Las (Weryho)/Dwa czyżyki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Weryho
Tytuł Dwa czyżyki
Pochodzenie Las. Książka przeznaczona dla dzieci od lat 6-iu do 10-iu
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DWA CZYŻYKI.

B


Była wiosna. Słonko dobrze już grzało, listki na drzewach rozwinęły się, a strumyk płynął tak żwawo, jakby cieszył się że mu z wiosną dużo wody przybyło.

Na wierzchołku wysokiego drzewa w lesie, siedziały dwa małe ptaszki.
Jeden był prawie czarny, miał tylko grzbiet żółtozielony, piersi żółte i podbrzusze białe; drugi był podobny do niego, tylko od spodu miał piórka żółtawo-białe z ciemnemi prążkami.
Ptaszkami temi były czyżyki.
— Cir-cir — mówi ptaszek jeden — czyś nigdzie nie znalazła dobrego drzewka?
— Owszem, widziałam ładną, rozłożystą, wysoką brzozę: zdaje mi się, że na niej można gniazdko dobrze umieścić.
— Ale gdzież tam, moja kochana! czy nie wiesz, że lada wietrzyk gałęzie brzozy rozwieje i nasze gniazdko dostrzeże ptak jaki lub zwierzę drapieżne? Sądzę, że nic z tego nie będzie; trzeba lecieć do iglastego lasu, może się tam prędzej co znajdzie.
I poleciały czyżyki do innego lasu.
Tym razem były szczęśliwsze, bo prędko ujrzały ulubione drzewo swoje, dużą jodłę. Szybko pofrunęły i usiadły na jej wierzchołku.
— To mi drzewko! Jakie gęste, jaki widok ztąd ładny. U spodu strumyk płynie, naokoło drzew iglastych pełno.
— A więc zabierajmy się do roboty — mówił drugi czyżyk — inne ptaszki już mają gniazdka pouściełane.
I wzięły się ptaszki do pracy.
Na samym wierzchu drzewa, wybrały cienkie gałązki, uplotły z nich gniazdko, pozczepiały suchą trawą, pozatykały mchem szparki, a wokoło poprzykrywały porostem. Z innych gałązek zrobiły rodzaj daszku nad gniazdkiem, jako ochronę przed deszczem.
— Odpocznijmy teraz trochę.
I ptaszki, usiadły na gałązce, ale ciągle myślały o swojem przyszłem mieszkanku.
— Już mamy gniazdko prawie wykończone, musimy je teraz czem zapełnić wewnątrz, aby naszym pisklątkom było wygodnie i miękko.
— Z tem będzie trudniej. Gdzie tu znaleść co miękkiego? nawet mech jest zatwardy. Lećmy znowu w świat, może co znajdziemy.
Pofrunęły czyżyki, każdy w inną stronę.
Jeden z nich długo nie wracał, już słonko się zniżyło, już wieczór nadchodził, a czyżyk nie przylatywał. Drugi ptaszek siedział przy gniazdku i bardzo był robotą zajęty.
— Cir-cir-cir — zawołał nareszcie drugi czyżyk, wpadając zadyszany do gniazda.
— Cir — odpowiedziała mu towarzyszka — cóżeś tak długo nie wracał, mój drogi? Bałam się czy cię jakie nieszczęście nie spotkało.
— Bo też moja droga, miałem pełno przygód. Latałem tu i owdzie, szukając jakiego puszku i nic znaleść nie mogłem. Nareszcie patrzę, na polu leży kłębuszek wełny. Chwytam go czemprędzej i unoszę w powietrze. Wełna była bardzo gruba i poplątana, więc usiadłem na gałązce i zacząłem ją rozskubywać. Kiedym już kończył robotę, a dobrze się namęczyłem, bo mnie aż dziób zabolał i o małom pazurków nie połamał, w tem wiatr porywa moją wełnę. Lecę za nią, a wiatr unosi ją coraz prędzej, coraz wyżej: wyprężyłem skrzydła, pędząc co sił starczy, postanowiłem bowiem nie wracać bez wełny, i możebym niewiedzieć jak długo ją ścigał, gdyby nie wysoka sosna, o którą się wełna zaczepiła. Mam cię nareszcie, myślę, a tu znowu bieda, gdyż wełna tak się zaczepiła o igły, że nie było sposobu wydobyć jej stamtąd, to też urwałem parę kawałków i przynoszę choć tę odrobinę. Ale co widzę! ty masz całe gniazdko wysłane i to jak miękko! Co ty masz takiego?
— O, mnóstwo rzeczy! To jest puszek, który znalazłam na polu, tam dwa piórka sowy, leżały w lesie; a to pajęczyna, widzisz jaka mięciuchna. Na naszem drzewie tuż była, więc ją zabrałam. Pająk się strasznie rozgniewał, wyskoczył, a ja go cap! i schrupałam.
— Dobrze się urządziłaś — nie zmęczyłaś się tak jak ja — a zrobiłaś więcej. Może ci już wełna, niepotrzebna?
— Przyda się — połóż ją z boku. A teraz możemy sobie spocząć, bo już bardzo późno.
Usiadły ptaszki w swoim nowym domeczku i zasnęły. Nie słyszały jak deszcz padał, jak wiatr wył, jak puszczyk krzyczał. Czyżykom było ciepło i dobrze.


II.

Nazajutrz bardzo wcześnie obudziły się ptaszki, wyfrunęły z gniazdka i zaczęły się rozglądać na wszystkie strony. To wzlatywały na sąsiednie drzewa, to siadały na ziemi, to wchodziły na gałęzie jodły.
— O, dobrze nam tutaj — chyba żaden drapieżnik nie dojrzy naszego domku.
Gniazdko rzeczywiście było zręcznie zrobione i tak ukryte, że niktby się nie domyślił jego istnienia. Było zupełnie schowane w gałęziach i porostach, tej samej barwy co one.
Cieszyły się czyżyki bardzo, że się im tak gniazdko udało. Cieszyły się tak bardzo, że z radości skakały po gałązkach, kwiliły, świergotały, ciągle ze sobą rozmawiając.
Nareszcie jeden z nich usiadł na cienkiej wystającej gałązce i zaczął śpiewać. Z początku pocichu, a potem coraz głośniej, coraz piękniej, coraz donośniej.
Dziwił się ogromnie drugi czyżyk. Słyszał nieraz czyżyki, ale tak ładnie śpiewającego nigdy. Usiadł więc na drzewku w pobliżu i słuchał.
— Jaki on piękny — myślał sobie — ten mój czyżyczek, jak się lśnią jego zielonawe piórka na grzbiecie; albo te żółte na spodzie; główkę zaś zupełnie ma czarną. O! niema chyba piękniejszych ptaszków na świecie, jak my czyżyki. Ja chociaż jestem także czyżykiem, ale się z nim porównać nie mogę. Na grzbiecie zamiast ładnych zielonych piórek, mam jakieś szaro-zielone; na spodzie znowu białe, a boki całe pstre. I głosu wcale nie mam, probowałem kilka razy zaśpiewać, kwilę, kwilę, a dalej ani rusz.
Czyżyk smutnie spuścił główkę i zamyślił się. W tem jakby mu coś nowego przyszło do głowy, frunął i poleciał wprost do gniazdka.
Czyżyk na gałązce wciąż śpiewał i śpiewał, głos jego rozlegał się daleko po całym borze. Skończył nareszcie.
Obejrzał się w około, lecz nie dojrzał swej towarzyszki. Poleciał w jedną i w drugą stronę, niema; chciał lecieć dalej, ale wprzód zajrzał do gniazdka i zobaczył czyżyka siedzącego spokojnie.
— Przecież jesteś! — zawołał. — Sądziłem żeś gdzie odleciała. Cóżeś robiła przez ten czas? siedziałaś?
Ptaszyna nic nie odpowiedziała, podniosła skrzydełko, a pod niem zobaczył czyżyk ładniuchne jajeczko.
Cóż to była za radość! co za gwar! Kwileniu i świergotaniu nie było końca.
— No, ale chodźmy na obiad, musisz być bardzo głodna, bośmy z radości gotowi o jedzeniu zapomnieć, a przecież od rana nie mieliśmy nic w dziobkach.
— Zaraz kochanku — odpowiedział czyżyk — przykryję tylko moje jajeczko.
I ptaszyna wydobyła z piersi trochę piórek, włożyła je do gniazdka, a odlatując, oglądała się parę razy, czy się kto nie zakrada.



III.

Tak przeszło kilka dni; jeden czyżyk wyśpiewywał wciąż, a drugi jajeczka składał, wszystkie jednakowo blado-zielone z ciemnemi kropeczkami. Było ich teraz w gniazdku aż pięć. Teraz czyżyk nie odlatywał z gniazdka tak często, poleci na chwilkę, zje parę robaczków i wraca czemprędzej.
Drugi ptaszek nie odstępował swej towarzyszki, śpiewał jej i znosił pożywienie.
Pewnego poranku samiczka, siedząca na jajkach posłyszała jakiś szelest pod sobą. Podniosła skrzydełko i zobaczyła, że z jajka wychodzi malutkie pisklę.
— Cir-cir — zawołała matusia na czyżyka, ale czyżyk nie słyszał.
— Cir-cir-cir — zawołała znowu z całych sił — cir-cir.
Przestraszony czyżyk przylatuje co tchu, sądził bowiem że jakie nieszczęście spotkało jego towarzyszkę.
— Zobacz, zobacz prędzej, mamy już pisklątko, patrz co za maleństwo; golusieńkie, a dziobek jaki żółciuchny!

Pisklę tymczasem wydobyło się z jajka, szeroko otworzyło dziobek, zakwiliło cieniuchnym głosikiem: pi-pi-pi.
— Głodne biedactwo! Zaraz kochaneczku, przyniosę ci śniadanie.

Prędko poleciał tatuś czyżyk, a mamusia przykryła znowu pisklątko skrzydełkiem, żeby mu nie było zimno.
Po chwili wrócił czyżyk z muszką w dziobku, i włożył ją do dziobka swego pisklątka.
W parę dni ze wszystkich jajeczek wylęgły się pisklątka, a otwierały szeroko dziobki i wołały: jeść, jeść, jeść! Rodzice mieli dużo pracy, dzień cały latali za żerem, czasem sami byli głodni, a dziatkom swoim przynosili to ziarnko, to muszkę.
Pisklątka rosły zdrowe i tłuste, piórek miały dużo na całem ciele i nawet skrzydełka im wyrosły.
— Cieszcie się — mówił raz czyżyk, przylatując do gniazdka — widziałem pole zasiane konopiami; na jesieni, jak dojrzeją, będziemy mieli ucztę. Tylko trzeba żebyście się nauczyli wpierw fruwać. Ot, spróbujemy: podnieście główki do góry i ruszajcie skrzydełkami.
Pisklątka podniosły główki, ale w żaden sposób nie mogły równo skrzydełkami poruszać. Każde się starało, jedno po drugiem; właziły na siebie wzajemnie deptały się po główkach, uderzały skrzydełkami. Pisk wszczął się taki, aż ojciec nareszcie powiedział:
— Dosyć już tego na dziś, jutro spróbujemy znowu, a teraz polecę po ziarnka dla was.
I pofrunął.


IV.

Czekały pisklątka na ojca, czekały na smaczne ziarnka, które im przynosił. Ale jakoś nie widać go było. Czekały długo, nareszcie piszczeć zaczęły. Matusia też była niespokojna, wzlatywała wciąż to na gałązki, to na wierzchołek drzewa, wyglądała swego towarzysza, ale czyżyk nie wracał. Zaczynało się ściemniać, wiatr zimny powiewał nad lasem unosiła się mgła. Matusia czyżyk wskoczyła do gniazdka, przygarnęła swoje pisklątka, przykryła je skrzydełkami, żeby się nie pozaziębiały.
Pisklątka głośno krzyczały za tatusiem, ale powoli, powoli uspokoiły się i zasnęły. Mamusia tylko oka nie zmrużyła, czekała na czyżyka.
Na drugi dzień czyżyk także nie wracał. Przeszło dni kilka, mamusia sama musiała nakarmić całą gromadkę; zmęczona, czasami bez sił prawie padała w gniazdko. Pisklątka starały się jak najprędzej nauczyć fruwać. Przypominały sobie nauki i przestrogi ojca i z każdym dniem większe postępy robiły; już mogły z jednej gałązki na drugą przelatywać.
Nareszcie jednego dnia cała gromadka wyruszyła na dalszą wycieczkę. Odpoczywając co chwila, doleciała do brzegu lasu. Tu wskazała mamusia, gdzie mają szukać oleistych nasionek, gdzie pączki żywiczne zrywać, gdzie jakie muszki łapać. Pisklątka zrozumiały matkę doskonale; rozleciały się na wszystkie strony.
Jakby to ojciec ucieszył się, widząc swój drobiazg tutaj!
Takie wędrówki odbywały się coraz częściej, nareszcie codzień.
Młode czyżyki fruwały już zupełnie dobrze, każdy z nich sam sobie pożywienie wynajdywał, a jednak nie rozlatywały się jak inne ptaki, trzymały się zawsze razem.
Tak przeszło lato i nadchodziła jesień. Ptaszków w lesie było coraz mniej, odlatywały do cieplejszych krajów; muszki też jedne wymierały, drugie gdzieś się kryły, kwiatki usychać zaczęły.
— Nie wróci już pewno wasz ojczulek — mówiła stęskniona mamusia czyżyków. O, te drapieżniki! sowa lub orzeł porwały mi towarzysza.
Czyżyki wybierały się także w drogę.
— Czy także polecimy z innemi ptaszkami? — pytały matki.
— Nie, kochanki, tamte ptaszki lecą bardzo daleko, a my tylko przeniesiemy się do sąsiedniego lasu iglastego.
— Czemu mamusiu? Kiedy tu tak nam dobrze!
— Dobrze w lecie, a w zimie z głodu pomarlibyśmy; w tamtym zaś lesie znajdziemy dosyć pożywienia. Są tam na drzewach małe szyszeczki czarne, a w nich ziarenka, zobaczycie jak wam będą smakowały. Wkrótce potem czyżyki pożegnały swoje gniazdko i odleciały.



V.

Dnie były coraz zimniejsze, już i śnieg pruszył, ale słonko jeszcze grzało i czasem bardzo jasno świeciło.
W taki jeden ładny dzień, mama czyżyk siedząc na leszczynie, posłyszała jakiś donośny śpiew.
— Któżby to mógł być? — myśli sobie — przecież wszystkie ptaki śpiewające odleciały, a te które zostały nie śpiewają w zimie. Śpiewa, śpiewa, a głos podobny do głosu czyżyka, tylko jeszcze piękniejszy.
Nie namyślając się długo poleciała.
Na wysokiej topoli siedział śpiewak.
Poznała matusia-czyżyk, co to był za ptak. Jak strzała przyfrunęła do niego. Był to czyżyk, czyżyk, czyżyk-tatuś jej pisklątek. Co było radości, co gwaru, trudno powiedzieć! Prędko i młode czyżyki nadleciały, a uciesze nie było końca.
— Mój drogi — powiedziała nareszcie mamusia-czyżyk — opowiedzże nam co się z tobą działo i gdzieżeś się chował przez ten czas?
— Dobrze — odpowiedział tatuś czyżyk — opowiem wam wszystko, co mnie w tym przeciągu czasu spotkało:
— Kiedym wówczas poleciał po żywność dla dzieci, widzę tuż przy strumyku leży dużo ziarnek.

Myślę sobie, toż to dopiero będzie uczta. Nietylko dzieciom starczy, ale i sam się najem. Wtem coś mię targnęło za nogę. Chciałem odlecieć, a tu obie nogi się zaplątały.

Przyszedł człowiek zabrał mnie do domu i wsadził do klatki.
Rozpacz mię brała, nie wiedziałem co się ze mną dzieje, zdawało mi się, że ani jednego dnia nie wytrzymam w tem więzieniu.
Ale trudno, trzeba było cierpieć.
Siedział ze mną także w jednej klatce jakiś ptaszek cały żółty. W naszym lesie nigdy go nie spotkałem.
Ptaszek ten jak gdyby nie czuł że jest w więzieniu, był wesół, skakał, jadł dobrze i śpiewał bardzo ładnie.
Śpiew ten rozrywał mnie trochę. Próbowałem parę razy śpiewać z nim i udawało się nam.
Potem ptaszek zapraszał mnie coraz częściej do wspólnego śpiewu i wkrótce śpiewałem tak jak on.
Ludziom widać to się podobało, bo żywili nas dobrze, dawali dużo rozmaitych ziarn, konopi, trawy — ale cóż z tego — kiedy mnie ogarniała tęsknota za wami.
Pewnego razu świeże powietrze wionęło na mnie, podniosłem głowę i zobaczyłem okno otwarte.
Zleciałem do drzwiczek klatki, widzę że są tylko przymknięte, trąciłem je — otworzyły się, i, o szczęście! byłem w lesie w oka mgnieniu. Ciekawym, czy mój towarzysz uczynił to samo?
— To tatuś teraz tak śpiewa, jak ten żółty ptaszek i zawsze nam tak śpiewać będzie? — pyta młody czyżyk.
— I nas też nauczy? — mówi drugi.
— Jacy my szczęśliwi — jacy my szczęśliwi — zaświergotały pisklęta pi-pi-cir-cir!
I gromadka ptasząt zaczęła znowu wesoło szczebiotać.
Czyżyk naprawdę śpiewał teraz lepiej od wszystkich innych czyżyków w lesie, a wszyscy słuchali ze zdziwieniem, nie mogąc zrozumieć skąd tak ptaszek śpiewa.
Na rok następny gromada czyżyków powiększyła się. Stare czyżyki miały inne dzieci, a młode znów swoje pisklęta. Wszystkie trzymały się razem i słynęły w lesie z pięknego śpiewu, którego ojciec ich nauczył się od kanarka, będąc w więzieniu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Weryho.