Które z nich dwojga?
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Które z nich dwojga? |
Podtytuł | Zagadka psychologiczna |
Pochodzenie | Dziennik Polski, 1903, nr 350, 352, 354 |
Redaktor | Adam Krajewski |
Wydawca | Adam Krajewski |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Drukarnia M. Schmitta i Sp. |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Dwoma rzędami białych, czystych domków, wiodła droga od dworca w Fontenay sous roses na ulicę Des Lilas, ulicę bzów, które olbrzymiemi kiściami jak czarownie wonne kadzielnice z poza krat się wychylały.
Róże — bzy — błękit nieba, szmer dalekiej Sekwany i te wille białe, czyste, ozdobne zielenią okiennic, — wszystko to razem przynosiło ze sobą pewne zaciszne wrażenie dusz o małych wymaganiach, spragnionych odosobnienia i pożądających na własność pęku rozkwitniętych róż, gałęzi bzów — świergotu zabłąkanego ptactwa i półcienia okna zawieszonego zieloną firanką — gęstych liści winogradu.
Cisza była zupełna — jedynie słychać poszmery niewielkich wodotrysków, perlących się w powietrzu poza kratami bram, daleko bardzo ktoś przy otwartem oknie, zasłoniętem białą gipiurową storą, grał powoli i jakby lękliwie na wioli jakąś nieuchwytną melodję.
Na drodze — w strudze słońca wygrzewał się niewielki biały pies ładnie uczesany, z zieloną na karku kokardką.
Dokoła niego fruwały dwa żółtawe motyle i nagle jeden opadł ze stulonemi skrzydłami na zieloną wstążkę, biorąc je widocznie za liść winogradu. Lecz pies ani się ruszył i nawet drgnięciem powiek nie spłoszył motyla… Drogą tą słoneczną, jakąś świąteczną, jakby oczekującą na procesję rozśpiewanych tłumów — szłam w popołudnie czerwcowe, kierując się ku ulicy Des Lilas.
W agencji wskazano mi, iż w domu pod numerem 47 mieszkają właściciele maleńkiej willi, która zachwyciła mnie z okien wagonu, a która według rozwieszonej na pniu lipy karty, była „do wynajęcia“.
Numer 47 z łatwością odszukać mi przyszło. Był to domek nie duży, parterowy i cały prawie tonący w krzakach bzu. Tylko niewielka facjatka na górze, śmieszna i naiwna z dwoma okienkami, bielała po nad tą liljową, wonną falą.
Maleńki balkonik drewniany uczepił się białych ścian, jak gniazdko jaskółcze.
W oknach gipiurowe story były spuszczone i cały domek zdawał się pogrążony w ciszy, woni i jakiemś słodkiem rozmarzeniu.
A cisza ta była tak miła, tak przenikała na zewnątrz i promieniała dokoła, że stałam niezdecydowana przed sztachetkami oplecionemi bluszczem i powojami — nie mogąc dotknąć dzwonka, świecącego jak gwiazdka wśród liściastej zieleni.
Nagle poruszyła się gipiura, przysłaniająca jedno z parterowych okien — i w kilka minut później drzwi wejściowe otwarły się cicho i ostrożnie. We drzwiach pojawiła się postać kobieca i stała chwileczkę, przysłaniając oczy ręką przed blaskiem słonecznym.
Przyjrzawszy się dobrze — przymknęła drzwi i szybko aleją wejściową iść ku mnie zaczęła.
Była to drobna staruszka — nikła i wątła, ubrana w białą pikową suknię, puszczonym, luźnym krojem.
Twarz jej robiła wrażenie maski, kunsztownie wyrobionej ręką jakiegoś japońskiego mistrza z kawałka kości słoniowej. Od cery o żółtawym, delikatnym odcieniu, odbijały dziwnie niepokojące, wielkie czarne źrenice, osadzone trochę ukośno i pełne nieokreślonej melancholji.
Szła prosto ku mnie pomiędzy szeregiem krzaków bzu, które zwisały swe ciężkie białem i liljowem kwieciem gałęzie.
Na piasku, na złotej strudze alei pełno już było osypanego kwiecia, a drobne stopy staruszki obute jasno, deptały ten śnieg kwiatów tak lekko, jakby cień jakiś wymknął się z wnętrza sennego domku i ku mnie gnany wichrem pomykał.
Gdy zbliżyła się do mnie — przez sekundę jedną źrenice nasze utonęły w sobie, jakby strwożone i niepewne. Bezwiednie cofnęłam się i przez chwilę myśl moja, a właściwie całe moje duchowe ja — zakołysało się dokoła mnie, jakby w tumanie mgły.
Ocknął mnie przyciszony głos staruszki.
— Vous desirez!
Całą siłą woli powróciłam do „normalnego stanu“ — i zaczęłam objaśniać staruszkę o celu mej wizyty — lecz ona szybko przyłożyła palec do ust.
— Chut!… — wyrzekła głosem nakazującym milczenie — chut!...
Cichutko uchyliła furtkę i wyszła ku mnie na ulicę.
Czyniąc to obejrzała się kilkakrotnie na okna facjatki.
W obejrzeniu tem był lęk wymykającego się z budy psa.
Gdy była już na ulicy, kiwnęła na mnie i nadzwyczaj szybko iść zaczęła.
— Chodź pani za mną! pomówimy idąc! — wyrzekła ciągle jeszcze zalęknionym głosem.
Pomimo iż w tej kobiecie był lęk, była trwoga, mimo to zarazem jakaś przewaga i pewna siła wydzielała się z jej gestu i spojrzenia. Poszłyśmy więc obie szybko w stronę dworca. Kobieta kilkakrotnie obejrzała się po za siebie. Wreszcie wydostawszy się na plac, odetchnęła swobodnie.
— Zasnął, nic nie słyszał… — wyrzekła głośno i z uczuciem ulgi.
— Kto? — zapytałam machinalnie.
— Jakto, kto? on!
W tem jednem słowie mieścił się cały świat intonacji. Była to i nienawiść i trwoga i zarazem pewne uznanie przewagi dziwnie i groźnie ciążącej.
— On, mój syn… Pani nie wie? mój syn chory… bardzo chory!
— Cóż mu jest?
Krótkie milczenie. Biała staruszka odetchnęła ciężko. Czarne jej źrenice zamąciły się nagle, jakby z głębi jej umysłu wypływała jakaś fatalna myśl.
— Zwarjował! — wyrzekła wreszcie — zwarjował! Póty szalał, hulał w Paryżu, aż zwarjował… Z dużego majątku ocalały tylko domek i willa, którą pani chce wynająć… Obecnie jest u mnie, na mojem utrzymaniu… Jestem bardzo nieszczęśliwa… Tyranizuje mnie… Sąsiedzi się skarżą na krzyki, które wyprawia. Unikam skandalu, ustępuję mu z drogi. Nie drażnię go niczem. O! gdybym go drażniła, byłby w stanie mnie zabić.
Szłyśmy teraz drogą ku willi, pomiędzy ścieżkami, wyciętemi wśród masy leszczyny. Wicher lekki się zerwał i kołysał krzakami.
Ścieżki były zarosłe mchem, nogi nasze tonęły w szmaragdowym aksamicie, chłodnym i nieco wilgotnym.
— Dlaczego pani nie odda syna do zakładu? — zapytałam zdjęta mimowolnym współczuciem dla smutnej doli tej starej, zdręczonej kobiety.
Lecz ona przystanęła nagle i nerwowym ruchem zaczęła trząść rękami.
— Zakład? szpital? o nie! nie! To straszne! Kraty? Boże! nigdy!
Zasłoniła twarz, jakby przed wizją czegoś potwornego i tak przez palce, jak wachlarz z kości słoniowej rozsunięte po drobnych rysach, szeptała:
— Tam… biją… przecież… posługacze… ręce ich silne, wpiją się w ciało, szarpią, potem sznury, kaftan… A noc?… W górze u sufitu lampka i pustka, wreszcie świt szary sunie przez kraty, pełza… Nie! nie!…
Ręce jej zwolna opadły. Na twarzy wystąpił kurczowy ból. Sympatja moja dla tej matki, chroniącej syna przed najcięższą z męczarni, bo męczarni duszy i to chorej duszy, wzrastała z każdą chwilą.
Drobna, biała — z tą twarzyczką wyrobioną zda się pracowicie w kości słoniowej ręką mistrza, który odgadł tajemnicę przywartego do rysów ludzkich cierpienia, — zgubiona do połowy w puszystej zieleni leszczyny, ciągnęła ku sobie wzrok i budziła współczucie.
— Całymi dniami siedzę w domu! — zaczęła znowu, mnąc w ręku nerwowo liście — całemi nocami nie śpię, chodząc wzdłuż mego pokoju, nadsłuchując, co się u niego dzieje… Często wpada nagle z krzykiem i woła: „spać!“… Jakże tu spać, skoro wiem, że on w przystępie szału może dom podpalić, albo zabić mnie, lub siebie!
Dwie łzy zalśniły się w jej czarnych jak dżety, trochę skośnych oczach i zatrzymały się na rzadkich, lecz długich rzęsach.
— Czasem się wymknę, gdy on śpi — jak w tej chwili, — ciągnęła znowu — ale to bardzo rzadkie to chwile swobody… Straszny mój los! — I przezwyciężając swój smutek, zwróciła się ku mnie nagle z czarującym, pełnym melancholji uśmiechem:
— Chodźmy obejrzeć willę, nudzę panią mojemi drobiazgami, a co to panią w gruncie rzeczy może obchodzić?
Skierowała się w głąb gąszczu, lecz ja zatrzymałam ją stanowczo. Nie chciałam wynajmować tego domu. Lękałam się konieczności kontaktu z tym szaleńcem, który mógł się uważać w każdej chwili za właściciela domu.
Staruszka widocznie zrozumiała przyczynę mojej odmowy, bo westchnęła i pokornie zawróciła się w pół drogi.
— Jak pani chce, choć ja go dobrze pilnuję i on prawie nigdy do willi nie chodzi. Szkoda!… Mieszkałam w tej willi zawsze, gdy byłam jeszcze na scenie. Było to za cesarstwa. Judic, Celina Montalaud były moje rywalki!… Znałam Napoleona III. Był o wiele piękniejszy, niż na portretach.
Dreptała obok mnie jak mała, biała myszka i ciągle zasłaniała się przed słońcem.
— Była chwila, kiedy Eugenja bała się o mnie na serjo… W Tuilleriach byłam jak w domu. Zjawiałam się o świcie. Byłam także zawsze biało ubrana!
Zachichotała rozkosznie. Wspomnienia jej dawnej świetności zachwycały ją widocznie i sprawiały jej radość.
Nagle pociągnęła mnie za rękaw.
— Pani wie — co najgorsza… to jego manja. On zawsze chce być także biało ubrany. Wziął to widocznie po mnie. Ale — warjat biało!… no! czy jest w tem sens? Zaplami i zniszczy w jeden dzień. Pani nie uwierzy, co praczka kosztuje.
Weszłyśmy na ulicę des Lilas. Zdaleka widać było facjatkę białego domku wśród pęków białego i liljowego kwiecia.
Staruszka nagle zwolniła kroku.
Przystanęła.
Wpatrzyła się bacznie w okna swego domku i klasnęła w ręce.
— Nieszczęście!… obudził się! Stoi w oknie! No!… widzi pani?
Rzeczywiście w oknie facjatki bielała jakaś postać, która dojrzawszy nas, zaczęła dawać przyzywające znaki.
Staruszka przerażona schwyciła mnie za rękę.
— Pani droga, nie opuszczaj mnie! Odprowadź aż do progu. Przy tobie nie będzie śmiał robić mi skandalu… Boi się obcych!
Pociągnęła mnie za sobą.
Drżała z trwogi, ale siłę miała nadzwyczajną. Ręka jej wpiła się w me ramię z energją i mocą. Niosła mnie niemal przed sobą jak tarczę, przeciw szałowi warjata.
Zbliżyłyśmy się w ten sposób do domku i teraz mogłam przyjrzeć się swobodnie warjatowi.
Był to wysoki, rosły mężczyzna o silnych barkach, a odziany w biały garnitur pikowy. Chudość jednak jego robiła go podobnym do widma. Długa, czarna broda kładła dziwny cień na biel jego stroju. Był zupełnie łysy, a refleks zielonawy od krzaków pokrytych liśćmi, bladość jego czynił podobną do bladości trupa. Stał wychylony z okna i oczy swe wpił niejako w skuloną postać matki.
I oczy te czarne, wielkie, lśniące jak dżety, były trochę skośne i oprawą i wyrazem przypominały zupełnie oczy stojącej koło mnie staruszki.
Wzrok ten był silny i rozkazujący. Magnetyzował niejako i ciągnął silnie ku sobie.
Zbliżyłyśmy się obie do sztachet.
Nagle zagrzmiał silny, lecz trochę chrypliwy głos.
— Do domu! Matko!… Do domu!
Staruszka podniosła na mnie swe strwożone i jakby błyskające nienawiścią oczy.
— Zaczyna się! — wyszeptała — widzi pani…
— Do domu! — grzmiał głos z facjatki — jak matka mogła wyjść bez mej wiedzy?
— To ta pani… chce wynająć willę.
— Ja sam to załatwię — rzucił się warjat — proszę wejść do domu! A ja do pani schodzę!
Staruszka puściła moje ramię i kiwnęła mi głową.
— Żegnam panią. Nie chcę go drażnić, niech i pani mu się nie sprzeciwia! Moja droga pani!… Proszę o to!
Zaczęła biedz szybko jak mały, biały kociak po alei pomiędzy szpalerem liljowych bzów.
Równocześnie otwarły się gwałtownie drzwi domku i na ganek wypadł biało ubrany szaleniec.
— Do domu! — krzyknął.
Staruszka wbiegła szybko do wnętrza, a on za nią drzwi zatrzasnął i ku mnie się zwrócił.
Szedł teraz prosto ku mnie po ścieżce, na której opadł cały śnieg kwiatów bzu, a po złotym piasku depcące jego stopy, obute jasno, zdawały się nie dotykać ziemi, tak lekkie były i stąpały delikatnie.
Chciałam odejść, lecz jego wielkie, czarne źrenice, uparcie wpatrzone we mnie, odbierały mi wszelką moc i wolę.
Cały biały — z lśniącem światełkiem na wierzchu łysej czaszki, chudy i wysoki, robił wrażenie białawej mary i tylko czarna plama brody dodawała tej marze pozór pewnej dzikiej rzeczywistości. Gdy zbliżył się zupełnie ku mnie, ogarnął mnie lęk i wrażenie, jakby umysł mój rozbiegał się i rozkołysał dokoła mnie.
Stałam przerażona, przejęta dziwnem uczuciem, w którem zachowałam tylko to przeświadczenie, iż przeżyłam już niedawno podobną dziwną chwilę.
Warjat tymczasem ukłonił mi się grzecznie i wyszedł na drogę, zamykając starannie drzwi za sobą.
— Przepraszam panią za moją matkę — wyrzekł powoli — musiała się pani przestraszyć. Zasnąłem i nie wiedziałem nawet, kiedy się wymknęła. — Czy widziała pani willę?
Ton jego mowy był swobodny, naturalny, tylko powleczony jakby ciężkim smutkiem. Widząc jego spokojne zachowanie się, ochłonęłam trochę ze strachu i zaczęłam iść w kierunku dworca kolei. Chciałam jak najprędzej dojść do placu, na którym były sklepy i kawiarnie. Opustoszała ulica Bzów nie pocieszała mnie wcale.
Warjat zaczął iść, postępując przy mnie jak obłok, jak cień.
— I cóż? Jakże się pani zdecydowała? Może pani zechce raz jeszcze willę ze mną obejrzeć?
— Nie! nie! — zawołałam pospiesznie — dziś nie mam czasu, przyjadę jutro… w tych dniach.
Mężczyzna pokiwał głową.
— Nie — pani nie przyjedzie. Pani się zraziła. Panią wystrasza moja matka. Ale pani nie ma racji, ja ją dobrze pilnuję i moja matka prawie nigdy do willi nie chodzi.
— Matka pana mnie nie przeraża. Dlaczegoż miałabym się bać tak dobrej i miłej staruszki?
— Myślałem tak. Nerwowe osoby boją się… warjatek.
Mimowoli zimny dreszcz przebiegł mnie całą.
Przyśpieszyłam kroku — znów umysł mój zaczął kołysać się i chwiać dokoła mnie.
— Tak! ciągnął dalej mężczyzna melancholijnym głosem — matka moja cierpi obłąkanie. Dziś jest to forma już łagodna, ale jedynie tylko siłą i surowością można z nią dojść do pewnego porozumienia. — Widziała pani, jak przed chwilą obszedłem się z nią surowo! Serce mnie boli — a przecież muszę… muszę…
Zamilkł na chwilę i wreszcie dodał głosem stłumionym, w którym drgały łzy:
— Biedna matka!
Zdaleka widniał już plac i snuły się sylwetki ludzi, lecz ja stanęłam nagle, bo coś mnie przykuło do miejsca, coś mną szarpało w duszy pytaniem niezrozumiałem.
Spojrzałam wprost w twarz mężczyzny, w tę twarz dziwną, niepokojącą — bladą, w te oczy trochę skośne, czarne, jak dżety i przeżywałam powtórnie tę samą chwilę, jaką przeszłam przed chwilą, gdy z krzaków leszczyny wynurzała się ku mnie biało odziana staruszka o masce dziwnej, niepokojącej i wlepiała we mnie swe wielkie, czarne oczy, trochę skośne, przerażające swym bolem i skoncentrowanym, niezgłębionym smutkiem.
— Matka moja — podjął znów mężczyzna — jest tylko dla mnie przykrą, tyranizuje mnie pomimo pozornej uległości, przykuwa niemal do siebie — ale lokatorom naszym nigdy nie dała się we znaki. — Zresztą, niepozwoliłbym na to. Ja, syn, mogę znosić i powinienem znosić to nieszczęście bez szemrania, ale — obcy ludzie! — Uśmiechnął się nadzwyczaj powabnie i z wielkim, a melancholijnym wdziękiem. Uśmiech ten uczynił go rażąco podobnym do matki i pod tem wrażeniem stało się ze mną coś nadzwyczajnego.
Posłyszałam siebie pytającą go o to samo, o co przed chwilą pytałam jego matkę.
— Dlaczego pan nie odda matki do jakiego zakładu?
Pytanie to sformułowały me usta bez udziału mej myśli.
On wyciągnął nagle wychudłą rękę przed siebie, jakby odtrącał jakieś widma.
— Do zakładu? — zapytał gwałtownie — a czy pani wie, że w takim zakładzie biją, szarpią, męczą… A potem ta myśl, ta straszna myśl, że się jest wśród samych warjatów, ależ to okropne! Takiej męki nie można zadawać swym wrogom, a cóż dopiero rodzonej i kochanej matce!…
Wielka szczerość rozjaśniła jego twarz, szczerość i dobroć. Spokój ogarnął mnie całą. Dziwne, niepokojące wrażenie rozpłynęło się. Uczułam się jakby w pobliżu wielkiej szlachetności i wielkiego poświęcenia.
— Kosztowało mnie to dużo walki, takie zupełne odsunięcie się od świata — zaczął znowu — tembardziej, że Casimir Perier lubi mnie i ceni. W Elysées byłem jak w domu, codziennym gościem. Mogłem zajść wysoko. Wówczas zajmowałem sam willę, którą dziś chcę wynająć!…
W jednej chwili wyraz jego twarzy zmienił się. Źrenice zamąciły się, uśmiech stracił wdzięk i powab.
— Dziś, zamieszkałem wśród tych kwiatów i stałem się stróżem warjatki! Tak! tak!… to straszne! chwilami czuję, że i mnie przytomność może opuścić… Zbieram wtedy silną wolę i staram się zbliżyć do światła… do słońca… do kwiatów, do jasności… Lękam się ciemni, dlatego dom nasz taki jasny, dlatego tyle bzów w ogrodzie!… dlatego ja ubieram się zawsze biało…
Dochodziliśmy do placu.
Przystanął.
Patrzyłam na niego bez trwogi, lecz z coraz większem współczuciem. Więc nie on — lecz jego matka była obłąkaną. — Rzeczywiście — jej słowa bez związku, trwoga, gesta niepewne, chwilami wyraz oczu…
Nagle źrenice mężczyzny zamąciły się zupełnie. Kurcz podskórny przebiegał zygzakami twarz i wprawiał usta w drganie. Ręce zaczęły zakreślać jakieś błędne znaki.
— Casimir Perier! — wyszeptał — prezydent republiki… mój bliski kuzyn… Ocaliłem go od takiego zgonu, jak Carnot… Było nas dwóch wtedy — ja i on w wielkiej sali Elysées — płonęła lampa na wyniosłym postumencie…
Zaciśniętą pięścią uderzył się w głowę.
— Gdyby nie matka, byłbym dziś prezydentem izby! I ta jej wieczna manja, ubierać się biało! Kosztuje szalenie, a potem śmieszna! Warjatka ubrana biało! Ja ręczę, że to panią od nas odstręczyło…
Nerwowo plątał włosy brody i gryzł jej końce — głową wykonywał serję ruchów krótkich, urywanych.
Słońce biło złotą kaskadą na jego nagą czaszkę. — Na pustej niemal przestrzeni placu zarysował się jego cień fantastyczny, olbrzymi, zakończony potworną, szpiczastą głową.
Z oddali dał się słyszeć gwizd nadchodzącego pociągu.
Jakby na z góry oczekiwany znak, mężczyzna oderwał swój wzrok od pustki, w którą wlepił oczy i skinął mi głową.
— Muszę wracać do domu… do mej warjatki… — wyrzekł z gorzkim uśmiechem — będę ją tak strzegł do końca życia!
Zaśmiał się przeciągle — śmiechem strasznym, śmiechem obłąkańca.
Przeszył mnie dreszcz trwogi. Śmiech taki słyszałam kiedyś na stacji kolei, odzywający się z wagonu, w którym wieziono warjata.
A więc to on… nie matka, on…
— Słyszy pani, jak ja się śmieję? — zapytał nagle mężczyzna, a głos jego złagodniał, nabrał prześlicznego minorowego dźwięku. — Słyszy pani?… to ja, od niej nauczyłem się tak śmiać, od niej!
Odwrócił się raz jeszcze i zaczął iść w głąb ulicy Bzów.
Gdy uszedł kilkanaście kroków, zwrócił się znów ku mnie i rzucił mi nieokreślonym tonem:
— Niech panią Bóg strzeże!…
Odszedł — po ścieżce, złotej od blond piasku wśród dwóch ścian liljowych i białych bzów.
Patrzyłam za nim, jak szedł lekko — biały, smukły, trochę zgarbiony, ze lśniącem światełkiem na wierzchu nagiej czaszki.
Nagle — porwał mnie nieokreślony lęk. Przez godzinę żyłam w sferze zagadkowej, obok dwojga ludzi, z których jedno miało duszę „zdrową“, drugie „chorą“. — Lecz które z nich konało w rozterce myśli, czynów, pragnień, gestów? — Które było „obłąkane“, które było „zdrowe“ skoro oboje różnili się od siebie tak mało? a właściwie nie różnili się prawie?
Nie rozwiązałam nigdy tej zagadki, nie wróciłam nigdy do Fontenay sous Roses na ulicę, gdzie pachną bzy jak żywe kadzielnice i gdzie w małym domku tonącym w zieleni, dopełnia się zagadkowa tragedja, która przesunęła się przedemną dwoma białymi cieniami, roztaczającymi dokoła siebie wielką melancholję najstraszniejszej, duchowej agonji.