przecież na rękach przenieść tych zgnitych, oślizłych, cuchnących zwłok, nie miał odwagi do piersi przycisnąć tych ohydnych szczątków ludzkich. Począł tedy szukać taczek, koszyka, wogóle czegoś, na czemby mógł zawieźć trupa do grobu, a nie znalazłszy nic, rozwiązał pas szeroki, otaczający mu biodra, owinął nim ciało, jak mumię się owija i w ten sposób zaopatrzywszy, począł je ciągnąć zwolna, ostrożnie, wystrzegając się szarpnięć i uderzeń o kamienie nierównego terenu. Towarzyszyły mu muchy, brzęcząc przeraźliwie, a sabot na sztywnej nodze chwiał się i drżał.
Ceremonia pogrzebna nie trwała długo. Ksiądz Juliusz zesunął trupa w dół i zasypał dziurę ziemią do poziomu gruntu. Skończywszy pracę, powiedział:
— Winienem ci był tę przysługę, cichy zdobywco gwiazd, naiwny tkaczu złotolitych materyj z dymu... Śpij i marz... marzyć teraz możesz wiecznie... nikt cię nie zbudzi... jesteś szczęśliwy
Wziął motykę, owinął dokoła żeleźca gałązkę cierni i wbił ją w ziemię na środku grobu w miejsce krzyża.
Potem osunął się na ziemię wpół omdlały.
Ale zawrzał mu w piersiach bunt, więc zerwał się z grymasem na twarzy, błyskając zjadliwie oczyma. Wodził wzrokiem wokoło, po rozwaliskach, grobie, w którym spoczywał ojciec Pamfiliusz i sześcioboku kaplicznym, który porastać poczynały ciernie i myślał:
— Tak, więc to jest ideał... umiłowanie... poświęcenie... cierpienie... Bóg... wszystko, do czego wyciągamy ręce, wszystko, za czem łkają dusze nasze... tak to wygląda?.. Trochę gruzu, błota, cierni! I tem to nas ogłupiają czasu młodości, tem nam zasłaniają realne prawdy życia, które jest nienawiścią i walką bezlitośną i po to czynią z nas ofiary snu straszliwego i nienasyconego... miłości? Miał sen ten nędzny mnich, miał miłość swą... A miłość i marzenie zdegradowawszy go, oszpeciwszy, okrywszy wstydem wszelakim, zabiły go wreszcie skrytobójczo... i cóż z niego zostało? Kupa błota i ścierwa! Na czemże więc, na jakiem zboczeniu natury polegają religie, społeczeństwa... te wszystkie straszne kłamstwa?... Z jakiej fikcyi narodzili się... sędzia i ksiądz, te dwa potwory moralne, z których jeden usiłuje narzucić naturze jakąś zmyśloną sprawiedliwość, której przeczy choćby sam fatalizm instynktów, a drugi, ksiądz, dziwaczne, chimeryczne zupełnie miłosierdzie, złudę, marnie wyglądającą wobec wiekuistego prawa mordu!... Natura, to nie marzenie... to życie samo... A życie... to nie miłość... to zabór!... Ideał! Ideał!... Ach, racyę miały owe wieprze, które osmagałem wczoraj... Tak, tak, byłem w błędzie!
Wzruszył ramionami.
— Ideał — począł głośno — czekaj, czekaj!... dam ja ci ideał!...
Zapiął rękawy, otrzepał z pyłu sutannę i pogwizdując sprośną piosenkę, którą zapamiętał z młodych lat, odszedł nie spojrzawszy już na kątek ziemi, gdzie z takim pietyzmem pogrzebał ojca Pamfiliusza.
Nie chciał wracać do miasta przed zmrokiem. Wydawało mu się, że wszyscy znają wczorajszą awanturę i że o niej mówią. Nie chciał się przeto wystawiać na prostacką ciekawość gawiedzi, któraby mu niezawodnie towarzyszyła w przechodzie ulicami. Wyczekując z niecierpliwością zachodu słońca, włóczył się po przedmieściach, zszedł nad rzekę i oparłszy się o wierzbę, patrzył bezmyślnie w obracające się koła młyna. Ale wreszcie głód, niepewność i obawa przyszłości czarnej, beznadziejnej, skierowały jego myśli ku kwestyom mniej filozoficznym, bardziej ziemskim.
Przedewszystkiem wyjazd swój uznał za zbyt pospieszny i odłożył go do dnia następnego. Cokolwiekby miał przedsięwziąć w najbliższej przyszłości, nie mógł przecież opuścić miasta, nie pożegnawszy biskupa, nie wyraziwszy żalu i skruchy... Ale gdzie się udać? Przypuściwszy, że ludzie wreszcie zapomną kiedyś o jego postępku, długie miesiące, całe lata może upłyną mu na pokucie i przez ten czas nie wolno mu będzie spełniać swych funkcyj. Zresztą zdecydowany był odmówić udania się na wygnanie w charakterze wikarego w małej mieścinie. Słowo »wikary« przywodziło mu na myśl wikaryusza generalnego i nienawiść zapalała się w jego sercu.
— Ta kanalja winna wszystkiemu, co mnie spotkało! — rzekł do siebie. — Drażnił mnie i dałem się unieść... Gadzina! Kanalia!...
W tej chwili nie miał pretensyi do nikogo, ani do społeczeństwa, ani religii, ani ideału... tylko do jednego wikaryusza, przyczyny całego nieszczęścia. Układał sobie różne straszne, wyrafinowane sposoby zemsty.
Wrażenia najróżnorodniejsze tłoczyły się, wypierając wzajem i potrącając. Przypomniał sobie swe kazania majowe przyjęcia w towarzystwie. Wspomniał tłum, zachwycony, ujarzmiony jego słowem... Ale nagle stanęła znowu przed nim zasadnicza kwestya i napełniła go trwogą:
— Nie... nie do Viantais... to niepodobieństwo!... Ale gdzie?... Nigdzie przyjaciela... nigdzie, jak świat szeroki!... — Poczuł się samotnym i serce wezbrało mu smutkiem... Za chwilę wrócił do wikaryusza. — Psiakrew!... — krzyknął. — Kanalia!... — Nagle westchnął i wyszeptał: — Ot biedaczysko, stary biskup... będzie się czuł dopiero dobrze z taką podłą kanalią! — Potem zawołał niemal wesoło: — Czyż to nie dziwne, że nie mogę się odezwać, ni ruszyć, nie wywołując zaraz katastrofy?... Tak, to bardzo dziwne!... Przykładam do ust fujarkę... a odzywają się trąby Jerycha... Ręczę, że dość mi splunąć w tę rzekę, by wystąpiła z brzegów.
Z miejsca, na którem stał, widać było przez rozstęp rosnących w dolinie topoli część miasta. Domy wspinały się jeden na drugi, leżały chaotycznie zmieszane różnobarwne plamy, cienie, światła, a wszystko zwolna zasnuwał lekki, wstający już opar wieczorny. Poszukał oczyma pałacu biskupiego i balkonu, na którym już nie będzie ukazywała się o zmierzchu jego czarna sylwetka. Drzewa zasłaniały pałac, ale wysoko na niebie sterczała dominująca nad miastem, blado-fioletowa teraz, kończysta wieża katedralna. Na widok miejsca, skąd miał się wynosić, napędzony, niby zły sługa, gniew w nim zawrzał i wzruszenie go zarazem ogarnęło.
Płacząc i klnąc równocześnie, odszedł z pod wierzby.
— Viantais!... Viantais!... — rozmyślał. — Zdechnę tam z nudów!... Nie... to niemożliwe!... Niemożliwe!... Ale gdzież, gdzie?
Szedł w miasto, a równocześnie poczęło się zmierzchać, noc zapadała. Unikając szerokich i jasno oświeconych ulic, zapuścił się w sieć drobnych przesmyków przedmieścia, obrzeżonych czarnymi murami, skręcających nagle w bok, przeciętych przez całą szerokość strumieniami gnojówki, zasłanych odpadkami i ciemnych, bo rozświeconych jeno tu i ówdzie plamami żółtego światła latarń. W miarę, jak szedł, niepokój jego wzrastał, wahał się, czy iść, czy zawrócić. Myślał z przykrością o zetknięciu się z biskupem. Robotnicy wracali od roboty stukając sabotami po kamieniach, kobiety ocierały się o niego sukniami. Zwolna wyszedł na ulice jaśniejsze. Nagle ujrzał po lewej stronie, ponad wpół uchylonemi drzwiami latarnię, a na niej olbrzymie 8. W szczelinie drzwi widać było tłustą, rozczochraną kobietę w białym kaftaniku nocnym. Zwolnił kroku i pomyślał: — A gdyby tak wstąpić i spędziwszy tu noc... wyjść jutro w jasny dzień w oczach wszystkich z tej nory występku?... Gdyby tak między przeszłością a przyszłością wykopać własnemi rękami przepaść?... Gdyby... Psyknięcie rzucone z pół uchylonych drzwi, cięło go po nerwach niby bat. Zadrżał, pochylił się... i poszedł dalej...
— Jego Eminencya pytał o księdza sekretarza ciągle przez cały dzień — rzekł doń odźwierny z majestatyczną miną, gdy wszedł do pałacu biskupiego. — Jego Eminencya oczekuje księdza sekretarza w gabinecie.... Mam polecenie oznajmić...
— Dobrze! — przerwał mu ksiądz Juliusz ostrym głosem.
Wszedł do swego pokoju, obmył twarz, zmienił sutannę i poszedł do biskupa. Czekał nań rzeczywiście.
— Bałem się, byś ksiądz nie wyjechał — rzekł doń starzec.
I wskazując krzesło dodał:
— Proszę usiąść. Nie był ani poważny, ani zły, wydawał się raczej zakłopotanym.
Pokręcił się na krześle i rzekł łagodnym głosem:
— Księże... nie mogę tolerować zgorszenia w mojej dyecezyi... nie mogę i nie chcę... Obiecałeś mi sam, że go nie będzie, formalnie, sam obiecałeś...

Skrzyżował ręce na piersiach, łokcie oparł o poręcze i trząsł głową. — Sam to rozumiesz mój księże, że po tem co zaszło zostać tu nie możesz!
— Eminencyo! — wyjęknął ksiądz Juliusz do głębi wzruszony — To było szaleństwo... chwila szaleństwa...
Szukał słów i nie mógł ich znaleść. Wobec tego biednego, poczciwego, słabego, bezbronnego, a tyle razy i tak podle przez siebie dręczonego człowieka, ksiądz doznawał nieokreślonego uczucia trwogi, żalu i przygnębiającej litości równocześnie. Zdawał mu się, małym ptaszkiem wróblem, który z ufnością przyleciał i siadł mu na ramieniu, a on go wziął do ręki i zdusił powoli... okrutnie... Biskup mówił dalej z wysiłkiem:
— Wakuje jedno probostwo... w Randonnai... Jestto dobre probostwo... Postanowiłem dać go księdzu... bo nie chcę zgorszenia... Będą może trudności, ale je usunę... Wracaj do matki... Napisałem do niej, że jesteś słaby, zdenerwowany i potrzebujesz odpoczynku... Czeka cię... Żyj zbożnie i cicho... i módl się, módl się ciągle, bezustannie.
Księdzu Juliuszowi z wzruszenia uginały się kolana. Chciał wyrazić wszystko co czuł w tej chwili, całą słodycz tego i bezmierną gorycz, ale nie mógł. Nieznana jakaś moc sparaliżowała mu mózg, serce i język, zgłupiał nagle i bełkotał tylko:
— Eminencyo!... to było szaleństwo... chwila szaleństwa... chwila...
— I ja będę modlił się za ciebie księże — powiedział biskup, a w głosie jego czuć było wzruszenie:
Wstał z fotelu i dodał:
— Idź z Bogiem!... Wracaj do siebie... przyniosą ci kolacyę... Bądź zdrów!
Ksiądz Juliusz przewracał się całą noc po łóżku nie mogąc zasnąć. Rozmyślał o ojcu Pamfiliuszu i biskupie:
— Czy to są święci, — pytał się siebie — czy głupcy?... Czemu na świecie istnieją takie dusze?... To straszne!...




W dwa miesiące potem ksiądz Juliusz zamianowany został proboszczem w Randonnai.
Przybył na miejsce pewnej soboty rano, w bardzo złym humorze w sam czas, by pochować miejscowego notaryusza. Pogrzeb był wspaniały, pierwszej klasy. Rozchmurzyło to nieco nowego proboszcza tak, że machając kadzielnicą powiedział sam do siebie: No, jak na początek w cale dobrze... byle tak dalej! — Kościół wydał mu się nędznym, smutnym i ciemnym, nisko sklepione łuki przygniatające sprawiały wrażenie, a pilastry na których się opierały były ciężkie, grube i ordynarnie malowane. — Istny grób! — pomyślał — Bogu musi się dyabelnie nudzić w tej norze. — Potem spojrzał po księżach przybyłych z parafij sąsiednich na obrzęd pogrzebowy. I oni też obrzucili go z poza brewiarzy przelotnem, bystrem spojrzeniem. Ksiądz Juliusz powstrzymując grymas, otaczając zmarłego kłębami dymu i mrucząc modlitwy pomyślał: — I z tą hołotą trzeba będzie żyć?... Miła rzecz niema co mówić!... Gdzież do licha widziałem tę gębę? — Zauważył wśród księży jednego z włosami połyskującymi od pomady, którego pulchna, różowa twarzyczka wydała mu się znajomą. — Acha! — przypomniał sobie. — Tak, nie mylę się, to koleżka z seminaryum!
Na cmentarzu podczas śpiewania wersetu łacińskiego spostrzegł leżący nad grobem okłot słomy. Przerwał i spytał nagle stojącego za nim, grubego, cuchnącego winem, o czerwonej pijackiej twarzy kantora:
— Cóż to jest?
— To słoma księże proboszczu — odrzekł kantor zapitym głosem.
— Widzę, że słoma... ale na co ta słoma?
— To tak z uwagi... ze względu na krewnych... kładzie się na trumnę i naturalnie ziemia w tedy nie tłucze, to tak zawsze...
— Zabierz tę słomę! — roskazał proboszcz — Nie chcę jej tu...
— Ale każda rodzina chce księże proboszczu... to taki zwyczaj.
— Zmienię go! Zabierz tę słomę i radzę ci upijać się odtąd aż po pogrzebach.
Począł na nowo śpiewać werset łaciński nie zwracając uwagi na szepty i pomruk tłumu.
Nazajutrz podczas sumy z kazalnicy wytłumaczył parafianom postępek temi słowy:
Drodzy bracia!
Przybywszy do was wczoraj, zaraz na samym wstępie spostrzegłem, że zakorzeniły się w okolicy zwyczaje naganne. Proszę was i nakazuję, byście się ich wyrzekli, gdyż tolerować tego nie mogę. Co znaczy ta słoma na trumnie? Śmierć jest szczytną, ogromną tajemnicą, którą ponad wszystkie inne szanować należy. Czyż jestto szacunkiem, gdy się ściele słomę, jak bydłu? Mówiono mi, że dzieje się to ze względu na żyjących, by im oszczędzić smutnego stuku jaki wywołuje ziemia spadająca na deski trumny! O serca tchórzliwe, co lękacie się nawet płakać i odtrącacie od siebie cierpienie zesłane przez Boga!... Ja, drodzy bracia wymagam, by miano względy dla zmarłych. Nie chcę, by ktoś obcy przyjechawszy tutaj na pogrzeb mógł spytać: — I cóż to znaczy, czyż wieprzka mają tutaj wędzić?
Potem przeżegnał się, szerokie czyniąc gesty wymruczał: — W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego — i począł kazanie, którego tematem był ustęp ewangelii przypadający na ten dzień.
Długo mówiono w Randonnai o tym pierwszym występie krasomówczym nowego proboszcza, który wyrył się głęboko w duszach parafian.
Plebania położona była na samym końcu miasta. Osłoniony przed niedyskrecyą sąsiadów gęstym żywopłotem i kilku wysokiemi jodłami miał ksiądz Juliusz z okien swych widok na falisto ścielące się daleko w krąg pola. Podobała mu się ta cisza i pustka. Dom był czysty, wesoły, świeżo pobielony, miał zielone okiennice i małą werandę z podwójnemi schodami, po słupach której piął się powój. Przed domem leżał bardzo duży ogród pocięty żwirowanem i ścieżkam i zbiegającem i się pośrodku gdzie był placyk z figurą Matki Boskiej osłonioną płaczącym laurem. Sad pełen jabłoni przytykał do ogrodu. Niczego nie brakło co pobyt tu uczynić mogło miłym. Budynki gospodarskie porządne były i zaopatrzone w sprzęty, a kurniki wybornie się nadawały do chowu drobiu i królików. Ksiądz Juliusz nie był też narażony na często przykre sąsiedztwo z wikarym. Mieszkanie wikarego mieściło się w małym pawilonie, niedaleko stajen. Był to zresztą człowiek bardzo dyskretny i zjawiał się tylko w czasie jedzenia.
Mimoto gdy złożył wizyty, począł się nudzić. Wszędzie gdzie się pokazał doznał bardzo chłodnego przyjęcia. Przypisywał to smutnej awanturze w biskupstwie, o której wieść tu doszła niezawodnie, a zapomniał, że samo już pierwsze jego kazanie usprawiedliwiało dostatecznie pełne rezerwy usposobienie parafian względem nowego proboszcza. Ale nie wiele sobie z tego robił: — Każdy sobie rzepkę skrobie — powiedział i na tem się skończyło.
Zamiast uspokoić się w tej zacisznej kryjówce, do której żaden głos nie dochodził, nerwy jego naprężały się coraz bardziej do tego stopnia, że obok cierpienia moralnego popadł w chorobę fizyczną. Nie sypiał, podrażnienie nerwowe nie pozwalało mu wyleżeć w łóżku, bolały go wszystkie członki i biegał całą noc po sypialni z duszą wezbraną nieokreślonym jakimś smutkiem. Zaniepokoiło to matkę.
Pani Dervelle przybyła do Randonnai i zamieszkała u syna. Własną ręką urządziła plebanię aż do najdrobniejszych szczegółów wkładając w tę czynność całą swą zdolność oszczędnej i zapobiegliwej kobiety i tkliwość kochającej matki. Sama wystarała się o kucharkę niezbyt starą i nie za młodą, oraz ogrodnika, nadającego się i do innych posług, uregulowała wydatki dzienne i nadała ludziom i rzeczom kierunek wyborny. Pewnego wieczoru po kolacyi, gdy już sprzątnięto ze stołu, pani Dervelle usiadła przy lampie z robotą drutową. Ksiądz Juliusz siedział ze zmarszczonem czołem, zatopiony w rozmyślaniach. Od chwili odejścia wikarego nie zamienili ze sobą ni słowa.
— I cóż moje dziecko? — spytała matka.
— Ha, nic!
— O czem myślisz?
— O niczem.
— Prawda, będziesz teraz rozważniejszy... spokojniejszy?
— Tak mamo.
Wstał i począł chodzić nerwowo po pokoju potrącając krzesła.
— Mówisz: Tak..., ale tonem zgoła nie uspakajającym mój biedny Julku. Widzę, że ciągle jesteś zamyślony, podniecony... Nie można się odezwać, byś zaraz nie wybuchnął... a nie powiesz nic, ą nic... Czy ci co dolega?
— Nic!
— Więc cóż ci jest, powiedz moje dziecko!
— Nic!...
Nagle zatrzymał się i krzyknął:
— Ha to dobre!... i cóż chcesz, bym, począł w tym zapadłym kącie, pośród tych wszystkich bydląt! Czy to stanowisko dla mnie?... Ha, powiedz szczerze czy to dla mnie?
Pani Dervelle upuściła na kolana robotę.
— Jakto? — powiedziała. — Masz wyborne probostwo... plebania śliczna... Żyć możesz jak najszczęśliwszy człowiek... I czegóż ci jeszcze trzeb a Boże wielki?
Ksiądz Juliusz począł znowu chodzić tupiąc nogami.
— Czego mi trzeba?... Bo ja wiem?... Czegoś innego, ot i tyle!... Czuję, że są we mnie różne... różne stłumione rzeczy, co mnie dławią, a przejawić się nie mogą w tej nędznej egzystencyi proboszcza małomiejskiego, na którą skazany jestem beznadziejnie... Mam przecież mózg i serce!... Mam myśli, dążenia, które chcą skrzydła rozwinąć... wylecieć daleko, wysoko!... Chcę się bić, śpiewać... nieść między ludy pierwotne światło wiary... chcę... nie wiem zresztą, co!... A tu... ha, ha, ha... probostwo w miasteczku!...
Westchnął głęboko i zaraz począł mówić z gniewem:
— Proboszczem być tu, czy paść gęsi po rowach przydrożnych... to jedno!... Czy pamiętasz matko tłustego księdza Giborego?...
— Tego, co umiał opowiadać tak zabawne anegdotki? — przerwała matka, chcąc zmienić temat i rozweselić nieco syna. — Ach, naturalnie... pamiętam!... naśmialiśmy się też to nieraz, naśmiali...
— Naśmialiście się... mówisz — ciągnął dalej, coraz mocniej rozgniewany ksiądz Juliusz — z tego tłustego wieprza, który opowiadać umiał jedynie historyjki wychodkowe... Ha, to twój ideał... co? Cieszysz się, gdy widzisz księdza upadlającego się świństwami? Bądź spokojna... ciesz się... za pare lat spadnę do poziomu księdza Giborego! I ja też nauczę się opowiadać, naśladując odgłosy przy bólu żołądka:... Chlap, chlap... na brzoskwinie...!
— Zlituj się! — prosiła matka — uspokój się, dziecko!... Miej jeno trochę cierpliwości, trochę odwagi, a osięgniesz wszystko, czego pragniesz... Biskup sam powiedział... Ach, głowa twoja gubi cię!
— Biskup?... Ha... i cóż wie biskup... a zresztą przecież on mnie tu wysłał... i pocóż to zrobił... Całe nieszczęście to to, że jestem księdzem... a winną temu jesteś ty!
Biedna kobieta zadrżała na krześle i podniosła ręce w górę protestując:
— Ja winna?... — jęczała — Ach Boże!... cóż ty mówisz? Ależ, przypomnij sobie!... przypomnij sobie tylko!...
— Tak, tyś winna... ty!...
Uniósł się.
— Nudzi mnie już być księdzem... Dość mam już tej śmiesznej sukni... obrzydło mi to całe hokus pokus śmieszniejsze od niej jeszcze... nie chcę żyć jak niewolnik, jak rzezaniec.
Głos jego stał się głuchy, przytłumiony... słowa wyrzucał z gardła z trudnością, z wysiłkiem gwałtownym.
— Chciałbym... chciałbym być Piotrem pustelnikiem... Juliuszem II... Robespierrem... Bossuetem...
Napoleonem... Lamartinem... chciałbym się ożenić!...
Biedna kobieta krzyknęła przeraźliwie i nie mogąc powstrzymać łez, które wzbierały od samego początku rozmowy, załkała boleśnie:
— Mój Boże!... Mój Boże!... ależ w tobie siedzi szatan!...
— Acha — rzekł ksiądz Juliusz — już płaczesz... Trudno, idę sobie... Dobranoc!
Wyszedł i trzasnął drzwiami.
Po odjeździe matki plebania wydała mu się pustą.
Przyzwyczaił się widzieć ją ciągle przy sobie, słodką, uprzedzającą jego życzenia, czynną, biegającą po całym domu, po którym rozlewała pogodę i jasność swej duszy. Chwilami lubił wodzić oczyma za jej białym czepeczkiem, podobnym bielą swą do skrzydła anioła stróża, uspokajało go to. Z wzruszeniem patrzył na drobną kobiecinę, okrytą skromnym, czarnym szalem, tak jednak mężną, prostą i dobrą. Od czasu gdy jej zbrakło, wszystko zda się wrosło w ziemię, zlodowaciało, zakrzepło w bezruchu, ogród, horyzont,... lub powtarzało się z automatyczną jednostajnością. Ciągle ten sam milczący i uśmiechnięty wikary, z płaską twarzą i konopiastymi włosami. Gdy siedział z nim sam na sam, drażniło go jego milczenie, ale czuł, że rozmowa doprowadziłaby go wprost do rospaczy. Uczuwał wtedy cały, straszny ciężar samotności i zrozumiał, że długo jej znosić nie będzie w stanie. Mimoto odciął się jeszcze bardziej od ludzi, nie widywał nikogo i ograniczał stosunki ze swymi kolegami ściśle do granic swych obowiązków kapłańskich. Nie dawał przyjęć i nie składał wizyt, co doprowadzało do rospaczy wikarego, nawykłego do uczt wesołych, podczas których nie mówił ni słowa, roskoszując się niemi w milczeniu.
Unikał uczęszczania na konferencye i wynajdywał wzgardliwe wymówki, uwalniające go od urządzania ich w swoim domu. Gdy raz dziekan czynił mu wyrzuty z tego powodu, odparł:
— Płacę moją wkładkę i zrzekam się na waszą korzyść mej części obiadu. I czegóż jeszcze żądacie?... Nie mam zgoła żołądka po temu i nie lubię tych bibek kanonickich... Gdy mi przyjdzie ochota robić świństwa, robię je sam i ukrywam się z tem.
Zresztą głównie szło o to, by płacił wkładkę. Na jednym z takich obiadków postanowiono tedy dać mu spokój.
— Miły człowiek, niema co mówić!
— To borsuk jakiś!
— Co, borsuk?... Ależ to żbik wściekły!
Żarcik ten tak się wszystkim spodobał, że odtąd po wszystkich plebaniach nazywano księdza Juliusza żbikiem.
Jakim był w biskupstwie, takim pozostał w swej parafii i niebawem rozprzężenie w niej doszło do ostatecznych granic. Dla zabicia nudów bawił się ciągłem zmienianiem kantorów, kościelnych, zakrystyanów. Aż do dzieci na chórze odnowił cały personal kościoła, przewrócił do góry nogami komitet kościelny, przywłaszczając sobie całą w nim władzę, wreszcie otwartą i zaciekłą rozpoczął walkę z merem i radą municypalną. Niebawem wraz z nienawiścią do proboszcza, wrogi religii nastrój zapanował w tym małym zakątku, do niedawna tak spokojnym i uległym i ujrzano rzecz dziwną, nie widzianą tu dotąd... pogrzeb cywilny. W niedzielę podczas sumy prawie nikogo nie było w kościele, wierni znikli, prócz kilku dewotek upartych, ale one nie liczyły się, należąc już niejako do inwentarza kościelnego. Sprawy doszły do takiego napięcia, że proboszcz i mer spotkawszy się jednego ranka za cmentarzem na drodze, poczęli się kłócić a następnie pobili się w ordynarny sposób. W anonimowej denuncyacyi, przesłanej biskupowi, było napisane:

»...Wreszcie Eminencyo, od czasu przybycia proboszcza Dervelle, ilość szynków, których przedtem było ledwie ośmnaście na tysiąc pięćdziesiąt trzy dusz, wzrosła w sposób skandaliczny. Obecnie mamy ich tu czterdzieści sześć. Jest to ruina moralna parafii«.

Te rozrywki nie zdołały jednak księdzu Juliuszowi zapełnić wolnego czasu. Nie przestając doprowadzać ciągle do rospaczy swych parafian nieustannem prześladowaniem, miewał jeszcze fantazye i kaprysy inne, którym oddawał się z zapałem, porzucając je jednak rychło dla nowych fantazyj i kaprysów. Z kolei hodował tulipany, uczył się po angielsku, założył bażantarnię, zbierał minerały i rozpoczął pisać dzieło filozoficzno-religijne, które miało zawładnąć całym światem.
Nosiło ono tytuł: »Posiew życia«. Była to rzecz bardzo niejasna i wielce symboliczna, bohaterem był Chrystus, ateista babiloński, a rzecz działa się w krainie marzeń. Rozpłomieniony rzucał myśli gigantyczne, robił szerokie gesty, szkicował wspaniałe pejzaże. Nieraz mówił głośno:
— Tu i owdzie pylony... Chrystus idzie otoczony tłumami... Przypada mu do stóp kobieta ślepa, plugawa, z potwornymi pazurami u nóg: Ktoś ty? — pyta. — Jestem ludzka sprawiedliwość. Chrystus ją odpycha: — Precz, nie będziesz już sądziła: — Zjawia się inna kobieta, dziecko, uśmiechnięte, spoglądające naiwnie. — A ty kto jesteś? — pyta — Jam jest szaleństwo! — Chrystus ją całuje, mówiąc: — Idź i bądź płodną!...
Przerwał pracę z powodu trudności kompozycyi już na drugim rozdziale i rozpoczął zaraz dzieło polemiczne pt.: »O rekrutowaniu kapłanów, czyli reformie wychowania religijnego«. Ale napisał kilka ledwo kartek, gdyż brakło mu źródeł i to wznieciło w nim znowu namiętne pożądanie biblioteki. Wreszcie przerzucił się do spirytyzmu. Wieczorami, w towarzystwie przerażonego wikarego i ogłupiałego, zaspanego ogrodnika zasiadał przy małym stoliku okrągłym i aż do północy wywoływał duchy Salomona, Kaliguli, Izabeli bawarskiej, strasznych królów Niniwy, Sulamitki i Maryi Antoniny. Potem nagle pewnego dnia, zapominając zawrotnych magicznych spekulacyj, zjawił się w kuchni, nadzorując smarzące się pieczenie, kosztując sosów, wymyślając nowe, dziwnie skomplikowane potrawy. Przy tej okazyi jadał łakomie nie mogąc się nasycić, a obżarstwo pobudziło w nim pożądania zmysłowe, którego ataki męczyły go bardzo i wyczerpywały.
Żył w ten sposób przez ciąg lat dziesięciu, dręcząc siebie i innych, ciągle tęskniąc, ciągle pożądając, marząc rzeczy nieziszczalne, spadając z zawrotnych, orłom jeno dostępnych szczytów, w kałuże okropne, w których nurzają się wieprze. Ten okres jego życia był jedną torturą i dziwi mnie do dziś jeszcze, że nie położył mu kresu samobójstwem. Mawiał często do matki i mruczał sobie samemu:
— Czuję, że są we mnie różne rzeczy, które nie mogą się przejawić!
Zadawałem sobie często pytanie, czemby był stał się stryj Juliusz, gdyby ta wrąca lawa myśli i namiętności, paląca jego duszę, była znalazła ujście dla swej ekspanzyi. Może byłby został wielkim świętym, może wielkim, światowej sławy artystą, lub strasznym zbrodniarzem.
Przyzwyczajenie do jednego i tegosamego, monotonia nie uśpiły jego duszy, przeciwnie, zwiększały z dnia na dzień jego podniecenie. Gniew przybrał u niego rozmiary prawdziwej furyi. Strasznem było słyszeć, jak ten wymowny człowiek, ten kaznodzieja, nie mógł często wydusić z siebie słowa, skończyć zdania i miotał jeno ordynarne wyrazy, tonące zaraz w charkotaniu epileptycznem. Pogląd jego na ludzi streszczał się w owem syku i charczeniu, podobnem do kichnięcia:
— Bydło!... Bydło!
Gdy ktoś wspomniał o księżach, zdawało się, że zaczerwienione nagłym napływem krwi, oczy jego wyjdą z orbit.
— Bydło!... Bydło!... Bydło!...
Zaniedbał się i brudny był wstrętnie. Chodził po ulicy w cuchnącej, dziurawej sutannie, w stukających, ciężkich sabotach, tygodniami często nieogolony. Nikt mu się nie kłaniał przy spotkaniu, a dzieci za zbliżeniem się jego uciekały z krzykiem.
Czasem też widziano, jak wielkimi krokami sadził poprzez pola, a gesty szerokie zdawały się go unosić w powietrze. Rozmyślał wówczas o przerwanej pracy, o swem: »Posiewie życia«.
— Tu i tam ocean!... w górze niebo... Jezus stoi pośrodku między falami nieruchomych niebiosów, a miotanemi burzą wodami mórz... Mówi do wichru przestrzeni: — Dął będziesz w organy i śpiewał w duszy poety... Mówi do nieskończoności: — Zamieszkasz w spojrzeniu kobiety, idyoty, nędzarza i noworodka!...
Ów nieporządek myślowy i dezorganizacya moralna pogorszyły się jeszcze skutkiem gorączki tyfoidalnej, która go mało nie zabiła. Ojciec mój zaniedbywał swych chorych i czuwał u łoża stryja Juliusza, pielęgnując go z niezmiernem poświęceniem. Opowiadał mi potem różne ciekawe szczegóły. Zwidywania gorączkowe przybrały u niego charakter erotyczny i to tak skandaliczny, że siostra miłosierdzia uciekła. Wymawiał słowa dreszczem przejmujące i dopuszczał się czynów bardzo nieprzyzwoitych, tak że musiano mu związać ręce. Rekonwalescencya była długa i utrudniona draźliwem usposobieniem chorego, który ciągle beształ mego ojca:
— Bydlę!... bydlę!... precz!... Tyś mnie nabawił tyfusu!... Czyż ty wiesz cokolwiek, głupcze jakiś?... Bydlę!... bydlę!...
Wstał z łóżka w sam czas, by pochować swą matkę zmarłą nagle, pewnego ranka znalezioną w łóżku martwą, zabitą atakiem anewryzmu.
Wuj Juliusz płakał gorzko i szczerze.
— Zmartwienie ją zabiło! — wołał. — Jestem zbrodniarzem!... Zabiłem ją, tę dobrą, świętą kobietę!...
Wraz z ojcem i matką moją czuwał przy zwłokach i upierał się, że sam je pochowa.
— Osłabiony jesteś jeszcze! — perswadował ojciec. — Spocznij, pogorszy ci się!
Ale wuj Juliusz powtarzał:
— Nie, nie... zabiłem ją... Tak, ja ją zabiłem!... I pocóż mnie leczyłeś?... Ach, czemuż ona zmarła!!...
Na cmentarzu, gdy grób zasypano, a ludzie cisnęli się do kropielnicy, ukląkł na mokrej ziemi i bijąc się w piersi jak szalony, jęczał:
— Panowie!... Panie!... To ja ją zabiłem... ja! Miejcie litość! Miejcie litość!
Wpół omdlałego musiano odnieść do domu. Tego wieczora nie chciał dopuścić by mówiono o testamencie mej babki, która podzieliła swój majątek równo między obu synów.
— Nie mówcie mi o tem!... Nie chcę pieniędzy!... oddam wszystko biednym!
Ale nazajutrz dowiedziawszy się o treści testamentu, zapomniał o swym bólu i zawrzał gniewem:
— Nie... nie!... Nie... nie chcę... nie godzę się! Okradziony jestem!... Wniosę skargę!...
Potem przy podziale ruchomości okazał się dzikim i zajadłym, groził memu ojcu żandarmami za jakiś rondel, za ścierkę...
Gdy nareszcie sprawę spadkową uregulowano i został wprowadzony w posiadanie dziedzictwa, sprzedał naraz wszystko co miał i wyjechał do Paryża.
Przez ciąg sześciu lat nie dał znaku życia. Nie wiedziano, czy żyje, czy umarł, co robi? Ojciec mój usiłował zasięgnąć jakichś wieści. Czynił to kilkakrotnie, zawsze jednak nadaremnie. Dowiedział się tylko, że stryj Juliusz samowolnie, bez upoważnienia opuścił swą parafię i na tem się skończyło. Ilekroć pan Bizieux, właściciel galanteryjnego handlu w Viantais, wyruszał do Paryża na zakup towarów, ojciec zalecał mu zawsze, by pytał, rozglądał się po ulicach... Któż wie?... Czasem przypadek!...
Pan Bizieux powracał:
— Widziałem przecież — mówił — taką masę ludzi!... O, oto w Paryżu chyba nie trudno... Ale nigdzie nie dostrzegłem księdza Dervelle!...
Raz na ulicy Grenelle wydało mu się, iż spotkał kogoś dyabelnie podobnego. Ale to była omyłka... Drugi raz... w kawiarni...
— W kawiarni! — wtrąciła moja matka — to na niego całkiem wygląda!...
Wreszcie ojcu wydało się, że znalazł najlepszy sposób. Napisał list i zaadresował go w ten sposób:
»J. E. Najprzewielebniejszy Ksiądz Arcybiskup paryski — z prośbą o doręczenie ks. Juliuszowi Dervelle, proboszczowi z Randonnai

Paryż«.
Odpowiedź nie nadeszła. Mijały dni, miesiące, lata, a ojciec mój mimo wszystko nie mogąc wyzbyć się przywiązania do tego złego brata, którego uratował od śmierci, od czasu do czasu smutny i rozciekawiony zarazem, zadawał sobie pytanie:

— Cóż on u licha może robić w Paryżu?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Franciszek Mirandola.